
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
ŁOWCA CZAROWNIC
„Szkatułka czarnoksiężnika”
Historia każdego czarnoksiężnika, wiedźmy czy demona zawsze ma swój koniec oznaczony czarną kropką. Ja, nazywam się Ruudnar, i trudnię się stawianiem tej ostatniej, czarnej kropki.
W karczmie panował zaduch i gwar. Siedziałem przy ławie w kącie, otoczony miejscowymi pijaczkami i menelami. Towarzystwo może i mało zacne, ale gadatliwe, a właśnie otakiego pokroju współbiesiadników mi chodziło.
– Powiadam panu, tak mi opowiadał ojciec. – Głos chudego i wysokiego pijaczka imieniem Mikłożyn, zwanego przez grono zebranych Tyczką, wybił się ponad inne. – Mówił, że kiedyś, lata temu, przyszedł doń jegomość jakowyś. Rycerz, bo i zbroję miał, i miecz wielgachny. Dawał całą srebrną monetę, żeby tylko tatuś zaprowadził go do Ruin. Jeno, że w czasie nowiu chciał iść. Więc ojciec mu odpowiedział, że gdy księżyc czarny nikt nie odważy się tam leźć, bo straszy iupiory ludzi zjadają.
– Nie zjadają, tylko mózgi wysysają – wtrącił się bezzębny menel.
– To tobie nic nie grozi, Ryba. Możesz śmiało za przewodnika po Wzgórzu robić – komentarz innego menela wywołał salwę śmiechu wśród zebranych.
– Panowie, spokojnie – wtrąciłem się unosząc kufel, jak nie raz tego wieczoru, aby zażegnać bójkę. – Dajcie posłuchać co było dalej.
Posłuch miałem bezwzględny i czułem się prawie jak półbóg. No, ale czemu tu się dziwić; wkońcu całe to spotkanie kółka miłośników opowieści dziwnych treści, było na mój rachunek.
– Tak jak mówiłem wcześniej – zaczął powoli Tyczka. – Tatko mój chciał go od wyprawy odwieść. Lecz rycerz uparty jak osioł, i zaraz zaczął monety do dłoni ojca wciskać. Że on musi teraz i koniec. Przemówił tatu mojemu i poszli.
Język limotrcki był trudny do opanowania. Wiem, bo sam miałem z nim sporo problemów zanim nauczyłem się posługiwać w stopniu komunikatywnym. Natomiast nie myślałem, że można tak nieskładnie mówić będąc rdzennym mieszkańcem Limotri.
– Na miejscu rycerz podziękował za wskazanie drogi i sam ruszył między gruzy – Wyrwany z myśli starałem się skupić na opowieści. – Ojciec mój, ciekaw co będzie, został ukryty za głazem iobserwował jak rycerz powoli szedł wśród ruin rozglądając się uważnie na okół.
Mikłożyn wychylił kufel biorąc sporego łyka i rozejrzał się po zebranych zatrzymując wzrok na mnie. Nie wiem co ten gest miał znaczyć, ale jeśli w ten sposób chciał budować napięcie swojej opowieści, to właśnie wszystko schrzanił.
– Nagle – kontynuował, nie zrażony obojętnością moich oczu – kilka kroków przed nim, pojawił się starzec w czarnej szacie. Miał w dłoni jakąś czarodziejską pałkę, która naraz zaczęła świecić jasnym blaskiem. Ojciec wtenczas zląkł się okrutnie i dał nogi za pas.
Po tych słowach rozległy się głosy dezaprobaty wśród zebranych. Tyczka nie przejął się, uważając ucieczkę za prawidłową reakcje wobec zagrożenia. Cóż, ciężko było się nie zgodzić wtym akurat przypadku.
– Teraz, niech pan szanowny słucha. Zaczyna się teraz najdziwniejsza część historii – zwrócił się do mnie, gdy towarzystwo trochę ucichło. – Następnego dnia tatuś pojechał do pobliskiego młyna. Nie zgadnie pan, kogo spotkał w drodze powrotnej do Heusburga?
