- Opowiadanie: Ajwenhoł - ...zanim dosięgnie mnie burza

...zanim dosięgnie mnie burza

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

...zanim dosięgnie mnie burza

(Opowiadanie z tegorocznego konkursu "Pigmalion fantastyki", organizowanego przez Chrzanowski Klub Fantastyki Galatea; brało w nim udział pod tytułem "Ścigałem się z burzą". Naniosłem drobne poprawki, tekst się nieco różni).

 

 

„Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,

Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,

Powiada przewiązując pomidory:

Innego końca świata nie będzie,

Innego końca świata nie będzie."

Miłosz

 

 

– Wiesz, wrócił mesjasz – powiedział mi pewnego dnia brat Lemka. Jego oddech pachniał chlebem i piwem. – Podobno jest już w Daliowej, idzie znad Słowacji. Chłopy pod sklepem w Króliku mówiły. – Pociągnął nosem, charknął i odszedł w stronę klasztoru, opierając się o rower.

 

Powietrze było ciężkie i mgliste, wzgórza wokoło klasztoru Zmartwychwstania Pańskiego przybrały rudoszarawą barwę, cienie chmur kładły się po polach, łąkach i bukowych lasach. Od łąk bił zaduch. Oddychało się źle, pachniało burzą. Ciemnofioletowe chmury wisiały jeszcze bardzo daleko nad południowym horyzontem, nie wiedziałem, czy przejdzie bokiem, czy przetoczy się przez nas.

 

Od rana rozpierało mnie od środka, tak mnie nosiło, aż myślałem, że rozniesie, jak nic na strzępy rozniesie! Tak, jakby mrówki rozłaziły się ze splotu słonecznego po wszystkich zakamarkach ciała aż po czubki palców u stóp, a głowa była lekka, bez najmniejszej smugi cienia, pusta. Wiedziałem, że na coś się zanosi, ale nie przypuszczałem nawet, że to mesjasz powróci i przejdzie właśnie tędy. Od Niedzieli Wielkiej Nocy upłynęło już co prawda trzy miesiące, ale mesjasz rzadko kiedy przechodził przez dolinę potoku Tabor i Ruskie Bukowniki. Nie bardzo było tu kogo zbawiać.

 

W Ruskich Bukownikach mieszka tylko siedmiu poczciwych alkoholików, nie licząc kuracjuszy z sanatorium i ciecia, ale kuracjusze przyjeżdżając tu gubią często po drodze wszystkie myśli o mesjaszu, a cieć nie wierzy w Pana Boga. Są pszczoły, świerszcze, żmije i ojcowie zmartwychwstańcy. No i jestem jeszcze ja. Oo. zmartwychwstańcy przyjęli mnie do nowicjatu po tym, jak wydalono mnie ze szkoły michalitów w Miejscu Piastowym. Zbyt często byłem przyłapywany na grzechu Onana.

 

Nowiny do klasztoru przynosi brat Lemka. Każdego ranka wybiera się pod sklep w Króliku Polskim, wypija cztery piwa, ukradkiem zamienia tanie wino w krew i wraca przespać się w klasztorze, albo kima gdzieś w rowie. Czasem głosi kazania skowronkom. Kiedy dowiedziałem się od niego o nadejściu mesjasza, pobiegłem ogłosić innym braciom dobrą nowinę. Są wiecznie zajęci, gotowi jeszcze przegapić, i co to będzie?…

 

Brata Cypriana odnalazłem w szopie, gdzie trzymamy narzędzia. Od progu uderzył we mnie łomot agregatu prądotwórczego; szyby drżały. Pachniało impregnatem do drewna i kurzem, w ustach zostawał słonawy smak jak po cięciu metalu. Powietrze było zawiesiste od pyłu, jego drobiny tańczyły w snopach przedpołudniowego światła, wpadającego przez szczeliny między deskami szopy. Jedna ze świetlnych smug padała na lusterko, kierując odbity promień w stronę układu pryzmatów i soczewek, przeważnie dwuwypukłych. Poniżej, umocowany na szczycie podłączonej do agregatu ołowianej skrzynki, kręcił się wiatraczek z folii aluminiowej. Kręcił, choć nie było wiatru. Brat Cyprian leżał na plecach, ryża broda i kostropate dłonie poplamione smarem; dłubał wskrzynce.

