Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Tym razem taka mała zgrywa ze "Zwiastunu Świtu" Barbary Marciniak i Scjentologii. <– To coby nieobeznani w temacie mogli się zapoznać z zagadnieniem. Miłego czytania i oceniania.
1. Syn Marnotrawny wraca do domu
Im coming Home!!! – wrzasnął uradowany Jasiek Trzepiekoński, gdy wchodząc na podwórko zobaczył ojca, przerzucającego zardzewiałymi widłami krówskie gówna.
Stary Henryk aż podskoczył, wypuścił z ręki pamiętające bolszewików narzędzie i złapał się za serce. Gdy doszedł nieco do siebie i uspokoił oddech, spojrzał groźnym wzrokiem na syna. Przeżył kolejny szok. Chłopak wyglądał co najmniej dziwnie, jeśli nie cudacznie. Ubrany był w ozdobioną palmami hawajską koszulę, pomięte i podziurawione na kolanach oraz tyłku niebieskie jeansy, przypominające wyjętą z koziej dupy szmatę, a także kontrastujące z resztą ubioru, różowe japonki. Jego oczy przesłaniały ciemne okulary a’la Terminator, a na szyi i nadgarstkach błyszczały grube, złote łańcuchy. Młodzieniec rzucił na trawę trzymaną w ręce walizkę, po czym wyjął z ust potężne cygaro, które następnie skiepował o betonowy słupek od ogrodzenia. Poprawił kowbojski kapelusz i podbiegł do rodziciela. Uściskał go mocno.
– Jaśko… – zdołał wydukać z siebie oniemiały ojciec.
– Father! Ja już not Jaśko. Now jestem John. John Horseshaker! – krzyknął młodzian i ucałował starego w policzek.
– Synku. A cóże ty do mnie pierdolisz? Czy to ta Ameryka ci tak we łbie zmąciła, żeś mowy ojczystej zapomniał?
– Dont worry! Father! Nie zapomniałem. But teraz jestem John, not Jaśko.
– Jaśko ci matka na chrzcie dała! I z tym imieniem ci ksiądz głowę polewał! A ty co, bezbożniku jeden! Wyrzekasz się go? Psie syny! Kurwy parchate! Boże! Boże! Za coś mnie tak pokarał! Za co! Żeby te czorty mi syna zabrały! We łbie mu namąciły! Zaraza na nich wszystkich! Tfu! Sodoma i Gomora! – łkał zrozpaczony ojciec. Gdy skończył, padł na kolana i wzniósł ręce ku niebu.
Przerażona matka wypadła z chałupy i podbiegła do męża. Złapała go pod pachy i postawiła na nogi. On ją odepchnął i skierował otwarte dłonie w stronę chłopaka.
– Jaśko, synku, wróć do nas! Wyrzeknij się tej mowy diabelskiej!
– Father! Be cool… – wydukał Trzepiekoński.
– Aaaaa!! – Paniczny wrzask Henryka odbił się echem po okolicy. – Zabraniam ci mówić do mnie w tej gwarze szatańskiej, słyszysz? A teraz bier maszynę i trawnik równaj! Jeno migiem bo skórę przetrzepię!
– What?! – zapytał Janek zszokowany zachowaniem ojca.
Ten nie wytrzymał. Zrobił się czerwony niczym burak, potem fioletowy, a na końcu szary.
– Łot szopy po ganek! – warknął, po czym z całej siły trzepnął chłopaka otwartą dłonią w łeb.
Głowa Johna odskoczyła na bok, a kowbojski kapelusz poszybował wprost na kupę gnoju, odsłaniając fioletowego irokeza.
– Rany Boskie!! – wrzasnęła matka, po czym zemdlała.
– Co to do stu diabłów jest??!! – Rozsierdzony do granic możliwości Henryk podniósł z ziemi porzucone wcześniej widły.
– Shit… – mruknął pod nosem Jaśko i zanim starzec wziął go na cel, popędził do komórki po kosiarkę, a całe popołudnie spędził na równaniu trawnika.
