*
Kudłaty biały wilczur siedział na księżycowej skale nieruchomo niczym posąg. Siedział i obserwował rozkwitający właśnie na niebie spektakl świateł. Siedział i czekał.
W pewnym momencie jedno z kosmatych uszu obróciło się niczym satelita w bok, zaraz jednak wróciło na pierwotną pozycję.
– Jesteś.
– Jestem – odparł czarny kot, wskakując z gracją na sąsiedni głaz.
Przez chwilę siedzieli w ciszy, zapatrzeni w pęczniejące powoli pióropusze czerwieni. Pies – bez ruchu. Kot także – przez chwilę. Potem koniuszek czarnego ogona zaczął kiwać się miarowo na boki, jakby szukając zaczepki. Kot zwrócił miodowe ślepia w stronę niewzruszonego towarzysza.
– Wiesz – prychnął, wskazując łebkiem na rozbłyski – w zasadzie to twoja wina. Ty zacząłeś.
**
Niewiele działo się w pierwotnym oceanie oraz w pustych przestworzach nad jego powierzchnią. Pojedyncze atomy łączyły się w proste związki, bąbelki metanu i siarkowodoru wyrywały się z morskiego dna i pędziły ku powierzchni.
Do czasu. Może był to meteoryt, może zwykły piorun, a może z nieba przybyło coś zgoła innego – z pewnością jednak były w to zamieszane pozwijane w organiczne warkocze atomy węgla.
W pożywnej zawiesinie pojawiła się komórka. Prosta, mała, wątła. Ale nie samotna. W ślad za mikroskopijną drobinką z odmętów prazupy wyłonił się bowiem mokry nos oraz ostry pazur. Istoty o odmiennej od komórki naturze, a jednak od tej pory nierozerwalnie z nią związane. Póki trwała ona, miały trwać i one.
Nos trącił kapsułkowatą galaretkę, ta zaś rozpadła się na dwie bliźniacze części. Uradowany takim obrotem spraw szturchnął więc także tę nową połówkę – i ona również się podzieliła. W tym czasie pazur jednak zdążył rozerwać pierwszą komórkę na strzępy.
Tak się zaczęło.
*
Pies zmarszczył nos. Biel kłów błysnęła niczym eksplodująca supernowa, zaraz jednak opadła na nie z powrotem zasłona warg.
– Rozczarowujesz mnie – burknął.
– Czymże znowu? – żachnął się kot.
Owczarek nie odrywał wzroku od rozświetlonego horyzontu. Kolejne sekundy milczenia osiadały na kocich wąsach niczym irytujące krople deszczu.
– Wina, racja, prawda – mruknął w końcu wilczur. – Gdzie twój obiektywizm?
**
Dwie wrogie armie stały naprzeciw siebie na zmorzonej jesienią trawiastej równinie. Po obu stronach chłopi jak synowie z jednej matki: o takich samych, płowych włosach, nosach sterczących z ogorzałych twarzy na podobieństwo kartofli. Ten sam strach błąkał się w ich oczach, tak samo bielały knykcie zgrabiałych z zimna dłoni zaciśniętych na drzewcach włóczni. Jedynie barwy na tarczach mieli inne.
Jeszcze kilka pacierzy temu zgromadzona po obu stronach ciżba szczerze wierzyła, że walczy o lepszą sprawę. Teraz, na dwa oddechy przed zwarciem, pod niejedną słomianą czupryną zaiskrzyła myśl, że na polu bitwy nie znajdą ni racji, ni sprawiedliwości – tylko życie lub śmierć. Obie te bestie już tam były – rozjuszony żbik i postawny basior krążyły wokół siebie, kreśląc łapami coraz ciaśniejsze kręgi w błocie.
Ze spienionych pysków wydobył się niski, podobny do gromu warkot. Jakby w odpowiedzi zagrały rogi i wojowie ruszyli na siebie. Kot uderzył pierwszy. Skoczył, a razem z nim w powietrzu świsnęły ciśnięte z obu stron oszczepy. Ostrza pazurów drasnęły wrażliwą skórę na trufli wilczego nosa. Zwierzęcy skowyt wyrwał się nie tylko z psiego pyska, ale i z kilku ludzkich gardeł, gdy stalowe groty rozdzierały wełniane kaftany, a potem miękkie tkanki na nieosłoniętych w porę piersiach. Milczeli, drgając w błocie ci, których celne rzuty ugodziły wyżej.
