
Z dedykacją dla wszystkich, którzy czymś się przejmują.
Rzecz miała miejsce w dość biednym miasteczku. Autobusy kursowały doń rzadko, a atrakcje ograniczały się do siedzenia na ławkach pod blokami.
Wielu mieszkańców Gwiżdżycy Stromej żyło, jak to się mawia: z braku dowodów. Część pracowała u prywaciarzy, których firmy wzrosły na gruzach Gwiżdżyckiej Fabryki Obwodów Drukowanych. Dawniej fabryka była matką-żywicielką, teraz żerujące na jej truchle twory, rzucały pofabrycznym sierotom nędzne ochłapy. Jednak życie toczyło się dalej.
Marazm rozpanoszył się w powietrzu mieściny i wysysał z mieszkańców wszelkie chęci. Ich gardła wysuszał spirytus od Burasa.
Tylko nieliczni gwiżdżyczanie nie godzili się z takim psim losem. Należał do nich Męcimir, chłopak który miał głowę na karku. Nie ciągnęło go do mętnego spirytusu, dyskoteki odwiedzał okazjonalnie. Chociaż w szkole nie był prymusem, daleko też mu było do głąba. Uczył się tego, czym się zaciekawił, a wolny czas dzielił między czytanie i piłkę nożną. Grał w ataku, najpierw w juniorach, a potem nawet w drugim seniorskim składzie Klubu Sportowego Akacja Gwiżdżyca. Pewnie zrobiłby karierę jako piłkarz, gdyby nie bardzo poważna kontuzja łękotki.
– Taki waleczny, kuźwa, taki waleczny! – ubolewał jeszcze przez kilka sezonów trener Akacji, pan Paweł. Zamartwiałby się pewnie jeszcze dłużej, ale któregoś razu, po przegranym do zera meczu, wychylił flaszkę rozcieńczonego spirytusu, usnął i już nigdy się nie obudził.
Miał piękny pogrzeb na gwiżdżyckim cmentarzu, a w ostatniej drodze towarzyszyli mu kibice, piłkarze i działacze. Mowę pożegnalną wygłosił sam burmistrz, potem na trenerskiej mogile złożył okazały wieniec z zielono-brązową szarfą.
Męcimir, mimo bolesnej straty, zacisnął zęby i wziął swój los we własne ręce. Zaczął handlować żelaznymi hakami, potem elektroniką. Miał smykałkę do biznesu, a przy tym pozostawał dobrym człowiekiem. Kto dla niego pracował, ten nie narzekał. Interes kręcił się w najlepsze. Gdy wydawało się, że jest już na prostej drodze ku sukcesowi, życie wymierzyło mu kolejnego kuksańca.
– Męcik, coś do ciebie przyszło poleconym, z urzędu jakiegoś – powiedziała matka, gdy po męczącym dniu wrócił z roboty. Poczuł przez skórę, że ta przesyłka, to nic dobrego. Nie pomylił się. W kopercie był list ze skarbówki, napisany pokrętnym, prawniczym bełkotem. Męcimir zrozumiał zeń tyle, że musi się stawić w urzędzie celem wyjaśnienia.
Dalej było tylko gorzej. Telefony dzwoniły w najmniej odpowiednich godzinach, niezapowiedziani kontrolerzy zjawiali się średnio raz na tydzień. Koniec końców, firma Męcimira upadła, a on został z pokaźnymi długami.
Nie poddał się. To nie leżało w jego naturze.
– Hieny zniszczyły mi legalny interes, to będę kręcił na czarno. Jeszcze im pokażę! – powiedział i zaczął zamieniać słowa w czyny.
Zapożyczył się trochę. Jeździł na Ukrainę po papierosy i spirytus. Część wprowadzał na rynek sam, resztę odsprzedawał Burasowi. W swoim starym volkswagenie transporterze wykoncypował bardzo wymyślne skrytki. Jednego razu celnicy popruli mu całą tapicerkę, a choć kontrabandy miał w aucie co niemiara, oni nie znaleźli dosłownie nic.
Straty odrobił w mgnieniu oka. Dzięki prywatnym kontaktom dowiedział się, kto zgotował mu poprzednie tarapaty. Spotkał przypadkiem drania nieopodal swojego bloku. Spojrzał mu prosto w oczy, napluł pod nogi i wreszcie dał w gębę. Delikwent, gdy upadał, aż nakrył się nogami. Z jego lewej stopy spadł biały, błyszczący pantofel.
