Gajus Kryspus, drugi inżynier hipernapędu, uśmiechnął się drapieżnie i zawadiacko zakręcił spiralę nad Hradczanami. Siedzących po prawej stronie przycisnęło do ściany, siedzących po lewej nie wyrzuciło z foteli tylko dzięki pasom. Leżące pośrodku puste skrzynie zazgrzytały na podłodze. Lądownik szybko wytracał prędkość, lecz kiedy wieża katedry św. Wita mignęła za bulajem w odległości jakichś pięciu metrów, przeżegnali się wszyscy pasażerowie, nawet ci mniej pobożni.
– Bez przesady, Gajusie – rzucił do pilota Wolfgang von Stetten.
– Spokojnie, kapitanie, jesteśmy praktycznie na miejscu.
Lądownik zawisł w powietrzu i, powoli wirując, zaczął opadać na wewnętrzny dziedziniec praskiego Hradu.
– Dobrze, że Rustem został na „Undine”. Szlag by go trafił, gdyby zobaczył, w co się pakujemy! – Xavier Ruiz, pokładowy informatyk o powierzchowności portowego rzezimieszka, wyszczerzył zęby.
– Mają tu chyba z tysiąc zbrojnych, dookoła widziałem wozy pancerne – rzekł najstarszy uczestnik wyprawy, osobisty sługa kapitana, siwowłosy „wujek Al”.
– To dobrze – powiedział kapitan – pomogą nosić skrzynie.
– Skoro tak uważasz, panie – westchnął stary sługa.
– Się zobaczy – odrzekł von Stetten, głaszcząc przystrzyżoną w szpic bródkę.
Płozy lądownika dotknęły bruku dziedzińca i pojazd zamarł. Silniki hamulcowe fuknęły wzbiwszy chmurę kurzu i zamilkły. Zapadła pełna napięcia cisza. Kryspus wzmocnił osłony energetyczne i nacisnął guzik gotowości bojowej. Wszystkie bulaje zostały zasłonięte przez pancerne pokrywy, a na dachu pojawiła się półkulista bezzałogowa wieżyczka działka laserowego. Czujniki życia wykazały obecność setek ludzi w postaci zielonych punkcików, chaotycznie krążących po wszystkich kondygnacjach zabudowań otaczających dziedziniec .
Wolfgang von Stetten poklepał swój arkebuz maszynowy. To była piękna broń, ciężka wprawdzie i mająca zbyt wiele części fabrycznych, ale kunsztownie ozdobiona, od inkrustowanej macicą perłową i kością hebanowej kolby po wylot czernionej, nabijanej srebrem lufy. Herbowy smok zwijał się na okrągłym magazynku, mieszczącym siedemdziesiąt naboi.
Do lądownika nikt nie strzelał. Na dziedzińcu było pusto, tylko przy głównym wejściu widać było gorączkową aktywność.
– Szykują komitet powitalny – objaśnił kapitan – podnieść zasłony!
Czwórka żołnierzy w paradnych mundurach śpiesznie rozwijała czerwoną ścieżkę dywanową. Kolejni żołnierze wybiegali z pałacu i ustawiali się wzdłuż niej.
– Otwórz boczne drzwi, kiedy dotoczą tu swój dywan – powiedział Stetten, oddając arkebuz Ruizowi i poprawiając koronkowy kołnierz wamsu – Czas wyjść, grzeczność wymaga – dodał, widząc zbliżającą się trochę niepewnym krokiem grupę oficjeli.
Wyszli na granitowe płyty zamkowego dziedzińca. Stetten z rapierem u boku stanął zaraz przy drzwiach i czekał na delegację, wspierając lewą dłoń na rękojeści. Kryspus i drugi pomocnik Heise z arkebuzami maszynowymi, nonszalancko wiszącymi na piersi, stanęli po bokach. Prezydent delegacji dał znak dowódcy straży honorowej, ten wykrzyknął komendę. Oddział stanął na baczność i zaprezentował broń. Oficjele zbliżyli się. Dwaj panowie i niewiasta, która była w tym dziwacznym świecie ministrem wojny, wyglądali nietęgo. Prezydent, idący na czele, zatrzymał się w zasięgu ręki Stettena i wykonał niepewny ruch, jakby chciał uścisnąć przybyszowi dłoń, ale się powstrzymał, nie wiedząc, jak kosmici zareagują na ten gest. Wolfgang miał ochotę zamarkować symetryczny gest, a następnie pogłaskać swą spiczastą bródkę, zostawiając prezydenta stojącego z wyciągniętą ręką. Uznał jednak, że nie chce upokarzać tego jeszcze niedawno ważnego człowieka, który z każdą kolejną minutą coraz bardziej stawał się nikim. Po chwili niezręcznej ciszy głowa państwa przemówił w języku, który automatyczny translator rozpoznał jako angielski.