Skończył z wlepionym we mnie wzrokiem, niejako oczekując reakcji. Najprawdopodobniej w jego mniemaniu reakcja owa miała mieć postać wybałuszonych oczu, śliny toczącej się z kącika rozdziawionych ust oraz wypowiedzianych niemalże błagalnym tonem słów: „powiedz mistrzu, nie trzymaj mnie w napięciu, proszę”. Ponieważ znałem już kilka podobnych opowieści, zasłyszanych poprzednich dwóch wieczorów, żadne z wyżej wymienionych objawów zaciekawienia nie wystąpił.
Wyraźnie zawiedziony drugim niepowodzeniem, kontynuował opowieść już zprzygaszonym zapałem:
– Otóż, wracając z młyna, minął się z owym czarownikiem, którego widział poprzedniej nocy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie zaszłość takowa, że twarz magika nie należała do niego lecz do rycerza z którym tatko poszedł do Ruin. Znaczy rycerz jakby odziany był w szatę maga – na koniec chudy pijaczek pociągnął zkufla i zagryzł pajdą chleba ze smalcem.
Możliwości językowe i talent do relacjonowania Tyczki wychodziły poza wszelkie granice poprawności językowej. Jednak mi to wystarczyło, między wersami usłyszałem to co chciałem. Po trzech dniach spędzonych w towarzystwie pijaczków i meneli uzyskałem wystarczający obraz sytuacji.
– Czy ten rycerz miał jakiś znak szczególny? – spytałem mając nadzieję, że uzyskam informację pomocną w realizacji dalszej części mojej misji.
Zobaczyłem błysk w oku zapytanego, najwyraźniej ucieszonego moim nagłym zainteresowaniem. Błysk owy zgasł jednak tak szybko jak się pojawił, zastąpiony przez naturalne, tępe spojrzenie. Mikłożyn rozdziawił szeroko usta, aż parę przeżutych kawałków chleba wypadło na ławę.
W mig pojąłem jego nieme pytanie.
– Znak szczególny czyli blizny albo tatuaże? – sprecyzowałem.
Dla pewności skręciłem głowę w lewo ukazując wytatuowany czerwonym tuszem smoczy ogon zawinięty z boku szyi. Ogon stanowił fragment całości umieszczonej na prawym barku i piersi.
– Tak, panie – odezwał się po chwili chudzielec. – Miał długą bliznę wzdłuż lewego policzka. I jak mój tatko go spotkał następnego dnia to miał też pałkę świecącą. Tylko, że nie świeciła, ale to była ta sama.
– Tyczka, jak ty coś opowiesz… – wyraźnie podenerwowany Ryba machnął grubą dłonią dając wyraz dezaprobaty.
Na te słowa, wysoki chudzielec wstał od stołu. Obtarł ręką usta, po czym wytarł ją obrudną koszulę. Na koniec waląc pięścią w pierś rzekł uroczystym tonem:
– Szczera prawda, tak mój tatuś mi opowiadał!
Szczerze uśmiechnąłem się na ten widok. Tyczka skojarzył mi się równie wiarygodnie co obraz wilka zarzekającego się przed owcą, że jej nie zje.
– Gówno tam prawda! – Ryba wstał zapierając się o stół. – Kłamca jesteś ty i twój ojciec!
I tym razem, moja szybka i zdecydowana reakcja ostudziła zapał. Korzystając z chwili postanowiłem odłączyć się od tej zacnej kompanii. Raz, że wystarczająco dużo straciłem pieniędzy na tych bajkopisarzy od siedmiu boleści, a dwa, że ich kłótnia zaraz miała zakończyć się rękoczynem. Osobiście lubię pookładać się po mordach. Jednakże nie będę uczestniczył wawanturze ludzi, którzy chcą się prać po gębach z powodu odmiennego zdania w sprawie czarnoksiężników, choć na co dzień nie umieją rozróżnić prawej nogi od lewej.
Wstałem od stołu, podziękowałem za mile spędzony wieczór. Włożyłem mój ulubiony brązowy kapelusz z nieznacznie klapniętym rondem z przodu i pożegnawszy się ruszyłem w stronę wyjścia. Nie reagowałem na kilkakrotnie zadawane błagalnym tonem pytanie, czy nie zmienię decyzji i nie posiedzę jeszcze w tak doborowy towarzystwie.
