Smukły świerk przyciągał uwagę błyszczącymi bombkami, głównie w kolorze złota i bordo. Złożone z lukrowanych pierników łańcuchy i anielskie włosy sunęły po iglastych rękach, szczyt zdobiła połyskująca gwiazda. Świąteczna księżniczka w szmaragdowej sukni, a dwa kroki przed nią wigilijny stół. Idealnie biały, wykrochmalony obrus, mosiężne świeczniki, które odziedziczyłem po babci Krystynie i kupiony przez żonę na targu stroik – gałęzie jodły, umalowane na srebrno orzechy włoskie i szyszki, mech, głóg, sianko i trzy kremowe świece, których migoczące ogniki uroczo odbijały się w choinkowych bombkach.
Za bożonarodzeniowym drzewkiem i wigilijnym stołem, na drugim planie – udekorowane ręcznie wykonanymi przez wnuki zwierzątkami z papieru, sznurka i kolorowych wstążek – okno. Był tam i renifer, i sarna, i zając, i niedźwiedź. A za oknem kobaltowe niebo i tańczące płatki śniegu.
Zapadając się w miękkim fotelu, patrzyłem na namalowany przeze mnie trzy lata temu obraz. Mój ostatni obraz – gdy go ukończyłem, wyrzuciłem na śmietnik wszystkie płótna, pędzle i farby. Powoli przeniosłem wzrok z okna na leżące pod świerkiem puste, szare pudełka, a potem na stół, na którym brakowało zarówno talerzy i sztućców, jak i wazy z parującym czerwonym, pachnącym grzybami barszczem, salaterki z uszkami, półmiska z karpiem… Spojrzałem też na krzesła, na których nikt nie siedział.
Trzy lata temu w wigilijny wieczór zginęła Ewa. Zacisnąłem wyschnięte wargi i sięgnąłem po kieliszek koniaku. Rzadko piłem coś mocniejszego, ale jakoś wypadałoby uczcić Boże Narodzenie. Podszedłem do okna, na zewnątrz podobnie jak na obrazie prószył śnieg, jedynie niebo nie miało koloru kobaltu, lecz straszyło smutną szarością. Tak czy inaczej, ciągle lubiłem wpatrywać się w biały puch, mimo iż to między innymi przez niego straciłem żonę. Tamtego wieczoru widoczność na drodze była tragiczna, ale Ewa koniecznie chciała zdążyć przed dziećmi, wiozła prezenty dla wnuków i kutię przyrządzoną dla nas przez jej starszą siostrę. Dokładnie trzy lata temu mak, pszenica i rodzynki wymieszały się ze szkarłatną krwią kobiety, której nigdy nie przestałem kochać.
***
Narysowałem palcem na zaparowanej szybie kontur kobiecej twarzy. Zamknąłem powieki i ujrzałem uśmiechniętą twarz pyzatej blondynki o zielonych oczach. Zadzwonił telefon.
– Halo?
– Cześć tato. – Głos starszego syna. – Tato, przyjechać po ciebie? Jest wigilia…
Milczałem.
– Tato, proszę. Jeśli nie chcesz wychodzić, to możemy świętować u ciebie. Przywieziemy jedzenie, Kuba za tobą tęskni.
Przełknąłem ślinę i odpowiedziałem, mocno zaciskając dłoń na słuchawce:
– Piotrze, zobaczymy się po świętach. Może w Nowy Rok? Ale teraz muszę być sam. Wesołych Świąt.