Los chciał, że akurat obok przejeżdżał radiowóz. Co gorsza, zajście widziało kilku świadków, którzy na domiar złego, podczas rozmowy z policjantami, okazali się bardzo wylewni. Poszkodowany płaczem i stękaniem obwieszczał swoją krzywdę.
Męcimir trafił na komisariat, a tam sam odniósł uszczerbek na zdrowiu, ponieważ uwłaczał słownie zatrzymującym go funkcjonariuszom, stawiając przy tym fizyczny opór.
Po niefortunnym zajściu, przesiedział w pomieszczeniu dla tymczasowo zatrzymanych kilka godzin.
– No i jak mogę panu pomóc? – Do obolałych uszu chłopaka doleciał jedwabny i kremowy naraz głos. Ten z trudem otworzył opuchnięte powieki i zobaczył kobietę, na którą zawsze czekał. Tamtego dnia była blada, a jej niebieskie oczy przymykały się ze zmęczenia.
Fakt… to nie jest jej dzień. Mój w sumie też nie. Ale to ona!
– Nazywam się Anastazja Kapliczka, jestem adwokatem i będę pana reprezentować…
– Proszę reprezentować kogoś innego. Kogo pani tam chce. Za mnie proszę wyjść za mąż.
Kobieta osłupiała. Popatrzyła na Męcimira jak na idiotę i nie odzywając się, wyszła z komisariatu.
Męcimir przez pośrednika, gdyż inaczej nie pozwalała mu godność, załatwił sprawę z poszkodowanym. Zapłacił mu kilkanaście tysięcy złotych, a tamten wycofał oskarżenie. Wtedy w spokoju zaczął zdobywać serce swojej Anastazji.
Jak postanowił, tak zrobił. Męcimir już taki był. Kupił gitarę i nauczył się na niej grać. Przygrywając, podśpiewywał, dzięki czemu okazało się, że ma całkiem ładny głos. Odłożył na dno szafy swój ukochany zielono-brązowy dres z herbem Akacji Gwiżdżyca na piersi. Zaczął na co dzień przywdziewać prążkowane koszule i modne marynarki.
– Proszę cię, przestań zakładać ten łańcuch! – męczyła go Anastazja, gdy już wreszcie, po wielu staraniach Męcimira dotarło do niej, że są sobie pisani. – Zrozum, pół biedy, że on mi się nie podoba. Chodzi o zawód, który wykonuję. Zawód społecznego zaufania. Ludzie nie mogą widywać mnie z partnerem, który wygląda jak… – Gdy za bardzo się nakręcała, Męcimir zamykał jej usta pocałunkiem.
Chłopak bardzo szybko zyskał akceptację ze strony ojca Anastazji, Tadeusza, który jak się okazało, również był w młodości piłkarzem Akacji. Na starość pozostał wierny zielono-brązowym barwom i starał się nie opuścić żadnego spotkania ukochanego klubu.
– … i mówię ci, Męcik! Gdyby nie ten złamas sędzia, mielibyśmy czwartą ligę już w siedemdziesiątym drugim! Niech mnie licho! Wacek Słupak czysto, rozumiesz, strzelił, a ten partacz odgwizdał spalonego z czapy! – Stary pogrążył się we wspomnieniach. – Pamiętam tę sobotę, gdy urodziła się Nastka. Jak dziś ją pamiętam. Wygraliśmy z Zefirem, ale dopiero w rzutach karnych. Nadźgałem się wtedy tak, że do domu wracałem na czworaka. Wyobrażasz to sobie? Że mam córkę, dowiedziałem się dopiero na drugi dzień. Wiesz, wtedy nie było jeszcze komórek i tego wszystkiego. Takie czasy były.
– Tato, przestań – mruknęła Anastazja.
– Dlaczego niby? Okazje były dwie, dwa powody do dumy. Potem piłem jeszcze przez miesiąc. Niech mnie licho!
***
Pewnego dnia Męcimir pracował bardzo długo. Nie widział się z Anastazją, jednak co chwilę pisali do siebie esemesy. Około siedemnastej wysłał jej ostatnią wiadomość, ale choć ciągle zerkał na wyświetlacz komórki, nie doczekał się odpowiedzi. Przeczuwał, że stało się coś złego. Gdy zaczął nerwowo postukiwać palcami w dotykowy wyświetlacz, telefon zapiszczał. Na ekranie ukazał się numer ojca Anastazji.
