
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
To, co łączyło mnie i Animede Vendra trudno nazwać nawet przyjaźnią. Przyjaźń to taki całkiem oklepany zwrot, nasza relacja była zaś o wiele, wiele głębsza, zupełnie jakbyśmy pochodzili z tego samego świata.
Cały czas byłem przekonany, że poznałem ją wtedy, gdy zaczynałem odkrywać swoje zdolności. Musiało minąć sporo czasu jednak, by wrócił do mnie pewien obraz z dzieciństwa, kiedy to Animede objawiła się tak naprawdę po raz pierwszy. Nie zamieniliśmy wtedy ni słowa – ja byłem jeszcze małym chłopcem, ona podlotkiem, który nawet nie przeczuwał, kim zostanie. Piękny to obraz i piękna to była noc, jak stara miniaturka w starodawnej księdze…
**********
Tej nocy mały Lakeri Mosa nie mógł usnąć. Wiercił się na swoim posłaniu, dostając czasem kuksańca od śpiącego obok brata, próbował ułożyć się w pozycji, w której w końcu dopadnie go sen, wreszcie, zwątpiwszy w istnienie takiej pozycji tej nocy, wypełzł z łóżka cichutko, aby nie zbudzić ani brata, ani sióstr i podreptał do kuchni.
W takie bezsenne noce lubił włazić na stół w kuchni i spoglądać przez okno na uśpione miasto i jego ulice. Mosa mieszkał w dzielnicy rzemieślników – jego ojciec miał młyn nieopodal murów Veiry, a w kantynie na dole kamienicy, gdzie mieszkali, sprzedawał mąkę. I mimo, że kantyna mieściła się na parterze, oni zaś mieszkali na którymś z kolei już piętrze, stopień tylko niżej od poddasza, mąką i jej drobinki zawsze jakoś cudownie przemykały do ich domostwa. U Mosów kurz miał leciutki, biały odcień, biały osad matka zmywała z wiecznie bosych stóp chłopców i wypłukiwała z czarnych czupryn.
Z okna kuchni roztaczał się piękny widok na Veirę. Mosa rozsiadł się na kuchennym stole, wsadził nos w stojące na oknie pelargonie, bojąc się, że jeśli przestawi donicę, to mu wyślizgnie się z rąk i podziwiał nocne miasto. Na samym dole oświetlona blaskiem latarni rozpościerała się ulica Kramarczna, skręcając nieopodal i krzyżując się z ulicą Półkole, biorącą swoją nazwę od linii, po jakiej biegła. Wyjeżdżone kamienie bruku przejmowały żółte zabarwienie od latarni, przy rynsztokach gdzieniegdzie wykwitywały kępki ziela. Pod wysokimi oknami kamienic nie było ani żywego ducha – ani człowieka, ani psa, ani żadnej innej istoty. Ulica Kramarczna po lewej stronie biegła ku Głównemu Traktowi, z Mosowego okna wyglądał jak skrawek jaśniejszego światła, zaś na prawo znikała w ciemności, tam, gdzie w małych klitkach przylegających do murów miasta mieszkali kondotierzy księcia, mający bronić miasta w razie zagrożenia. Z jednej strony światło, znane tereny, z drugiej zaś mur i świat obcy nocą, świat dzikich łąk i lasów – to zestawienie zawsze poruszało wyobraźnię małego Mosy.
Ze swojego okna malec widział również szczyty pałacu księcia i czubek zielonej korony wielkiego klonu, co rósł na środku veirańskiego rynku. Znad klonu zaś blisko było już do gwiazd, które świeciły na niebie jak odłamki połamanego lustra, któremu czasem zdarzyło się wypaść z rąk mamy.
Na tym powinien skończyć się nocny rekonesans Mosy – najczęściej, obejrzawszy jak ziele rośnie w rynsztoku, jak mrok pozamurowych łąk i światła ulic się ścierają, jak nad klonem lśnią gwiazdy, chłopczyk wracał do łóżka. Teraz również czuł się powoli coraz bardziej zmęczony, a sen, Pan Sen, jak go sobie wyobrażał, zataczał wkoło niego coraz węższe kręgi. Zerknął tylko jeszcze na miasto po raz ostatni i już miał złazić ze stołu, gdy…
Przebicie! Na pustej jeszcze przed chwilą Kramarcznej rysowało się najprawdziwsze Przebicie! Tego Mosa nie mógł przepuścić – zeskoczył ze stołu i cichutko, cichutko, wybiegł z mieszkania, by rzucić się jak szalony w dół po schodach. Do drzwi wyjściowych dobiegł w momencie, gdy Przebicie zarysowało się do końca i wtedy ujrzał, jak z szarych i srebrnych pasm mgły, lśniących, szarawych drobinek ułożył się obraz wydarty z przeszłości, który na chwilę mógł znów zaistnieć na ulicach miasta.