 

– Idzie mesjasz – zawołałem. – Brat Lemka mi powiedział. Przejdzie tędy.

 

– To podaj mi szlifierkę do metalu.

 

– Mówiłem, że nadchodzi mesjasz!

 

– Słyszałem. Szlifierka. Nie, nie, ta, ta ma tarczę do drewna. Daj tę drugą. Dobra. Już prawie skończone.

 

– Co to jest, że jest ważniejsze nawet od powrotu mesjasza?

 

– Pneumotron.

 

– Pneumotron?

 

– Nie nauczyli cię za wiele w tej szkole, co? – brat Cyprian wstał, wytarł ręce w szary habit i wyłączył agregat. – Bo widzisz, oprócz uznawanych przez naukę oddziaływań – sił elektromagnetycznych, oddziaływań jądrowych silnych i słabych oraz grawitacji – istnieje jeszcze jedna siła, a jest nią Duch Święty. Nośnikiem tego oddziaływania są hipotetyczne cząstki o spinie równym jeden, zwane charyzmatonami. Tak jak fotony są nośnikami światła, tak charyzmatony przenoszą łaskę Bożą. I, podobnie jak w przypadku światła, wydaje się, że jej natura jest korpuskularno-falowa. Duch wieje tam, gdzie chce, i głos jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża. Łaska Boża jak rzeka ognia rozlewa się po świecie. Pryzmaty pneumotronu rozszczepiają ją na składowe, które później łatwiej jest ogniskować dzięki soczewkom. Urządzenie poniżej to akcelerator charyzmatonowy. To tylko prototyp, wersja beta, można by powiedzieć, i wychwytuje tylko niektóre kwanty łaski. Akcelerator nadaje charyzmatonom znaczną energię rzędu siedmiu kilpoagap i łaska Boża, możesz mi wierzyć lub nie, po prostu… resublimuje i krystalizuje. Powstają krystaliczne struktury o bardzo krótkim okresie półtrwania i tendencji do rozpadu z wytworzeniem wysoce przenikliwego promieniowania. Obudowę wykonałem z ołowiu, ale niewiele to daje: ołów zatrzymuje lub osłabia większość znanych rodzajów promieniowania, ale nie promieniowanie łaski Bożej. Obawiam się, że nie ma na świecie materiału mogącego zatrzymać jej promieniowanie i skupić ją na dłużej w jednym miejscu. Nawet ołów transmutuje w złoto pod jej wpływem i trzeba wymieniać go na nowy. – Cyprian wzruszył bezradnie ramionami. – Duch wieje tam, gdzie chce.

 

Wybiegłem z szopy – wiedziałem, że nie dogadam się z bratem Cyprianem. Tymczasem burza zbliżała się, powietrze robiło się coraz bardziej gorące i namiętne. Zaduch i zielny zapach łąki uderzyły mnie w twarz, gdy wbiegłem w ścianę brzęczenia pszczół i much, cykania koników polnych i świerkania świerszczy. Słony, piekący pot spływałpo twarzy do ust, gdy schodziłem po stoku wzgórza.

 