Sam. Samotność i lęk przed obcymi, wycofanie, zamknięcie. Wyszedłem na korytarz, upewnić się, że na pewno zamknąłem drzwi. Nigdy nie lubiłem przebywać wśród ludzi, ludzie mnie męczyli, wszyscy poza Ewą. Ona jedyna rozumiała moją potrzebę izolacji. Znikała, kiedy czuła, że potrzebuję odciąć się od zgiełku, hałasu i tego okropnego, wszechogarniającego pośpiechu. To przez niego, przez niego i przez śnieg…
Święta powinno się obchodzić powoli, cieszyć chwilą, nie zabijać szczęścia pochopnością, bieganiną i wiecznym zapracowaniem. Poszedłem do kuchni, wyjąłem z lodówki wędzonego łososia. Przynajmniej jakaś ryba. Ukroiłem kromkę chleba. Westchnąłem, a zanim wróciłem z jedzeniem do salonu, do moich uszu ponownie dobiegł sygnał telefonu. Tym razem Grzesiek. On zawsze napierał bardziej od Piotra, przekonywał, argumentował, nieraz w nerwach zdarzyło się mu nazwać mnie egoistą, a moją chorobę jednym wielkim cyrkiem. Dzisiaj uważał na słowa, ale w jego głosie wyczuwałem irytację, a gdy powiedziałem, żeby przestał mnie namawiać, bez pożegnania odłożył słuchawkę.
Odechciało mi się jeść. To już dwa lata, jedenaście miesięcy i dwadzieścia osiem dni odkąd ostatni raz wyszedłem z mieszkania. Pogrzeb Ewy odbył się dwudziestego siódmego grudnia, msza w kościele Świętego Michała, a potem przemarsz na cmentarz przy ulicy Długiej. Wiało, śnieżyło, krwawiło. Szedłem powoli za trumną, a za mną ci ubrani na czarno ludzie. Moi synowie i ich żony, wnuk i dwie wnuczki, a dalej krewni, znajomi Ewy z pracy, sąsiedzi, koleżanki z przeszłości, panie ze sklepu na osiedlu, obcy… Idąc w tym korowodzie śmierci, czułem z sekundy na sekundę narastający lęk. Ostatkiem silnej woli powstrzymywałem się wtedy, by nie krzyknąć i zacząć uciekać. Nie wiedziałem, jakim cudem dotrwałem do końca ceremonii, ale nie dałem rady wziąć udziału w stypie. Powiedziałem, że boli mnie serce i mam duszności. Po pogrzebie usiadłem w fotelu, zapaliłem papierosa, wypiłem kieliszek koniaku i postanowiłem, że już nigdy nie opuszczę mojego „sanktuarium”.
***
Jeszcze przed śmiercią żony, odkąd wyprowadzili się z domu nasi synowie, wszystko w naszym mieszkaniu było zawsze idealnie posprzątane, nawet pracownia, w której malowałem. Pędzle poszeregowane pod względem wielkości i włosia, farby według kolorów i odcieni, podłoga zabezpieczona folią na czas tworzenia. A gdy odeszła Ewa moje lokum wręcz lśniło i nie miałem ochoty wychodzić z niego, chociażby na chwilę. Przecież za drzwiami czekała śmierdząca, obślizgła klatka schodowa, gdzie mogłem natknąć się na wścibską sąsiadkę lub zabłąkanego pijaczka, który pomylił piętro trzecie z czwartym albo – co gorsza – korytarz do spiżarki z toaletą. A tutaj…
Ponownie zbliżyłem się do okna, przejechałem opuszką palca wskazującego po wypolerowanym parapecie i jeszcze raz wyjrzałem na zewnątrz. Przestało padać. W oddali dostrzegłem trzy sylwetki. Prawdopodobnie matka, ojciec i kilkuletnia córka. Szli w kierunku mojego wieżowca. Bardzo szybko. Matka wymachiwała rękoma, w których trzymała wypchane, zapewne świątecznymi prezentami reklamówki, ojciec ciągnął za sobą zapłakaną dziewczynkę w malachitowym skafandrze, bordowej spódnicy, buraczkowych rajstopach i czapce z wielkim pomponem w kolorze butelkowej zielni, spod której wystawały brązowe warkocze. Czyżby była przebrana za świątecznego elfa?
Trójka nieznajomych zbliżyła się do ogromnej, sztucznej choinki ustawionej pośrodku osiedlowego placu zabaw. Istne „cudo”. Bombko-lampki co ułamek sekundy zmieniające kolory i migoczące niczym lustrzane kule zwisające z sufitu dyskotekowej sali. Oprócz nich połyskujące stożki wypełnione czymś kojarzącym mi się z ponabijanymi na haki dżdżownicami.
