
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Przyznam szczerze, jest to mój debiut. Sugeruję więc nie pozostawić suchej nitki…
Wyszedł na ulicę i wziął głęboki oddech. W nozdrza uderzył go zapach świeżego końskiego łajna, które to z donośnym plaśnięciem opuściło przed chwilą koński zad. Rozejrzał się po ulicy. Kręciło się tutaj sporo osób, nie było jeszcze późno, słońce bardzo leniwie żegnało się z dniem.
Krokiem niezbyt energicznym, ale też i nie powolnym ruszył w lewo. Minął kilka gospód, jeden zamtuz, karczmę, wreszcie wyszedł na nieco mniej gwarną część ulicy, minął grupę mężczyzn, wśród których nie było chyba nikogo trzeźwego sądząc po bełkocie i odgłosach niewątpliwie kojarzących się z opróżnianiem żołądka. Przeszedł obok, nieznacznie przyspieszając. Nie ze strachu bynajmniej. Było zbyt wcześnie, by nadziać się na łotrzyków, złodziei, czy inszych jeszcze huncwotów. Nagle dość niespodziewanie, skręcił w boczną uliczkę. Była tak ocieniona, że nie widział jej końca. Na szczęście nikt akurat nie załatwiał tutaj żadnej ze swych potrzeb, choć zdecydowanie ktoś zrobił to już jakiś czas temu o czym sygnalizował smród ludzkiego kału.
Nadstawił uszu i usłyszał to co chciał usłyszeć. Tak, teraz był już całkiem pewien. Ktoś go śledził.
Świadczył o tym odgłos kroków, niezbyt głośny, powolny, słowem taki, na który człowiek zamyślony, pijany bądź zwyczajnie nieostrożny nie zwróciłby uwagi. Ale Gareth, nie należał do osób nieostrożnych, pijany również nie był. A myślami cały czas był przy śledzącym.
Doszedł do końca uliczki, która miast ukazać przejście do następnej, zamykała drogę wysokim murem. Był w to ślepym zaułku.
Śledzący również to zauważył. Zauważył, na co wskazywał stukot butów znacznie szybszy i mniej ostrożny niż dotychczas.
Gareth westchnął w myślach i odwrócił się powoli.
Widok persony absolutnie go zadziwił. Spodziewał się ujrzeć całkiem kogoś innego.
Nie było mu dane rozmyślać o tym, w jak wielkie wdepnął gówno…
*****
Hazard od zawsze był, jak powszechnie mniemano ostatnią deską ratunku, szybkim źródłem dochodów. Równie często zapominano, że był równie szybkim źródłem kłopotów. Zwłaszcza dla tych, co wygrywali kilka razy z rzędu. Nikt bowiem ale to nikt nie lubił przegrywać.
Zwłaszcza z kimś takim jak Gareth.
*****
Kości z głuchym stukotem potoczyły się po stole. Stół z tej okazji został oczyszczony z piwa, resztek jedzenia, zaschniętych rzygów i Bóg wie czego jeszcze. Pierwsza kość zatrzymała się na trójce, druga stając na samej krawędzi stołu, na czwórce.
Uznający się za mistrza w grze, Codringer, oszust, którego sława wyprzedzała wszędzie tam dokąd zmierzał, chwycił kości w swoje wielkie, pulchne łapska i z wyrazem wielkiego triumfu na twarzy, którego nawet nie starał się ukryć, wrzucił je do kubka, po czym energicznie potrząsnął i rzucił.
Wszyscy obecni, którzy zebrali się wokół stołu by robić hałas, przeszkadzać, komentować i obstawiać,nie wyłączając i tych co siedzieli dalej, wlepili wzrok w stół.
Kości turlały się i turlały, ominęły wielką brzydką plamę, całkiem jeszcze świeżą, zgrabnie przeskoczyły obok zaschniętej resztki wymiocin, której najwyraźniej nie dało się zeskrobać i z wdziękiem oraz gracją zatrzymały się niedaleko pustego już, na co wskazywało tęskne spojrzenie właściciela, kufla.
I w tym momencie wszyscy, okazując tym godną większej sprawy zgodność, wstrzymali na chwilę oddech.
Wypadły bowiem dwie jedynki.