– Męcik przyjeżdżaj! Szybko. Nastkę porwał wodnik!
– Jak to: wodnik?
– Wodnik, z jeziora. Anastazja była na plaży z siostrą, ale Zośce udało się uciec. Przyjeżdżaj już! Tylko ty coś możesz wymyślić.
***
Spiesząc na ratunek ukochanej, Męcimir nie zważał na nic. Gdy wskakiwał w biegu do volkswagena transportera, kłapnął jego drzwiami tak, że prawie wyleciały z zawiasów. Dobył z kieszeni kluczyki, odpalił auto i ruszył z piskiem opon. Pokonując niezbyt długą drogę wypalił kilka papierosów.
Jak cię, malutka, odbiję, to rzucę palenie. Teraz już naprawdę! Przyrzekam.
Cały czas bełkotał coś pod nosem, niby to do Anastazji. W głębi duszy czuł, że zżerają go nerwy i że po prostu próbuje je zagłuszyć. Nie był to właściwy moment na roztrząsanie własnej kondycji psychicznej.
Męcimir parkując pod domem Kapliczków, przyrysował dwa samochody, między którymi z pewnym trudem w końcu ulokował swój. Roztrzęsiony Tadeusz czekał już na niego u furtki.
***
– Tadziu, nie mamy nawet minuty do stracenia! Uruchomię wszystkie swoje znajomości. Zdzwaniam chłopaków, każdy z nich też ma jakieś swoje powiązania i każdy je porusza. Taki jest plan. Jak będzie trzeba, to załatwię sprzęt i osuszę do ostatniej warstwy mułu całe jezioro! Tadeusz, słyszysz mnie?! Tu trzeba działać!
– Męcik… ja wiem, że dla Nastki zrobisz wszystko. Niech mnie licho! Ja to doskonale wiem. – Tadeuszowi łamał się głos. – Szkopuł w tym, że z wodnikami to tak prosto się nie da…
– Nie da to się parasola w dupie otworzyć! – Zagotował się Męcimir. – Słuchaj, jakiś przybłęda porywa twoją córkę, a ty mnie tu uspakajasz? To jest niedorzeczne. Powiem ci coś. Dorwę tego gnoja i go zabiję. A jak już to zrobię, to podzielę na porcje, ofoliuję, zamrożę i wstawię do mięsnego. I jeszcze na nim zarobię.
– Chłopaku, jak ty niewiele wiesz o wodnikach! Wroga przecież trzeba rozpoznać.
– No fakt. Wiem niewiele. Do teraz nie wiedziałem, że istnieją. Zresztą mniejsza o to. Nie będzie mi nikt porywał mojej Anastazji!
Tadeusz westchnął ciężko.
– Istnieją, nie istnieją, teraz to najmniej ważne. Żyję od ciebie dłużej, to i o wodnikach wiem więcej. Miałem czas, żeby się dowiedzieć, niech mnie licho! Posłuchaj! Gdy wodnik z gwiżdżyckiego jeziora zabiera ci kogoś, chce byś rozwiązał jego zagadkę. Te bydlaki tak mają i już. Ty musisz położyć się spać, a wtedy przyśni ci się…
– Tadziu, tobie chyba z tych wszystkich zdarzeń już do końca się w czerepie pomieszało. Jak ja mam spać, kiedy Nastusia jest nie wiadomo gdzie?
– Rada na to jest tylko jedna – powiedział Tadeusz, wyjmując z szafki półlitrówkę z przeźroczystą cieczą. – Rozrobiony jest, już zdążył się przegryźć. Pij! Pij, aż padniesz i uśniesz.
Flaszka powędrowała z jednej drżącej ręki do drugiej. Na twarzy Męcimira pojawił się grymas obrzydzenia. Nie zastanawiał się długo. Otarł strużkę potu z czoła, odkręcił butelkę i zaczął pochłaniać zawartość. Gdy z butelki ubyło ponad trzy czwarte, chłopak słaniał się jeszcze chwilę, a następnie padł na dywan.
***
Męcimir pamiętał, że sporo wypił, zdawał sobie również sprawę z tego, że śni. Nie tracąc czasu zaczął rozglądać się wokół. Chciał możliwie najszybciej dowiedzieć się, co ma zrobić, żeby odzyskać Anastazję. Dziarskim krokiem zaczął przemierzać bardzo realistyczną projekcję.
