- Opowiadanie: P.J.Otter - SZKARŁATNA CELA (2)

SZKARŁATNA CELA (2)

Chcia­ła­bym za­pre­zen­to­wać jesz­cze jeden frag­ment opo­wie­ści, do któ­rej wstęp już tutaj wsta­wia­łam. Jest to wpro­wa­dze­nie do in­ne­go, wła­ści­wie rów­no­le­głe­go wątku. Mam na­dzie­ję, że oba frag­men­ty udało mi się utrzy­mać w tym samym stylu i widać, że są czę­ścią tej samej hi­sto­rii (choć opo­wia­da­ją cał­kiem o czym innym).

Oceny

SZKARŁATNA CELA (2)

 

 

Uhuu, uhuu – za­hu­cza­ła na­pu­szo­na pło­my­ków­ka, ga­piąc się wiel­ki ocza­mi na pełną tar­czę księ­ży­ca, hoj­nie ob­le­wa­ją­cą, uszczk­nię­tym od słoń­ca bla­skiem, obrze­ża Sy­no­nu – ry­bac­kiej miej­sco­wo­ści po­ło­żo­nej u wy­brze­ży Morza Wschod­nie­go, któ­rej ostat­nie za­bu­do­wa­nia koń­czy­ły się wraz z linią po­nu­re­go, so­sno­we­go boru. Spo­mię­dzy gęsto ro­sną­cych drzew, do­strzec można było od­le­głe świa­tła, roz­rzu­co­nych bez­ład­nie ma­łych go­spo­darstw. W samym lesie ciem­ność przy­wo­dzi­ła na myśl wnę­trze ka­flo­we­go pieca. Cięż­kie od igieł, grube ga­łę­zie prze­pusz­cza­ły je­dy­nie wą­skie pasma księ­ży­co­wej imi­ta­cji świa­tła, uka­zu­jąc nie­wy­raź­ne frag­men­ty za­mar­z­nię­te­go po­szy­cia. Śnieg w tej oko­li­cy znik­nął za spra­wą kilku sło­necz­nych dni, od­sła­nia­jąc opa­dłe przez lata ga­łę­zie, które ster­cza­ły teraz w mroku, ni­czym wy­sta­ją­ce spod ziemi smu­kłe, po­wy­krę­ca­ne palce wiedź­my.

Po skry­tej w nie­go­ścin­nej gę­stwi­nie po­la­nie, roz­cho­dził się za­pach go­to­wa­ne­go mięsa. W usta­wio­nym na roz­grza­nych wę­glach kotle, do­pra­wio­ne po­łów­ka­mi ce­bu­li, owo­ca­mi ja­łow­ca i su­szo­ny­mi zio­ła­mi, du­si­ły się so­lid­ne ka­wał­ki świe­żej dzi­czy­zny. Dwaj męż­czyź­ni pil­nu­ją­cy do­cho­dzą­cej po­wo­li stra­wy, po­chy­la­li się nad ogniem, aby ogrzać zmar­z­nię­te dło­nie. Raz po raz któ­ryś po­cią­gał ze wspól­nej bu­tel­ki, na­peł­nio­nej wąt­pli­wej ja­ko­ści al­ko­ho­lem.

 – Po­wiedz mi, Rodo. Źle ci było w tym Sy­no­nie, że po­sta­no­wi­łeś się do nas przy­łą­czyć? – za­py­tał młod­szy z męż­czyzn, po­da­jąc dru­gie­mu bu­tel­kę. – Wy­da­wa­ło mi się, że tu­tej­si ry­ba­cy cał­kiem nie­źle sobie radzą. Gdzie nie spoj­rzeć nowe ło­dzie, mocne sieci, a ich wła­ści­cie­le ubra­ni cał­kiem bo­ga­to. – Prze­rwał aby ode­brać bu­tel­kę od bro­da­te­go to­wa­rzy­sza. Po­cią­gnął ko­lej­ny łyk męt­ne­go trun­ku. – Na­praw­dę. Dawno nie wi­dzia­łem ta­kiej ilo­ści ryby: świe­żej… – Czknął. – ma­ry­no­wa­nej, su­szo­nej. – Wy­krzy­wił się, przy­wo­łu­jąc ja­kieś wspo­mnie­nie. – Choć praw­dę po­wie­dziaw­szy, za rybą nie prze­pa­dam. – Zer­k­nął wy­cze­ku­ją­co na Ro­do­na, dając tym samym znać, że za­koń­czył swój wywód.

 – W tym wła­śnie pro­blem – ode­zwał się bro­dacz, ge­stem od­mó­wiw­szy ko­lej­nej por­cji al­ko­ho­lu. – Bo wi­dzisz, Gu­sta­vie… Ryb w tym roku jest za dużo. Ceny strasz­li­wie spa­dły i jeśli ktoś nie ma sta­łych od­bior­ców, a dotąd utrzy­my­wał się z pro­ste­go, ulicz­ne­go han­dlu… – Wes­tchnął cięż­ko. – Ech, szko­da gadać. Po pro­stu nie mia­łem in­ne­go wyj­ścia.