– Rozumiem, że panowie przybyli, by przejąć władzę. Zapraszam do siedziby rządu, aby sporządzić odpowiedni protokół…
– Po władzę niebawem ktoś się zgłosi, to mogę panu zagwarantować – odrzekł Stetten w lokalnej wersji rilgerdzkiego, znanej tu jako niemiecki – i dobrze, jeśli to będzie ktoś jeden. Co się tyczy nas, to przybyliśmy zabezpieczyć pewne rzeczy, żeby się nie dostały w niepowołane ręce.
– Chodzi panu o insygnia królewskie? O dokumenty? – zapytał po niemiecku premier.
– O relikwie. – Kapitan skinął głową w stronę kaplicy św. Krzyża.
– O te… kości? – odezwała się zdumiona minister obrony. – Po co?
– Lepiej nie pytać. – szybko i cicho powiedział do niej prezydent po czesku – Chcą, to niech biorą.
Stetten zastukał w korpus lądownika. Klapa tylnego wejścia się podniosła i pozostali załoganci jęli wyciągać skrzynie.
Szyk straży honorowej za plecami oficjeli zaczął się chwiać. Żołnierze co rusz zerkali na dziwnych przybyszów.
– Odpowiem pani – powiedział Wolfgang – tylko to jest w waszym świecie unikalne.
– Relikwie? Te religijne zabobony? – nie mogła się nadziwić minister.
– Wcielenie i to, co się z nim wiąże. Tylko po tej planecie Bóg chodził w ludzkiej postaci. I nie radzę nazywać tego zabobonem, bo ktoś może potraktować to jako bluźnierstwo i przybić pani język do czoła. Gwoździem. – Kapitan zrobił efektowną pauzę, delektując się widokiem osłupiałych z wrażenia oficjeli. – Potrzebuję kilku ludzi do noszenia skrzyń – dodał po chwili.
Prezydent rzucił kilka słów do dowódcy warty honorowej, który natychmiast wyznaczył ośmiu gwardzistów do dyspozycji przybyszów. Wzmocnieni żołnierzami załoganci udali się do kaplicy, zostawiwszy kapitana, Kryspusa i Heise w towarzystwie władz republiki. Warta honorowa utraciła szyk i zmieniła się w gniewnie buczący tłumek, który na próżno próbował uciszyć dowódca.
Premier otarł pot z czoła.
– Być może panowie zechcecie wejść do środka i skosztować naszego piwa? – zapytał.
– Dziękuję, pogawędzimy tutaj, póki moi ludzie będą rabować wasze skarby narodowe. Widzę, że niektórzy z tutejszych zbrojnych mają dość dumy, by spróbować nam przeszkodzić. Piwo weźmiemy na wynos.
Prezydentowi najwyraźniej zaschło w gardle, bo nerwowo przełknął ślinę. Z góry dobiegł grzmot nisko lecącego lądownika.
– Może to właśnie ktoś po władzę. – powiedział Wolfgang – Nawiasem mówiąc, nie musi pan jej oddawać. Ma pan zamek, katedrę, ludzi i insygnia pod ręką, poza tym jest pan miejscowy. Co przeszkadza panu obwołać się królem? Ktoś z naszych na pewno do pana przystanie, jeśli okaże się pan dość hojny. Trochę odpowiedniej broni znajdzie się w pałacu Schwarzenberga. Nie żartuję. Nie chce pan? A pan? Może pani?
Błękit nieba w różnych kierunkach przecinały termiczne ślady zniżających się statków w postaci świecących smug.
– Szkoda… tego kraju. –Stetten wzruszył ramionami. – Czekają was ciekawe lata.
Z kaplicy truchtem przybiegł Ruiz.
– Kapitanie!
– Jakiś problem, Xavier?
– Nie żeby problem, kapitanie…
– To co?