***
Wyszedłem na ulicę. Padał rzęsisty deszcz. Jednocześnie uderzyło we mnie orzeźwiające zimno i nieprzyjemna wilgoć. Naciągnąłem kaptur i dopiąłem ostatni guzik płaszcza. Spojrzałem na niebo. Zza czarnych chmur zobaczyłem cieniutki sierp księżyca. Już wkrótce, pomyślałem. Rozglądnąłem się wzdłuż ulicy. Było pusto i ciemno. Ledwo żarzące latarnie dawały słabą poświatę. Postawiłem krok i na „dzień dobry” wdepnąłem w ogromną kałużę.
– Szlag by to trafił – zakląłem na głos. – Plugawe miasto, plugawa pogoda, plugawi mieszkańcy; w ogóle wszystko plugawe! Kurwa, moje ulubione słowo w tym plugawym mieście to „plugawe” – potok skojarzeń popłynął jak fekalia w rynsztoku obok. – Jak tu mieć dobry nastrój?
Splunąłem soczyście na błotnistą ulicę i ruszyłem śpiesznym krokiem do mojej gospody.
Idąc czułem, że trochę przesadziłem dzisiejszego wieczoru z trunkami, no ale cóż począć, sprawa wymagała poświęceń. Łeb mi pękał od zaduchu panującego w karczmie. Woń alkoholu i dym ze świec wymieszane z odorem spoconych ludzi wszystko to powodowało ostry ból głowy. Pomimo deszczu czułem jak cuchnę przesiąknięty smrodem. Tylko jedna myśl dodawała mi energii: gorąca kąpiel iświeże posłanie, i niech no tylko dziś gospodarz spóźni się choć trochę zprzygotowaniami, to go chyba zatłukę.
Byłem już blisko celu kiedy zobaczyłem „mojego starego znajomego”. Pozwalałem sobie używać tego stwierdzenia, oczywiście jako metafory, wobec tego człowieka gdyż był pierwszym, który zwrócił na siebie moją uwagę w tym mieście. Przez trzy dni łaził za mną wszędzie nie odstępując na krok. Nie wchodził jednak za mną do karczm, zawsze czekał gdzieś w pobliżu aż wyjdę. Starał się ukrywać wzaułkach obserwując mnie ze znacznej odległości, ale robił to tak nieporadnie, że nawet postawiony w mojej sytuacji, średnio inteligentny lemur, zorientowałby się, że jest śledzony.
Postanowiłem w końcu dowiedzieć się co nieco o „moim znajomym”. Skręciłem wciemny zaułek, ukryłem się we wnęce i czekałem. Usłyszałem coraz głośniejsze odgłosy rozchlapywanych kałuży. Mój „ogon” jak mawiają szpiedzy, zbliżał się. Zatrzymał się na rogu. Wychylił głowę i spojrzał w głąb uliczki. Zaraz potem ruszył dalej.
Na ten właśnie moment czekałem. Kiedy znalazł się na wysokości mojego ukrycia, wychyliłem się błyskawicznie i pchnąłem go do przeciwległej ściany. Coś wyraźnie gruchnęło mu wkościach.
Moją drugą ulubioną bronią jest sztylet. Noszę go ukrytego pod rękawem tuniki. Przytwierdzony jest pochwą do opinającego lewe przedramię naramiennika z utwardzanej skóry. Rzecz jasna, rękojeścią w dół. Nie zawsze jest czas aby go wyciągnąć, i często zamiast grzebać wrękawie, uderzam delikwenta przedramieniem w twarz. Efekt: zdziwienie połączone z totalnym zaskoczeniem oraz złamany nos albo rozcięty luk brwiowy; moim skromnym zdaniem to sporo jak na jeden cios.
W tym przypadku sztylet użyłem w sposób standardowy. Szybkim ruchem chwyciłem za rękojeść, zwolniłem kciukiem zatrzask na pochwie i wysunąłem broń przystawiając ostrze do szyi przeciwnika. Jednocześnie lewym przedramieniem ucisnąłem gardło ofiary napierając w stronę ściany.
– Witaj, kolego – szepnąłem niskim tonem. – Śledzisz mnie i śledzisz już od trzech dni. Czas najwyższy na pogawędkę, nie uważasz?