Ledwie basior uniósł łeb, a kot już atakował ponownie. Razem z nim do szarży zerwała się piechota jednej z armii. Tym razem wilk jednak nie dał się zaskoczyć. Jednym ruchem potężnej łapy odrzucił żbika w bok, a napierający zbrojni rozbili się o ścianę uniesionych na czas tarcz.
Pazury ścierały się z kłami, a stal uderzała o stal. Im bardziej wilk starał się ocalić walczących, tym więcej okazji do ich zgubienia wykorzystywał kot. W końcu jednak basiorowi udało się uniknąć jednego z błyskawicznych ciosów i całym ciężarem naparł na wytrąconego z równowagi żbika. Musiał czym prędzej zakończyć bitwę.
Przez wrzawę przebił się tętent nadciągającej konnicy. W chwili, gdy ostre kły zacisnęły się na burym karku żbika, lekka jazda jednej ze stron wbiła się potężnym klinem między walczących. Kot zawył potępieńczo. Na oślep zaczął rzucać się i ciąć pazurami pysk swego oprawcy. Wilk jednak, nie zważając na krew buchającą z ran, szarpał łbem w morderczym szale, jakby chciał żywcem ściągnąć ze żbika skórę. Jeźdźcy cwałowali przez pole, rozdając pocałunki czekanów i toporków nieraz nawet własnym braciom. Końskie kopyta miażdżyły kości i wgniatały w ziemię czaszki, rozbryzgując juchę po rosnących tu i ówdzie krzewach głogu. Czerwone krople zwisały z gałęzi niczym dojrzałe owoce.
W końcu basior cisnął zakrwawiony kłąb futra w zarośla. Kot jęczał żałośnie, a wtórował mu róg wzywający rozbitą armię do oddania pola. Błoto przyjmowało rzucany przez jeńców oręż. Usta przegranych i wygranych mamrotały te same modlitwy w podzięce za zachowane życie. Wilk jednak nie słuchał peanów na swoją cześć i odszedł w nieznane.
*
Psi ogon kiwał się lekko, rozgarniając na boki zalegający na skale księżycowy pył. Kot odwrócił łeb, udając nagle wielkie zainteresowanie gwiazdozbiorem Oriona.
– Swoje wtedy wygrałem – burknął urażony.
– Liczyłeś na więcej. Znacznie więcej.
– Wcale nie.
– Oczywiście, że tak – uciął sucho wilczur. – Zawsze liczysz.
– Nie.
– Tak.
– Nie.
**
– Tak.
– Nie.
– Powiadam ci, że jest martwa.
Wlewające się przez ażurową ściankę zbudowanej na francuską modłę altany złote światło malowało na podłodze fantazyjne wzory. Długowłosy jamnik leżał wygodnie na wiklinowym fotelu i patrzył na rudego kota, który trącał zawzięcie łapami nieruchome ciało polnej myszy.
– U-da-je! – miauczał poirytowany kot, uderzając miarowo ofiarę.
– Nie udaje.
Kot oderwał wzrok od myszki i wlepił w jamnika pełne pretensji spojrzenie.
– Sugerujesz, że lepsze ode mnie masz rozeznanie na temat tego, co martwe?
– Ależ skąd…
– Czy ja siedzę ci nad uchem i labodzę, że krzywo zagnieżdżasz jajeczko albo nazbyt zwlekasz z kiełkowaniem rzeżuchy?
Myszka otworzyła jedno oko i poruszyła delikatnie szarym noskiem.
– A-absolutnie.
– Miałeś okazję mnie powstrzymać, nim ją chwyciłem – nakręcał się kot. – Wolałeś spoczywać sobie na atłasach, to teraz uczyń mi tę radość i milcz.
– Przesadzasz… – Pies starał się ze wszystkich sił nie patrzeć na gryzonia, który zaczął powolutku pełznąć w kierunku szpary między deskami.
– Sam uznam, kiedy przesadzam! – wykrzyczał rudzielec. – Chyba że się uważasz za ważniejszego?!