Codringer utkwił wzrok najpierw w kościach, by chwile później przenieść go na Garetha. Spojrzenie to do życzliwych bynajmniej nie należało. Można by nazwać je wściekłym, choć pewności, że słowo to oddaje złożoność odczuć jakimi w tej chwili mistrz Codringer pałał do Garetha, nie było. Ten jednak wcale się tym nie przejął. Ani też tym, że w gospodzie nagle zapanowała cisza, bo teraz wszyscy wpatrywali się w niego, próbując wyczytać coś z jego twarzy i bacznie obserwując każdy ruch.
Nie odzywał się ani też nie poruszał, trzymając ręce na stole, tak by wszyscy je widzieli, uznając, że poczeka na rozwój wypadków, samemu nie chcąc prowokować.
Codringer, cały czas świdrując Garetha spojrzeniem, wsunął łapsko w jedną z licznych kieszeni płaszcza. Wyciągnął dwie kości.
– Teraz zagramy moimi.
To nieco rozluźniło atmosferę. Ktoś głośno zarechotał, kto inny zawołał o piwo, głównie jednak śmiano się z Garetha, tym razem nie mógł wygrać. I nawet cud nie był w stanie mu pomóc. Ot, doigrał się. Tak myśleli.
Gareth oczywiście ze stoickim spokojem nic nie mówiąc, kiwnął głową na znak, iż aprobuje pomysł. Nie było sensu się sprzeczać, wiele do gadania w zasadzie nie miał już w tej chwili. Rzucił wszak wyzwanie samemu mistrzowi gry, musiał więc liczyć się z tym, że ten będzie chciał ograć go w każdy możliwy sposób i odzyskać, zachwianą, zapewne pierwszy raz od dawna, reputację.
Nikt bowiem nie był na tyle głupi by zrobić coś podobnego.
Codringer rzucił kośćmi w kierunku Garetha.
– Ty pierwszy. – warknął
Gareth z miną niewiniątka zwyczajnie chwycił z blatu kości i najzwyczajniej w świecie, tak jak robiono to od dawien dawna we wszystkich karczmach, gospodach i oberżach, rzucił je na stół.
Gospodarz już nawet nie udawał, że wyciera blat stołu, wpatrywał się z uwagą w stół. Dwóch typów siedzących przy stole obok, też już nie udawało, że pochłonięci są rozmową. Wpatrywali się w Garetha. Cała reszta podejrzanych typów, a zeszło się tego całkiem sporo, wszak dziś w gospodzie „Między młotem a kowadłem", grał sam wielki mistrz, a trzeba dodać, że rzadko działo się tutaj coś widowiskowego, prócz pijackich burd, zebrała się wokół stołu, śledząc wszystko co się na nim działo i zionąc przy tym niemiłosiernie gorzałą.
Na pierwszej z kości wypadły dwa oczka, na drugiej zaś pięć.
Codringer nim wykonał swój rzut przypatrywał się przez chwile przeciwnikowi, chwycił stojący obok kufel z piwem, wypił go duszkiem, nie spuszczając z oczu Garetha, odstawił z hukiem naczynie i wreszcie rzucił.
Jeśli było to możliwe, zrobiło się jeszcze ciszej, a atmosfera wręcz namacalnie zgęstniała w pomieszczeniu.
Codringer spojrzał na swoje kości, zsumował liczbę oczek i huknął wielką pięścią w stół aż się rozległo.
Stojący wokół stołu poczęli szemrać. Gareth i tym razem udawał, że tego nie dostrzega. Obserwował swojego przeciwnika z kamiennym wyrazem twarzy.
Wiedział, że to nie przelewki. Udało mu się już drugi raz. Zgodnie z zasadą trzech rzutów, jakie sami ustalili, właśnie wygrał. Oczywiste, że Codringer był wściekły, tego się jak najbardziej spodziewał, nie wiedział tylko i to go w zasadzie najbardziej niepokoiło, jak zachowa się w tej sytuacji mistrz.
– Piwa!- ryknął Codringer
Gospodarz pomknął jak strzała do stołu i postawił przed mistrzem dzban. Wiedział z doświadczenia, w końcu nie od dziś pełnił swą zaszczytną funkcję, że w takich sytuacjach należy szybko działać. Nie chciał przecież żeby gniew gościa spadł właśnie na niego. Dlatego też zaraz wycofał się pospiesznie w cień.
