
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Gdy Baranek otworzył pierwszą z siedmiu pieczęci,
usłyszałem pierwsze z czterech Zwierząt mówiące
jakby głosem gromu:
<>
Pomieszczenie było niemal puste. Komoda, na której ustawiono porcelanowy zestaw filiżanek. Rozgrzebane łóżko, a obok szafka nocna, na której leżała książka z wystającą zakładką. Mały stolik, przy którym stał fotel. Ściany białe, brudne. Na ścianach obraz z dużą wartością sentymentalną dla lokatora.
– Bracie Vertief'ie, przyszła kolejna grupa.
Głos dobiegł zza pleców. Był to nowicjusz Brras.
Nowicjat polegał na przygotowaniu członków bractwa do pełnej służby Czwórce. Brras był jednym z najmłodszych nowicjuszy, których obowiązki ograniczały się do przekazywania informacji i wysyłania poczty w imieniu klasztoru. Tacy jak Brras przyglądali się opiekunom i studiowali księgi, by w przyszłości móc wspiąć się w hierarchii.
Vertief słysząc swoje imię drgnął i obejrzał się. Uśmiechnął się na widok łagodnej twarzy swojego podopiecznego.
– Już idę, mój drogi.
– Czekają – dodał jeszcze i zniknął za drzwiami.
Zakonnik z trudem, wspomagając się rękami, podniósł się z fotela. Lewą ręką chwycił się za kręgosłup i wygiął do tyłu. Vertief za miesiąc miał kończyć siedemdziesiąte urodziny. W klasztorze służył już trzydzieści pięć lat. Co za tym idzie… jego życie nie było zbyt skomplikowane. Cieszył się sympatią wszystkich innych braci. Od roku chodziły pogłoski iż stać ma się jednym z radnych klasztoru, co było doskonałym dowodem zaufania. Z racji, że były to tylko plotki, Vertief z góry twierdził, że odmówi takiego zaszczytu, w razie gdyby miało się to okazać prawdą. Tłumaczył to wiekiem i stanem zdrowia. W kościach czuł zbliżający się koniec.
– Witajcie młodzi podróżujący! Wybaczcie, że musieliście czekać ale starość nie radość… W dodatku te schody, nie lubimy się nawzajem. – przerwał i na niektórych twarzach pojawił się uśmiech. Reszta z rozdziawionymi gębami patrzyła wysoko na wykończenia łuków. – Jestem brat Vertief i dziś ja was będę prowadzał między tymi ścianami. Mam nadzieję, że nie zanudzę was swoją paplaniną.
Machnął ręką i z wolna ruszył przodem. Usłyszał szepty zachwytu i tupot grupy, która za nim podążała. Z natury nie lubił mieć widowni za plecami, praca jednak go do tego zmuszała… to się nazywa ironia losu. Zatrzymał się przy jednej z rzeźb i odczekał moment nim wszyscy zbiorą się obok.
– Słomiana dama, rzemiosła Barmi. – przerwał wskazując ręką na posąg. – Według tego, co znaleźć można w książkach Słomiana dama jest autoportretem rzeźbiarki, która chciała uwiecznić swoją twarz na jednym z dzieł. Uważała się za piękną i wartą takiego dzieła. W rzeczywistości Barmi nie wyróżniała się urodą. Była szarą mieszczanką z bzikiem na swoim punkcie. Rzeźba tak naprawdę nie przedstawia Barmi, gdyż ta odjęła sobie kilka kilogramów i zmieniła nieco rysy twarzy. – palcem wskazał twarz – Widzimy piękne, podkreślone oczy. Nie widzimy jednak sinych worków, które były bardzo wyraźne u rzeźbiarki. – przerwał i odetchnął kilka razy.
– Dlaczego „Słomiana dama"? – zapytał ktoś z tłumu, nie odrywając wzroku od rzeźby.
– Dobre pytanie. Barmi nie tylko skupiła się na urodzie. Uważała się za wielce delikatną damę. Nie znosiła, gdy ktoś temu przeczył. W rzeczywistości było tak… – zastanowił się przez moment – jakbym ja chodził i mówił, że tak naprawdę mam lat dwadzieścia.