Myszka tymczasem dogramoliła się do szpary i nie wahając się, zeskoczyła w bezpieczną ciemność. Cichy plask zwrócił w końcu uwagę kota. Opuścił wzrok. Przez dłuższą chwilę obserwował pustkę między swoimi łapami, potem spojrzał na lukę w podłodze i w końcu – z powrotem na psa. Jamnik przekrzywił niewinnie łebek i wywiesił jęzor, dysząc wesoło.
*
– Tanie sztuczki – podsumował pogardliwym tonem kot.
– Ale skuteczne.
– Ooo, nie wszystkie…
Kot przywarł do podłoża, uniósł zad, rzucił nim parę razy na boki, oceniając odległość i skoczył. Wylądował na księżycowej skale tuż przed towarzyszem, bezceremonialnie zasłaniając mu widok na spektakl świateł. Kiedy podniósł głowę, niemal stykali się nosami.
– …z pociągami ci coś nie wyszło.
Pies przymknął rozwarty wcześniej w zadowoleniu pysk.
– Z pociągami?
– Nie pamiętasz?
– Nie.
**
Buchająca parą lokomotywa wtoczyła się ociężale na stację. Zazgrzytały zablokowane hamulcami koła. Skład znieruchomiał. Niemal natychmiast do każdego z wagonów dopadło po dwóch żołnierzy pod bronią, którzy porozsuwali drewniane drzwi. Na rampę wysypał się tłum ludzi. Przybysze przyciskali do piersi pozwijane toboły, porwane torby i skórzane walizki. Niektórzy słaniali się na nogach. Za pomocą krzyków i uderzeń kolb karabinów szybko oddzielono mężczyzn od kobiet i ustawiono w szeregach. Tuż przy zejściu z rampy ustawiono niewielki stolik.
Po chwili od strony pobliskich zabudowań z czerwonej cegły nadszedł młody mężczyzna. Krok miał sprężysty, posturę nienaganną, a twarz ogoloną gładko, jakby wracał właśnie od balwierza. W ślad za nim dreptał smukły syjamski kot. Zwierzę stąpało ostrożnie, rozglądając się wokół, wyraźnie czegoś lub kogoś szukając.
Oficer usiadł przy stoliku, kot zaś przycupnął obok. W jednym momencie podnieśli wzrok na zgromadzonych naprzeciw ludzi. Mieli takie same oczy – osadzone w czaszkach bryły arktycznego lodu.
Salwa ostrych okrzyków wyrwała z tłumu jedną z kobiet i doprowadziła do stolika. Pod drewnianym blatem kot machnął ogonem w lewo. Jednocześnie skulił się, jakby mimowolnie przygotowując się na otrzymanie ciosu. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.
– Links – zawyrokował oficer.
Następny podszedł mężczyzna o skroniach przyprószonych siwizną. Kot niepewnie trzepnął ogonem znów na lewo. Wciąż jednak czuł, że niechybnie przyjdzie mu za tę łatwość zapłacić.
– Links!
Gdzieś nieopodal wagonów błysnął słoneczny refleks. Syjam zmrużył oczy, przekonany, że musi być to zwiastun nadejścia jego wyczekiwanego adwersarza. Dostrzegł jednak tylko kilka wychudzonych sylwetek, które zbierały porzucone bagaże i przetrząsały ich zawartość. Jeden z mężczyzn chował pośpiesznie za pasem złoty łańcuszek.
– Rechts! – głos lagerarzta przywołał uwagę kota z powrotem do stolika. Młodzieniec, którego przegapił, odchodził już samotnie na prawo.
Syjam ponownie wlepił wzrok w tłum. Powoli nabierał odwagi. Ogon smagał powietrze po lewej stronie niczym bicz, a doktor wykrzykiwał miarowo: links, links, links. Początkowy zachwyt nad nieoczekiwaną swobodą działania szybko jednak zaczął ustępować miejsca nudzie. Koci wzrok to uciekał z rampy w stronę przelatujących nisko jaskółek, to odprowadzał przechodzącego nieopodal owczarka, to znów skupiał się na pokasłującym nieprzyjemnie esesmanie. Wtedy ktoś szedł na prawo.