– Tam są relikwie, a my kim jesteśmy, żeby tak łapskami…
– Jezu! I ty to mówisz, zbóju! – zirytował się Stetten – Jesteś ostatnim, po kim spodziewałbym się skrupułów religijnych. Znajdź kapłana, macie tu kościół przecież! Pozostali niech ładują resztę, co tam można łapskami. Żwawo! Nie podoba mi się ten ruch na górze! Heise, idź z nim!
Heise i Ruiz pobiegli w stronę katedry. Władze konającej republiki z rezygnacją patrzyły, jak się oddalają.
– A pan, kapitanie, na pewno nie chce zostać królem? Byłby pan równy królowi Gilliomaru – zagaił Kryspus – Wystarczy wyciągnąć rękę…
– Właśnie, wystarczy wyciągnąć rękę, a potem się zacznie: najpierw trzeba się obronić przed konkurencją, która na pewno przybędzie, jeśli już nie przybyła, trzeba mieć dość zbrojnych, by narzucić swoją władzę całemu, choć i niedużemu, krajowi, trzeba znaleźć dość zaufanych ludzi, by rządzili na miejscu, a nie mam was tylu, choćbym wszystkich zaraz uczynił baronami. Trzeba wyłapać opryszków, dać poddanym względne poczucie bezpieczeństwa i wymyślić, z czego te kilka milionów będzie żyć, co robić, co jeść i gdzie spać, bo zaraz ich świat szlag trafi. Zostanę królem i wszyscy zaczną wyciągać do mnie ręce! Dziękuję! Wolę być tym, kim jestem i nieźle się obłowić, nie biorąc na siebie żadnej odpowiedzialności.
– Rozumiem, kapitanie. – westchnął rozczarowany Kryspus, któremu już marzyły się baronowski tytuł i przygoda zdobywcy.
Ojciec Mikołaj jeszcze nigdy nie pracował na takich obrotach. Nigdy nie czuł się tak spełniony, jak w tych czasach powszechnego zagubienia. Miał wrażenie, że odnalazł się właśnie wtedy, gdy wszyscy się pogubili.
Wyruszył na urlop do Pragi, nie mogąc usiedzieć w domu, opustoszałym po śmierci żony, i znosić wszystkich tych współczujących spojrzeń swoich kochanych parafian. Mógł oczywiście pojechać do jakiegoś klasztoru, ale nie pragnął ciszy i skupienia – chciał poszwędać się po wielkim i pięknym mieście, pozwiedzać muzea i świątynie, anonimowy w wielojęzycznym tłumie turystów. Wrażenia miał dziwne – kościoły w roli piramid zwiedzanych przez azjatyckich turystów, robiących pamiątkowe zdjęcia na tle ołtarzy. Prawie niezauważalni w masie cudzoziemców miejscowi przypominali egipskich Arabów, zarabiających na starożytnej kulturze, z którą nic ich nie łączy. Rozumiał, że rzeczywistość jest bardziej złożona i nie wolno generalizować subiektywnych wrażeń, niemniej nie opuszczało go poczucie niebezpiecznego przechylenia tego świata i że niebawem z nim coś się stanie.
Po trzech dniach od jego przyjazdu – stało się. Gotował sobie jajko w kuchni taniego hostelu, przy akompaniamencie wiecznie gadającego telewizora i łamanej angielszczyzny hałaśliwej młodzieżowej międzynarodówki. Nagle, w środku erotycznej reklamy męskiego dezodorantu, program został przerwany. Na ekranie pojawił się starszawy facet w ubrany na późnośredniowieczną modłę i zaczął perorować w języku przypominającym niemiecki. Ana, brazylijska Mulatka, będąca wówczas w posiadaniu pilota, z irytacją przełączyła kanał i zrobiła to kilka razy z rzędu, ciągle natrafiając na tego faceta. Wtedy Muhammed, niemiecki Turek, kazał wszystkim się zamknąć i zaczął słuchać. Po paru minutach rzekł:
– To jakieś jaja! On gada, że po naszej Ziemi chodził Wcielony Bóg i że odtąd Ziemia będzie należała do jakiejś Rzeszy! Królowie Ziemi mają złożyć hołd ich cesarzowi, a kraje z „podłym” ustrojem po prostu się poddać.
– Ktoś hacknął telewizję i tyle – powiedział Tomek, młody Polak, między łykami piwa, które pociągał z puszki.