2. Bliskie spotkanie trzeciego stopnia
Pracę w ogrodzie Jaśko skończył późnym wieczorem. Podniósł z ziemi walizkę i omijając szerokim łukiem ostrzącego kosę ojca, udał się do swojego pokoju. Tutaj szybko wypakował manele, a następnie usiadł w starym, obleczonym skórą fotelu. Chwycił w dłoń butelkę Whiskey i pociągnął z gwinta kilka potężnych łyków. Alkohol niemal wypalił mu gardło, ale nie zawracał sobie tym głowy. Teraz był prawdziwym manem. Amerykańskim manem. Tygodniowa wycieczka – objazdówka po USA, którą wygrał rozwiązując krzyżówkę w jakiejś babskiej gazecie, zmieniła go nie do poznania. Stał się twardy. Jak skała. Jak diament. Jak pierdolony, diamentowy chuj. Tak przynajmniej o sobie teraz myślał. Rzeczy które widział w Stanach głęboko wryły się w jego mózg. Zmieniły mu osobowość. Nie był już Polakiem. Był kimś lepszym. Stał się pół Amerykaninem. Delektując się tą myślą, duszkiem opróżnił butelkę. Nawet nie zauważył, kiedy urwał mu się film.
Gdy odzyskał świadomość, była już późna noc. Głowa bolała go niemiłosiernie, a suchość w gardle doprowadzała do szału. Wstał i już miał sięgnąć po stojący na stoliku wazon, gdy ujrzał w rogu pokoju dwie, świecące fosforyzującym światłem postacie.
– Holy gówno! – krzyknął przerażony, a na jego spodniach, w okolicy rozporka, wyrosła sporej wielkości żółta plama.
– Spokojnie, nie zrobimy ci krzywdy. – Jedna z postaci, sunąc w powietrzu niczym duch, zbliżyła się do dygoczącego chłopaka.
– Co the fuck? Kim wy jesteście? – Biedny, skulony Jaśko zasłonił dłońmi twarz i nieśmiało spoglądał przez palce na tajemniczych przybyszów.
– Jesteśmy Plejadianami. Nie musisz się nas obawiać.
– Waht? Plejadianie? – Chłopak wyprostował się i już bez lęku spoglądał na swoich gości.
– Tak właśnie. Przybywamy z twojej przyszłości, z innego wszechświata, który osiągnął już doskonałość. Przynosimy ze sobą ostrzeżenie, ale także nadzieję. Damy światu bohatera, herosa, który ocali ziemię przed złym Xenu.
– Kto to is Xenu?
Tym razem głos zabrała istota stojąca dalej.
– Którego dziś mamy Johnie?
– Eeee… Dwudziesty grudnia two tysiące dwanaście.
– Właśnie. Dwudziestego pierwszego, czyli jutro, na orbitę ziemską wleci nieznana wam planeta Nibiru. Jej władcą jest wygnany niegdyś oszołom, pożeracz światów i postrach gwiazd, Xenu. Xenu dokona inwazji na waszą planetę, ludziom zrobi pranie mózgu, po czym pochłonie ich dusze. My, Plejadianie, mamy temu zapobiec. Wybraliśmy cię, Johnie Horseshakerze, na wybawcę ludzkości.
Jaśko zbladł.
– Why ja?
– Cóż, byliśmy jeszcze u Toma Cruise’a , ale kiedy usłyszał, że jego wrogiem będzie sam Xenu, zamknął się w bunkrze i kazał nam spierdalać. Dlatego przychodzimy do ciebie, jesteś naszą ostatnią nadzieją.
– But ja nie jestem żadnym soldier! Nie potrafię fight…
– Słyszałeś o czymś takim jak helisy DNA?
Jaśko zrobił oczy większe niż pięciozłotówki.
– Nie słyszałeś – kontynuował przybysz. – Kiedyś, dawno temu, gdy byliście jeszcze młodym gatunkiem, dopiero co stworzonym przez kosmicznych genetyków, Xenu najechał waszą planetę i ograniczył ilość helis w waszym DNA do dwóch tak, byście byli ogłupiali i nie wrażliwi na subtelne, płynące z kosmosu energie, ale za to podatni na jego manipulacje i sugestie. Wygnaliśmy go do innego wszechświata, ale niedawno zdołał się z niego wydostać i w akcie zemsty postanowił was zniszczyć. Wróćmy jednak do tematu. Otóż pozostałe dziesięć helis jest wbudowane w wasze DNA, ale nie aktywne. Gdybyście mieli uaktywnione je wszystkie, bylibyście niemalże oświeceni, ale nadal zbyt słabi, by zmierzyć się z Xenu. My, Johnie, nie dość, że uaktywnimy ci wyłączone helisy, to jeszcze dołożymy dodatkowe dwanaście. Dzięki dwudziestu czterem wiązaniom, będziesz w stanie pokonać złe moce Xenu i ocalić ludzkość przed zagładą.