Codringer przechylił dzban i zaczął łapczywie pić. Strużki piwa ściekały mu po tłustej brodzie i wpływały za kołnierz. Trwało to czas jakiś w końcu odstawił naczynie, beknął donośnie i przemówił:
– Wygrałeś….– stwierdził wściekły – a zatem dobrze ci radze zejdź mi z oczu.
Gareth nic nie odpowiedział, wstał nie spiesząc się, ukłonił i ruszył do wyjścia nie zapominając po drodze chwycić wygranego mieszka ze złotem, bardzo przyjemnie ciążącego mu w dłoni.
*****
„Skąd on się tu wziął? myślał Gareth", stojąc kilka kroków przed tajemniczym osobnikiem.
Był absolutnie przekonany, że szło za nim dwóch typów, siedzących przy stole obok. Byli to ludzie Codringera, którzy zwykle obserwowali grających, sprawdzając z kim przyszli, jak grają, jacy są, słowem, czy warto puścić się za nimi gdy będą wychodzić. Z tego co wiedział puszczali się zawsze. A już na pewno za kimś kto ograł Codringera.
Gareth doskonale znał zwyczaje mistrza, który nie na darmo zwał się mistrzem, toteż wielce się zdziwił, stając nos w nos ze śledzącą go personą.
Przede wszystkim nie widział owego osobnika w gospodzie, nie rozumiał więc dlaczego za nim szedł. Nie wyglądał bowiem na złodzieja, świadczyła o tym jego postawa, sylwetka, w zasadzie całym sobą przeczył jakoby miał złe zamiary. Biło od niego dostojeństwo, powaga, ciężko było Garethowi znaleźć odpowiednie słowo, nie wyglądał szczególnie groźnie stojąc tak nieruchomo niczym posąg, jednak było w nim coś co nakazywało zachować bezwzględną czujność. Gdy spojrzał przybyszowi w oczy przeraził się emanującej z nich inteligencji i zimnej obojętności. Gareth wzdrygnął się mimo woli. Po plecach przeszedł mu dreszcz, a nim dreszcz przeminął spłynęła na niego łaska zrozumienia. Wiedział już przed kim stoi.
– Kogo jak kogo ale inkwizytora idącego moim śladem bym się nie spodziewał. – powiedział beztrosko, a przynajmniej chciał żeby tak to zabrzmiało.
– Liczyłeś, że spotkasz ludzi Codringera? A to już nie musisz się nimi martwić.
– Domyślam się…. A czemu zawdzięczam zainteresowanie mą skromną osobą ze strony Świętego Officjum? A może liczysz, iż w podzięce za pozbawienie mnie kłopotu, podzielę się nagrodą? Czyżby aż tak ciężko żyło się dziś na służbie u samego Pana?
– Drwisz. – odezwał się spokojnie inkwizytor – A nie powinieneś. Choć w twojej sytuacji nie ma to specjalnego znaczenia. Jesteś na straconej pozycji. Chyba o tym wiesz….nieludziu? – odczekał chwilę, a widząc, że rudowłosy nie kwapi się z odpowiedzią, co wyraźnie go rozdrażniło, mówił dalej – Myślałeś, że jesteś taki cwany? Myślałeś, że nikt nie zauważy jak użyjesz magii by ograć Codringera? Doprawdy, jeszcze nikt nigdy nie zdradził się w tak kretyński sposób. I to dla paru nędznych groszy …. Jesteś żałosny. Zaręczam, że świat nie straci wiele na twej śmierci. A ja pozbawiając cię życia, uraduję Pana.
– Fanatyk z ciebie inkwizytorze. A fanatyzm dobry jest jeno dla ciemnych mas. Tobie zaś nie przystoi demonstrować przynależności do tychże. I do tego jak widzę, człek czynu, narowisty jak młode źrebie. Najpierw czyni, a dopiero później myśli. Albo i czas do namysłu nie przychodzi wcale. Aż dziw bierze, że tak długo jestem żyw. Wychodzi na to, że chcesz ode mnie czegoś. Nie mylę się co?
– Mylisz A przyrównując mnie do chabety, na zbyt daleko idącą bezczelność sobie pozwalasz. Życie zawdzięczaj zjawisku jakim jest ciekawość. Bo zwyczajnie mnie zaintrygowałeś tam w gospodzie. Ale uważaj bo czas ci się kurczy. Ja zwykłem szybko się nudzić.