– Jeśli to mają być kosmici – prychnęła jego dziewczyna – to dlaczego ten facet wygląda jak z „Gry o Tron”?
– A ma wyglądać jak ci z „Dnia Niepodległości?” Czy ze „Star Treka”? – zapytał Chorwat Marko.
– Jak już mieli bawić się w kosmitów, to robiliby to jak należy! A ci wepchnęli się do telewizji z taką fuszerą! – burzyła się Ana – Naprawdę!
– Był w Ameryce taki facet, co zrobił w radiu słuchowisko o inwazji z Marsa, a ludzie pomyśleli, że to reportaż na żywo, zaczęła się panika. – powiedziała Laura, Filipinka ze Szwecji.
– Nazywał się Orson Welles. – wykazał się erudycją Tomek – To była dobra robota! Nie taka lipa jak to coś!
W kuchni rozgorzała dyskusja na temat tego, jak należy urządzać „inwazje kosmitów”. Młodzi ludzie sypali pomysłami, krzyczeli jeden przez drugiego i śmiali się. Jedynie Muhammed nie uczestniczył w ogólnej zabawie. Podszedł do telewizora i uważnie słuchał przemówienia średniowiecznego kosmity, które powtórzono trzykrotnie. Po kilku minutach białego szumu kanały odzyskały kontrolę nad emisją i wszędzie zaczęło się nerwowe zastanawianie nad tym, co przed chwilą zaszło.
Młody Turek powoli odwrócił się do towarzystwa i powiedział:
– Nie jestem pewien.
– Czego? – spytało kilka głosów.
– Że to lipa.
„Ani ja” – pomyślał ojciec Mikołaj, wyrzucając skorupki do kosza.
Trzy dni dane ludzkości przez kosmitów przeminęły na tle medialnego zgiełku na temat, kto stoi za bezprecedensowym włamaniem do telewizji całego świata. Jedni poważni politycy wypowiadali się o zagrożeniu ze strony radykalnych tradycjonalistów i chrześcijańskich ekstremistów, inni twierdzili, iż „highly likely”to kolejna rosyjska próba destabilizacji demokracji zachodniej, choć telewizja rosyjska została tak samo zhackowana, jak pozostałe. W rozmaitych talk showach snuto wszelakie teorie spiskowe, ale zwolennicy hipotezy, że to naprawdę kosmici, stanowili absolutny margines.
Na ulicach zwolenników tej opinii było nieco więcej, ale na życie praskich turystów to nie miało dużego wpływu. Spośród gości hostelu tylko Muhammed pojechał do domu wcześniej. Ojciec Mikołaj odnotował niejaki wzrost liczby modlących się w kościołach, ale nie był pewien, czy to nie jest przypadek. Tak działo się do wieczoru drugiego dnia, kiedy miał miejsce „przeciek” informacji, że to kontrowersyjne przemówienie zostało nadane z kosmosu, z wysokiej orbity Ziemi, gdzie wykryto kilka podejrzanych obiektów.
Dyskusja skupiła się teraz wokół tego, do kogo należą te obiekty, czy to znowuż knowania Rosji lub Chin, czy są to faktycznie przybysze z kosmosu, którzy z jakichś niewytłumaczalnych powodów posługują się, jak wykazała ekspertyza lingwistyczna, czternastowiecznym dolnoniemieckim. Ta okoliczność była najbardziej dezorientująca, bo nijak miała się do powszechnej „wiedzy” o kosmitach.
Zauważona na wysokiej orbicie „eskadra” też nie sprawiała wrażenia groźnej siły. Ktoś mądry powiedział, że ultimatum kosmitów zostało wystosowane właśnie po to, by zostało zignorowane, ale ten głos utonął w medialnym zgiełku.
Trzeci dzień minął na robieniu zakładów, czy nazajutrz nastąpi inwazja. Telewizje i radia urządzały głosowania online, a goście programów popisywali się dowcipami, choć miny mieli niepewne. Niektóre studia zapraszały nawiedzonych ufologów i sekciarzy, zwiastujących rychły Armageddon. Trafiały się naprawdę barwne postacie. Ojciec Mikołaj zapamiętał młodą kobietę z ciemnymi rozwianymi włosami i gniewem w przepastnych czarnych oczach, w których jednak nie dostrzegał szaleństwa. Kobieta krzyczała i wymyślała obecnych od bezmyślnych gapiów a potem we łzach uciekła ze studia. Zobaczywszy to, Ana podniosła się i ruszyła ku wyjściu, zostawiając niedopitą kawę…,. Na pytanie Tomka i Kasi, dokąd się wybiera, powiedziała: „do kościoła”, przyprawiając polską parę o prawdziwe zdumienie, gdyż przedtem dała się poznać jako antyklerykalna feministka.