– My­ślisz, że pod­ją­łeś słusz­ną de­cy­zję? Latem ceny mogą prze­cież pójść w górę i in­te­res znowu się roz­krę­ci. – Mło­dzian dopił reszt­ki, po czym wierz­chem dłoni otarł sobie usta. Rodon mu nie od­po­wie­dział. Uznał więc, że męż­czy­zna fak­tycz­nie wyj­ścia nie miał. Po­sta­no­wił zmie­nić temat. – Je­steś tu od dwóch dni, praw­da? Już się chyba prze­ko­na­łeś, że u nas jest… – Na­my­ślił się, szu­ka­jąc od­po­wied­nie­go okre­śle­nia. – dość spe­cy­ficz­nie. – Uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo, mie­rząc wzro­kiem kom­pa­na. Do głowy wpadł mu pe­wien po­mysł. Choć traf­niej­szym by­ło­by rzec, że my­ślał o tym jesz­cze zanim za­czę­li szy­ko­wać je­dze­nie. Wpierw jed­nak mu­siał uro­bić sobie grunt, przed wpro­wa­dze­niem swo­je­go planu w życie. Teraz oka­zja była ku­te­mu ide­al­na. Wstał, otrze­pu­jąc zu­peł­nie czy­ste spodnie. – Po­wiem ci, że nie wi­dzia­łeś jesz­cze wszyst­kie­go. – Za­niósł się śmie­chem, za­ta­cza­jąc nie­pew­nie do tyłu. Wpływ pro­cen­tów na jego mo­to­ry­kę, za­czy­nał być wi­docz­ny. – Co praw­da poza porą wy­da­wa­nia po­sił­ków, szef nie po­zwa­la mi tam cho­dzić… No ale… – rzu­cił kon­spi­ra­cyj­nie, mru­ga­jąc okiem. Chwiej­nym kro­kiem od­stą­pił od pa­le­ni­ska i mach­nął do star­sze­go wie­kiem męż­czy­zny, by po­szedł za nim. Ten, woląc mieć na oku wsta­wio­ne­go, plo­tą­ce­go trzy po trzy mło­dzia­ka, który nie­chcą­cy mógł na­ro­bić ra­ba­nu i wszyst­kich po­bu­dzić, nie­chęt­nie ru­szył za nim.

 

Za­trzy­ma­li się przy dużej, opar­tej na sze­ściu ko­łach kon­struk­cji, skry­tej w cie­niu sta­re­go wiązu. Drze­wo wy­da­wa­ło się nagie, ro­snąc po­śród swo­ich igla­stych braci. Na skraj obo­zo­wi­ska pa­da­ło nie­wie­le świa­tła, głów­nie z pło­ną­ce­go pod ko­tłem ogni­ska. Mimo to, nie­trud­no było do­my­ślić się, że owa kon­struk­cja była ni­czym innym jak klat­ką. I to nie byle jaką. Grube kraty umiesz­czo­no bli­sko sie­bie i so­lid­nie przy­mo­co­wa­no do bla­sza­nej pod­ło­gi, skąpo przy­pró­szo­nej słomą. Jej dłu­gość na oko można by oce­nić na pięć, sześć me­trów. Jedną trze­cią jej po­wierzch­ni zaj­mo­wa­ła so­lid­na skrzy­nia z otwo­rem wej­ścio­wym po­zba­wio­nym drzwi. Ja­śniej­sza, zro­bio­na za­pew­ne z in­ne­go ga­tun­ku drew­na oścież­ni­ca, wy­glą­da­ła jak rama czar­ne­go ni­czym sadza ob­ra­zu.

– Tutaj szef trzy­ma swój naj­więk­szy skarb – po­chwa­lił się Gu­sta­vo, pod­no­sząc z ziemi długą tycz­kę, słu­żą­cą do ba­da­nia głę­bo­ko­ści stru­mie­ni. Czyn­ność ta była nie­zwy­kle istot­na pod­czas wy­praw z wo­za­mi. Nie­jed­ni już stra­ci­li konie i do­byt­ki, prze­pra­wia­jąc się na ślepo przez po­zor­nie spo­koj­ne i płyt­kie po­to­ki. Tym­cza­sem Gu­sta­vo wsa­dził ją po­mię­dzy kraty, ce­lu­jąc do wnę­trza skrzy­ni. Dźgnął czerń kilka razy, wy­raź­nie na­tra­fia­jąc na coś kry­ją­ce­go się w jej ob­ję­ciach. – Wyłaź. Pokaż się no­we­mu ku­cha­rzo­wi. –Dźgnął jesz­cze raz, wy­raź­nie po­iry­to­wa­ny. – Tylko bądź grzecz­ny i go nie wy­strasz.