Kiedy spotkałem brata Drowniaka, miałem na nogach białe bąble od pokrzyw. Brat Drowniak w pełnym słońcu malował Lato, a słońce połyskiwało na jego łysinie. Pani Lato leżała przed nim naga z przymkniętymi oczyma i rozchylonymi pełnymi ustami, jej jasne, spłowiałe od słońca włosy rozlewały się wśród polnych kwiatów. Prawą nogę opierała swobodnie na ramieniu mnicha, który mrucząc i posapując pochylał się nad nią w skupieniu: malował na jej udzie pnącą się winorośl. Zielone kiście winogron spływały spod jego pędzla i dojrzewały woczach, gdy brat zaczynał już malować gdzie indziej. Całe jej ciało pokrywały kwieciste malunki, na lewym biodrze rozkwitały trzy róże, a w miejscu, gdzie dwie oplecione winoroślą kolumny ud schodziły się ze sobą, falował złotobrązowy, spalony słońcem łan dojrzewającego żyta. Może mi się zdawało, ale czułem zapach świeżo upieczonego chleba… Ledwo brat Drowniak kończył malować jakiś element, ten nabierał życia – polne kwiaty dojrzewały, a motyle zrywały się do lotu. W gęstej, czarnej brodzie mnicha brzęczał zaplątany trzmiel, a Pani Lato drgnęła i jęknęła cicho, gdy na rozkwitłej z jej sutka różowej malwie przysiadł motyl; wokół malwy wykwitła gęsia skórka.

 

– Mesjasz idzie znad Słowacji – powiedziałem słabym głosem. W głowie szumiała mi łąka, dłonie miałem całe spocone. Gdzieś niedaleko trznadel zaćwierkał monotonnie.

 

Brat Drowniak oderwał się od pracy, otarł z czoła pot i spojrzał ku południowemu horyzontowi. Z oddali dobiegł pierwszy przeciągły, głuchy grzmot. Chwilę patrzył w milczeniu, po czym wrócił do malowania Pani Lato. Kobieta odwróciła się na brzuch, miażdżąc winogrona i przeczesując palcami włosy. Ciemny miąższ dojrzałych owoców poplamił jej złote uda i pośladki, z włosów wyfrunął z zachwytem skowronek. Pani Lato rozsiała wokół siebie miodowy zapach wrotyczy, od którego stawało serce. Cały świat wokół niej tętnił i pulsował, powietrze drżało jak na sawannie. Mruczała jedwabiście jak kotka, gdy brat Drowniak malował wzdłuż jej kręgosłupa rozłogi cykorii podróżnika. Zaschło mi w gardle, coś chłostało mnie po tylnej stronie ud.

 

– Bracie, mesjasz… – wychrypiałem.

 

– Wiem, wiem, widzę przecież. Nie przeszkadzaj, zajmij się lepiej swoimi sprawami – odburknął.

 

Nie rozumiem, niczego nie rozumiem! Mesjasz wraca – mesjasz, mesjasz do cholery! Brat Lemka, brat Cyprian, brat Drowniak – nikomu nie zależy, naprawdę nic a nic nie zależy?… Zbiegłem po zboczu wzgórza, jak najdalej od obojętności zakonników i widoku Pani Lato, widoku, który wciąż trwał przed oczami i palił tam w środku, jak najdalej od mrówek, rozłażących się po nerwach… Nie myśleć o malwach, tylko nie o malwach!…

 

Pozostał jedynie brat Ambroży. Będzie w swojej pasiece.

 

Świat stał się martwy, nieruchomy, nieżywy. Umilkły skowronki, umilkły trznadle. Granatowe chmury spowiły już trzecią część nieba i choć pochłonęły też słońce, to przypiekało coraz bardziej. Koszula przykleiła mi się do pleców. W oddali na ziemię spadła jak jastrząb srebrna żyła błyskawicy, ale grzmot dobiegł mnie dopiero po wielu krokach.

 

Mijam w biegu Ruskie Bukowniki. Czuć odór kurzych gówien. Zrywa się wiatr, pierwsze tchnienie bliskiej już burzy, podmuch zaplątał się w gałęzie cześni, szumi. Zagrzmiało. Powietrze pachnie dziwnie, jakby solą. Trzasnęło zamykane okno. Psy rozszczekały się na powrót Pana.

 

Pasieka brata Ambrożego znajduje się na skraju bukowiny, poniżej wsi. Do dzisiaj tam jest, wszystkie dwanaście uli. Brat Ambroży, podobny wielkiemu borsukowi – szary habit, siwa broda, okulary w grubych oprawkach sterczące nad kulfoniastym nosem – garbił się w cieniu popielatego buka i ćmił fajkę. Wkoło głowy miał aureolę pszczół. W głuchej przedburzowej ciszy ich brzęczenie było jedynym dźwiękiem.