Chodził po ulicach rodzinnego miasteczka, które w jego sennej wizji objawiło się nieco bardziej schematycznie, niż wyglądało naprawdę. Całokształtu dopełniały przesadnie jaskrawe kolory.
Ach te pijackie sny! Znają je ci, którzy nie nawykli do spożywania z umiarem. Na dostarczoną w przesadnych ilościach substancję, mózg często odpowiada prawie namacalnymi marami. Alkohol odbiera kontakt z jedną warstwą rzeczywistości, w zamian serdecznie zaprasza do innej.
– Taki waleczny! Kuźwa, taki waleczny!
Słysząc znany, ale, jak sądził, na zawsze ucichły głos, poczuł się cokolwiek zdezorientowany.
– Pan trener? Przecież pan… To jest nie możliwe.
– Istotnie, tak się złożyło, że jakiś czas temu wykorkowałem. Kopnąć w kalendarz rzecz ludzka.
– Więc jak to się dzieje, że rozmawiamy?
– Widzisz, zachodzi taka konieczność. Ty masz do wykonania misję, ja do odwalenia pokutę. Pomóc tobie, własnemu wychowankowi, to jest dla mnie przyjemność. Żebyś wiedział, jakie kary spotykały mnie wcześniej! Największemu wrogowi nie życzę!
– Czyli na przykład co? – zainteresował się Męcimir.
– Tuż po samym zgonie był sąd, ale o tym wypowiadać się szerzej nie mogę. Później miałem trochę swobody, żebym mógł się przyzwyczaić, o co chodzi z tym życiem po życiu. Wiesz, właściwie to źle nie było. Wystarczy, że sobie pomyślałem, to od razu byłem na dowolnym stadionie. Puchary, finały, Liga Mistrzów, no wszystko. Oprócz tego podglądałem pary, gdy sobie w najlepsze baraszkowały. Popatrzyć, nie powiem, ciekawie, ale dla umarlaka więcej z tego żalu, niż uciechy. Może zaliczą mi to na poczet pokuty… Najgorsze jednak było ostatnio. Wyobraź sobie, znowu zostałem zaangażowany na trenera.
– Kurde, gdzie? Kiedyś pan wspominał, że ma jakieś znajomości w Niemczech.
– I nic mi z tych znajomości, to było za życia. Za sprawą pewnego medium, wylądowałem na jakiejś pipidówie w głębi Rosji. Jednemu nowobogackiemu Ruskiemu odbiło i chciał się jakoś wyróżnić na tle swoich równie dzianych kolegów. Wymyślił sobie, że kupi klub, a na trenera powoła ducha. I, pierdykany dopiął swego! Przez trzy sezony próbowałem trenować tych jego piłkarzyków, to niby potrafię. Nie byłoby źle, ale on cały czas wtrącał mi się w taktykę. Na dodatek, okazał się ciężkim idiotą. Myślał, że jak nasprowadza Murzynów i każdemu kupi po maserati, to oni będą dobrze grać.
– A jak grali?
– Najczęściej poniżej oczekiwań. W końcu drużyna spadła, a ja straciłem posadę i chwilowo odzyskałem spokój. Swój wieczny, przerywany odpoczynek – mówiąc to, trener wybuchnął głośnym rechotem. – Dobra, pogadaliśmy sobie. Mniejsza o mnie. Teraz ty masz pole do popisu.
– No właśnie, trenerze! Wszystko panu opowiem. Przynajmniej to, czego się dowiedziałem.
– Nie musisz nic mówić, umarli na niektóre tematy wiedzą więcej. Wyłożę ci to najprościej, jak potrafię, ale nad niektórymi rzeczami będziesz musiał pogłówkować sam. Uważaj! Do wyspy na środku jeziora możesz dotrzeć tylko na łódce ze spalonego drzewa. Inaczej się nie da i już. Drzewo musi być spalone na popiół.
– No to mi trener zabił teraz gwoździa – cmoknął smutno Męcimir, a jego mina wyraźnie zrzedła. – Na łódkach bardzo się nie znam, ale z tego, co kojarzę, robią je raczej z niespalonych desek.
– Pomyśl, pokombinuj. Dasz radę. Kochasz ją, więc nie ma innej możliwości. Nie na darmo nosisz imię Męcimir. Jesteś tym, który mąci spokój. Człowiek noszący takie imię, nie może stać z założonymi rękoma, tak po prostu nie uchodzi. Skoro już wiesz, co masz robić, to działaj – powiedział trener i pstryknął palcami.