Za­in­try­go­wa­ny Rodon prze­su­nął się by mieć lep­szy widok. Spora część tycz­ki gi­nę­ła w nie­prze­nik­nio­nym mroku. Chło­pak chciał wy­pro­wa­dzić nią ko­lej­ne pchnię­cie, ale coś zła­pa­ło za drugi ko­niec, od­py­cha­jąc go sil­nie do tyłu. Ze środ­ka do­by­ło się dziw­ne, gar­dło­we war­cze­nie. W pro­sto­kąt­nym otwo­rze wej­ścio­wym, do­strze­gli nie­wy­raź­ny od­blask pary ły­pią­cych na nich z nie­na­wi­ścią oczu. Rząd bia­łych, wy­po­sa­żo­ny w ostre kły zębów, kłap­ną w kie­run­ku Gu­sta­va.

Star­szy męż­czy­zna cof­nął się in­stynk­tow­nie.

 – Co, do cho­le­ry?

– Cooo, cooo, co… Wła­śnie rzecz w tym, że nikt poza sze­fem nie wie co.

Mło­dzian, naj­wy­raź­niej przy­zwy­cza­jo­ny do wi­do­ku cze­goś, co skry­wa­ło wiel­kie drew­nia­ne pudło, za­krę­cił lekko kijem. Bar­dziej przej­mo­wał się tym, jak jego mały pokaz od­bie­rze ko­le­ga, niż ro­ze­źlo­ną isto­tą. Za­cho­wy­wał się tak, jakby za­war­tość skrzy­ni była po czę­ści jego wła­sno­ścią. Jego eks­cy­ta­cja rosła na widok spa­ni­ko­wa­nej miny Ro­do­na.

 – No dalej! Wyłaź! – po­na­glił isto­tę w klat­ce.

War­cze­nie prze­szło w spon­ta­nicz­ne, pełne agre­sji po­mru­ki­wa­nie.

 – Nie każ nam cze­kać. – Chło­pak za­czy­nał się nie­cier­pli­wić. – Zwy­kle wy­cho­dzi jak mu się każe – wy­ja­śnił po­bla­dłe­mu Ro­do­no­wi. – Z tym, że zwy­kle – po­wtó­rzył, zwra­ca­jąc się do stwo­rze­nia – mam ze sobą tę fajną broń od Wil­so­na. Mam ją przy­nieść, żebyś w końcu stam­tąd wy­lazł?

Na wzmian­kę o broni klat­ka drgnę­ła. Za­czę­ła kiwać się nie­znacz­nie na boki. Usły­sze­li od­głos trzesz­czą­cej bla­chy pod po­wol­nie sta­wia­ny­mi kro­ka­mi i sub­tel­ny akom­pa­nia­ment sze­lesz­czą­cej słomy. Rodon aż przy­siadł na widok stwo­ra, który po­ja­wił się za kra­ta­mi.

 

*

 

Nie­prze­spa­na noc, to naj­gor­sze, co może przy­tra­fić się czło­wie­ko­wi przed wy­ru­sze­niem w długą po­dróż. Tym bar­dziej, jeśli mowa o czło­wie­ku, który po raz pierw­szy miał wziąć udział w tego typu wy­pra­wie. Licz­na grupa współ­to­wa­rzy­szy ozna­cza­ją­ca mnó­stwo gęb do wy­kar­mie­nia i cała masa róż­no­ra­kich pro­ble­mów – za­rów­no tych prze­wi­dy­wal­nych, wy­ni­ka­ją­cych z oczy­wi­stych trud­no­ści i obo­wiąz­ków każ­de­go z osob­na, jak i tych cał­ko­wi­cie nie­spo­dzie­wa­nych ma­ją­cych swoje źró­dło, o dziwo, u tych sa­mych przy­czyn.

Kil­ka­na­ście cięż­kich wozów róż­no­ra­kich ga­ba­ry­tów. Wszyst­kie to­czą­ce się na wiel­kich drew­nia­nych ko­łach, oku­tych me­ta­lo­wą bed­nar­ką. Wszyst­kie z ten­den­cją do za­ko­py­wa­nia się na co bar­dziej za­pusz­czo­nych trak­tach, w naj­mniej sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach.

Do tego do­cho­dził wiek, który co nie­któ­rzy okre­śli­li­by sę­dzi­wym, mimo iż ten, któ­re­go ty­czył się ów po­zor­ny pro­blem, nie czuł się wcale star­cem. Miał co praw­da siwe włosy i brodę dość wie­ko­wej osoby, ale nie od­no­sił wra­że­nia, że oto za­czę­ły się ostat­nie, nie­mra­we lata jego życia. Miał na­dzie­ję, że w za­pa­sie po­zo­sta­ło mu ich jesz­cze cał­kiem sporo. Nie miał oczy­wi­ście tyle wi­go­ru co kie­dyś i wszyst­ko, za co się za­bie­rał, przy­cho­dzi­ło mu z więk­szym lub mniej­szym tru­dem, ale był w sta­nie do­koń­czyć każdą pod­ję­tą pracę. Wol­niej, ale jed­nak. Wy­pra­wa rów­nież, z za­ło­że­nia, miała od­by­wać się we­dług po­wyż­szej re­gu­ły. Tak po­wie­dział mu Wil­son, prawa ręka pra­co­daw­cy.