 

– Bracie… wrócił… mesjasz… – zatkało mnie w piersi, serce kołatało dziko. To pewnie przez ten upał.

 

– Wiym – mruknął brat Ambroży pod nosem. Fajka zatańczyła w jego ustach, mnich przeżuwał dym powoli i dostojnie jak krowa trawę. – I pewniym pjyrszy wiedzioł. Stój aby spokojnie, bo cie któro uchlo. Ńji ruszej sie.

 

– A… ale skąd brat wie?

 

– Skund, skund. Jak to: skund? Łod pszczół.

 

– Ale co pszczoły mogą wiedzieć o mesjaszu?!

 

– Co mogóm, co mogóm. Yj, ty durny ty. Dobrze stoi napisane: łoczy mocie, a gówno widzicie. Pódź haw zy mnóm, ale powoli – powoli, mówie! – to ci pokoże. I sie tak ńji opendzej. No mówiłem, ńji opendzej. Hy, dobrze ci tak. Dej, wezne ci wyjmne to żundło. Już. Jak wrócisz, to se przyłóż cybule. Abo cytryne.

 

Dłoń tętniła mi i zaczynała puchnąć, a brat Ambroży zdjął pokrywę najbliższego ula, wyjął jedną ramkę i oczyścił ręką węzę z pszczół. W uszach pulsowało mi od brzęczenia.

 

– Poźryj haw – wskazał brat na wewnętrzną stronę przedniej ścianki ula. – O, tu, poźryj na te wyży wylota, jak brzynczy, a jak dupcióm krynci? W te i wewte, w te i wewte, niejedno dziywko tak ńji umiy. Krynci tak i w góre jidzie. A teroz se śźlozi niży nazod półkolem po lewy stronie, już jest dzie piyrwy, i znowu lezi w góre, i jeszcze roz łukiem niży, ale teroz po prowy. Uwożej. Znowu jidzie do góry, robi tako, rozumiysz, ósemke poziomo – no poźryj, ty fafnucu ty! – i apiat się wspino, zarzuco tóm dupóm, pół koła w lewo, pół koła wprawo, ósemko. I jeszcze roz. A poźryj na ty drugo pszczoło, te zy skraja – tak samo mo. Tańczo. No ba, że tańczo, wdy pszczoły zowdy tańczo. Jak jaki pożytek znajdo, mliycz abo lipe, to tyż tańczo, a inne już wte wiedzo, dokund majo lecieć: czy to w strone słońca, czy to w drugo strone, a może dzie indziyj, i z który strony wiater wieji. Ale tyn toniec tutej to jinszy, pokiklony taki. A wiysz, czego? Bo każdo pszczoło Krzyż Poński kryśli. I zowdy trzy rozy, ńji mnij, ńji wiency. A kie pszczoły krzyże kryślom, znak to, że mysjosz Pan wraco. Wraco łod słoneczny strony, łod Słowacji.

 

– Ale dlaczego pszczoły miałyby kreślić krzyż? I to trzy razy?

 

– Ńji wiym, może łone sóm prawosławne pszczoły – zirytował się brat Ambroży. – Czego, czego. Durno sie pytosz, a ciekowyś, jak jako bojcoro wsiowo. Bejesz kiedy płakoł bez te twoje ciekawość gupawo. Kryślóm, to kryślóm. „Czego" to złe pytanie jest. Jak ńji rozumiysz, to już ńji zrozumiysz. Ty ńje myślej, ale ty poziyrej, ty słuchej, ty wunchej. Ty czuj. Kto mo łuszy, niechej słucho.

 

– Ale co brat zamierza robić?

 

– Tu ńji mo nic wiency do robiynio. Już my wszysko zrobiyly. Zajiwaniej ty lepij do chołpy, fest burza jidzie.