Patrzyłem groźną miną na jego pociągłą twarz. Kilkudniowy zarost i rozchodząca się przykra woń dobitnie świadczyła o braku higieny. Świetnie, pomyślałem, ledwie opuściłem karczmę, znowu fiołkami zaleciało.
– Panie, litości – usłyszałem stłumiony głos. – Nie zabijaj! – dodał podnosząc ręce.
Przez moment wydawało mi się, że coś błysnęło na jednym z palców jego lewej dłoni.
Mój „ogon” trząsł się ze strachu. Wyczuwałem wyraźne drgania pod ramieniem, ale uścisku nie zwolniłem. Może i był niższy ode mnie i wątłej postury, ale życie nauczyło mnie już dawno, aby nie lekceważyć nikogo.
– Kto cię nasłał? – od razu przeszedłem do kluczowych pytań, gdyż smród okalający tego człowieka był nie do zniesienia, dlatego chciałem, aby ta rozmowa potrwała możliwie jak najkrócej.
– Panie nie zabijaj! Ja wszystko powiem, tylko puść – chudzielec wręcz skomlał.
Widziałem przerażenie w skupionych na ostrzu oczach.
– Dobrze, puszczę cię – powiedziałem szorstko. – Ale ostrzegam: jeden fałszywy ruch i wypruje ci flaki.
Zwolniłem uścisk i cofnąłem się odwa kroki, aby odetchnąć świeżym powietrzem.
– Jak cie zwą? – spytałem po chwili.
– Demy, panie – odparł rozcierając szyję.
– Dla kogo pracujesz, Demy? – zadałem kolejne pytanie chowając sztylet.
– Moim panem jest Krotus. Wybacz panie, ale wykonuje tylko jego rozkazy – przełknął ślinę krzywiąc usta. – Mój pan pragnie się spotkać. Jeszcze dzisiejszej nocy. Czeka na pana w karczmie „Pod Złotym Bażantem”, wdzielnicy handlowej.
Już miałem zadać kolejne pytanie kiedy nagle, na twarzy mojego rozmówcy pojawił się grymas przeszywającego bólu. Przez chwilę pocierał dłonie jakby chciał je rozgrzać od chłodu.
– Mój pan mnie wzywa – rzekł jakby do siebie wpatrzony w dal.
Chwilę potem spojrzał mi w oczy mętnym wzrokiem i powiedział:
– Błagam, niech pan idzie za mną. Nie mogę pokazać się sam, bo mnie ze skóry obedrze.
– Po co Krotus chce się ze mną spotkać? – zadałem kolejne pytanie, umyślnie odwlekając ogłoszenie decyzji (którą kilka chwil wcześniej podjąłem).
– Pan mój, chce zaoferować trudne zadanie do wykonania. Rzecz jasna, za sowite wynagrodzenie. Mówi, że wygląda pan na człowieka, który nie boi się wyzwań.
Och, słodkości, słodkości dla uszu moich, pomyślałem. Pomimo, że można było traktować ostanie zdanie faktycznie jak dogmat, w głębi mojego kamiennego serca znałem prawdziwą przyczynę poczęstowania mnie tym, iście smakowitym, zestawem cukru. Przyczyna owa, zmniejszała rangę wypowiedzianych słów do poziomu wypełnionego odchodami dna obornika. Ja jednakże, przybrałem minę zadowolonego pochlebstwem narcyza.
– Skoro tak, nie traćmy czasu. Prowadź, Demy – powiedziałem.
Byłem w pełni świadom, że gra się właśnie rozpoczęła i w dużej mierze od moich aktorskich zdolności zależał sukces misji.
***
Karczma „Pod Złotym Bażantem” była największą i najlepszą w plugawym Heusburgu. Krotus musiał uchodzić tu za osobę bardzo majętną skoro gospodarz zaprowadził mnie do osobnej jadalni dla uprzywilejowanych gości. Demy pozostał przed budynkiem. Nie współczułem mu, pomimo, że deszcz zmienił się wulewę. Pomyślałem, że to dobra okazja dla niego na kąpiel.
Wszedłem do pokoju. Faktycznie była to jadalnia dla bogatych gości. Jasna, dość przestronna i pięknie urządzona. Jednak moją uwagę bardziej przykuło otwarte wyjście na balkon (druga ewentualna droga ucieczki).