„A czemu ja łażę po mieście w cywilu?” – pomyślał ojciec Mikołaj i nagle zrozumiał, że chyba już nie wróci do swojej parafii w Kozłowie diecezji twerskiej. Wszystkie plany już na następny dzień zostały w jednej chwili przestały być aktualne. Nie czuł trwogi. tak jak wówczas, gdy człowiek pokłada wszelką ufność w Bogu i zacznie żyć jednym dniem. Zjadł na kolację resztki swoich zapasów, włożył sutannę i krzyż, przerzucił przez ramię stułę i wyszedł w noc.
Praga jak zwykle jaśniała i mieniła się ogniami nieskończonego festynu. Ostre światło witryn sklepów jubilerskich aż oślepiało. Dochodziła północ. Na rynku zebrał się spory tłum „oczekujących na inwazję”. Pstrokata zbieranina ze wszystkich zakątków świata otaczała scenę. Ci, którzy uważali, że mają coś do powiedzenia, przemawiali, śpiewali i wygłupiali się w rożnych językach. Nudnych mówców przeganiano gwizdami. W tłumie ksiądz zobaczył licznych rekonstruktorów w strojach i zbrojach z różnych epok. Towarzystwo było nieco wstawione i pełne entuzjazmu.
Drugie skupisko oczekujących, jeszcze bardziej podpite i chyba też naćpane, rytmicznie podrygiwało, wydając zwierzęce okrzyki, przy jakimś ponurym industrial. Tłum kotłował się pod wielkim telebimem, zawieszonym na ścianie Muzeum Narodowego. Na ekranie transmitowano kolejne talk show z udziałem polityków i intelektualistów z odliczaniem w tle. Dla towarzystwa na dole chyba tyko ono miało znaczenie.
Kapłan postanowił się do nich nie zbliżać i skręcił w stronę Wełtawy. Zauważył jakieś zamieszanie na schodach kościoła św. Mikołaja. Podszedł bliżej Na stopniach stała orkiestra z instrumentami, a poniżej – tłum melomanów wymachujących biletami. Ksiądz w koloratce tłumaczył im coś, rozkładając bezradnie ręce. Ojciec Mikołaj zrozumiał, że modlący się w środku odmawiają opuszczenia świątyni, gdzie ma się zacząć zaplanowany koncert „Misterium” Skriabina.
Kątem oka ksiądz zauważył, że telebim zmienił kolor – talk show przerwano dla pilnego wydania wiadomości. Spikerka, za plecami której odliczający zegar pokazywał 00:04:48, powiedziała, że na orbicie wykryto ponad tysiąc nieznanych obiektów, z których największe liczą nawet ponad trzysta metrów długości. Wstawione towarzystwo pod telebimem na początku nie zwróciło uwagi na tę wieść, ale tłum oczekujących inwazji zaczął szybko się rozpraszać, podobnie jak i zbiorowisko na schodach kościoła.
Ksiądz odetchnął głęboko. „Poszło!” – pomyślał.
Czas ultimatum upłynął. Zegar na telebimie doszedł do zera. Na chwilę włączyło się studio talk show, ale tylko po to, by pokazać plecy ostatnich uciekających uczestników. Temat był wyczerpany. Potem transmisja się urwała i pozostał jedynie zegar, naliczający pierwsze minuty nowej epoki.
Rynek był pełen wystraszonych ludzi, rozpaczliwie macających, dźgających i trących swoje telefony. Łączność padła. Ojciec Mikołaj zostawił swoją starą nokię w hotelu. Nie miał do kogo wydzwaniać, chyba że do kurii biskupiej, że już nie wróci. Był wyzwolony i gotów na każdy rozwój wydarzeń. Spokojnie obserwował, jak wokół podnosi się, pokonując bariery niedowierzania, fala paniki. Chaotyczny ruch sukcesywnie ogarniał spokojnie przechadzających się lub siedzących przed knajpami turystów. Ksiądz przypomniał sobie przeczytany kiedyś dawno wiersz:
I jeszcze ryczą trąby, puzony,
Wiole zanoszą się szlochem,
A już do rzędów zamęt skłębiony
Runął spiętrzonym popłochem!