 

Nie wiem czemu – pobiegłem. Pobiegłem do klasztoru. Nie było już komu mówić o powrocie mesjasza, a burza już zaglądała mi przez ramię. Niebo robiło się seledynowe, spadły pierwsze krople deszczu. Po co pobiegłem? Może aby pomodlić się, paść krzyżem na chłodną posadzkę klasztoru – a może wcale nie po to… Zamęt w głowie, zamęt w sercu – no bo co się myśli, co się myśli w takiej chwili?… Ale pobiegłem.

 

Biegnę. Biegnę. Pali użądlona dłoń. Burza dyszy mi w kark, dyszy i sapie. Jak pies. Wielki, czarny, kosmaty. Uciekam. Ciemno, coraz ciemniej. Błyska się, rozbłyska. Serce wali, wali, wali. Wiatr gra na harfie nieba, głosi chwałę burzy na cytrze o milionie strun, a każda struna to źdźbło trawy. Róg grzmotu odzywa się raz po raz. Rozbudzone trawy falują i szepczą po łemkowsku, a wiatr pieści je coraz namiętniej, aż wołają: jeszcze, jeszcze!…

 

Deszcz nasila się nagle wraz z kolejnym grzmotem. W ciągu kilku szybkich uderzeń serca przemakam do szpiku duszy, woda wlewa się do oczu i ust. Szara kurtyna przesłania świat, ziemię spowija mrok, a ona pozwala, by ciemność ją ogarniała, poddaje się jej i oddaje, cała drży w oczekiwaniu. Ale to już nie ziemia, już nie ziemia… Znalazłem się na przełęczy między piersiami Pani Lato, jej ciepłe, wilgotne ciało pod mymi stopami drży, szarpią nim wstrząsy, oddycha spazmatycznie – burza bierze ją w posiadanie dziko i gwałtownie, mocno, coraz mocniej… Powietrze pełne jest aniołów, spadają w deszczu na Panią Lato i rozpływają się z miłości, anioły, anioły, anioły… Niebo wypruwa z siebie rozgałęzioną błyskawicę, w jej martwym świetle dostrzegam rozkwitający na szczycie piersi Pani Lato kwiat malwy.

 

…ależ tak, przypomniałem sobie teraz! Nawet nowicjusz od zmartwychwstańców zna pewne sztuczki i sekretne przejścia, dzięki którym może schronić się przed burzą – jeśli tylko uda się dotrzeć na szczyt!…

 

Suchy trzask grzmotów, kruchy świat łamie się jak opłatek. Chwytam obiema dłońmi źdźbła trawy – ale to przecież nie trawy, to drobne włoski na ciele Pani Lato. Są śliskie i ostre, kaleczą dłonie, piecze, piecze, cieknie krew, ale to nic, to nic, wchodzę wyżej. W świetle błyskawic włoski rzucają cienie ostre jak igły. Staję się pieszczotą, a tam, gdzie przejdę, wykwita gęsia skórka. Byle dalej, byle wyżej!

 

I kiedy znalazłem się na szczycie, nie było tam malwy, a jedynie kamienie. Burza znikła – niebo po horyzont bladobłękitne jak zamarznięta woda. Słońce stało już blisko zenitu, suchy żar toczył się przez świat. Żadnego ruchu. Koszula parowała i schła błyskawicznie w gorącym powietrzu, czułem duszny zapach mokrej bawełny. Stałem na szczycie góry, ale nie był to już miękki, podobny do kobiecej piersi szczyt Beskidu Niskiego. W dolinie po lewej stronie kuliło się szarawe miasteczko Nazaret, po prawej błyszczały wody Jeziora Genezaret z rozrzuconymi na brzegu wsiami i miastami. Na jego wodach kołysały się rybackie łódki, z tej odległości mniejsze od mrówek.

 

Byłem na Górze Tabor. Można na nią trafić, jeśli zna się drogę na skróty przez kopulasty szczyt między Bałucianką a Ruskimi Bukownikami. Przejście nie jest ukryte, wystarczy jadąc drogą wojewódzką nr 887 z Rymanowa do Daliowej skręcić w prawo przy ruinach cerkwi, a potem w Ruskich Bukownikach pojechać polną drogą w lewo przy starym wojennym cmentarzu, pochodzącym jeszcze z czasów austriackich.