– To jest fucking crazy! Wy oboje jesteście crazy! – wrzasnął Jasiek, zszokowany tym co usłyszał.
Tymczasem druga, stojąca dalej istota podpłynęła do niego i wraz z pierwszym Plejadianinem położyła na czole chłopaka dłoń. Janek poczuł się jak wtedy, gdy w wieku pięciu lat nasikał do kontaktu. Nim stracił przytomność usłyszał jeszcze głos jednego z kosmitów.
– Twoje talenty będą się uaktywniały powoli, odkryjesz je wraz z upływem czasu… Powodzenia Johnie Horseshakerze…
3. Zawody
– Osz Bitch! Ale miałem dream! – wrzasnął Jaśko, gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły jego twarz.
Zerwał się z fotela i biegiem pognał pod prysznic. Dokładnie wyszorował obrzepiałe stopy, wyperfumował fiuta i ubrany w hawajska koszulę, dziurawe jeansy oraz kowbojski kapelusz, wybiegł z domu.
– Gdzie leziesz skurczybyku? – Ojciec zaczepił chłopaka przy furtce.
– Na Beer do knajpy.
– Kurwa mać! Mówiłem Ci ja cuś na temat tej wszawej mowy! – wrzasnął starzec i zamachnął się trzymanym w dłoni sierpem.
Ale młodziana już przy nim nie było. Jednym susem przeskoczył płot i biegiem pognał w kierunku baru, uniknąwszy zręcznie kilku kamieni, którymi na odchodne próbował trafić go tatuś.
***
Podcipie było najbardziej zacofaną wsią w okolicy. Miejscowość owa składała się w sumie z jednej, długiej ulicy, na końcu której stał mały, drewniany kościółek, natomiast kawałek dalej, bar. Odległość od Bożego przybytku tego alkoholowego imperium budziła niegdyś poważne wątpliwości u miejscowego proboszcza. Nawet wspomniał o tym kilkakrotnie z ambony, ale kiedy okazało się, że uchlani mieszkańcy zamiast dziesiątek, setki na tacę rzucali, więcej nie poruszał tego drażliwego tematu. Janek minął kościół nie przeżegnawszy się nawet, co u kilku odzianych w mohery babek wzbudziło dość sporą konsternację. Jedna nawet z miejsca umarła na zawał. Koleżanki już dawno mówiły jej, żeby w Zaduszki nie wracała z cmentarza, bo nie ma sensu, ale ona nie posłuchała. I teraz rodzina będzie musiała zapłacić za dodatkowy transport zwłok. Ta myśl rozbawiła Jaśka, który stanął nagle jak wryty, gdy zobaczył kto siedzi przed gospodą. Przy dużej, sosnowej ławie stołował się Stasek Mącka, zwany Grubym, oraz dwaj jego koledzy. Przygłupi Paździech i sepleniący Chochoł.
– Nosz kurwa zajebana mać! Patrzta państwo kto to z Amieryki wrócił! – wrzasnął osiłek na widok przemykającego obok chłopaka. – Co Trzepiekoński się tak skradasz? Chono tu do nos, napij się z nami! Pochwal się tymi dolorami, coś to łot zjednoczeńców przywiózł.
Stasek był strasznym dręczycielem i większość ludzi we wsi omijała go szerokim łukiem. Był także nieobliczalny i mógł dać w mordę za byle co, więc Jaśko wolał nie ryzykować straty porcelanowych zębów, za które zapłacił ciężką walutą wujka Sama. Paździech i Chochoł rozsunęli się i wpuścili pomiędzy siebie młodzieńca.
– Te, Jaśko – kontynuował swoje wywody Gruby – to ty teraz będziesz kurwa ten, no, Jackson, ino na odwrót. Na czarno się przerobisz, co?
Towarzysze Staska wybuchnęli gromkim śmiechem, choć nawet nie wiedzieli kto to jest Jackson.
– Yes… – odburknął Janek.
– Jebał Cie pies!! – wrzasnął ponownie zbir, uradowany z tak udanego, w jego mniemaniu, żartu.
Pozostali siedzący przed lokalem goście z zażenowaniem spuścili głowy. Nikt się jednak nie odezwał. Wszyscy się bali. Tylko Paździech chichotał jak wariat, ale po chwili sam Gruby uciszył go ciosem w ryj.