– Od kiedy to Święte Oficjum zabija ludzi w zaułkach? – Gareth, wyglądało na to niespecjalnie przejął się groźbą – Wszak zwykle urządzacie sobie małe przedstawienie w izbie tortur. Gdzie się podziały wasze maniery inkwizytorze?
– Powiedzmy, że niezwykłe przypadki zasługują na nietypowe metody postępowania. I wyłóż sobie, że autorytety postanowiły ująć twą nędzną osobę w zakres takowych. Dlatego też mogę cię beż żadnych konsekwencji wysłać na tamten świat – mówiąc to wykonał ruch ręką w stronę poły płaszcza, najprawdopodobniej po to by wyjąć sztylet i nie wiadomo czy rzuciłby nim w Garetha, z tej odległości niechybnie trafiając, czy po prostu doskoczyłby do niego i poderżnął gardło. Nie wiadomo, bo zamarł w połowie wykonywanej czynności co pewnikiem spowodowane było nagłym i niespodziewanym pojawieniem się trzeciej persony.
– Ekhm, ekhm – chrząknął nowo przybyły zza inkwizytorskich pleców, akcentując tym swoją obecność.
Zaskoczony tym, że dał się zaskoczyć, błyskawicznie odwrócił się w miejscu. Sześć kroków od niego stał dość osobliwy jegomość.
To co pierwsze rzuciło się w oczy inkwizytorowi to, pozbawiona choćby śladu zarostu twarz, choć osobnik do młodzików nie należał już od dawna. Włosy miał zaczesane do tyłu, posmarowane dziwnym specyfikiem, nadającym im niecodziennego blasku. Z oczu natomiast, małych i przymrużonych wyzierał dziwny blask.
Nie to jednak zadziwiło inkwizytora, który niejedno już widział. Zadziwił go czarny, pięknie zdobiony przy rękawach nicią koloru brudnego złota, kaftan jaki przybysz miał na sobie. Coś takiego musiało bowiem kosztować fortunę.
Jegomość jakby zdawał sobie sprawę z efektu jaki wywołał swym niecodziennym wyglądem, uśmiechnął się szelmowsko.
– Upraszam o wybaczenie dostojnych panów – przemówił miękkim, aksamitnym głosem z dziwnym akcentem. – Jako, że przybyłem ostatni i to bynajmniej bez zapowiedzi, wypada bym się przedstawił. Aby jednak nie nadużyć czasu, bowiem niektórym z nas nie zostało go już nazbyt wiele, o czym jeden z panów raczył już napomknąć, skrócę więc moje dość zawiłe miano do Nigela i tak też uprzejmie proszę by się do mnie zwracano. – To rzekłszy ukłonił się nonszalancko, zamiatając płaszczem po ziemi.
Inkwizytor przyglądał się z kamiennym wyrazem twarzy nowo przybyłemu. W głowie wrzało mu od nadmiaru myśli. A myśleć musiał szybko. Instynktownie wyczuwał, że pod szelmowskim uśmiechem, wytwornym ubiorem i wyszukanymi manierami, kryje się coś, co osobnik bardzo mocno chce ukryć. Coś bardzo nieludzkiego.
– I po co – pomyślał – po co ja chciałem zostać bohaterem?
*****
Siedział przy długiej ławie, niedaleko dwóch typów obserwujących grę. Usiadł tak żeby móc widzieć sąsiedni stół i zarazem tych dwóch, samemu pozostając w cieniu.
Zauważył, że śledzą każdy ruch młodszego gracza. On też mu się przyjrzał. Był ciekaw jak wygląda szaleniec, który obwieścił wszem i wobec, że chce ograć mistrza Cordingera.
Ów wyglądał młodo, mógł mieć dwadzieścia sześć lat, nie więcej, choć ciężko było jednoznacznie stwierdzić. W identyfikacji przeszkadzały długie włosy, bardziej rude niż brązowe i kilkudniowy zarost.
Miał na sobie skórzane spodnie, włożone za cholewy długich butów, bawełnianą, białą koszulę skrywającą umięśnione choć szczupłe ciało. Całość dopełniana skórzana kamizela chwilowo niedbale przerzucona przez oparcie ławy.
Ot, niejeden taki jak on stąpa po tej ziemi. – pomyślał inkwizytor, jednak przyglądał mu się dalej.