Było do przewidzenia, że za chwilę padnie Internet, a potem nastąpi paraliż transportu. Dokąd się udać? Tam, gdzie się będzie działo, tylko nie w sensie plądrowania sklepów, co zapewne miało się niebawem rozpocząć, ale w sensie czegoś historycznego. A zatem do Hradu.
Metro wciąż działało i, o dziwo, na wzgórze zamkowe dało się wejść, choć było tam pełno wojskowych. Nie wpuszczali tylko na dziedziniec rządowy. W drodze do katedry św. Wita do ojca Mikołaja podszedł po błogosławieństwo prawosławny Serb, potem Gruzin i Rumunka. Przykład okazał się zaraźliwym. Po błogosławieństwo podeszli jacyś Latynosi, a za nimi Azjaci, którzy, z wyjątkiem prawosławnego Japończyka, nie bardzo wiedzieli, o co w tym chodzi, ale uznali, że tego potrzebują.
Ojciec Mikołaj już był w katedrze i nie spodobała mu się. Mimo tłumu turystów wydała mu się pusta, nie namodlona. Modernistyczne witraże, z wyjątkiem jednego, autorstwa Alfonsa Muchy, były po prostu brzydkie i przypominały sławiące człowieka pracy plakaty komunistyczne. Za najprzyjemniejsze miejsce uznał kaplicę św. Wacława z jej późnogotyckim malarstwem i wystrojem. Teraz odniósł wrażenie, że katedra po samo sklepienie jest pełna modlitwy, wolno sączącej się do góry przez kamień i dachówkę. Ludzi było dużo i wciąż przybywało. Do nielicznych konfesjonałów stały kolejki.
„Powinienem być w katedrze prawosławnej, a jestem tu” – konstatował kapłan, nie czując żadnych wyrzutów sumienia, miał bowiem przeświadczenie, że poszukujący planety Wcielenia kosmici przyczynią się do poprawy ortodoksji całego chrześcijaństwa i dotychczasowe linie podziału wnet zmienią swe położenie. Włożył stułę i stanął przy klęczniku nieopodal konfesjonałów. Młody chłopak z tłumu penitentów rzucił mu pytające spojrzenie. Ojciec Mikołaj skinął. Proces ruszył.
Czas przy spowiedzi mijał szybko. Ze Słowianami rozmawiał po rosyjsku, z pozostałymi w koślawej angielszczyźnie. Spowiadali się też po chińsku, portugalsku, w suahili oraz innych znanych Bogu językach. Jakoś szło, bo ludzie byli wyjątkowo szczerzy. Jak każdy kapłan, ojciec Mikołaj słyszał w swym życiu tysiące nieszczerych obietnic poprawy, obłudnych zapewnień o żalu za grzechy, wymijających wyznań, zawoalowanych oskarżeń bliźniego, zdawkowych banałów i schematycznych formułek. Teraz jednak każdy człowiek odczuwał nadciągające i nieodwracalne zmiany. Wyznania i łzy płynęły strumieniami, a razem z nimi płynęły godziny. Czasami ksiądz synchronizował się z penitentem i płakał z nim razem. Przez kolorowe szyby kiepskich, modernistycznych witraży przebijał się świt nowej ery.
Odgłosy jakiejś nieznanej techniki wytrąciły kapłana z rytmu, dzięki czemu poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Dokończył kolejną spowiedź, z trudem wypowiadając modlitwę rozgrzeszenia, i gestem powstrzymał kolejnego penitenta. Przerzuciwszy stułę przez ramię wyszedł przed portal katedry i z rozkoszą wciągnął rześkie poranne powietrze. Przymknął oczy.
– O! Fahrer! – usłyszał natychmiast.
Otworzył oczy i ujrzał kosmitów. Poznał ich po niespotykanych na Ziemi renesansowych pepeszach, przewieszonych przez pierś. Dwóch osobników w czarno-żółtych, wycinanych na landsknechtowską modłę uniformach synchronicznie odrzuciło broń do tyłu, uklękło i wyciągnęło ku niemu złożone na kształt łodzi dłonie. Prosili o błogosławieństwo.