– Nie masz się czym mar­twić – mówił, kle­piąc go przy­jaź­nie po ple­cach. – Mo­żesz trzy­mać swoje tempo, by­le­by ro­bo­ta nie stała w miej­scu.

Nie ukry­wał przy tym, że przy­ję­to go, bo ludzi do pracy im bra­ko­wa­ło, a chęt­nych można by zli­czyć na pal­cach jed­nej ręki. Rodon może i nie był wy­ma­rzo­nym pra­cow­ni­kiem, ale przy­naj­mniej był chęt­ny i nie sta­wiał wy­gó­ro­wa­nych wa­run­ków za­trud­nie­nia. Dwa Złot­ni­ki na mie­siąc i pry­cza w jed­nej z miesz­kal­nych przy­czep w zu­peł­no­ści mu wy­star­cza­ły. Jako głów­ny ku­charz, o je­dze­nie mar­twić się nie mu­siał. Nie tylko spo­ży­wał ugo­to­wa­ne przez sie­bie po­sił­ki, ale i pod­ja­dał w trak­cie ich przy­rzą­dza­nia. Za­kła­dał też, że życie w dro­dze po­mi­mo wszel­kich nie­do­god­no­ści, nie spra­wi mu więk­szych kło­po­tów. Mar­twi­ło go jedno: Wiel­ka klat­ka i jej ta­jem­ni­czy miesz­ka­niec. To przez niego nie zmru­żył oka. Każ­do­ra­zo­wa próba za­śnię­cia koń­czy­ła się po­wra­ca­ją­cy­mi echem, wy­da­rze­nia­mi mi­nio­nej nocy. Nie do­wie­rzał, że sam widok kry­ją­cej się w ciem­no­ści isto­ty, aż tak wy­pro­wa­dził go z rów­no­wa­gi. Co gor­sza, miał do niej wró­cić. Kar­mić ją. Było to jedno z jego zadań. Za­da­nie, o któ­rym nie było mowy pod­czas na­bo­ru. Za­da­nie, które mro­zi­ło mu krew w ży­łach. 

Obec­nie, zaj­mu­jąc swoją pry­czę, opar­ty o dę­bo­wą ścian­kę po­wo­zu, pró­bo­wał sku­pić się na rów­nym od­de­chu. Wy­ru­szy­li trzy go­dzi­ny wcze­śniej, zaraz o świ­cie, a on od tego czasu sie­dział tak i po­zwa­lał swo­je­mu ciału pod­ska­ki­wać wraz z każ­dym ko­lej­nym wy­bo­jem. Jego dwaj współ­to­wa­rzy­sze: blon­dyn o ma­łych świń­skich oczkach, oraz po­tęż­ny mło­dzian o ogo­lo­nej na łyso gło­wie i kru­czej bród­ce, spali na zapas, po­chra­pu­jąc od czasu do czasu. Nie byli szcze­gól­nie roz­mow­ni. Gdy zaj­mo­wał swoje miej­sce, przy­wi­ta­li go zdaw­ko­wo i krót­ko się przed­sta­wi­li. Nie pa­mię­tał już nawet ich imion. Wie­dział tylko, że obaj byli zwy­kły­mi pa­choł­ka­mi. Ina­czej mó­wiąc: chło­pa­ka­mi od wszyst­kie­go.

Wes­tchnął cięż­ko bez wy­raź­ne­go po­wo­du i w mo­men­cie, kiedy za­mie­rzał prze­krę­cić się na bok, co by ulżyć tro­chę odrę­twia­łym ple­com, powóz za­trzy­mał się gwał­tow­nie, szar­piąc nim sil­nie w przód. Obił się bo­le­śnie o ścian­kę i roz­cie­rał cie­mię, prze­kli­na­jąc do sie­bie ro­ze­źlo­ny. Parę ba­ga­ży uło­żo­nych luźno na pół­kach pod su­fi­tem, po­spa­da­ło na pod­ło­gę, czy­niąc nie­ma­ły rumor. Drze­mią­cy męż­czyź­ni ock­nę­li się z pół­snu, po­wo­li sia­da­jąc na swo­ich sien­ni­kach. Wtedy też drzwi otwar­ły się na oścież, z hu­kiem obi­ja­jąc o ze­wnętrz­ną stro­nę le­ci­wej przy­cze­py, na co wszy­scy trzej pa­no­wie stru­chle­li.

– Niech cię, Gu­ścik! Nie umiesz pukać albo cho­ciaż sub­tel­niej otwie­rać tych pie­przo­nych drzwi? – wark­nął blon­dyn, nadal nie do końca roz­bu­dzo­ny.

– Och… – Gu­sta­wo, który wśli­zgnął się do środ­ka, te­atral­nym ru­chem za­sło­nił sobie usta. – Wy­bacz. Nie wie­dzia­łem, że w tym po­wo­zie wiozą nie­wia­sty.

Blon­dyn wy­pro­sto­wał się wo­jow­ni­czo.

– A przy­wa­lić ci w zęby? – rzu­cił wy­zy­wa­ją­co. – Po coś tu przy­lazł?