Był ciekaw jak potoczy się ta gra. Oczywistym było, że nie wygra z Codringerem, ten był zbyt cwanym listem, by dać się ograć.
„Pewnie zabawi się kosztem młodzika, wyrzuci go stąd, a za zuchwałość pośle za nim swoich zbirów by okradli go i okopali ku przestrodze na przyszłość. pomyślał"
Skinieniem ręki przywołał gospodarza, który wyraźnie się nie spieszył, bardziej pochłonięty obserwowaniem gry.
Inkwizytor zezłościł się. Gdyby nie był tutaj incognito, tylko w swym służbowym stroju, gospodarz biegałby wokół kłaniając się w pas, bądź co bardziej mu się uśmiechało, przysłałby do niego jakąś cycatą dziewkę.
Westchnął z żalem, ale tak cicho, żeby nikt go nie usłyszał.
Z zamyślenia wyrwała inkwizytora wibracja. Delikatne i subtelne zawirowanie aury. Ktoś na tej sali używał magii! Rozejrzał się uważnie ale dyskretnie. Nie chciał przecież nikogo spłoszyć.
Wędrował bystrym spojrzeniem po mniej lub bardziej pijanych gębach, mniej lub bardziej kretyńskich obliczach, niektórych tak szkaradnych i diabelnie powykręcanych, że aż trudno uwierzyć, iż owi zaliczali się do ludzkiej rasy. Wreszcie jego wzrok padł bezwiednie na rudego gracza….
Inkwizytor, o czym wypada napomknąć, posiadał dość szczególną umiejętność którą to wyróżniał się spośród wielu swych braci i dzięki której został dostrzeżony. Pan w swej łasce bowiem, jak tłumaczono mu odkąd wzięła go pod skrzydła inkwizycja, obdarzył go rzadką umiejętnością wyczuwania i dostrzegania istot obdarzonych mocą magiczną.
Nie każdy to potrafił, nawet po długich i wyczerpujących treningach nie każdemu przychodziło to z taką łatwością o ile w ogóle przychodziło. Wielu po prostu czuło coś, potrafiło zlokalizować miejsce, w którym ktoś korzystał z Mocy jednak w takim tłumie nie każdy potrafiłby odnaleźć Źródło.
Ale Cornelius był przecież wyjątkowy.
Dzięki wyjątkowości owej oraz bardzo szybkich postępach w nauce, postanowiono dać mu szansę na poszerzenie swych horyzontów. Tak więc, gdy zobaczył, że to właśnie Gareth używa magii, ujrzał jeszcze coś.
Coś co sprawiło, że leniwe dotąd tętno znacznie przyspieszyło swój jednostajny rytm. Coś co wywołało bardzo niezdrowe zainteresowanie na twarzy inkwizytora i dziwny, nieludzki uśmiech, który do najprzyjemniejszych nie należał.
Owym czymś była dziwna poświata, która emanowała wprost z rudowłosego, tworząc jakby jego kontur, bardzo blada i nikła, jednak wprawne oko wrażliwe na magię od razu ją uchwyciło. Inkwizytor nie spodziewał się, że spotka kogoś takiego na swej drodze. Bo o rudowłosym chłopaku krążyły już tylko legendy….
„Doprawdy czasem warto wstąpić tu i ówdzie na piwo będąc incognito. pomyślał"
***********
– Oho, spójrz tylko Gareth, zdaje się, że nasz gość, zaczyna się domyślać, iż los dziś okrutnie zadrwił sobie z niego. Na pociesznie powiem, że nie on pierwszy ani nie ostatni, pada ofiarą jego brzydkich żartów. Ach, takie życie, raz na dole raz na górze.. – zakończył teatralnym szeptem Nigel
Gareth uśmiechnął się samymi ustami.
– Dlaczego? – odezwał się chyba po raz pierwszy od pojawienia się Nigela. – Dlaczego nie pozwolicie nam żyć w spokoju?
Inkwizytor jakby na dźwięk tych słów przypomniał sobie również o jego istnieniu, a co za tym idzie o tym po co tu przyszedł, odwrócił się ale tak by móc mieć na oku i Nigela.