 

Zszedłem ku jezioru. Wkrótce otoczył mnie oliwny gaj, a drogą z naprzeciwka nadchodziła Maria Magdalena. Szła, muskając dłonią listki drzew. Nad lewym kącikiem ust ciemny pieprzyk, w czarnych włosach z pojedynczymi srebrnymi pasemkami malwa.

 

– A, to ty – powiedziała na mój widok. – Co tutaj robisz? Nie powinieneś być u siebie i wyglądać powrotu mesjasza? Będzie chyba teraz przechodził przez twoje strony.

 

– Wiem, ogłosiłem braciom, że Pan powraca, ale nie zwrócili uwagi, dalej robili swoje – wzruszyłem ramionami. – A potem rozpętała się straszliwa burza, do klasztoru był jeszcze spory kawałek, więc uciekłem tutaj… Ale zaraz wracam, żeby nie przegapić…

 

Maria Magdalena tylko odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się śmiechem jasnym jak poranne słońce.

 

– Głuptas z ciebie. – Dała mi prztyczka w ucho. Zrobiłem się czerwony jak burak i spuściłem wzrok, przyglądając się stopom kobiety, choć moje oczy znajdowały się na wysokości jej delikatnych obojczyków. – Już przegapiłeś. Nie znasz Pisma? „Przywdział mrok niby zasłonę wokół siebie, jako okrycie ciemną wodę, gęste chmury. Ale znając życie i Jego, to wcale nie przyszedł w burzy, ale w pierwszym jej powiewie. Wtedy, gdy nagle zaczynają szumieć drzewa, a psy odzywają się z radości. Lubi psy, a one Jego. Często nimi śmierdział, gdy do mnie przychodził…

 

Podniosłem wzrok, spojrzałem w jej twarz (przysięgam, że moje oczy zatrzymały się na jej piersiach tylko na uderzenie serca!) i zapytałem:

 

– Ale skąd pani wie tyle o mesjaszu? Czy wy…

 

– Nie tak, jak myślisz – wykonała jakiś nieokreślony gest dłonią, przygryzła wargę i popatrzyła gdzieś w bok, w górę i w lewo. – Chciałam w Nim to zdusić, chciałam, by był zwykłym mężczyzną, niechby nawet wracał do domu śmierdzący psami. Oooch, ja jedna wiem, ile to razy pragnęłam ugryźć Go w usta, rzucić na łóżko i dosiąść, może udałoby mi się wycisnąć z Niego udami całą tę boskość i już wtedy byłby zwyczajny, normalny i tylko mój… Ja jedna wiem, ile nocy spędziłam z ręką na łonie i ze łzami w oczach… A tu, gdy tylko wstał z grobu, pierwszym, co mi powiedział, było: noli me tangere. Noli me tangere! Tak pragnęłam skoczyć na niego, objąć go, wytarmosić za te ciemne kudły… A On tylko: noli me tangere …– łza zalśniła na dolnej powiece Marii Magdaleny, gdy popatrzyła znów na mnie. – Wiesz, dlaczego w waszych kościołach więcej jest kobiet? Bo nie sposób Go nie kochać. A tak w ogóle, po co ja ci to wszystko mówię – zacisnęła usta i rzuciła mi spojrzenie, jakby to mnie obwiniała o swą niespełnioną miłość. – Wracaj lepiej do siebie, już po burzy.

 

Nie wiedziałem, co się robi, co mówi się kobiecie w takiej sytuacji. Chciałem coś powiedzieć, ale co? Że jeszcze kogoś spotka i pokocha? Nie pokocha. Że On jej tak naprawdę nie kochał? Ale przecież kochał tak, że przekraczało to granice naszego pojmowania.

 

Nie powiedziałem nic. Umknąłem cichaczem do klasztoru, obejrzałem się tylko raz. Maria Magdalena stała na drodze obgryzając paznokcie. W powietrzu wisiał szum jej uczuć. Nie patrzyła wcale w moją stronę.