– Wy­glą­da na to, że bę­dzie­my mu­sie­li za­wra­cać – od­po­wie­dział chło­pak, szcze­rząc się głup­ko­wa­to, za­do­wo­lo­ny z sy­tu­acji.

– Jak to za­wra­cać? – wtrą­cił się łysy. – Co tam się znowu po­ro­bi­ło?

Gu­sta­vo pac­nął się w sam śro­dek czoła, dając im do zro­zu­mie­nia, że coś mu się po­plą­ta­ło.

– Mia­łem na myśli, że mu­si­my szu­kać innej drogi. – Chciał dać krok do środ­ka, ale stopa ob­su­nę­ła mu się ze stop­nia i byłby wy­padł na to­ną­cą w bło­cie drogę. Za­re­cho­tał, ści­ska­jąc fra­mu­gę. – Rzeka jest tro­chę, tak jakby, poza ko­ry­tem. Nie da się do­je­chać do mostu. Pew­nie kry gdzieś sta­nę­ły i zro­bił się zator… Nie­doj­dy z przo­du się za­ko­pa­ły, więc bę­dzie­my mu­sie­li ich wy­cią­gać, a póź­niej ro­bi­my na­wrót i wra­ca­my do ostat­nie­go mi­ja­ne­go roz­jaz­du.

Rodon, który dotąd przy­pa­try­wał się ca­łe­mu zaj­ściu w mil­cze­niu, dźwi­gnął się z po­sła­nia gotów brać się za ro­bo­tę.

– Zaraz. Mo­ment. – Za­trzy­mał go Gu­sta­vo. – Ty idziesz ze mną. Oni zajmą się brud­ną ro­bo­tą. – Ski­nął głową na chło­pa­ków. W od­po­wie­dzi blon­dyn splu­nął mu pod nogi i ma­cha­jąc na swo­je­go ko­le­gę. Ru­szy­li ku wyj­ściu. Prze­pcha­li się przez drzwi, na­umyśl­nie po­trą­ca­jąc Gu­sta­va ra­mio­na­mi, nim znik­nę­li na ze­wnątrz.

– Mogę im pomóc – za­pro­te­sto­wał Rodon. – Nie raz wy­cią­ga­łem ło­dzie na brzeg. Z wozem też sobie po­ra­dzę.

– Wie­rzę ci sta­rusz­ku… ale dla cie­bie jest inna ro­bo­ta. – Na­ka­zał mu po­dą­żyć za sobą. Zwin­nie wy­sko­czył z przy­cze­py, wprost na twar­de po­bo­cze, gdzie za­chwiał się nie­bez­piecz­nie. – Szef kazał na­kar­mić zwie­rza­ka, bo ze śnia­da­nia osta­ło się sporo żar­cia. Szko­da, żeby się ze­psu­ło – po­in­for­mo­wał sta­rusz­ka, gdy ten zrów­nał się z nim kro­kiem.

Rodon sta­nął jak wryty. Nogi sta­now­czo od­mó­wi­ły mu po­słu­szeń­stwa. Nie był jesz­cze na to go­to­wy. Nie tak nagle.

– Nie po­do­ba mi się to – wy­mam­ro­tał pod nosem.

– Widzę. – Chło­pak do­sko­czył do niego w kilku su­sach. – Chcesz, to dam ci chwi­lę. Po­le­cę po reszt­ki, a ty… Nie wiem. Rób, co tam uwa­żasz. Zaraz wra­cam.

Po­biegł wzdłuż ko­lum­ny wozów, ob­ra­ca­jąc się co pe­wien czas wokół wła­snej osi. Zo­sta­wia­jąc za sobą mdłą woń al­ko­ho­lu i zdru­zgo­ta­ne­go Ro­do­na. Ten nie zdą­żył nawet po­skła­dać myśli, jak mło­dzik po­ja­wił się z po­wro­tem. Niósł z sobą okop­co­ny ko­cio­łek, za­wie­szo­ny na pół­okrą­głym, dłu­gim uchu. Cię­żar na­czy­nia prze­krzy­wiał go na jedną stro­nę i ścią­gał wy­raź­nie na prawo. Do­szedł­szy do star­sze­go męż­czy­zny, po­sta­wił reszt­ki przed jego no­ga­mi.

– Ja mam to nieść, czy dasz sobie radę? – Bek­nął. – Tro­chę waży.

– Mogę po­nieść – od­parł nie­pew­nie. Cię­żar, cho­ciaż w małym stop­niu mógł od­wró­cić jego uwagę od miej­sca, do któ­re­go mieli się udać.

– Jak chcesz. Żeby nie było, że się nie of… ofreo… ofe­ro­wa­łem – wy­beł­ko­tał.

– Znowu piłeś?

– Jak to, znowu? Piłem całą noc. Wła­ści­wie to nie pa­mię­tam, kiedy ostat­nio byłem trzeź­wy.

Rodon po­krę­cił głową z po­li­to­wa­niem.

– To jak? Idzie­my, nie? – za­in­to­no­wał chło­pak.

– Mógł­byś to zro­bić za mnie.