– Te, Jaśko, a ponoć w USA, to chlają jak dziki. – Stasek znowu zabrał głos. – Jebią wódę równo i mają z mózgu gówno! He, He, He!!! Nauczyli cię tam czego? Zagrajmy Jasiuniu. O strzała w gębę. I nie odmówisz bo wpierdol! Kto więcej wydoli! Barman! – trzasnął pięścią w ławę. – Polewaj skurwysynu, ino migusiem!
Jeden z kelnerów natychmiast postawił przed Trzepiekońskim i Grubym czyste kieliszki, oraz flaszkę samogonu.
– Chochoł, lej kutafonie! – Osiłek charknął pod stół i wychylił pierwszą kolejkę.
Jaśko poszedł w jego ślady. Ku swojemu zdziwieniu spostrzegł, że bimber w ogóle nie pali go w gardło. Pił ognisty napój niczym wodę, jednak zachował ten fakt dla siebie. Kontynuowali pojedynek. Kolejka za kolejką. Otoczyło ich spore grono kibiców, którzy ostatnimi złotówkami obstawiali swoich faworytów. Zawodnicy dochodzili do połowy drugiej flaszki i dla Grubego każdy kolejny kieliszek wydawał się coraz cięższy. Ledwo podnosił go do ust drgająca ręką i wychylając, wylewał sporą część jego zawartości na swoją uwalaną gnojem koszulę, oraz na blat stołu. Jaśko za to promieniał. Wypicie następnej porcji przychodziło mu bez trudu, czym sam był zdziwiony. Zwykle odpadał po dwóch piwach. Druga flaszka została opróżniona. Stasek mętnym wzrokiem spoglądał na kelnera otwierającego trzecia butelkę i napełniającego stojący przed nim kieliszek. Sięgnął dłonią po szkliwo, ale nie trafił. Spróbował drugi raz. Ucelował za czwartym. Półprzytomnie wychylił porcję. Zakaszlał. Bimber wleciał mu do nosa, co zaowocowało fioletowo-żółtym pawiem, wypuszczonym z klatki, jaką był jego żołądek. Paw ów okrył swymi skrzydłami sporą część kibiców, którzy w obrzydzeniu również uwolnili hodowane przez siebie ptactwo. Trzepiekoński wygrał. Chochoł i Paździech z przerażeniem spoglądali na swojego towarzysza, jak spada z krzesła wprost w kałużę własnych rzygowin. Jaśko wstał i podniósł zamroczonego Mąckę w górę. Uczynił to za pomocą jednej ręki, a był tym faktem nie mniej zdziwiony, niż zgromadzeni przed barem ludzie. Zamachnął się solidnie i trzepnął osiłka podbródkowym. Ten poszybował w górę, przeleciał kilkanaście metrów i zarył głową w błoto pokrywające położone nieopodal pastwisko dla byków tak, że spod ziemi wystawał tylko jego tyłek. Jedno ze zwierząt podeszło do niego, obwąchało i zamuczało radośnie. Zębami przegryzło połatane spodnie i rozpoczęło stosunek. Rozbawiona gawiedź już miała pobiec oglądać widowisko, gdy nagle z budynku wybiegł barman.
– Ludzie! Ludzie! Apokalipsa! Chodźta szybko! W telewizorni podają!
Zaskoczeni wieśniacy z Jaśkiem na czele wparowali do wnętrza baru i zasiedli przed starym, ruskim odbiornikiem.
4. Inwazja
Wszyscy goście wpatrywali się w ekran telewizora jak zahipnotyzowani. Łysawy spiker panicznym głosem podawał niesamowite informacje.
– Drodzy państwo, dzisiaj nastąpiło bezprecedensowe zdarzenie. Jedyne w swoim rodzaju. Otóż tajemnicza planeta, zwana przez niektórych Nibiru, przecięła przed chwilą orbitę ziemską, zbliżając się do naszej planety na odległość dwa razy większą, niż ta dzieląca Ziemię i Księżyc. Astrologowie z zapartym tchem obserwują ten zadziwiający obiekt. Cóż to! Drodzy państwo! Kilka niewielkich fragmentów oddzieliło się od tego ciała niebieskiego i zmierza w kierunku Ziemi! To statki kosmiczne! To bezprece… – Tu telewizor zgasł, a z jego wnętrza buchnął spory kłąb dymu.