Odwróciłem się w stronę obrazu. Dużo lepiej. Upragniona cisza i spokój. Zjadłem łososia z chlebem, wypiłem jeszcze jeden kieliszek koniaku i zanurzyłem się w fotelu. Gdyby tylko była tu Ewa… Zmrużyłem powieki i wyobraziłem sobie żonę głaszczącą mnie po plecach, delikatnie masującą kark. Zasnąłem.
***
Okropne biiiiiiiiiiiip. Dzwonek do drzwi. Poderwałem się jak oparzony. Przecież im mówiłem, że chcę być sam! To na pewno Piotrek, Grzesiek był zbyt dumny. Miałem jedynie nadzieję, że przyszedł sam. Zrobię mu herbatę, wypijemy i powiem, że jestem zmęczony i muszę iść spać. Spojrzałem przez judasza. Nikogo nie zobaczyłem.
– Kto tam?! – krzyknąłem.
– Julia. – Usłyszałem dziecięcy głosik.
– Kto? Julia? Nikogo nie widzę. Oddal się trochę.
Najpierw ujrzałem czubek rudej główki, a chwilę później bladą, prawie białą twarz z pokrytym piegami nosem. Julia… Julia – córka sąsiadów z siódmego piętra. Tylko ona… Myślałem, że ona nie żyje. Poczułem nieprzyjemny ucisk w podbrzuszu. Niedobrze tak o kimś myśleć. Ostatni raz widziałem ją osiem miesięcy temu, zrobiła dla mnie zakupy w warzywniaku. Bardzo miłe, pomocne dziecko. Tylko zawsze takie blade i wychudzone. Wykryli u niej białaczkę. Byłem pewny, że… Przygryzłem dolną wargę i zabrałem się do otwierania drzwi – trzy zamki i łańcuszek, blokada na dole.
– Wejdź, proszę – powiedziałem po uporaniu się ze wszystkim zabezpieczeniami.
– Dziękuję. – Julia uśmiechnęła się szeroko, po czym wręczyła mi pokaźnych rozmiarów torbę.
– Co to? – zapytałem, biorąc w ręce ciężki pakunek.
– Nasza wigilijna kolacja. Moja mama wszystko przygotowała. – Wypowiadając ostanie zdanie, spuściła głowę, a jej policzki pokrył delikatny rumieniec.
– Kolacja? – powtórzyłem.
Przytaknęła. Wskazałem ręką salon, położyłem torbę na stole, po czym raptownie się obróciłem i zapytałem:
– A dlaczego ty właściwie tu przyszłaś? Powinnaś być teraz z rodzicami, przecież są święta.
Przekrzywiła głowę, zmrużyła powieki i zabrała się do rozpakowywania.
– Przyniesiesz talerze? I jakaś waza by się przydała i salaterka.
Bez słowa udałem się do kuchni. Mimo iż korzystałem z tacy, żeby dostarczyć wszystkie potrzebne naczynia i sztućce, między salonem a kuchnią, ciężko dysząc, obróciłem aż cztery razy. Czułem się jak w transie. Julia w tym czasie nałożyła na talerze barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzybami, kluski z makiem, smażonego karpia, karpia w galarecie, kapustę z grochem, makowca, rybę po grecku, krokiety, kiszone buraki, pierogi z soczewicą i kutię wyglądającą dokładnie tak samo, jak ta, którą szykowała dla nas siostra Ewy. Zacząłem po cichu liczyć:
– Jeden, dwa, trzy… dwanaście.
Uśmiechnąłem się szeroko. Do mojego nosa dotarł cytrynowo-pomarańczowy zapach świec i cudowna, tradycyjna woń choinki, tylko przecież w moim salonie… Skierowałem wzrok w stronę okna i ujrzałem przyozdobiony złotymi i bordowymi bombkami świerk, a pod nim opakowane w srebrny papier prezenty.