– Nie tchórz, sta­rusz­ku. Mó­wi­łem ci, że mu­sisz się przy­zwy­cza­ić. Zo­ba­czysz… Kilka razy i przy­wyk­niesz. Rano i tak za­nio­słem mu żar­cie za cie­bie. Wi­dzisz, jaki je­stem wspa­nia­ło­myśl­ny?

– Eh… Do cho­le­ry z tym. – Pod­niósł ko­cio­łek, by sztyw­nym kro­kiem ru­szyć za krę­cą­cym pi­ru­ety Gu­sta­vem.

 

*

 

Prze­klę­ta klat­ka z noc­ne­go kosz­ma­ru, znaj­do­wa­ła się nie­mal na samym końcu ko­ro­wo­du, wśród in­nych, mniej­szych kla­tek z prze­róż­ny­mi zwie­rzę­ta­mi. Do jej przed­niej czę­ści do­cze­pio­no nie­wiel­ki wóz z wy­so­kim, że­la­znym za­gło­wi­łem, na któ­rym za­pew­ne sie­dział po­wo­żą­cy, któ­re­go to aku­rat gdzieś po­nio­sło. Czte­ry za­przę­żo­ne do ca­ło­ści ru­ma­ki, za­rża­ły na widok plą­sa­ją­ce­go mło­dzień­ca.

– No i je­ste­śmy – ob­wie­ścił, się­ga­jąc po michę, we­pchnię­tą w kie­szeń pod pod­ło­gą. – Tu ją znaj­dziesz. Wi­dzisz – Po­pu­kał w me­ta­lo­wą, po­obi­ja­ną miskę. – baby nawet jemu gary myją.

W dzien­nym świe­tle kon­struk­cja klat­ki ro­bi­ła jesz­cze więk­sze wra­że­nie. Skrzy­nię zbito naj­pew­niej z buku, bo miała rdza­wy od­cień. Wy­glą­da­ła na więk­szą, niż za­pa­mię­tał. Kraty miały gru­bość dwóch kciu­ków i umiej­sco­wio­no je za­ska­ku­ją­co bli­sko sie­bie. Nie po­tra­fił po­wie­dzieć z ja­kie­go stopu me­ta­lu były od­la­ne. W każ­dym razie mu­sia­ły być nie­zwy­kle mocne. Na coś, co można by na­zwać wy­bie­giem, wy­sy­pa­no świe­że siano, spod któ­re­go po­bły­ski­wa­ła po­wgnia­ta­na w nie­któ­rych miej­scach bla­cha. Miesz­ka­niec klat­ki krył się naj­wy­raź­niej w ciem­no­ściach swo­je­go po­kaź­ne­go le­go­wi­ska. Zu­peł­nie tak, jak nocą. Gu­sta­vo wy­do­był skądś długą tykę. Pew­nie rów­nież zna­lazł ją pod wozem. Szy­ko­wał się do we­tknię­cia ją w ot­chłań skrzy­ni.

– Wylej żar­cie do miski i wsuń ją przez tamtą po­daj­kę. – Po­ka­zał na pro­sto­kąt­ny otwór, utwo­rzo­ny z ta­kich sa­mych prę­tów, co resz­ta klat­ki. – Zaraz go wy­pło­szę.

Rodon w po­śpie­chu wy­ko­nał in­struk­cje. Wolał trzy­mać się na od­le­głość, gdy tylko isto­ta wyj­dzie ze swo­jej kry­jów­ki. Nie mu­siał cze­kać długo. Jedno dźgnię­cie wy­star­czy­ło, by groź­ne war­cze­nie po­nio­sło się w po­wie­trzu. Gu­sta­vo od­su­nął się, za­bie­ra­jąc kij.

– Idzie. Wi­dzisz, jaki dziś grzecz­ny?

Star­szy męż­czy­zna mo­dlił się w duchu, aby jego ciało nie ob­su­nę­ło się bez­wład­nie na zie­mię. Mar­twił się, czy jego serce wy­trzy­ma siłę ude­rzeń, tłu­kąc się sza­leń­czo o żebra.