Chyba wszyscy zrozumieli aluzję. Barmi ni w ząb nie była delikatna. Była masywną kobietą. Nie miała nieskazitelnej urody. Rzeźba była jedynie desperacką próbą przedstawienia siebie pokoleniom jako pięknej. Barmi przedstawiała siebie z uniesioną głową i wysuniętą dłonią przed siebie jak kobieta oczekująca powitania godnego damy.
Vertief obrócił się na pięcie i ruszył dalej. Tym razem przystanął przy obrazie. Przedstawiał cztery galopujące konie. Jednego, czarnego, przeskakującego zawaloną kłodę. Dwa, biały i śniady, robiące uniki między drzewami. I kolejnego, również czarnego, stojącego przy źródle. Cały obraz przedstawiony był ciemnymi kolorami, niezbyt przyciągającymi oko.
– „Usłyszysz galop" Garona Macona. Cztery konie symbolizujące kolejno – przerwał i zbliżył się by zacząć wskazywać palcem – Skaczący czarny, Maron , biały to Malria, śniady Amea, i kolejny czarny Gruel. Macon głęboko wierzył, że cztery bóstwa, gdy nadejdzie czas, przyjadą na koniach pozbawiając nas bólu, cierpienia i zła. Zostanie tylko zieleń i dobro. Konie od zawsze były symbolem wolności. – przerwał mu atak nagłego kaszlu. Ludzie od razu oderwali wzroki i patrzyli na niego z lekkim przerażeniem. Vertief poczuł jak kręci mu się w głowie. Gdy odchrząknął ostatni raz, złapał oddech. Popatrzył na zebranych. – Wybaczcie, jak już mówiłem, starość nie radość – wymusił uśmiech. By zyskać kolejną chwilę nie mówił dalej a ruszył do kolejnego obrazu.
Jeszcze przez chwilę trzymając się za gardło wpatrywał się w człapiącą grupę. Drugą ręką przyłożył do skroni gdzie odczuł mrowienie, a później drażniący ból.
– Nowicjuszu Brras! – zawołał podopiecznego stojącego z miotłą kilka kroków dalej. – Proszę poprowadź naszych zwiedzających dalej. Muszę się przewietrzyć.
Decyzja Vertief'a nie zdziwiła nikogo z grupy. Jego mina mówiła sama za siebie.
– Jak wszyscy wiemy… – zaczął Brras odprowadzając Vertief'a wzrokiem.
Przed klasztorem znajdował się ogród. Trzy czwarte całości zajmował równo ścięty trawnik. Bracia w cieplejsze pory zbierali się tam i wznosili modły do Czterech bogów.
Vertief usiadł na jednej z ławek biorąc głębokie oddechy, jeden za drugim. Spojrzał na bezchmurne niebo kojąc umysł błękitem i ciepłymi promieniami uderzającymi w twarz. Ból i duszność jednak nie przemijała. Miewał tak od jakiegoś czasu. Nagłe ataki nudności, regularne bóle głowy i zamazujący się obraz. Wszystko zganiał na swój wiek, dlatego też nie pozwolił się nikomu zbadać. Oddał się woli bogów.
Czuł, że śmierć się zbliża. W dodatku bóle stawały się coraz intensywniejsze. W klasztorze słyszał szum przechodniów, który cichł, cichł aż w końcu ucichł na dobre. Vertief poczuł chłód zielonej trawy pod twarzą. Właśnie upadł, jednak nie utracił przytomności.
Niezdarnie próbując się podnieść zauważył smugę światła na wyciągnięcie ręki. Zniknęła, a po chwili pojawiła się następna. Kolejna skrzyżowała drugą, później trzecia i czwarta. Wszystkie krążyły przed twarzą Vertiefa jakby chcąc coś powiedzieć. Zaczęły się kształtować w sylwetki. Sylwetki podobne kształtem do ludzi, jednak to nie istoty ludzkie. To złudzenie. Kilka błysków zaczynało jaśnieć coraz bardziej. Vertief, jak zahipnotyzowany, wpatrywał się w latające świecidełka. Wszystko dookoła zaczynało zanikać, rozmazywać się. „Umieram?", Vertief zapytał sam siebie. Choć od dawna czuł zbliżający się koniec, serce, nadal bijące, podpowiadało mu, że to nie jest ta chwila. Nie jest to chwila, której wyczekuje.