Czym naprawdę były Przebicia w Veirze, nikt dokładnie nie wiedział. Zdarzało się czasem, że na ulicach odgrywały się po raz kolejny jakieś sceny z przeszłości, dawni veirańczycy powracali jako szarawe zjawy, wchodząc po raz kolejny w swoje role, przywołując dawne wydarzenia i epizody. Przebicia nigdy nie wchodziły w interakcję z żyjącymi – odgrywały się same sobie i znikały, zostawiając żyjących zadziwionych. Bywały mniejsze, jak kłótnia widmowych przekupek na rynku, czy pogoń za marowym złodziejaszkiem, raz jednak przez ulice Veiry przeciągnęła cała armia, idąca do boju. To przez Przebicia przeszłość w Veirze urastała do rangi jeśli nie równoprawnego, to równoobecnego mieszkańca.
To Przebicie było wyjątkowo zjawiskowe. Na wozie drabiniastym, zaraz za sumiastym woźnicą siedziała młoda para – dziewczyna przystrojona w ślubne szaty, w długą suknię i kwietny wianek, z którego zwisały delikatniutkie jak mgła wstążki, chłopak w ślubnym kaftanie, za nimi zaś rozsiadła się orkiestra – grajkowie z mandolinami, fletami, jeden zaś z małym kociołkiem. A kiedy ostatnie pasemko mgły znalazło swoje miejsce i opadło delikatnie na głowę panny młodej, układając się w brakujące pasmo, konie nagle zarżały jak prawdziwe, grajkowie uderzyli w struny, zadmuchali w fujarki i wóz ruszył przed siebie, w szalonym rytmie wystukiwanym przez kociołek.
– Zaślubiny! – krzyknął mały Mosa, przejmując ten ferwor od zjawiska i ruszył biegiem za wozem. Szalony był to bieg – grajkowie rżnęli w instrumenty jak oszalali, włosy dziewczyny, splecione z kwiatami i wstążkami powiewały na wietrze, woźnica zacinał dziarsko konie, a młody chłopak, który grał na kociołku, wystukiwał coraz to żywszy rytm. W świetle latarni zjawy traciły swoje surowe, szarawe kształty, zaczynały coraz bardziej przypominać ludzi, jakimi kiedyś były, zupełnie jakby ciepłe światło wypełniało ich mgłowe ciała. Mosa biegł za nimi jak oszalały, jego nogi przebierały w rytm kociołka, a serce biło tak, jak pałeczki w chudych dłoniach muzykanta uderzały o skórę. Nie przeszkadzał mu chłodny bruk i zimne powietrze nocy – liczył się bieg za cudownym zjawiskiem, liczyła się noc, gdzie wreszcie mógł stać się cząstką przeszłości, wpaść na chwilę do świata zupełnie mu obcego.
Wóz dojechał do końca Kramarcznej i skręcił w Główny Trakt, a Mosa ucieszył się, gdyż zamiast bruku pod nogami poczuł równe, kamienne płyty, jakimi wyłożono główną ulicę miasta. Muzykanci nie zwalniali tempa, toteż kątem oka Mosa widział w oknach na wpół zaspane, na wpół oczarowane twarze ludzi. A choć widział, że zaślubiny oddalają się od niego coraz bardziej, to jednak nie tracił zapału w swoim szaleńczym biegu. I nawet nie myślał, czym i gdzie ten bieg się skończy – liczył się sam fakt i ta radość, kiedy czuł się niemalże weselnym gościem na zaślubinach widm.