– Dlaczego? – spytał jadowicie – A jak myślisz plugawy odmieńcze? Naszą misją, naszym powołaniem, jest oczyszczenie tego siedliska zła, tego kłębowiska robactwa, z wszystkiego co jest dziełem szatana, z wszystkiego co nie jest miłe Bogu. Tak się składa, że każdy twój oddech, każde wypowiedziane słowo, każdy krok jaki stawiasz na tej ziemi, to cios w serce samego Pana rozumiesz?! Nie masz prawa swą obecnością zakłócać myśli Boga ty diabli pomiocie!
Cornelius wyglądało na to, całkiem stracił nad sobą panowanie. Całą budowę owego tchnącego dostojeństwem wizerunku zwyczajnie diabli wzięli. Zniknął spokój, oszczędność ruchu zamieniła się w gwałtowną gestykulację, twarz nabrała koloru dojrzałych buraków, oczy wyszły mu na wierzch, żyła na czole zaczęła dziko pulsować, wyglądał jak klasyczny mieszkaniec wariatkowa.
– Ciekawe – odezwał się niespodziewanie Nigel rozbawionym głosem, całkiem niepasującym do powagi sytuacji – ciekawe co byś powiedział o mnie.
I nagle z szybkością umykającą ludzkiemu oku przyskoczył do kompletnie niespodziewającego się takiego obrotu spraw inkwizytora, chwycił go oburącz za kark i nim ten zdążył rozdziawić usta, krzyknąć, bądź choć wybałuszyć oczy, tym razem ze zdumienia, był już martwy.
*****
Miało się już na dobre ku zachodowi. Zaczynało robić się szaro, zgiełk uliczny zamierał powoli by od następnego rana ruszyć na nowo.
Uliczka, zakończona zaułkiem, do której rzadko kto zachodził, skryła się w cieniu przed wścibskimi spojrzeniami, o ile ktoś chciałby doń zajrzeć. Od godziny nie przeszedł tędy nikt.
Wielki, wyliniały szczur siedział niedaleko, łypiąc wygłodniałym wzrokiem na scenę rozgrywającą się obok.
– Smaczny – oderwał niespiesznie zakrwawione usta od szyi martwego inkwizytora Nigel. – Szkoda, że tylko jeden. Umowa obejmowała dwóch.
– Cóż, z pretensjami zatem spóźniłeś się nieco – spojrzał wymownie na inkwizytora, w którego ponownie wessał się Nigel, czemu towarzyszyły obrzydliwe odgłosy ni to bulgotania ni to ssania. – Na pocieszenie, zdradzę ci, że i ja nie jestem rad z efektów tego wyskoku. Szuler nie popisał się dziś hojnością.
– Gareth, Gareth – roześmiał się Nigel, obrazowo przy tym mlaskając świeżo wyssaną krwią, przywodząc na myśl konesera wina, podczas degustacji pitego trunku. – I tak miałeś dość szczęścia, że nie odesłał cię do drzwi przy pomocy swoich konfratrów, ogłaszając uprzednio żeś oszust i magik. Bo ręczę, że na tych trzech co poszli twoim śladem by się nie skończyło. A ja – dodał stanowczo, widząc minę Garetha – nie mam zamiaru demaskować się w obecności motłochu tylko dlatego, żeś poczuł nieodpartą chęć folgowania swych chuciom.
– Co ja poradzę – uśmiechnął się Gareth ale uśmiech ten nie objął jego oczu koloru dojrzałego miodu– że i wielkich tego świata dosięgają pokusy przeznaczone dla maluczkich?
– Uważaj – Nigel na dobre odessał się od szyi i spojrzał na Garetha tym razem już bez uśmiechu -albowiem na każdego wielkiego prędzej czy później znajdzie się ktoś większy. A pokusy maluczkich równie często doprowadzają do upadku tych wielkich.
*****
Koń parskał i drobił kopytami po leśnej drodze. Od jakiegoś czasu był bardzo niespokojny. Dosiadający wierzchowca ściągnął wodze trochę mocniej niż dotychczas to robił, poklepał konia uspokajająco po pysku. Zachowanie zwierzęcia wcale, a wcale nie polepszało mu nastroju. Od kilku godzin był w drodze prawie cały czas jadąc galopem, robiąc krótkie przerwy, by dać zwierzęciu chwilę na odpoczynek. Było mu pilno do Lorpas, małej mieściny, w której krótko przed zachodem słońca coś się wydarzyło. Owo coś zwróciło uwagę wędrowca na tyle, że zawrócił z obranej wcześniej drogi i pognał w stronę miasteczka.