Wychwycił dźwięk dochodzący zza pleców, z wielkim wysiłkiem obrócił się. Nic nie zauważył. Ten sam szmer dobiegł teraz z powietrza, z pustej przestrzeni. Szmer zamienił się w niski gwizd, a później w melodyjny i delikatny ton. Były to zestawienia charakterystycznych dźwięków, które jak zauważył Vertief mają sens. W końcu się poddał i zaczął nasłuchiwać.
– Że… czas… m… wkrótce.
Starzec poczuł wzbudzający się w nim gniew. Kiedy już zawładnęła nim ciekawość słyszał pojedyncze słowa, nie trzymające się żadnego sensu.
Znów usłyszał gwizd, a potem jakby krzyk. Sylwetki tworzące się do tej pory ze smug światła stanęły w miejscu. Vertief poczuł czyjś wzrok na sobie, a później coś dotknęło jego ramienia.
– Barmi, o której wspomniał brat Vertief głęboko wierzyła, że jest ulubienicą Amei. Tłumaczyła to swoim talentem oraz sławą. – nowicjusz Brras świetnie wywiązywał się z obowiązków przewodnika. Choć często mówił o rzeczach nudnych szybko nadrabiał jakąś ciekawostką.
Uwagę wszystkich przykuł żwawy krok jednego z braci przez środek sali. Za nim goniło dwóch nowicjuszy. Jak szybko się pojawili, tak szybko zniknęli w drzwiach. Brras śledził ich wzrokiem jednak uznał, że sytuacja nie wymaga jego interwencji.
– Bogowie, w których wierzymy często popadali w konflikty odnośnie stworzenia świata czy przestrzeni. Choć próbowali przekazać swoje intencje, odbieraliśmy je zbyt dosłownie. Nie wychodziło nam to na dobre. – nowicjusz kontynuował.
Czuł dumę. Rzadko kiedy zdarzało się, że nowicjusz otrzymywał poważniejsze zadania od swoich opiekunów. Z uniesioną głową i wypiętą do przodu piersią szedł dalej prowadząc grupę do piwnic. Zatrzymał się przy zejściu.
Brras zauważył brata Kolmera szturchającego innych braci. Po ich minach poznał, że dzieje się coś złego. Wszyscy w panice ruszyli w kierunku drzwi, którymi przed momentem wyszli nowicjusze.
– Proszę poczekać. Zaraz wracam i kontynuuję! – poinformował i posłał zebranym ciepły uśmiech.
Brras należał do osób nader łagodnych i przyjaźnie nastawionych do każdej żywej istoty. Miał dobre poczucie humoru, czym cieszył się wśród klasztornych nowicjuszy.
Zakasał rękawy szaty i ruszył za Kolmerem. Jeszcze nim wyszedł dosłyszał gwar zamieszania. Wszyscy zbierali się w ogrodach, tworząc koło wokół kogoś. Gdy Brras zauważył leżącego na trawie Vertief'a jego serce niemal stanęło w miejscu.
Brat nieudolnie, opierając się na rękach, starał się podnieść. Nikt nie podchodził bliżej niż na krok. Wszyscy obserwowali z przerażeniem. Sam Verief wyglądał na obłąkanego. Skakał wzrokiem dookoła, śliniąc się przy tym i jęcząc rozpaczliwie jakby z bólu.
– Bracie Vertief! Przyjacielu! – nowicjusz przebił się przez tłumek i stanął przy nim kładąc jedną rękę na ramieniu.
Vertief drgnął i gwałtownie, odpychając się rękami, przewrócił się na plecy. Rzucił puste spojrzenie na nowicjusza, którego znał już od dobrego roku. Westchnieniem zdradził ulgę jaką poczuł widząc znajomą, łagodną twarz młodzieńca.
– Co się stało bracie? – pytał, by utrzymać kontakt z leżącym i uspokoić go w miarę możliwości. Brras przykucnął – Jesteśmy tu, uspokój się.
– Nie wierzę… nie… – Vertief wykrztusił kilka słów a później głośno sapnął i wybuchnął szczerym, rozpaczliwym płaczem.