Za solidnym dębowym stołem siedział siwy mężczyzna. Na porysowanej, niezliczoną ilością zmarszczek, twarzy dostrzegłem to czego się spodziewałem – wyraźną bliznę na lewym policzku. Jedno co mnie uderzyło na wstępie to jego baczny wzrok, badający mnie od stóp do głowy.
– Witaj, Ruudnar – usłyszałem niemal przyjacielski ton; głos jednak był nienaturalnie chrapliwy. – Proszę usiądź – starzec wskazał miejsce po przeciwnej stronie stołu.
Siadając, zdjąłem kapelusz i położyłem go na blacie.
– Nie dziwisz się skąd znam twoje imię?
– Prawdę mówiąc: wcale – odparłem beztroskim tonem. – To ty raczej powinieneś się dziwić skąd ja znam twoje, Krotusie?
Starzec podniósł brwi.
– Odkąd jestem w mieście łazi za mną twój człowiek – kontynuowałem. – Ten pseudo-szpieg pojaśnił mi co nieco.
Nie zauważyłem, aby starzec przejął się nieporadnością swego sługusa.
– Widzę, że znalazłem odpowiedniego człowieka – wygłosił niemal uroczyście.
Znowu słodkości. On chyba naprawdę ma mnie za narcyza, pomyślałem.
– Coś już napomknął mi Demy. Podobno masz ciekawe zadanie do wykonania? – Chciałem naprowadzić tok rozmowy na odpowiedni kierunek.
– Owszem, mam. Widzę, że mam do czynienia z zawodowcem. To dobrze, bardzo dobrze – uśmiechnął się nieznacznie. – Jak zapewne wiesz pięć mil na zachód od Heusburga znajduje się owiane złą sławą miejsce. Tutejsi zwą je Wzgórzem albo Ruinami. Chodzą słuchy o upiorach i zjawach zamieszkujących to rejon. Podobno nawet kilku poszukiwaczy skarbów zginęło tam bez śladu.
– Znam te bajki – wtrąciłem znudzonym tonem. – Nasłuchałem się sporo dziwnych opowieści o Wzgórzu. Mogę się założyć, że miejscowi karmią tymi bzdurami każdego cudzoziemca.
Na koniec machnąłem lekceważąco dłonią.
– Cieszę się, że nie bierzesz tych opowieści na serio, Ruudnar.
Krotus przerwał i naraz zaczął głośno kaszleć przytykając chusteczkę do ust.
– Mam informację, że wśród tych ruin jest wejście do podziemi wykutych pod wzgórzem. W podziemiach znajduje się ukryty niegdyś przez krasnoludów skarb – tu przerwał na chwilę. – Stawiam sprawę tak: z całego skarbu jaki tam jest interesuje mnie tylko jedna rzecz. Mianowicie wykonany ze szczerego złota miecz wysadzany diamentami. – Krotus kłamał, ale przyznam, że robił to doskonale. – Chcę, abyś go dla mnie zdobył. Reszta, cokolwiek tam znajdziesz, jest twoja.
Gdy skończył ponownie zakasłał. Kiedy chował chusteczkę do kieszeni zauważyłem plamy krwi.
– No tak, wszystko pięknie. Ale co jeśli okaże się, że nie znajdę skarbu albo najzwyczajniej na świecie go tam nie ma? – spytałem. – Za fatygę również należy się zapłata.
Krotus nie odpowiedział tylko wyjął sporą sakwę i rzucił w moją stronę. Oszacowałem wagę na otwartej dłoni.
– Rzetelny tonaż – stwierdziłem.
Rozsznurowałem skórzany worek i wyjąłem jedną srebrną monetę. Ścisnąłem w zębach – srebro pierwszego gatunku.
– Monety bite w stolicy. Mam nadzieje, że nie masz żadnych zastrzeżeń? – spytał z uśmiechem starzec.
Kiwnąłem porozumiewawczo głową.
– Jeszcze jedna ważna sprawa – rzekł Krotus. – Musisz się tam udać jutro w nocy, kiedy księżyc jest w nowiu.
– Nie ma sprawy – odparłem beztrosko. – Im szybciej, tym lepiej.