Doznał bardzo dziwnego uczucia, bardzo dokładnie opisanego mu niegdyś przez jego mistrza.
Wiedział, że ktoś tam posługiwał się magią. I to nie byle jaką magią. Bardzo starą, tak starą, że powoli wchodzącą do kanonu legend. Ale nie dla wszystkich. Nie po to był wszak szkolony przez całe swoje życie by nie wiedzieć, że legendy czasem ożywają. Może właśnie znalazł właściwy trop…
Koń zarżał dziko, wytrącając jeźdźca z zamyślenia. Tuż nad nimi przeleciał nietoperz, istny olbrzym, zatoczył koło nad jadącymi i pomknął dalej by zniknąć im z oczu na tle ciemnych drzew.
Dosiadający wierzchowca wzdrygnął się mimo woli.
– Spokojnie, – przemówił cicho do zwierzęcia – dałem za ciebie istny majątek, a ty płoszysz się przez byle gacka..
Koń jednak absolutnie nie przejmując się ową uwagą, kwiknął znów przeraźliwie i chciał zerwać się do galopu ale jeździec, jak widać obeznany z takim zachowaniem, szybko go powstrzymał ściągając mocno wodze. Koń zatańczył, drobiąc w miejscu kopytami.
Nie zdążył rzucić kolejnej uwagi na temat jego obyczajności, bo oto na drogę przed nimi wyskoczył ogromny wilk. Tak zjawiskowej bestii wędrowiec jeszcze nie widział. Był wielki istne monstrum ale niezbyt barczysty, raczej chudy, sierść miał krótką, o zadziwiającym jak na wilka odcieniu ni to brązowym ni to rudym. Jeździec spojrzał w oczy bestii. Miały kolor dojrzałego miodu. Patrzyli tak chwilę na siebie po czym wilk dał susa w gęsto rosnące chaszcze i pobiegł w stronę gdzie przed chwilą odleciał nietoperz.
Jeździec patrzył przez chwilę na miejsce, w którym przed chwilą zniknął zwierz, po czym pospieszył konia, który, wyglądało na to, całkiem się uspokoił jakby zapomniał o wcześniejszym incydencie, ruszył żwawo przed siebie, krocząc po dywanie opadłych liści.
Jesień rozpanoszyła się już na dobre……
Sporo błędów bardzo typowych już na początku (polecam Kresa i jego "Galerię dla dorosłych" - jeszcze do kupienia).
Ot choćby dziwna mania ukrywania personaliów bohatera na poczatku... On, on, jego, nim i dopiero w 17 zdaniu Gareth
Zbyt wiele słów, zbyt dużo upiększania w opisach.
Kilka smaczków:
[łajno opuszcza koński zad z donosnym pluśnięciem...]
[odgłosy niewatpliwie kojarzące się z opróżnianiem żołądka...]
Znacznie lepsze dialogi.
Czasami tekst jest malo spójny i mimo upływu czasu w narracji wracają elementy typu:
[Słońce leniwie żegna się z dniem]
a potem, później:
[Miało się już na dobre ku zachodowi.]
(nie wnikając w to, że drugie zdanie brzmi nieco dziwnie)
Sama fabuła dla mnie jest w tym momencie drugorzędna bo za takim gatunkiem nie przepadam. Ogólnie trzeba sporo pracy i sporo pisania. Trzeba też zapoznawania się poradami fachowców (ja nie jestem takowym) i brania ich sobie do serca, żeby dla przykladu, co bardzo modne ostatnio, czynność typu otwieranie drzwi nie zabierała dwóch stron z dokładnym opisem tychże oraz odczuć bohatera na dokladkę ;)
pozdrawiam i życzę kolejnych tekstów!
Dzięki Ci Ibastro, książke napewno sprawdze.
Teraz jak na to patrzę to faktycznie jest to bez sensu: "On, on, jego, nim i dopiero w 17 zdaniu Gareth".
Opis uważam jednak za ważny, buduje on poniekąd świat przedstawiony, choć fakt w tak krótkim opowiadaniu może i nie jest to najlepszy pomysł.
Cóż uczę się...
Dziękuje za komentarz i za to, że dobrnąłęś do końca:)
Według mnie jak na debiutanckie opowiadanie jest bradzo dobrze. Błędy nie rażą, przyjemnie się czyta. A chwilowe ukrywanie personaliów nie jest złe.