– Ty bolszewicki chuju! – wrzasnął barman, kopiąc z całej siły radzieckie pudło. – Teroz musiałeś się spierdolić!?
Pod wpływem uderzenia kineskop eksplodował. Jego odłamki poraniły twarze siedzących najbliżej pijaczków. Ktoś wybiegł na dwór, by wrócić po chwili z niewielkim radiem wyrwanym naprędce z pulpitu czyjegoś samochodu.
– Jebana, to moje!- Jakiś mężczyzna ruszył w kierunku swojego radyjka.
Uciszono go natychmiast solidnym ciosem w łeb. Naprędce podłączono ów sprzęt do prądu, ale zamiast informacji, wydobywały się z niego tylko trzaski. Coś zakłócało fale. Chłopi zrobili się niespokojni. Nagle do karczmy wparował proboszcz, co było o tyle dziwne, że choć przestał ją bojkotować, to nawet po kolędzie do niej nie zajrzał, a barmana mierzył groźnym wzrokiem z ambony. Wymachiwał energicznie rękami i wodził po zgromadzonych przerażonym wzrokiem.
– Ludzie! Owieczki moje! Módlcie się do Pana, albowiem koniec jest bliski! – Padł na kolana. – Apokalypsa nadchodzi! Umrzemy! –Legł krzyżem na betonowej posadzce. – Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu i wam bracia i siostry… – zaczął powtarzać w kółko niczym mantrę.
Chłopi poszli za jego przykładem. Padli na ziemię i rozpoczęli modlitwę. Jedynie Jaśko stał spokojnie i przyglądał się widowisku, popijając resztkę pojedynkowej wódki. Niespodziewanie zapadły ciemności. Spanikowani mieszkańcy z proboszczem na czele wybiegli przed bar. Z trwogą spojrzeli w niebo, które teraz przesłaniał im olbrzymi statek kosmiczny, w kształcie spodka. Klecha padł na kolana, wydobył z kieszeni różaniec i jął recytować na przemian Ojcze nasz i zdrowaś Mario. Nie zwrócił nawet uwagi, że od NOL-a oddzieliło się jeszcze kilka obiektów, przypominających talerzyki. Sunęły po niebie z niespotykaną prędkością, robiły ósemki, beczki i inne akrobacje, by w końcu wylądować nieopodal. Wyszło z nich kilku ubranych w srebrne kombinezony kosmitów. Ich głowy chroniły hełmy, kształtem przypominające kuliste akwarium dla rybek. Nieznajomi ustawili się w linii, według wzrostu. Najwyższy wystąpił na przód i przemówił chrapliwym głosem do oniemiałych mieszkańców.
– Witajcie Ziemianie. Przybywamy na waszą planetę z rozkazu największego, najmądrzejszego, najinteligentniejszego władcy wszechświata, Xenu. Poszukujemy niejakiego Toma Cruise’a. Wydajcie nam go, a może pozwolimy wam zostać naszymi niewolnikami. Inaczej umrzecie, a wasza planeta zostanie zgładzona. – Gdy skończył, wrócił z powrotem na swoje miejsce.
Wieśniacy popatrzyli po sobie.
-Ki chuj? – zapytał ktoś z tłumu. – Kto to jest ten Cruise? I kaj go można znaleźć?
– Łot, tempa pała! Toś to Miszjon Impasibul nie łoglądoł?! – odkrzyknął inny.
– A nie łoglądoł! A tympa to twoja stara kpie parszywy! – odciął się chłopina.
– Wara od moji stary chuncwocie pieroński!
Zgromadzeni nie zwracali już uwagi na przybyszów. Teraz ich zainteresowanie przeniosło się na walczących towarzyszy, którzy z zapałem tarzali się w trawie i okładali pięściami po ogorzałych mordach.
– W zęby chuja! W jaja! Z łokcia! – rozbawiony tłum kibicował głośno.
– Ludzie! Patrzcie! Kurwa zjawa! Tom Cruise jest między nami! –ryknął nagle barman, wskazując na stojącą kawałek dalej postać.
Jaśko, na którym skupiono wzrok, zrobił przerażoną minę.
– People, fuck! What wy? Its ja! Trzepiekoński! – krzyknął, ale zamilkł, gdy zobaczył swoje odbicie w szybie.
Wyglądał identycznie jak znany aktor. Nie reagujący do tej pory kosmici szybkim krokiem ruszyli w jego stronę. Drogę zastąpił im proboszcz. Klecha wyciągnął przed siebie niewielki krzyż i skierował go w stronę obcych.