***
Usiadłem do stołu, rozłożyłem na kolanach zieloną serwetę z wyhaftowanymi w rogach iglastymi gałązkami, nabrałem łyżkę barszczu, po czym powiedziałem:
– Ja umarłem, prawda? I ty też nie żyjesz…
Julia chrząknęła, dokończyła jeść uszko i odparła:
– Nie umarłeś. Jeszcze nie teraz. A ja… – Przerwała w pół zdania, podeszła do prezentów i zapytała: – Co byś chciał dostać pod choinkę?
Oblizałem wargi, westchnąłem. Co bym chciał dostać pod choinkę? Powinienem chcieć dostać lekarstwo na moją chorobę. Tego z pewnością pragnęły dzieci, tego wymagało ode mnie społeczeństwo, a ja? Ja lubiłem swoją samotność, bo przecież gdybym jej nie lubił… Barszcz i uszka smakowały wyśmienicie, niemalże tak dobrze, jak te robione przez Ewę. Nocami. Ona zawsze gotowała nocami, bo w dzień pracowała od rana do wieczora. Nałożyłem na talerz karpia. Bardzo powoli włożyłem kawałek ryby do ust. Mimo że żona zarabiała więcej ode mnie, nienawidziłem pośpiechu. Karp był równie pyszny, jak paszteciki, które pochłonąłem zaraz po nim. Nie, nie będę opuszczał mieszkania, tylko dlatego, że są święta i że… Spojrzałem na Julię.
Kucała przy największym pudełku ozdobionym szeroką, seledynową wstęgą. Seledynowy to ulubiony kolor Ewy. Gdy zgodziła się zostać moją żoną, prosiła, żebym w każdym od tej pory namalowanym obrazie użył go, chociażby odrobinę. Popatrzyłem na seledynowe sznurki obwiązane wokół szyi papierowych reniferów. Zawsze dotrzymywałem złożonych obietnic. Zabrałem się do pałaszowania klusek z makiem, a Julia do rozpakowywania prezentu. Drobne dłonie sprawnie rozwiązały wstęgę, po czym otworzyły srebrne pudełko.
– Wesołych Świąt, Leszku.
Naprzeciwko mnie siedziała Ewa. Blond włosy opadające na ramiona, aksamitna sukienka w kolorze rubinu, złoty łańcuszek z diamentowym sercem; prezent z okazji dwudziestej piątej rocznicy ślubu. Moja piękna żona. Najpiękniejszy bożonarodzeniowy prezent.
Jadłem, patrzyłem na nią i milczałem. Nie chciałem rozmawiać. Wiedziałem, że zapytałaby o dzieci, że poprosiłaby, żebym poszedł do psychologa, a może nawet psychiatry, a ja pragnąłem jedynie cieszyć się jej obecnością. W ciszy. Bez zgiełku, bez śpiewów, bez biegających wokół stołu rozkrzyczanych dzieci.
– Myślisz, że jestem potworem? – zapytałem, wbijając widelec w krokiet.
Wstała, położyła dłoń na moim ramieniu i słodkim głosem powiedziała:
– Nie, ja rozumiem twoją potrzebę wycofania.
***
Zjadłem ostatnie danie i poszedłem do łazienki umyć ręce. Gdy wróciłem, nie było już ani Ewy, ani choinki; stół świecił pustkami, a Julia stała przy oknie i patrzyła na wirujące płatki śniegu.
– Myślę, że powinnaś wracać. Późno już. Rodzice zaczną się o ciebie martwić – powiedziałem.
– Mhm. – Dziewczynka obróciła się w moją stronę i odparła: – Miałam nadzieję…
Przyłożyłem palec do ust i powtórzyłem:
– Idź już.
Podeszła do mnie i mocno uściskała, a ja pocałowałem ją w czoło i odprowadziłem do drzwi. Znowu byłem sam.
Zaciskając wargi, wróciłem do salonu, spojrzałem na obraz. Przy namalowanym stole siedziała namalowana Ewa. Uśmiechnąłem się do niej, a ona do mnie.
– Niech ci będzie – wyszeptałem, po czym odszukałem w notesie adres Piotrka.