Ucieszył się, kiedy Głównym Traktem dobiegli do Rynku, a wóz skręcił ostro, wjechał na wielki plac i zatrzymał się dopiero pod klonem, który jeszcze przez paroma chwilami chłopczyk oglądał z okna kuchni. Wtedy Mosa przystanął, chcąc chwilę odpocząć – wolnym krokiem zbliżał się do drzewa, wesele zaś…
Wesele trwało dalej! Z wozu zeskoczył najpierw pan młody, chwycił na ręce swoją ukochaną i zakręciwszy parę razy dookoła, postawił ją na ziemi. Zeskoczyli grajkowie, woźnica uwiązał konie. Jednocześnie pod drzewem nagle pojawiło się jeszcze więcej zjaw, tak samo strojnych i delikatnych, z mgły utkanych jak młodzi. Kilka z nich podeszło do młodych, przytuliło ich, powiedziało coś na ucho, zupełnie, jakby rodzice witali swoje dzieci, kilka innych patrzyło na tą scenę ze wzruszeniem, komentując coś między sobą. A kiedy pan młody po raz pierwszy ucałował swoją wybrankę, grajkowie znów uderzyli w instrumenty i zaczęły się szalone tańce. Przez parę chwil Mosa stał w bezruchu, podziwiając zjawisko cudowne jeszcze bardziej, niż przejazd widm. A kiedy tak patrzył, jak skrawki mgły, złożone nieznaną siłą w kształt człowieka, wirują w rytm muzyki, jak suknia dziewczyny kręci się dookoła niej, a jej wstążki wywijają się wdzięcznie na wietrze, kiedy widział, jak taneczny korowód nabiera tempa, poczuł przemożną chęć zatańcowania z widmami, oddania swego ciała we władanie tego samego rytmu, co rządził zjawami.
– Zaślubiny! – krzyknął po raz kolejny z pełnią dziecięcej euforii i pobiegł radośnie między zjawy.
Z bliska były o wiele piękniejsze! Niby lekko rozmyte, nieodrysowane do końca, a jednak piękne. Mignęła mu delikatna twarzyczka panny młodej, błyszcząca uśmiechem i szarością mgły, otaczały go wirujące sukienki, których ażurowe koronki rozpylały dookoła siebie srebrny blask, podskoki mężczyzn i radosne oblicze pana młodego, który wywijał swoją wybranką w rytm, jaki narzucali grajkowie. Piękne to było, a jednocześnie straszne – piękne rysy twarzy, piękne suknie, a straszna poświata, która przypominała nieuchronnie o przeszłości, oddzielała tą scenę od świata żywych. Dziecięce podskoki Mosy przy tym widowisku wyglądały żałośnie wręcz, nie umiał jednak inaczej pokazać swojej radości, jaką zaszczepiał w jego sercu żywy rytm kociołka.
Wirując ze zjawami nie zauważył nawet, jak w szarym blasku pojawił się ktoś taki jak on, boleśnie żywy i namacalny. Dziewczyna wsunęła się między mgły z nocy, jaka otulała ciemnością miasto i chwyciła znienacka za ręce Mosę, jedyną osobę, której mogła tutaj to zrobić. Chłopczyk przestraszył się, gdy poczuł jej zimne dłonie, odskoczył, ale gdy zobaczył, że jest to dziewczyna, żywa i prawdziwa jak on, ruszył z nią w taniec, a ona wykręcała nim dookoła, wirowała sama, zupełnie, jak widma dookoła nich.
Było jednak w niej coś dziwnego, co wyłaniało się z niej w miarę jak Mosa ją obserwował. Dziewczyna miała czarną, długą sukienkę, podobną trochę do sukienek zjaw, z lekka na nią za długą. Porwała ją pewnie z jakiegoś strychu, myślał Mosa, patrząc na przydługie, poszarpane rękawy, na dziurawą w kilku miejscach koronkę. Niepokój jednak budziła jej twarz – okolona długimi, czarnymi lokami, które falowały szaleńczo w tańcu, była dziwnie blada i napięta, jakby nie gościł na niej uśmiech. Wąskie wargi dziewczyny były zaciśnięte w wyrazie skupienia czy zaciętości, duże oczy śledziły bacznie każdy krok Mosy, a nieznacznie zmarszczone brwi wskazywały, że coś się w tej dziewczynie musi dziać, że nie tańczy tylko po to, by tak jak Mosa dać się porwać chwili.
I choć bardzo chciał, chłopiec nie umiał jednak wyrwać się z jej rąk, taniec trwał cały czas. Grajkowie nie ustawali, nie ustawały też zjawy, a korowód wciąż i wciąż szalał, żył swoim życiem i nie ustawał. Srebrne drobiny i szara mgła rozświetlały noc, muzykanci mieszali się z tancerzami, a kociołek nadawał coraz to nowy rytm. Mosa odbiegał znów od myśli o dziewczynie, dziwna jest i tyle, wydało mu się i powracał do tańca i radości, oddając całego siebie w rytm kociołka, w chude dłonie muzykanta, który widmowymi pałeczkami wywijał nad widmową skórą.