Wszystko wokół zawirowało, pociemniało i w lot straciło pozory realizmu. W ułamku sekundy chłopak ocknął się na dywanie. Głowa bolała go tak, że gdyby nie musiał ratować Anastazji, odciąłby ją sobie.
***
– Męcik, ja też niewiele z tego pojmuję, niech mnie licho! Jedno wiem i za to ręczę. Trener Akacji źle by ci nie powiedział. Barwy klubowe zobowiązują i jeśli miałoby być inaczej, to niech mnie tu i teraz na miejscu trafi szlag, niech skonam wolno i boleśnie. O!
– Tadeusz, skończ wreszcie z tym czarnowidztwem i polej mi tak z pół szklanki. – Chłopak postanowił się napić, ponieważ nie chciał, żeby ostry ból głowy pokrzyżował jego plany. – Ja też wierzę w to, co mi przekazał. Zastanawiam się tylko, jak to ugryźć. Żeby to wystarczyło ściąć drzewo i zrobić łódkę, a tu, sam widzisz. Sztuczki, kruczki i zawiłości. Wiesz, że umiem zarabiać pieniądze, ale nie jestem stoczniowcem!
– Ano właśnie, niech mnie licho!
– Chociaż poczekaj! Nikt nie mówił, że nie mogę skonsultować się z kimś mądrzejszym. – Rzucił Męcimir z błyskiem w oku, wychylając przy tym ze szklanki całkiem spory łyk. – Słuchać mądrzejszych od siebie to żaden wstyd, a ja akurat mam kontakty do wszystkich ludzi, z czasów gdy jeszcze kręciłem legalne interesy. Wśród nich jest taki jeden gość, docent, czy doktor, kto tam odróżnia te ich tytuły. Mniejsza o nie. – Powrócił do wątku, opróżniając szklankę. – Nie dość, że kształcony, to w dodatku, wyobraź sobie, niegłupi życiowo.
– Gadasz!
Męcimir z poważną miną uderzył się w pierś i w okamgnieniu wyciągnął z kieszeni telefon.
– To czysta prawda, Tadziu. Czysta prawda! Tylko jak miał na imię? Jarek, nie… Jacek? – Z niecierpliwością przesuwał palcem po liście na ekranie wyświetlacza. – Mam! Mam ten numer – zawołał triumfalnie, gdy wreszcie udało mu się odnaleźć pożądany ciąg cyfr. – Janek z Politechniki. Zna się na elektronice, ma pojęcie o chemii. Co najważniejsze, życiowy jest, nie jakiś dziwak z głową w chmurach, jak te niektóre profesorki.
– Los mojej córki jest w twoich rękach. Dobrze wiem, jak ją kochasz. Nie pozostaje nam, Męcik, nic innego. Dzwoń.
***
Na miejsce spotkania ustalili telefonicznie kawiarnię noszącą nazwę „Kwestia Gustu”. Lokal wyróżniał się nieco na korzyść, w porównaniu z innymi, nielicznymi knajpkami, ulokowanymi na gwiżdżyckim rynku. W przeciwieństwie od konkurencyjnych pubów było w nim nieco schludniej i odrobinę drożej. Jego właścicielom udawało się wiązać koniec z końcem, podejmując napojami i jadłem bardziej wybredną część klienteli.
– Chyba pamiętasz, Jasiu, że całkiem dobrze nam się współpracowało?
– Co prawda, to prawda – zgodził się naukowiec. – Płaciłeś na tyle dobrze, że czasami rozważałem nawet zakończenie kariery. Wiesz, pasje pasjami, a życie życiem.
– O to, to, to! – podchwycił Męcimir. – Widzisz, stary, teraz mi życie rzuciło kłodę pod nogi. Problem jest złożony, bo zahacza w pewnych miejsca o sprawy, że tak powiem… nadprzyrodzone.
– Z takimi rzeczami, to nie do mnie. – Naukowiec zaoponował łagodnie, acz stanowczo. – Są sprawy, z którymi nie chcę mieć nic wspólnego. Za żadne pieniądze. Jestem agnostykiem i nie tykam kwestii, których nie można wyjaśnić naukowo. Orientuję się w kilku dziedzinach i nie wchodzę na obcy teren.