Kolejka stopniowo topniała w gęstniejącej czerwieni chylącego się ku zachodowi słońca. Kot ziewnął potężnie. Miał dosyć. Lagerarzt ściągnął druciane okulary, przejechał dłonią po znużonej twarzy.
– Alle links – oznajmił po chwili.
Kwadrans później kot wskoczył do ostatniej wypełnionej ludźmi ciężarówki. Samochód ruszył, a syjam patrzył na malejący w oddali pociąg, wciąż zastanawiając się, czy aby nie pada właśnie ofiarą jakiegoś genialnego podstępu.
*
– Nie pamiętam – powtórzył cicho pies. Tym razem to on unikał spojrzenia towarzysza.
Kot cofnął się, zdziwiony.
– Ciebie naprawdę tam wtedy nie było.
Przez dłuższą chwilę była między nimi tylko niezręczna cisza kosmicznej pustki. Odwrócony tyłem do świetlistego spektaklu kot to oglądał się za siebie, to znów próbował obserwować wydarzenia w odbiciu psich oczu. W końcu wstał, okrążył wilczura, przestępując ostrożnie przez miotłę kudłatego ogona, i usiadł obok.
– Ale potem wróciłeś.
**
Pisk opon, ogłuszający huk, zgrzyt wyginanej stali. Pisk, huk, zgrzyt. Kolejne dźwięki przeszywają powietrze niczym serie z karabinu. Zaraz po nich – kilka sekund dzwoniącej w uszach ciszy, szybko rozproszonej przez szum płomieni. Kłęby gryzącego dymu błyskawicznie wypełniają tunel, ograniczając widoczność niemal do zera.
Na dachu jednego z wraków – jeszcze minutę temu budżetowego rodzinnego kombi – pojawia się kot. Pospolity prążkowany ulicznik. Ziewa potężnie i wygina grzbiet, jakby wyrwano go z drzemki. Węszy w powietrzu, podchodzi do krawędzi dachu, zwiesza łeb i z zainteresowaniem zerka do ciemnego wnętrza, w którym majaczą cztery nieruchome sylwetki. Kot wyciąga miękką łapkę i przez rozbitą szybę sięga w kierunku zakrwawionej skroni siedzącego najbliżej niego kierowcy. Pac.
Zwierzę przechodzi na drugą stronę dachu, znów przewiesza się przez krawędź i próbuje dotknąć też czupryny siedzącej z tyłu nastolatki. Pa… Czarny labrador wypada z kłębów dymu i uderza w dachowca niczym wielka armatnia kula. Ten ledwie zahacza pazurami kosmyk jasnych włosów i, jazgocząc donośnie, spada na asfalt.
Metal trzeszczy, zapach benzyny kręci w nosie. Dachowiec przeciska się pod wrakiem, labrador musi go okrążyć. W tym czasie kot wskakuje na maskę rozkwaszonego lewym bokiem o betonową ścianę sportowego sedana. Wskakuje do środka, na wpół zmiażdżone siedzenie pasażera. Pac. Czuje już jednak na karku psi oddech, ignoruje odzyskującego właśnie świadomość kierowcę. Chce umknąć przez otwarty szyberdach, jednak tam już czekają na niego brązowe ślepia i merdający ogon. Syczy, by zniechęcić napastnika i wymyka się na zewnątrz przez półotwarte drzwi. Labrador przechyla łeb, próbując pojąć nagłe zniknięcie przeciwnika, ale szybko orientuje się w sytuacji i rzuca w dalszą pogoń.
Swąd spalenizny, krzyki przetykane zbliżającym się wyciem syren. Szara smuga skacze od auta do auta, naznaczając dotykiem miękkiej łapki tych, którym nie dane będzie już się obudzić. Czarny kształt z nosem przy ziemi sunie tuż za nią. Nie pozwala wspiąć się do przechylonej niebezpiecznie kabiny tira ani spędzić chwili z niemowlęciem kwilącym w objęciach pogiętej blachy.
Zapędza kota aż do płonącego kompaktowego fiacika. Dla psa ogień okazuje się być przeszkodą nie do pokonania, dachowiec jednak swobodnie przechodzi przez płomienie i kryje się w nich jak w wysokiej trawie. Wskakuje na kolana tkwiącej za kierownicą starszej kobiety, której włosy zajmują się właśnie ogniem od rozżarzonej tapicerki. Wspina się na tylne łapy, jedną z przednich opiera na ramieniu staruszki, drugą wyciąga w stronę przesadnie usmarowanego różem policzka. Pac.