– Proszę, zaprowadźcie go do komnat. Musi odpocząć. – kilku nowicjuszy bez wahania, widząc już mniej przerażający obrazek, doskoczyło do brata i delikatnie próbowało go podnieść.
Vertief zasnął u siebie niespokojny.
Obudził go zapach pieczywa i ziołowej herbaty. Przy jego łożu stał nowicjusz – Brras. Uśmiechając się odłożył na bok tacę ze śniadaniem i usiadł na krawędzi łóżka.
– Witaj, martwiliśmy się.
– I ja się martwię drogi chłopcze. – wymamrotał od niechcenia.
– Nie ma czym, wyzdrowiejesz i przeżyjesz jeszcze kilka długich lat.
– Po tym wszystkim, chyba nie mam ochoty. – Vertief odpowiadał cicho i z pośpiechem. To nie było do niego podobne by odpowiadać ulubieńcowi bez choćby odrobiny szacunku.
– Co się tak właściwie stało? – drgnął ramionami nie do końca pewien, czy powinien drążyć ten temat. – nie zemdlałeś, wyglądałeś na opętanego. Inni bracia modlą się za ciebie.
– Modlą, bo tak wypada. – prychnął – tak czy inaczej, chciałbym widzieć się z Kolmerem. Należy do rady i darzę go zaufaniem. Czy mógłbyś przekazać mu tę informację?
– Oczywiście – Brras urażony wstał i ruszył w kierunku drzwi.
– Źle mnie zrozumiałeś młodzieńcze. Tobie także ufam, jednak to nie temat dla ciebie.
Brras jedynie skinął wyrażając tym samym zrozumienie. Drzwi za nim cicho stuknęły. Vertief od kiedy się przebudził, czuł kłucie w prawym boku. Jednak by nie niepokoić nowicjusza nie dawał tego po sobie poznać.
Wyszedł spod grubego wełnianego koca i uniósł szatę zakonną. Na prawym boku od piersi do nerek ciągnęła się długa blizna. Miała krwisty odcień jednak nie krwawiła. Wyglądała na zagojoną. Vertief delikatnie opuszkiem palca dotknął blizny. Ta zaczęła piec i drażnić pulsującym bólem.
Vertief dosłyszał kroki dobiegające zza drzwi. Wsunął się z powrotem pod koc i wzrok skierował w ich kierunku. Stał w nich Kolmer. Niski o kwadratowej szczęce i ponurym spojrzeniu. Nie wydawał się przyjazny, jednak zawsze można było na nim polegać.
– Nie powinieneś wstawać. Odpoczywaj. – stwierdził i podszedł bliżej.
– Ahh, jestem zdrów jak ryba. – Vertief przewrócił oczyma i spojrzał kątem oka na przyjaciela.
– Większość w tym klasztorze by się z tobą nie zgodziła. Nowicjusz Brras mówił mi, że chcesz mnie widzieć. Zatem jestem. – chyba nie zamierzał spędzić tu dłuższej chwili. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej i z zaciekawieniem słuchał co do powiedzenia ma Vertief.
Na ścianach obraz z dużą wartością sentymentalną dla lokatora. – Ten obraz zajmował wszystkie ściany? I wartość sentymentalną miał namalowaną, czy schowaną gdzieś w ramie? O dużej wartości…
Ból i duszność jednak nie przemijała. – dwie rzeczy, więc chyba powinno być ‘nie przemijały”. I raczej duszności, a nie duszność.
Panuje nad wszelakimi wpływami pozaludzkimi by nie wymykały się ponad kontrolę. – dziwne to sformułowanie ‘ponad kontrolę”… A nie spod kontroli?
- Co się tak właściwie stało? - drgnął ramionami nie do końca pewien, czy powinien drążyć ten temat. – może wzruszył ramionami? Bo tak to brzmi, jakby jakichś drgawek dostał.
Tyle wyłapałem różności. I sporo powtórzeń do tego. Na razie nie oceniam, bo i działo się tu niezbyt wiele. Ale czytało się przyjemnie, po za wymienionymi bykami. Zobaczymy co będzie w drugiej części.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.