– Doskonale.
Mój zapał wyraźnie ucieszył starca.
– Mam coś dla ciebie – rzekł. – Wiem, że te wszystkie bajki o zjawach zamieszkujących Wzgórze to bujdy, ale w każdej opowieści zawsze znajdzie się ziarno prawdy. Dlatego chciałbym, abyś wziął ten oto pierścień jako amulet ochronny – wysunął otwarta dłoń pokazując zwykłą, na pierwszy rzut oka, złotą obrączkę. – Dawno temu dostałem go od pewnego Edona. Noś go na palcu, abędziesz bezpieczny. Wystarczy skierować go w stronę upiora żeby zniknął.
Znowu kłamał. Jeszcze chwila tej rozmowy i naprawdę zacznę zastanawiać się czy zmoim wyglądem jest wszystko w porządku.
– Dzięki, ale nie uznaję takich magicznych błyskotek – odparłem.
Przyzna, że lubię po droczyć się trochę z rozmówcą w sytuacji, gdy mam nad nim przewagę.
– Weź, przyjacielu. Edońska robota i prawdziwy rarytas – zachwalał Krotus.
Oho, pomyślałem, ale awans: „przyjaciel”.
– Weź na wszelki wypadek i nie rozstawaj się z nim w Ruinach, dobrze ci radzę – zbłogich rozmyślań wyrwał mnie chrapliwy głos. – Kto wie co cie tam może spotkać?
O, tu akurat chyba pierwszy raz nie skłamał.
– W sumie jest mi to obojętne. Skoro tak nalegasz to wezmę go ze sobą.
Sięgnąłem po pierścień z obojętnością i miną dziecka zmuszanego do picia mleka. Założyłem na palec wskazujący. Pasował jak ulał. Krotus znowu lekko się uśmiechnął, ale wiedziałem, że w głębi powstrzymywał wybuch radości.
– To chyba wszystko? – spytałem wstając od stołu i zakładając kapelusz.
– Tak, Ruudnar – odparł starzec ponownie oglądając mnie od stóp do głowy. – Powodzenie i do zobaczenia po jutrze.
Trochę wcześniej dziadku, pomyślałem, trochę wcześniej. Zamknąłem drzwi za sobą ipomaszerowałem plugawą ulicą, w plugawą pogodę – o dziwo, zadowolony.
***
Dzień upłynął mi na odpoczynku przed nocnym wypadem. Miałem tylko jedną sprawę do załatwienia, którą zrealizowałem przy okazji popołudniowego spaceru.
Kolacji nie jadłem. Jakbym miał dostać w bebechy to na czczo, wtedy jest jakaś szansa na ratunek. Przed zmierzchem zacząłem się przygotowywać.
Na tunikę nałożyłem kolczugę zrobioną specjalnie dla mnie przez mojego przyjaciela, Vurnona. Było to dawno temu, za młodych, szalonych lat. Zawsze mam uśmiech na twarzy gdy je wspominam oraz tego małego, okrągłego, brodatego opoja.
Dwie niewielkie skórzane torby przypiąłem do pasa. Każdą po jednym boku, tak aby nie krępowały ruchów. W jednej znajdowały się odtrutki na wszelkiego typu jady i inne świństwa oraz kilka „ciekawych” mikstur. W drugiej natomiast bandaże i opatrunki oraz zioła, maści imikstury na rany.
Przepiąłem naramiennik na kolczugę. Nałożyłem płaszcz, a na ramiona poręczny plecak z liną ipochodniami.
Edoński miecz przewiesiłem przez plecy. Tak, tak, nie przesłyszeliście się – prawdziwy edoński oręż. Miał dość długą rękojeść, obtoczoną miękką skórą. Gardę w kształcie niewielkiego, metalowego koła ze starannie wyrzeźbionymi motywami liści. Długą, jedno-tnącą klingę zwyrytymi runami ochronnymi w języku najstarszych elfów. To śmiertelne ostrze wykonane zostało z niezliczonej ilości warstw i było kute przez dwa miesiące w Wielkim Lesie przez najznamienitszych rzemieślników zbrojmistrzowskiego fachu.