– Szatańskie pomioty! Rozkazuję wam odejść z powrotem do piekła! W imię Jezusa Zbawiciela! W imię Marii zawsze dziewicy! A kysz! A kysz!
Jeden z przybyszów wycelował w kapłana niewielki pręcik i wiązka niebieskiego światła sprawiła, że duszpasterz stopił się niczym ser żółty w piekarniku. Została z niego tylko gęsta maź. Na ten widok chłopi wpadli w panikę. Jęli wymachiwać rękoma, biegać we wszystkie strony, pełzać po ziemi i płakać. Co odważniejsi rzucali w najeźdźców butelkami lub kamieniami. Zapanował chaos. Słychać było paniczne krzyki ludzi, oraz szyderczy śmiech kosmitów.
– Shit! Fuck! Shit! Fuck! Shit! Fuck! – Spanikowany Janek nie wiedział co począć.
Uskoczył przed skierowaną w niego wiązką i wbiegł w tłum. Przypomniał sobie jak załatwił Grubego. Doskoczył do pierwszego lepszego kosmity i z całej siły zdzielił go pięścią w hełm. Zero efektu. Kula nawet nie drgnęła, nie mówiąc o jej właścicielu, który zarechotał tylko i posłał niebieski promień prosto w brzuch Horseshakera. Ten, pod wpływem siły wystrzału, przeleciał kilka metrów, ale się nie rozpuścił.
– Bul Habba dahabba! Uma kuma sratuma! Tom Cruise nakama takama! Epo! Epo! –Jął bełkotać oniemiały ufol.
Jego towarzysze przestali mordować i skierowali swoją broń w stronę Trzepiekońskiego-Cruise’a, który właśnie próbował wstać. Skoncentrowana wiązka wystrzelona z kilku prętów na raz wyrzuciła go aż za budynek baru. Chłopak przeleciał nad dachem i rąbnął w drewniany wychodek, który rozleciał się w drobny mak. Fontanna gówna wystrzeliła w górę, a niemiłosierny smród skaził okolicę. Półprzytomny Jasiek-Tom wygramolił się jakoś z otworu i rozejrzał dookoła. Początkowo nie wiedział gdzie jest, ale po chwili rozpoznał znajomą budowlę.
– Fuck!I what ja now pocznę? – zapytał sam siebie.
Spróbował wstać, ale poślizgnął się i wpadł twarzą w fekalia. W dodatku poczuł potrzebę natychmiastowego oddania moczu. Uryna napierała z niezwykłą siłą i zwieracze ledwo co ją tamowały. Nagle czyjeś silne ręce poderwały młodziana z ziemi. Jeden z obcych założył mu podwójnego nelsona, a drugi z całej siły grzmotnął kolanem w brzuch. Tego dla Jankowego pęcherza było za wiele. Żółty strumień popłynął z taką siłą, że rozerwał rozporek i wystrzelił wprost na hełm zaskoczonego kosmity. Szkło poczęło się topić, a przerażony obcy próbował rękoma zetrzeć żrącą substancję z kombinezonu, jednak bezskutecznie. Już po chwili tarzał się po ziemi wrzeszcząc w niebogłosy, a z jego ciała buchały kłęby szarozielonego dymu. Trzepiekoński-Cruise poszedł za ciosem. Wywalił na wierzch prącie, którym jak się okazało, mógł sterować i zaczął szczać na swoich prześladowców. Ci umierali w męczarniach, zżerani przez toksyczne szczyny, a Jaśko-Tom lał i lał, dopóki z najeźdźców nie została tylko zielonkawa maź, pomieszana z porozwalanym naokoło gównem. Gdy skończył, strzepnął z fujary ostatnie kropelki moczu i podrapał się po dupie. Zamknął oczy, bo poczuł, że z kosmosu nadchodzi jakaś wiadomość. Usłyszał w głowie znajomy głos jednego z Plejadian.
– To jeszcze nie koniec… Bądź gotowy, dopiero się zaczęło.
Gdy rozwarł powieki, zlustrował pobojowisko. Dopiero teraz zauważył, że chłopi którzy przeżyli, wpatrywali się w niego z niemym podziwem. Na ich oczach znów stał się sobą.
– Jaśko, kurwa, a kimże ty jesteś…. Raz Trzepiekoński, raz Tom Cruise? – zapytał barman, który jako pierwszy odzyskał mowę.