 

A potem znalazłem się na szczycie trawiastej góry w Beskidach. Było chłodno. Burza odchodziła na północ, padał lekki, przejrzysty deszcz. Nad Słowacją niebo już błękitne. Mesjasz przeszedł. Może za rok wróci. Stok jest stromy, zstępować trzeba powoli. Na mokrej trawie poślizgnąłem się tylko raz. Nogi lekkie, głowa lekka, tyle świata dookoła. Klasztor i Ruskie Bukowniki u mych stóp, słychać dzwony na anioł pański. Zapach wilgotnej ziemi, zapach wrotyczy. Świat świeży i mokry. Tęcza. Jeden krok, a polecę.

 

Nade mną tylko niebo.

 

Dzień Wniebowzięcia NMP, 2010r.

 

Koniec

Komentarze

To jest bardzo dobry tekst. Doskonale czujesz język (nie widziałam tego u zbyt wielu autorów, ani na tym forum, ani w NF/SF) i w jakimś sensie jesteś "geniuszem stylu". Chyba masz talent :)
Piszesz obrazowo, całościowo, ale nie poetycko, i to też jest dobre. To nie jest durny szort o niczym i to Ci się chwali.
Podoba mi się ten tekst.
Jedna uwaga: zanim zamkną Ci mozliwość edycji, weź popraw spacje (które coś Ci zeżarło).

Tak, brakuje miejscami spacji, ale to zapewne wina edytora. A pomijając tę błahostkę, jest świetnie. Ajwenhoł piszesz naprawdę świetne teksty. Najpierw zwróciłeś moją uwagę opowiadaniem "wierszcze" i teraz stajesz się moim ulubionym autorem na tym portalu. Operujesz świetnym stylem, tworzysz wspaniały klimat, potrafisz zaciekawić fabułą. Dla mnie jest znakomicie, czekam na kolejne teksty. Daję 5. Pozdrawiam gorąco.

No wreszcie mogę czytać Ajwanhoła.

Poprawiłem tyle brakujących spacji, ile udało mi się wychwycić. Wina Worda i "twardej spacji"...

Z prawdziwą przyjemnością. Doceniam i styl i refleksyjność.

Oczywiście, jak zwykle pojawia się ostatni sprawiedliwy, który wystawia 2 nie racząc skomentować. Może nie potrafi wypowiadać się na piśmie.

Mnie bardzo się podobało.

Podeszłam z dystansem, trochę przeraziła mnie tematyka... A tu niespodzianka: opowiadanie oryginalne, wciągające, a przede wszystkim PRZEMYŚLANE. Pisałeś to długo, prawda?

Poza tym tekst ma niesamowity, poetycki klimat.

Dałabym 6:)

Ajwenhoł, ja nie rozumiem, jak ktoś mógł takiemu dobremu tekstowi dac 2 (a ze średnią 3.5 wygląda to groteskowo). Proszę, nie traktuj tego jak podlizywania się albo zawiązywania "kółka wzajemnej adoracji". Zajrzałam bo pojawiła się migająca gwiazdka i to 3.5 mnie autentycznie poraziło...

 

        Ciąg dalszy poszukiwań Pana. Tym razem tu, na tym ziemskim padole, w poetyckiej jakiejś lokacji: między Bałucianką, Ruskimi Bukownikami, a górą Tabor, miastem Nazaret i jeziorem Genezaret, w niedookreślonym jakimś czasie.

„Wierszcze" i „Szukając Pana" to, jak dla mnie, pisana prozą poezja, a nie żadna tam fantastyka ( przynajmniej potocznie rozumiana)

 „... zanim dosięgnie mnie burza", to coś, co lubię najbardziej:  jakby przypowieść.

Tylko - o czym ta przypowieść?

O tych, co patrzą i nie widzą (czyli - o wszystkich prawie)

O tych, co niby czekają, ale nie czekają wcale ( prawie o wszystkich), itd., itd...

Rozmowa z Marią Magdaleną?

 Ech, na te tematy myślałem lata (szczególną pożywką okazały się niektóre wątki z „Ostatniego kuszenia Chrystusa" ).