Zo­ba­czył go w końcu. Naj­pierw głowę. Cał­kiem ludz­ką o ile nie brać pod uwagę spi­cza­stych uszu i ły­pią­cych na nich de­mo­nicz­nych oczu. Żół­to-czer­wo­ne tę­czów­ki o ko­cich źre­ni­cach, ner­wo­wo prze­ska­ki­wa­ły z jed­ne­go męż­czy­zny na dru­gie­go. Isto­ta za­war­cza­ła, ob­na­ża­jąc dwie pary po­kaź­nych kłów, wy­sta­ją­cych z po­zor­nie nor­mal­ne­go, ludz­kie­go uzę­bie­nia. Jego twarz przy­wdzia­ła maskę zwie­rzę­cia go­to­we­go do ataku. Mocno za­ry­so­wa­na szczę­ka pod­kre­śla­ła ostre rysy, przy­sła­nia­ne opa­da­ją­cy­mi na nie czar­ny­mi strą­ka­mi wło­sów. Włosy stwo­rze­nia były tak dłu­gie, że cią­gnę­ły się za nim po po­sadz­ce. Miej­sca­mi skoł­tu­nio­ne i zme­cha­co­ne z po­przy­cze­pia­ny­mi do nich ka­wał­ka­mi siana i liści. Przy­odzia­ne je­dy­nie w parę sta­rych, po­dar­tych spodni, przy­gar­bio­ne zbli­ża­ło się do na­peł­nio­nej reszt­ka­mi miski. Naj­bar­dziej dzi­wi­ła Ro­do­na barwa jego skóry, którą w peł­nym słoń­cu okre­ślił­by jako osty­gły po­piół. Isto­ta miała też ogon. Cien­ki i długi wzglę­dem ciała, za­koń­czo­ny czymś na kształt spłasz­czo­ne­go grotu strza­ły. Poza tym była ogrom­na. Śmia­ło można by dać jej ze dwa metry wzro­stu, a mię­śnia­mi z sze­ro­kie­go torsu ob­da­ro­wać ze dwóch chło­pa. Praw­dzi­wy po­twór. Po­tęż­ny i nie­bez­piecz­ny.

– Co to jest?– Silił się, by jego głos brzmiał nor­mal­nie, ale ten drżał, upar­cie zdra­dza­jąc roz­trzę­sie­nie.

Gu­sta­vo ob­szedł klat­kę i sta­nąw­szy przy Ro­do­nie, wbił w zie­mię długą tykę.

– Po­wta­rzasz się. Mó­wi­łem ci już, że nie wiem.

Przy­pra­wia­ją­ca o ciar­ki isto­ta szyb­kim ru­chem za­bra­ła miskę. W ciszy usia­dła w prze­ciw­le­głym kącie klat­ki, zwró­co­na twa­rzą w stro­nę lasu. Usły­sze­li gło­śne mla­ska­nie.

– Co mu się stało? – Rodon wy­sta­wił palec w kie­run­ku ple­ców, po­kry­tych dzie­siąt­ka­mi po­dłuż­nych blizn.

– Cho­dzi ci o te szra­my? To od bata. Szef go lał, jak nie chciał się słu­chać.– Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Teraz słu­cha tylko szefa. Ni­ko­go wię­cej. Może wy­da­wać się spo­koj­ny – I fak­tycz­nie się taki wy­da­wał, zwłasz­cza kiedy jadł. – ale to tylko po­zo­ry. Kie­dyś re­gu­lar­nie wpa­dał w szał. Szef mu to wy­per­swa­do­wał. – Ski­nął na bli­zny. – Obec­nie mało kiedy się wście­ka. Tylko jeśli go spro­wo­ko­wać, a o to w sumie nie­trud­no. Wiesz, który to Borys? – za­py­tał nagle.

Rodon po­twier­dził. Nie od­ry­wał wzro­ku od je­dzą­ce­go po­two­ra. Jak mógł­by nie wie­dzieć, kim był Borys? Bo­ry­sa znał tu każdy. Ga­da­tli­wy po­wo­żą­cy, który nie miał jed­nej ręki.

– On mu ją wy­rwał. – Gu­sta­vo stał się nagle bar­dzo po­waż­ny. – Borys nie do­ce­nił za­się­gu jego ra­mion. Wy­star­czy­ła se­kun­da nie­uwa­gi i… Chlust! – Szarp­nął rę­ko­ma w po­wie­trzu, po czym ge­sty­ku­lo­wał nimi ukła­da­jąc ruchy na wzór wody try­ska­ją­cej z fon­tan­ny. – Krew lała się stru­mie­nia­mi. Bry­zga­ła wszę­dzie. Cudem żeśmy go od­ra­to­wa­li. Gdyby szef nie za­we­zwał tam­tej sta­rej zna­chor­ki, pew­ni­kiem by mu się zmar­ło… Dla­te­go kraty są teraz wę­ziej. Nie prze­pcha łap dalej niż do łok­cia. Wi­dzia­łeś jego ra­mio­na? – Zro­bił wiel­kie oczy. – Wy­glą­da­ją, jak nie przy­mie­rza­jąc, moje uda. A nawet moim girom do nich da­le­ko. Gdyby się wy­do­stał… Roz­człon­ko­wał­by nas jak pi­sklę­ta – wy­plu­wał teraz z sie­bie słowa tak pod­eks­cy­to­wa­ny, że o mało nie wlazł w rzu­co­ny obok gar.

– Jak za­bio­rę mu miskę?

– Sam ją odda. W sumie wy­rzu­ci. Nie zna się na ma­nie­rach. Sam wi­dzisz, że żre ła­pa­mi – Za­sta­no­wił się przez mo­ment. Wcią­gnął gwał­tow­nie po­wie­trze i ob­ró­cił się do Ro­do­na. – Nie było tak źle, co? Jak nie bę­dziesz pod­cho­dził za bli­sko, to nic ci nie grozi… A teraz, chodź. Po miskę wró­cisz póź­niej. Tak szyb­ko jej nie wy­wa­li. Chło­pa­ki coś się guz­dra­ją. Chyba mu­si­my im pomóc.