– Za to właśnie cię cenię. Nie każdy ma tyle rozumu. Z doświadczenia wiem, że najczęściej partacze udają wielkich znawców wszystkiego. Nie ma obaw, do ciebie uderzam w sprawach, w których jesteś kompetentny.
– Zaciekawiłeś mnie. Zamieniam się w słuch!
– Musisz zbudować dla mnie łódkę.
– Łódkę, powiadasz? Nie przypominam sobie, żebym był szkutnikiem.
– Ale w chemii i technice to się orientujesz.
– Coś tam liznąłem, nie będę zaprzeczał.
– A zatem: umowa stoi? – zapytał Męcimir podnosząc się i wyciągając dłoń.
– Stoi. Pomogę ci, o ile tylko będę potrafił.
***
Męcimir własnoręcznie wyrąbał drzewo, które miało ulec spaleniu. Choć pień był gruby, a słońce przypiekało, on zdawał się wcale nie odczuwać zmęczenia. Przeciwnie, praca szła mu jak po maśle.
Gdy skończył, usiadł na powalonym pniu, zapalił papierosa i zadzwonił do Tadeusza, aby ten jak najszybciej przywiózł benzynę. Po około kwadransie mężczyzna pojawił się na miejscu wyrębu.
– Gruby pień, niech mnie licho! Musiałeś się z nim nieźle natańcować!
– Wcale tego nie poczułem. Lekko poszło. Wiesz, nawet nie brałem ze sobą piły motorowej. Nie pamiętałem, gdzie ją mam, a pod ręką znalazłem siekierę. Szkoda tylko, że to akacja. Czuję się, jakbym zhańbił klubowy herb.
– Gadasz tam! Drzewo, to drzewo. Ty masz w sercu wszystko właściwie poukładane. Masz miejsce i dla Nastusi i dla naszego klubu. Nie zaprzeczaj, mówi ci to stary kibic.
– Dzięki, Tadziu.
– Nie masz za co dziękować. Prawdę powiedziałem.
– To, co? Podpalamy?
– Podpalamy, a jak! Niech płonie, niech się spopieli. Do ostatniej drzazgi.
***
– I co Jasiu, masz już? – zapytał Męcimir z niecierpliwością. Spieszył się tak bardzo, że gdy tylko w słuchawce usłyszał głos Jana, od razu przeszedł do rzeczy, pomijając wszelkie zwyczajowe uprzejmości.
– Tak. Zasadniczo tak. Były co prawda pewne komplikacje przy polimeryzacji tego, co mi dostarczyłeś, ale myślę, że się udało. Wygląda na to, że łańcuch jest wystarczająco trwały, aby doprowadzić proces do końca i formować tworzywo…
– Jasiek, nie gadaj mi o łańcuchach! Jeśli wszystko pójdzie tak, jak trzeba, to ci nawet w ramach premii oddam swój. Miałeś go w rękach, wiesz ile waży. Pamiętaj, że na interesach ze mną nigdy nie byłeś stratny. Tym razem wyjdziesz jeszcze lepiej, tylko zaklinam cię na wszystkie świętości, weź się pospiesz!
– Spokojnie. Znam cię, dlatego działam tak szybko, jak to możliwe. Za godzinę przeprowadzam wtrysk do formy. Przyłożę się z całych sił. Za efekt końcowy zaręczyć jednak nie mogę…
***
Wodowanie jednostek pływających zwykle otacza pewien ceremoniał. Łajba musi mieć imię, a jak przekonują liczne ujęcia filmowe, nadaje się je rozbijając o burtę butelkę szampana.
I tym razem było… podobnie. Różnica polegała na tym, że markowy, francuski trunek został zastąpiony rosyjskim zamiennikiem. Co prawda, Męcimir kupiłby bez żalu butelkę dom perignon, ale tak się złożyło, że w pobliskim sklepie monopolowym wybór alkoholi był ograniczony.
Ponieważ statki oraz łodzie chrzczone są zwykle przez kobiety, chłopak poprosił o wyświadczenie tej przysługi przypadkowo przechodzącą damę. Ta, chociaż cokolwiek zdziwiona, przychyliła się do prośby.
– Nadaję ci imię Nadzieja. Pomyślnych wiatrów! – wyrecytowała obojętnie, zamachując się butelką sowietskoje igristoje. Flaszka pękła, a zawarta w niej ciecz spieniła się i zalała matce chrzestnej rękaw swetra.
– To za poniesione straty no i… za fatygę. – Chłopak wcisnął w dłoń kobiety stuzłotowy banknot.