Ojciec Mikołaj z namaszczeniem pobłogosławił ich znakiem krzyża. Ale zanim uświadomił sobie, że prawdopodobnie jest pierwszym kapłanem, który dopełnił czynności liturgicznej nad pozaziemskimi istotami, został delikatnie acz stanowczo ujęty przez nie pod łokcie i poprowadzony w stronę kaplicy św. Krzyża.
Widząc, że Ruiz i Heise szybko poradzili sobie ze znalezieniem księdza, Wolfgang von Stetten odetchnął z ulgą, bo czas naglił. Pozostawiony w lądowniku załogant na bieżąco meldował mu o ruchu lądowników i statków desantowych w promieniu stu kilometrów przez udający kolczyk komunikator. Meldunki były niepokojące. W niecałym kilometrze od Hradu wylądował spory wehikuł. Jeszcze dwa stanęły na Wyszehradzie.
Nawoływania radiowe świadczyły o kolejnych zbliżających się lądownikach. Żaden z nich nie zaliczał się do floty imperialnej, ani cesarskiej, ani książęcej. Wszystkie należały do pomniejszych feudałów, kosmicznych wasali i watażków wszelakiego autoramentu. Póki wielkie okręty wojenne miażdżyły potęgę militarną ziemskich mocarstw i obracały w perzynę szczególnie ohydne megalopolis, na pomniejsze kraje od razu opadły roje ochoczych do władzy i łupów „młodszych synów” działających na własną rękę i starających się urwać jakiś smakowity kąsek. Zaraz miała się zacząć seria chaotycznych potyczek, przechodząca w nie mniej chaotyczną, pełną zdrad i krótkotrwałych sojuszy, wojnę podziału. Taka wojna będzie trwała do skutku, aż na tronach nowych domen zasiądą najsilniejsi i najwytrwalsi z przybyłych i tubylczych pretendentów.
Kapitan poczuł przypływ empatii dla miejscowych, których zdążył polubić, obserwując ich życie przez dwa lata przygotowań do inwazji. Przez kilka sekund miał nawet odruch sięgnięcia po koronę wyłącznie z pobudek altruistycznych. Nie był człowiekiem impulsywnym, więc stłumił go natychmiast, tym bardziej, że było już i tak za późno. Z pałacu przybiegł oficer z meldunkiem:
– Panie prezydencie, od strony Hradczan zbliża się grupa uzbrojonych kos… ludzi. Mają sztandar z błękitnym… zwierzem. Ich dowódca wygląda na kogoś ważnego. Jakie będą rozkazy?
Prezydent i pozostali oficjele z nadzieją spojrzeli na Stettena. Ten uśmiechnął się krzywo:
– Ja mam wam powiedzieć, co robić? Otóż możecie zrobić cokolwiek. Możecie oddać im koronę. Możecie ich wystrzelać i oddać koronę następnym. Możecie zabrać ją sobie. Walka o tron jest nieunikniona. Ostatnia szansa na zajęcie tronu! – krzyknął, zwracając się do straży honorowej – Są chętni?
Ziemianie w osłupieniu patrzyli na siebie. Stetten zwrócił się do swoich ludzi, którzy, mając do pomocy księdza, szybko skończyli z pakowaniem świętości do skrzyń i teraz ładowali je do lądownika.
– Gotowość do odlotu, kapitanie! – zameldował po chwili Ruiz.
– Najwyższy czas! – odrzekł Stetten, patrząc na wkraczający na dziedziniec oddziałek zdobywców. Przybysze byli porządnie opancerzeni i uzbrojeni po zęby. Połowa trzymała w pogotowiu arkebuzy maszynowe, ręczne bombardy i odrzutowe oszczepy do walki z tubylcami, druga dzierżyła kusze, halabardy i miecze na wypadek spotkania z konkurencją.
Zobaczywszy Wolfganga na czerwonym dywanie w otoczeniu oficjeli, przywódca nowo przybyłych, długowłosy blondyn o kanciastej twarzy i masywnym rozdwojonym podbródku, ubrany w ciężki herbowy płaszcz narzucony na pełną zbroję, zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Jego ludzi unieśli broń do strzału, mierząc zarówno w załogantów Stettena, jak i w skłębiony tłumek straży honorowej.
Stetten powoli uniósł otwarte dłonie w stronę przybyszów.
– Spokojnie, panie hrabio – powiedział – ani myśleliśmy wam przeszkadzać. Już się stąd zabieramy. Miłej koronacji.