Janek spojrzał na niego z wyższością.
– Ani Tom, ani Jaśko. Now jestem John. John Horseshaker!!!
Ziemię i księżyc. - tu chyba Księżyc
Astrologowie z zapartym tchem obserwuję ten zadziwiający obiekt
stara kpie parszywy! - Odciął się chłopina. - odciął
I ten kelner, a właściwie jeden z kelnerów. Nie wiem, ale jakoś nie pasuje mi take określenie do wiejskiego baru.
A tak, zabawnie, choć czasami trochę za "wulgarnie" na mój gust. Czasami. Dobre wplątanie Cruise'a (zwłaszcza wzmianka z zamknięciem się w bunkrze i rozkaz "spierdalania"). Najszerszy uśmiech wywołał pierwszy fragment. I babcia co kojfnęła na zawał (plus słowa koleżanek). :)
Kładziesz mnie na łopatki swoimi tekstami. Już sam początek opowiadania, a tu mamy do czynienia z krówskimi gównami - cudowne:) Bardzo, bardzo zabawne. W sam raz na odstresowanie. Daję 4, ale ciągle czekam na coś mega poważnego, z wielką ilością mrocznych, brutalnych, fantstycznych opisów. Pozdrawiam.
a ja, k sażalieniu, nicziewo nie ponimaju.
po pierwsze, chyba czeka nas kolejne ocieplenie klimatu przed końcem świata, skoro jaśko w grudniu paraduje w koszuli i sandałkach i jeszcze kosi trawę.
po drugie, na większości polskich wsi nie ma ulic. jest poprostu droga przez wieś, tym bardziej, jeśli jest tylko jedna.
po trzecie, ksiądz, który leży krzyżem, nagle klęka. tu mogę się mylić, ale wydaje mi się, że klęka się raczej z pozycji stojącej, z leżenia krzyżem, na klęczki, już się raczej wstaje. chociaż tu się nie będę upierał, to jednak w moim osobistym odczuciu tak jest.
po czwarte, odmawianie różańca nie polega na naprzemiennym odmawianiu ojcze nasz i zdrowaś mario, ale rozumiem - uproszczenie.
gdybym mógł oceniać... nie oceniałbym.
pozdrawiam.
po pierwsze, chyba czeka nas kolejne ocieplenie klimatu przed końcem świata, skoro jaśko w grudniu paraduje w koszuli i sandałkach i jeszcze kosi trawę. - Skleroza.Miałem zaznaczyć o tej anomalii pogodowej w tekście, ale uciekło z pamięci. Cóz, teraz już nie poprawię, bo za późno. Przyznaję się do winy bez bicia.
po drugie, na większości polskich wsi nie ma ulic. jest poprostu droga przez wieś, tym bardziej, jeśli jest tylko jedna- w słowniku synonimów droga funkcjonuje zaminnie ze słowem ulica, więc tu akurat błędu nie widzę.
Tyle mojej obrony :P
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
każda ulica jest drogą, ale nie każda droga ulicą - taki to moim zdaniem synonim :) (bo trudno powiedzieć o drodze gruntowej lub leśnej, że jest ulicą. prawda?). ogólnie przyjęło się u nas, że przez wieś wiedzie droga, a ulice są w miastach. choć to, oczywiście, nie musi być regułą.
jest jeszcze jedna rzecz, która mnie zastanawia, tzn. moim zdaniem szwankuje logicznie. Twój bohater wrócił ze stanów z kilkutygodniowej wycieczki zaopatrzony tak jakby tam co najmniej przez kilka lat u farmera przynajmniej zbierał kamienie z pola.
dobra, więcej się nie czepiam. w końcu, to żart tylko. w każdym razie tak tekst odbieram.
No wiem, mam świadomość, że i języka by przez ten czas nie opanował i w ogóle, ale to jest zgrywa z pewnych poglądów i proroctw i trzeba ją brać trochę inaczej "na serio". Nie wszystko musi być tutaj logiczne do bólu. Niemniej dzięki za uwagi, bo przy pisaniu tekstu o mniej jajcarskiej tematyce na pewno bardzo się przydadzą. :)
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
ofkorz ja poniał ;)
pogadać zawsze można.