Zwierzęta patrzą na siebie przez rozedrganą czerwień.
*
Pies położył się na zimnej skale, przywierając bokiem do kota. Ten w odpowiedzi otarł się łebkiem o jego kudłate ucho i otulił towarzysza ogonem. Błyski na horyzoncie mrugały już tylko z rzadka.
– Czasem miałem wrażenie, że za szybko odpuszczasz – zamruczał. – Chyba nie dawałeś mi forów?
Towarzysz obdarzył go tylko pobłażliwym spojrzeniem.
– Wiesz, gdzie mam twoją łaskę? Nie potrzebuję…
– Nie – przerwał mu łagodnie pies. – Ty nie.
**
Dziadek był naprawdę świetny. Potrafił zanieść dziecięce marzenie do swojego warsztatu w piwnicy i po kilku godzinach wrócić z gotową zabawką. Opowiadał nieprawdopodobne historie z dawnych lat wojny i jeszcze dziwniejsze z czasów pokoju. Zabierał na ryby, na lody po niedzielnej mszy, a czasem nawet zamiast niej. To pod jego wersalką można było się schować przed gniewem matki, a sam dziadek z kamienną twarzą zaprzeczał takowej obecności. Puszczał oko, gdy rodzicielka, niepocieszona, znikała znów w kuchni.
Od pewnego czasu w dziadkowym pokoiku, na dziadkowej wersalce leżał ktoś zupełnie inny. Przeraźliwie chudy. Żółto-siny. Straszny. Nieruchomy, jeśli nie liczyć ledwie unoszącej się gdzieś pod fałdami piżamy klatki piersiowej. Janek za nic w świecie nie wszedłby znów pod tę wersalkę. Wolałby już dostać lanie. Teraz jednak, mimo strachu, chłopiec stał na korytarzu i przez uchylone drzwi patrzył na istotę, która zajęła miejsce ukochanego staruszka. Terierowaty kundel i gruby szary kot w typie brytyjskim siedziały u boku Janka, chociaż nie mógł ich widzieć.
Kocur wstał, przepchnął puchate cielsko przez szparę i wszedł do pokoju dziadka. Pies zawarczał cicho. Brytyjczyk przeszedł pod stolikiem, ocierając się o zdobione drewniane nogi. Mruczał. Jakby w odpowiedzi od strony wersalki zaczęło dochodzić urywane świszczenie.
Janek spojrzał przez korytarz, w stronę otwartej kuchni, z której wylewały się dźwięki maminego radyjka – o tej porze zwykle rozwiązywała krzyżówki. Nie ruszył się jednak z miejsca.
Oddech dziadka stawał się coraz słabszy, usiana plamami wątrobowymi dłoń zacisnęła się na prześcieradle. Kot siedział już w wykrochmalonej pościeli. Terier zaskomlał, ale pozostał za drzwiami. Starzec odwrócił z wysiłkiem głowę. Spojrzał na Janka z czułością i miłością, którą chłopiec tak dobrze znał. Z pożegnaniem i prośbą. Teraz to ty nie mów mamie, Janciu. Pozwól odejść.
Kot wskoczył na wątłą klatkę piersiową, unieruchamiając ją swoim ciężarem. Rzucił terierowi wyzywające spojrzenie. Pies jednak, upewniwszy się w swojej decyzji, odwrócił się i zniknął w mroku korytarza.
*
Rozrywające Ziemię atomowe eksplozje całkiem zgasły, a szalejące na kontynentach płomienie przykryła zasłona szarego pyłu. W końcu otuliła cały glob niczym prześcieradło rzucone na nieużywany mebel. Przez długi czas było cicho.
– Już – mruknął wreszcie kot.
Owczarek uniósł pysk, węsząc w przestrzeni.
– Nie kłamiesz – stwierdził.
– No wiesz?
Pies westchnął i zwinął się w kosmaty precelek. Kot wskoczył miękko między jego łapy i umościł się wygodnie, chowając pyszczek w białym futrze. Po raz pierwszy od dawna nic ich nie dzieliło.