Jako ostatni element nałożyłem kapelusz. Poprawiłem pierścień na palcu. Ładna robota, pomyślałem, ciekaw jestem czy zda egzamin?
Zszedłem do stajni. Jaral nerwowo strzygł uszami; wiedział, że ruszamy na akcję. Wspaniały rumak i mój najwierniejszy towarzysz. Zaprawiony w boju; byle zjawa nie była wstanie go przestraszyć. Zawsze sam się nim zajmowałem. Jaral nie pozwalał się nikomu innemu do siebie zbliżać. Przez co nie raz miałem kłopoty i musiałem przepraszać potraktowanych kopytami poszkodowanych. Ale również za to go lubiłem.
Karczmę opuściłem o zmierzchu i pojechałem główną ulicą w kierunku Bramy Rzemieślniczej. Będą blisko wyjścia doszło mnie głośne nawoływanie z naprzeciwka.
– Z drogi ludzie, Wielki Lord Nanatelis jedzie! Z drogi! Oddajcie hołd waszemu władcy!
Z każda chwilą głos stawał się coraz wyraźniejszy. Przystanąłem na rogu bocznej uliczki. Przechodnie rozstąpili się na boki i padli na twarz. Zaraz potem pojawił się mężczyzna ubrany wsrebrne szaty.
– Z drogi! Wielki Lord Nanatelis jedzie! – krzyczał.
Przekląłem w myślach i zjechałem z ulicy kryjąc się w zaułku. Może i pracowałem dla nich, ale nie miałem zamiaru oddawać im pokłonu.
Za nawoływaczem nadciągnął orszak. Prowadziło go dwóch leśnych elfów ze sztandarami na długich drzewcach. Za nimi, na białym, rosłym koniu, jechał edoński lord. Władca Heusburga i okolicznych ziem. Towarzyszyło mu dwóch ludzi, zapewne namiestników podległych prowincji.
Pochód zamykał spory, pieszy oddział leśnych elfów. Żal mi ich było, choć z zasady nie jestem kimś kto przejmuje się losem innych. Jednak na ich twarzach dostrzegałem ten sam wyraz, który malował się na większości ludzkich twarzy. Pomimo, że pochodzili z tej samej rasy co Edonowie, pod pewnymi względami, też byli ich niewolnikami.
Nikt z przechodniów nawet nie drgnął. Zresztą, każdy dobrze wiedział jaka kara groziła za brak szacunku. My niewolnicza rasa ludzi, znaliśmy swoje miejsce. Kiedy orszak się oddalił przechodnie powstawali z błotnistej ulicy. Wyjechałem z ukrycia i podążyłem w stronę bramy.
Pech chciał, że spotkałem tego matoła – Tyczkę.
– Witaj, panie – rzekł kłaniając się w pas. – Dziś nie do karczmy? – spytał.
– Nie twoja rzecz, Mikłożyn – odparłem szorstko wstrzymując konia. – Śpieszę się.
Chudzielec nie przestraszył się, o dziwo. Stał jak posąg badając mnie dokładnie wzrokiem.
– Dziś księżyc w nowiu – rzekł.
– Ano – rzuciłem beznamiętnie i pojechałem w stronę bramy.
Kątem oka widziałem jak stał na środku ulicy i wpatrywał się we mnie.
KONIEC CZĘŚCI PERWSZEJ
Ojciec wtenczas zląkł się okrutnie i dał nogi za pas. – I nie przewrócił się z tymi nogami wetkniętymi za pasek? Wiem, można to obronić maniera opowiadania tego chłopa, ale i tak brzmi dziwnie…
Ponieważ znałem już kilka podobnych opowieści, zasłyszanych poprzednich dwóch wieczorów, żadne z wyżej wymienionych objawów zaciekawienia nie wystąpił. – Jeśli „żadne z objawów”, czyli liczba mnoga, to „nie wystąpiły”.
W podziemiach znajduje się ukryty niegdyś przez krasnoludów skarb – przez krasnoludy. Ta forma była by przy „skarb Krasnoludów”.
Tyle błędów wyłapałem. Sporo było też nie podzielonych spacjami wyrazów, typy "Itutaj", "apotem"...
Na razie bez rewelacji, ale nie jest źle. Przeczytam póxniej drugą część i zobaczę co się będzie działo.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.