Gestem kazał tubylcom cofnąć się na bezpieczną odległość. Ruiz wskazał księdzu właz. Kapłan wsiadł do lądownika o nic nie pytając.
– Gajusie, krótki skok, jakiś kilometr, do Lorety, masz tam współrzędne – rzucił kapitan Kryspusowi, zapinając pas – potem jeszcze jeden obiekt i wiejemy z tego miasta.
– Robi się, kapitanie.
Lądownik gwałtownie podskoczył i skrył się za murami Hradu. Silniki wznieciły obłok pyłu i kamyków. Gdy kurz opadł, hrabia Luitpold Nieidhardt von Bärnim z chrzęstem zbroi ruszył naprzód, by sięgnąć po koronę Czech.
Podpalony przez silniki startującego lądownika dywan tlił się i topił wydzielając okropny swąd. Hrabia zatrzymał się przed kopcącym dywanem, mając naprzeciwko znów ustawionych w szeregu swoich nowych zbrojnych i troje, bezradnie gapiących się na śmierdzące ognisko, oficjeli.
– Ty! – warknął nowy władca, celując stalowym palcem w prezydenta. – Co tak stoisz?! Zgaś to!
Prezydent popędził po gaśnicę. Żołnierze zaprezentowali broń. Władza została przekazana.
Sakralny szaber trwał w najlepsze. W ciągu dwóch lat przygotowań do inwazji Stetten zdążył dokładnie zaplanować tę akcję, starannie penetrując ziemski Internet. Teraz z zainteresowaniem obserwował, jak ksiądz z łapanki bez cienia oburzenia, czy nawet wątpliwości, uczestniczy w rabowaniu świętości z muzeów. Kapłan z wyglądu i kroju sutanny wyglądał wyglądał jak pop z planety Kitież. Kiedyś Wolfgang spędził na tej planecie prawie cały rok i trochę mówił po kitieżańsku, zagadnął więc kapłana podczas przelotu do kolejnego obiektu: wystawy rzeźby gotyckiej.
– Ojcze, nie przeszkadza ci to, co właśnie robimy? To przecież rabunek.
Ksiądz Mikołaj był nieco zaskoczony, słysząc szesnastowieczny staroruski, ale ucieszył się i wygłosił całą przemowę:
– Powiem tak, jeśli relikwie są uważane za cenny łup, już samo to uważam za godne szacunku. To, że są w muzeach, a nie w świątyniach, już jest obrazą boską. Nie zabieracie ich z kościołów, gdzie są czczone, tylko z wystaw, gdzie były obiektem gapienia się próżnej gawiedzi, jako relikt zamierzchłych, „ciemnych” wieków. Zabieracie je, żeby się modlić.
– Zamierzam większość sprzedać.
– Nawet jeśli pan je sprzeda, kapitanie, to modlić się będą ci, którzy je kupią. Widzę też, jak bogobojnie twoi ludzie traktują te rzeczy, przecież po to musieliście zatrudnić mnie, chociaż świeccy w zasadzie mogą dotykać relikwii.
– Sam bym lepiej nie usprawiedliwił swoich poczynań. – uśmiechnął się Stetten, wzdychając. – Nawiasem mówiąc, ojcze, niedługo zakończymy te nasze wyprawy. Masz gdzie wrócić? Ktoś na ciebie czeka? Gdzie mam cię odstawić?
– Pyta pan tak, kapitanie, jakby chciał mnie zatrzymać. Otóż mam gdzie wrócić, ale nie jestem pewien, czy tego pragnę. Ci, którzy na mnie czekają, dadzą sobie radę beze mnie. Biskup wyświęci im innego proboszcza. Ale musimy dostać od niego list zwalniający.
– Czyli byłbyś skłonny zostać kapelanem mojej załogi? – zapytał Wolfgang. – Z twoim biskupem się skontaktujemy.
„Ależ władyka zrobi wielkie oczy…” – pomyślał ojciec Mikołaj i rzekł:
– Tak, zgadzam się. Ale nie spodziewaj się, panie, że będę akceptował wszystkie twoje poczynania.
– Nie chcę kapelana, który by mi ciągle przytakiwał – odrzekł kapitan z westchnieniem. – Przecież ma godzić mnie z Bogiem, a nie stwarzać iluzje dla dobrego samopoczucia.