A kiedy oswoił się zupełnie z dziwną dziewczyną, ona nagle odepchnęła go od siebie. Przez chwilę się ucieszył, wskoczył między dwie młode dziewczyny, które kręciły swoimi sukienkami wabiąc kawalerów i tańczył dalej, kiedy nagle noc i muzykę przeszył krzyk.
– Chcę, żeby to trwało już zawsze! – wykrzyczała ta dziwna dziewczyna, padając na kolana i wznosząc zaciśnięte oczy ku górze.
I tak się wtedy stało. Srebrna mgła w jednej chwili przemieniła się w szary kamień i oto w jednej chwili Mosa z samego środka szalonej zabawy, dzikiego korowodu, trafił między postacie zastygnięte w kamieniu. Kamień uchwycił wirujące wstęgi, falujące sukienki, wygięte ciała i radosne uśmiechy – wybrał sobie przewrotnie jedną chwilę i zatrzymał na niej właśnie czas Przebicia.
Długą chwilę Mosa stał między kamiennymi figurami, dziewczyna zaś dalej klęczała, głowa zaś opadła jej na piersi w odruchu zmęczenia. Nagła cisza wibrowała mu nieprzyjemnie w uszach a chłód nocy ogarniał jego rozgrzane tańcem ciało. Chłopczyk podchodził do każdej z figur, oglądał ją z bliska i miał nadzieję, że za chwilę znów ruszy kociołek, a srebrna mgła wzbije się w powietrze.
Rano pierwsi przechodnie nie znaleźli ani jego, ani dziwnej dziewczyny. Na środku rynku stały tylko zastygnięte w ruchu kamienne postacie, milczący bohaterowie przeszłości mniej i bardziej minionej.
**********
W taki sposób ją poznałem, Animede Wieszczkę Ognia, która potem potrząsała Veirą tak, jak jej się uwidziało. Tamtej nocy jednak była tylko dzikim podlotkiem, którego nie wiedzieć czemu słuchały się zjawy, którego ciągnęła noc i wszystko to, co dziwne, choć zupełnie nie umiała powiedzieć, dlaczego, której rodzina odchodziła powoli od niej, zostawiając ją samą ze sobą i swoimi ciągotami.
Zapomnieliśmy oboje o tej nocy. Animede przeżyła po niej wiele rzeczy trudnych i złych, w mojej pamięci też się jakoś ten czas zatarł. Przypomnieliśmy sobie o niej na krańcu swojego czasu, kiedy moce Animede słabły pod naporem czasu, a ja zająłem swoje miejsce w przejściu do Krainy Bogów, wpuszczając dusze tam, skąd nie ma już wyjścia.
I wtedy ta noc ucieszyła nas po raz kolejny, radością tamtej chwili i naszego spotkania.
Piękny to był obraz i piękna to była noc, jak stara miniaturka w starodawnej księdze…
Bardzo ładnie napisane. To jest to słowo: ładne. Tekst kolorowy, trochę nawet cukierkowy.
I nie mogłem się oprzeć wrażeniu - dziwnie to pewnie zabrzmi - "mangowości". Czytając, miałem przed oczami postaci rodem z anime, nie poradzę nic na to:)
Pewnie część większej całości, bo nie wynika zbyt jasno, kim była Animede, ani główny bohater.
Jest OK!:)
Zdecydowanie większej całości - w tym świecie osadzam większość swoich tekstów, więc to jest tylko mały wycinek. Taka impresja - stworzona pod wpływem jednej staroirlandzkiej melodii.
Może będzie więcej:)
Bardzo mi się podobało, widać w tekście zapędy do bardzo plastycznego przedstawiania światów. Ogólnie ok.
"które świeciły na niebie jak odłamki połamanego lustra, któremu czasem zdarzyło się wypaść z rąk mamy." - Nie wiadomo do czego odnosi się "któremu" - do lustra czy do nieba? Myślę, że jak ktoś się uprze, to znajdzie jeszcze jakieś rzeczy w tym stylu, ale ja się upierać nie zamierzam
Poza tym bardzo dobre !
@niezgoda.b - no nie wierzę, wystawiłaś pozytywny komentarz <zemdlalam z wrazenia>.
Hej, to byłby rewelacyjny pomysł! Mama, która wypuściła z rąk niebo i się potłukło!