Ode­szli idąc ramię w ramię. Rodon z pu­stym ko­cioł­kiem w gar­ści, na no­gach jak z waty. Gu­sta­vo po­gwiz­du­ją­cy we­so­ło jakąś me­lo­dyj­kę.

Koniec

Komentarze

Ten tekst ma bar­dzo wy­raź­nie cha­rak­ter wpro­wa­dza­ją­cy, więc nie będę ko­men­to­wać fa­bu­ły – w końcu to tylko (dość, nie­ste­ty, prze­wi­dy­wal­ne) wpro­wa­dze­nie w dal­szą akcję. 

Po­sta­cie za­ry­so­wa­ne cał­kiem sym­pa­tycz­nie, wia­ry­god­nie, nie­prze­sa­dzo­ne i cie­ka­we dla­te­go, że tro­chę od­sta­ją od sztam­py fan­ta­sy: nie aż tak czę­sto punk­tem wi­dze­nia bywa star­szy czło­wiek, zwy­kły ku­charz. Po­sta­cie zde­cy­do­wa­nie na plus.

Ję­zy­ko­wo mocno do po­praw­ki. Nie zro­bię Ci szcze­gó­ło­wej ła­pan­ki błę­dów, bo to zu­peł­nie nie moja spe­cjal­ność, ale w paru miej­scach mu­sisz po­pra­wić kon­struk­cje zdań, bo ci wy­cho­dzi nie cał­kiem to, co za­pla­no­wa­ne (przy­kład: “Włosy stwo­rze­nia były tak dłu­gie, że cią­gnę­ły się za nim po po­sadz­ce. Miej­sca­mi skoł­tu­nio­ne i zme­cha­co­ne z po­przy­cze­pia­ny­mi do nich ka­wał­ka­mi siana i liści. Przy­odzia­ne je­dy­nie w parę sta­rych, po­dar­tych spodni, przy­gar­bio­ne (…)” – czy­tel­nik na­praw­dę ma wra­że­nie, że zda­nie trze­cie nadal jest o wło­sach..). 

Ge­ne­ral­nie IMHO nie jest źle, pisz dalej, to będę czy­tać i ko­men­to­wać :)

ninedin.home.blog

Tekst do­brze się czy­ta­ło. Opo­wia­dasz pla­stycz­nie, bez trudu wy­obra­zi­łam sobie miej­sce, gdzie roz­gry­wa się akcja. Po­do­bał mi się po­mysł z isto­tą w klat­ce i opi­sa­nie stwo­rze­nia do­pie­ro póź­niej, a nie w mo­men­cie, kiedy zwie­rza­ka zo­ba­czył bo­ha­ter. To zwięk­sza za­in­te­re­so­wa­nie opo­wie­ścią.

O bo­ha­te­rach i fa­bu­le cięż­ko mi co­kol­wiek po­wie­dzieć, bo znam tylko wy­ci­nek hi­sto­rii. Pa­mię­tam, że po­przed­ni frag­ment do­ty­czył in­nych wy­da­rzeń.

Pod­czas pi­sa­nia po­wie­ści robi się takie ćwi­cze­nie: stresz­czasz całą swoją książ­kę na jed­nej stro­nie. Póź­niej spraw­dzasz, czy wy­da­rze­nia są lo­gicz­ne i czy pro­wa­dzą do fi­na­łu. Bo­ha­ter po­wi­nien po dro­dze przejść jakąś prze­mia­nę, a w punk­cie kul­mi­na­cyj­nym do­ko­nać wy­bo­ru.

ni­ne­din: Mam wła­śnie świa­do­mość, że ję­zy­ko­wo jest mocno śred­nio. Bę­dzie z tym jesz­cze cała masa za­ba­wy. Frag­ment, który wska­za­łaś, fak­tycz­nie wy­glą­da nie­do­rzecz­nie. Sama aż się za­śmia­łam, gdy prze­czy­ta­łam go w for­mie przez cie­bie przy­to­czo­nej. :) Do­brze jed­nak, że ogól­ny od­biór tek­stu nie jest aż tak tra­gicz­nie zły, jak wcze­śniej (gdzieś tam w swo­jej gło­wie) przy­pusz­cza­łam. Będę nad wszyst­kim pra­co­wać i po­pra­wiać.

 

ANDO: Tutaj aku­rat chcia­łam zro­bić kilka od­dziel­nych wąt­ków, które w pew­nym mo­men­cie się po­łą­czą. Mniej wię­cej roz­pi­sa­łam sobie wszyst­ko na linii cza­so­wej i na tę chwi­lę wy­glą­da to lo­gicz­nie. Jak wyj­dzie fi­nal­nie, zo­ba­czy­my.

 

Bo­ha­ter po­wi­nien po dro­dze przejść jakąś prze­mia­nę, a w punk­cie kul­mi­na­cyj­nym do­ko­nać wy­bo­ru.

Wzię­łam to pod uwagę już przy for­mo­wa­niu sa­me­go po­my­słu na tę hi­sto­rię. :)

 

Nowa Fantastyka