– Dobra Jasiu, wodujemy!
– Ten chrzest mógł wszystko popsuć. – Denerwował się naukowiec, gdy spychali łódkę.
– Kiedy ja czułem, że musi być tradycyjnie. Po prostu miałem przeczucie. Nie znam tylu uzasadnień dla rzeczy, ile znasz ty, ale czasami skądś wiem, jakim torem muszą potoczyć się zdarzenia, by wszystko, jak to się mówi: grało i huczało.
– Masz za pewne na myśli intuicję. Intuicja też znajduje się w kręgu badań pewnych nauk, jest przecież przyrodzoną funkcją mózgu. Są pewne, wyspecjalizowane obszary…
– Skoro mówisz, że są to pewnie tak jest. Ale jeśli mam być szczery, nie dbam o to. Wiosłujmy!
Jan poczuł się odpowiedzią kolegi urażony, lecz nie dał tego po sobie poznać. Jako twardo stąpający po ziemi pragmatyk wiedział, że mimo dość egzotycznych okoliczności, wykonuje pewną pracę. W pracy zaś trzeba pozostać fachowcem, profesjonalistą w każdym calu. Prywatne wypominki, lub nawet danie sobie po gębie, mogą mieć miejsce, jeżeli już muszą, ale dopiero, gdy nastanie fajrant.
Gdy na dobry kawałek oddalili się od brzegu, zadął bardzo silny wiatr, a niebo pokryło się nienaturalnym fioletem.
– Męcik, nie tak się umawialiśmy. – Naukowiec z trudem zachowywał rzeczowy, chłodny ton. – To zaczyna mi śmierdzieć jakąś baśniową awanturą, nienaukowymi sprawami, które omijam tak daleko, jak tylko mogę!
– Jasiu od tego jesteś naukowcem, żeby poszukiwać naukowych wyjaśnień. Za to cię cenię. Zapamiętaj sobie to, co teraz oglądasz, a potem się nad tym na pozastanawiasz, rozpiszesz, czy co tam się w takich wypadkach czyni. Teraz działasz ogólniej, po prostu jako człowiek. Działanie to naturalna czynność dla człowieka, prawda?
– Prawda, prawda – parsknął z wyraźną niechęcią.
– No widzisz! Nie mędrkuj więc, tylko wiosłuj. W oddali już widać wyspę. – Wzrok Męcimira nie zawodził go. Na pociętej falami tafli jeziora zamajaczył wyższy, nieruchomy kształt. – Z tego, co się dowiadywałem ta cała wyspa jest niewielka. Zaraz powinniśmy dostrzec Nastusię i… i tego łotra!
Chłopak nie mylił się. Oczom wiosłujących ukazały się trzy kreseczki, które z każdym kolejnym zamachem przybierały więcej z wyglądu ludzkich sylwetek.
– Widzę Nastusię! Ten bydlak przywiązał ją do drzewa! Dobrze że wziąłem to. – Oczy Męcimira prawie zaświeciły, a on wyciągnął z rękawa dość długi, metalowy przedmiot. – To jest żebrowany pręt fi dwadzieścia. Sprawdziłem dokładnie, bo wiem, że jako człowiek nauki lubisz mieć wszystko zmierzone i opisane. Długość też znam, podam ci jak załatwimy sprawę i wrócimy.
– Cóż, chyba postąpiłeś słusznie. Zastanawia mnie tylko, kim jest ta trzecia postać na wyspie. Zobacz! Chyba trzyma jakiś transparent.
– Chcesz, to sam ją zapytaj – odparł Męcimir, gdy już dobijali do brzegu. Nie bacząc na to, że zmoczy zakupione ledwie kilka dni temu drogie, sportowe buty, wyskoczył z łódki jak oparzony. Żebrowany pręt drgał mu w dłoni, odkształcając się sprężyście.
– Wyrażam stanowczy sprzeciw wobec użycia jakiejkolwiek przemocy! – wyskrzeczała ta, która dzierżyła transparent. – Na pewno nie dopuszczę do fizycznego ataku na przedstawiciela mniejszości, odbywającego właściwy dla zwyczajów jego grupy rytuał.
Męcimir stanął jak wryty, podczas gdy Jan wychodząc z łódki, zapytał:
– Mogła by pani powiedzieć, kim pani jest?