„Jaśka Trzepikońskiego" znam, bo, jak już wspomniałam, śledzę Twoje literackie wariactwa. Z przyjemnością zresztą, bo cenię indywidualistów. Nie wiem czy czytałeś „Pannę Liliankę" Ryszarda Szuberta, jeśli nie, polecam. Z fantastyką nie ma nic wspólnego, za to od strony językowej i koncepcyjnej nie ma sobie równych (np. Masłowska, IHMO, do pięt mu nie dorasta). Przyszła mi na myśl opowieść Szuberta po lekturze Twoich „Pojebańców", bo podobnie jak on, kapitalnie wykorzystałeś specyfikę języka środowiskowego. W Jaśku powtórzyłeś ten zabieg i także z sukcesem, szczególnie w dialogach z udziałem starego („starego" nie „starca" - rzuć okiem na moje poniższe dywagacje o synonimach, a będziesz wiedział, co mam na myśli). Nie wiem, czy się nie powtarzam, ale i tak napiszę po raz kolejny! Zauważyłam, że twoje żywiołowe teksty są po wielokroć lepsze od „wygłaskanych". Nie chodzi mi o liczbę użytych wulgaryzmów, ale lecz o pewne pozytywne szaleństwo, które w nich czuć. „Jasiek" i „Pojebańcy" to pamflety co się zowie! Nie są doskonałe, ale zdecydowanie mają pazur. Jesteś twórczy, Fasoletti, więc wykorzystuj to i nie powtarzaj się, gdy będziesz pacyfikował kolejnego bohatera. Spróbuj może użyć innej broni poza wydzielinami, bo o ile dobrze pamiętam mieliśmy bliski kontakt ze spermą, pawiem i siuśkami. Wiele już nie zostało! Nawet nie chcę myśleć CO zostało, bo jestem przed kolacją!
W kwestii synonimiczności „drogi" i „ulicy" - Leszek B. ma rację. Nie można ze słownika wyrazów bliskoznacznych korzystać mechanicznie, bo jak sama nazwa wskazuje zawiera on zbiór wykazów BLISKOznacznych, a nie RÓWNOznacznych. „Droga" i „ulica" posiadają znaczenie wspólne, ale mają także element znaczeniowy właściwy tylko sobie i to właśnie on decyduje, czy w danym kontekście użyjemy jednego czy drugiego wyrazu. Albo jeszcze innych, także synonimicznych: trasa, jezdnia, autostrada, ścieżka, trakt, promenada. Przy doborze synonimów trzeba także brać pod uwagę ukrytą w nich treść ekspresywną, czyli to, na czym poślizgnąłeś się w „Pomiocie diabła". „Wnętrzności" i „bebechy" są synonimami dokładnymi, ale suma informacji zawarta w drugim wyrazie, jest o wiele wyższa i wyraźnie sygnalizuje stosunek mówiącego do opisywanej osoby. Jest to stosunek negatywny - pogardliwy, niechętny. W efekcie, jak pamiętam, pogmatwała Ci się narracja - opowiadacz początkowo relacjonujący sytuację z punktu widzenia stosunkowo neutralnego obserwatora, bez ostrzeżenia zaczął kłapać gębą szatańskiej bestii. Jak widać - z synonimami trzeba postępować ostrożnie i dobierać z namysłem.
PZDR.
Nawet wspomniał o tym kilkakrotnie z ambony, ale kiedy okazało się, że uchlani mieszkańcy zamiast dziesiątek, setki na tacę rzucali, więcej nie poruszał tego drażliwego tematu. Janek minął kościół nie przeżegnawszy się nawet, co u kilku odzianych w mohery babek wzbudziło dość sporą konsternację. Jedna nawet z miejsca umarła na zawał. Koleżanki już dawno mówiły jej, żeby w Zaduszki nie wracała z cmentarza, bo nie ma sensu, ale ona nie posłuchała.Jedna nawet z miejsca umarła na zawał. Koleżanki już dawno mówiły jej, żeby w Zaduszki nie wracała z cmentarza, bo nie ma sensu, ale ona nie posłuchała.Nawet wspomniał o tym kilkakrotnie z ambony, ale kiedy okazało się, że uchlani mieszkańcy zamiast dziesiątek, setki na tacę rzucali, więcej nie poruszał tego drażliwego tematu. - Uśmiałem się jak to czytałem.
Co mogę o tym tekście powiedzieć? Na pewno nic złego, bo świetnie się czytało i udało Ci się poprawić mi humor. Co do wspomnianej przez ciebie anomalii pogodowej, to nei zauważyłem tego na początku. :P