– Tak w kilku słowach? Niech się pan nie ośmiesza! Jestem antropolożką, badaczką, ale cóż znaczą te słowa? Czy choćby w niedoskonały sposób mogą oddać to, co robię? Jestem aktywistką i działaczką. Jestem kimś, komu zależy. Jestem świadoma! – kontynuowała tyradę, która w uszach obydwu przybyłych łódką przerodziła się w bełkot.
– Ja ją kojarzę – szepnął Jan. – To znana szycha w kilku fundacjach, ma dostęp do pieniędzy i inne wpływy. Kiedyś byłem na jednej konferencji, na której ona też była, ktoś zadał niewłaściwe pytanie, a potem miał, no wiesz… nieprzyjemności.
Męcimir stał niczym zahipnotyzowany, cały czas machając miarowo prętem. Jego wzrok błądził między manifestantką, przywiązaną do drzewa Anastazją i tańcującym wokół pnia wodnikiem.
– Nie obchodzi mnie kim jesteś – wyrzucił w końcu z siebie, nad wyraz spokojnie. – Powiem ci za to, kim możesz być, jeśli staniesz mi na drodze. Widzisz co mam w ręku? To żebrowany pręt, średnica dwadzieścia, długości nie pamiętam. Mniejsza o jego długość. Jak cię nim zdzielę w łeb, to zostaniesz w najlepszym wypadku zwłokami. Jeżeli będziesz miała mniej szczęścia, zamienisz się w warzywo. Zamiast urządzać jakieś protesty, będziesz leżeć i się ślinić. Tego chcesz? Widzę, że działasz jako jego wspólniczka. – Wskazał prętem w kierunku wodnika. – On porwał moją narzeczoną. – Zaczął biec w kierunku Anastazji i wodnika. W jednej chwili wodnik zniknął, tak samo jak więzy krępujące jego ukochaną.
Para rzuciła się sobie w objęcia.
– To, co uczynił pana kolega jest karygodne! – zwróciła się do Jana manifestantka, gdy wreszcie odzyskała rezon. – Ten troglodyta przerwał prastary rytuał. Swoją egocentryczną, szowinistyczną, antropocentryczną wreszcie postawą, zbezcześcił piękny obyczaj. Ta istota w święty dla siebie sposób afirmowała własną tożsamość, gdy pana kolega, ten gnój…
– Daruje pani, ale nie będę rozmawiał o zjawiskach, w których istnienie mam powody powątpiewać. – przerwał stanowczo Jan. – Wystarczy, że dzisiaj musiałem na nie, oczywiście wbrew sobie, patrzeć.
– A gnoja to sobie, wywłoko, poszukaj w rodzinie! – dorzucił Męcimir, zachodząc kobietę od tyłu i uderzając kilka razy żebrowanym prętem fi dwadzieścia w łydki. Ta upadła na ziemię, wydając przerażająco wysoki, przeciągły dźwięk. – Przepraszam cię Nastusia, ale za dużo ostatnio przeszedłem, żeby jeszcze wysłuchiwać jej wynurzeń.
– No to pięknie – westchnęła zasmucona Anastazja. – Ona ma naprawdę rozległe koneksje. Wszędzie. Teraz nawet mogą wyrzucić mnie z palestry.
– Nie widzę problemu – pocieszył ją chłopak. – Weźmiesz się w końcu za uczciwą pracę i jakoś sobie poradzimy. Tadeusz mówił, że po ślubie przepisze nam działkę. Albo założymy coś swojego. Może małą gastronomię?
– Niby masz rację. Zastanawia mnie tylko, jak to w końcu jest z tymi wodnikami? Istnieją, czy nie?
– A kto by się tym przejmował? Chyba tylko ona! – Męcimir trącił czubkiem buta zwijającą się na ziemi kobietę. – My mamy teraz poważniejsze sprawy, a Janek, gdy mu mówisz o takich rzeczach, to się zacietrzewia i prawie obraża. Zrozum, malutka, facet mi dużo pomógł, więc po co go jeszcze narażać na nerwy? To, co najważniejsze, jest w porządku. Resztę zostawmy wszystkim, którzy mają do tego chęci i czas.
***
Wkrótce potem odbył się ślub Anastazji i Męcimira. Ona odeszła z zawodu. Wraz z oddanym mężem założyła restaurację. Lokal prosperuje do dziś, przyciągając tłumy zadowolonych klientów.
Dotychczas para doczekała się czworga dzieci. Żyją szczęśliwie i spokojnie, nie przejmując się tym, co nieistotne.