 Więc tak: klimaty niby moje, piękna literacka forma, ale ... Tu pies pogrzebany - w tym „ale" właśnie. Bo czy dowiedziałem się czegoś nowego? Czegoś, czego bym wcześniej nie wiedział? Obcowanie z estetyczną formą i trochę z tego satysfakcji - w trakcie samego czytania. A - niech będzie - przywołana wcześniej książka Kazantzakisa była mi intelektualną pożywką przez całe lata.

Po raz kolejny przekonuję się, jak trudno jest utrafić w czytelnika (Gdybyś ustrzelił mnie, to ...rzesze innych odbiorców  były by pewnie zdruzgotane literackim upadkiem Ajwenhoła).

Piątka. Z pewnością w pełni zasłużona.

I nie przejmuj się - ja zawsze tak marudzę. Nic ( prawie ) mi się nie podoba. Moje literackie próby- również.

;)

Dziękuję za komentarze - póki co, raczej pozytywne, co dziwne, bo tekst powstał na kolanie w autobusie z Lublina do Kazimierza i z powrotem (plus redakcja w tydzień później) i spośród tych czterech, które umieściłem na stronie NF, lubię go najmniej.
I z całą pewnością "Ostatnie kuszenie Chrystusa" mi do tej pory z tyłu głowy. No cóż, stwierdzenie, że Kazandzakisowi nie dorównałem to raczej komplement - zestawienia z takim nazwiskiem się nie spodziewałem.
Mimo wszystko - to opowiadanie jednak do czytania, nie odczytywania;) 

* siedzi mi z tyłu głowy, miało być.

* siedzi mi z tyłu głowy, miało być.

Wydaje mi się, że teksty religijne jakoś nie mają szczęścia w konkursach... pewnie taka tematyka dość mocno zawęża grupę odbiorców. Osobiście, przeczytałem z dużą przyjemnością i poczułem się poruszony.
Dla mnie to jest tekst o minięciu się z mesjaszem, które nie było takim do końca minięciem; ta Magdalena trochę mi na początku nie pasowała (nagła inwazja wątku pożądania w uduchowiony tekst), ale potem pomyślałem, że ona też się z mesjaszem rozminęła, na trochę inny sposób. Ogólnie 5, na mój gust bardzo dobre, lepsze od "wierszczy".

PS. wiem, że w tekście erotyzmu sporo i wcześniej, ale wypowiedź MM zmienia jego charakter, moim zdaniem, z baśniowego-uduchowionego na taki dość przyziemny, kłócący się z duchowością.

CHciałam zauważyć, że seks  i pożądanie to bardzo biblijny temat. Niemal każda biblijna postać, od Adama i Ewy jest rozdarta między wybraniem Bożego prawa a pożądliwości swego własnego ciała (król Dawid i jego kochanki...).
Mnie to też najpierw uderzyło, ale w gruncie rzeczy seks nie kłóci się z duchowością... Życie między cnotą a występkiem, w ciągłej duchowej walce, jest czymś względnie naturalnym jeśli ktoś poważnie przeżywa wiarę (czy szerzej: dochowość).

Stawiam obiecane 6:)

Uzasadnienie powyżej.

Jak ja lubię Twoje opowiadania :)
Masz niepowtarzalny styl - czytając mam wrażenie, jakby to był obraz rozwijający się przed moimi oczami, z całym bogactwem barw, szczegółów i głębi. I jeszcze to, jak płynnie przeplatasz rzeczywistość z nierealnością, jakby to było oczywiste i naturalne. A do tego orginalne podejście do prozaicznych tematów - spacer po mieście, ucieczka przed burzą, którw stają się linką wiodącą do przemyśleń.
Z przyjemnością towarzyszę Twoim bohaterom w ich wędrówkach :)
Czekam na nstępne ;)

Opko pod oryginalnym tytułem (z kolejnymi poprawkami) ukazało się w kwietniowym numerze magazynu "Lampa". Czyli nie każdy tekst zamieszczony w sieci jest od razu utopiony...

Trafiłem tu po tym, jak dowiedziałem się, że opowiadanie było laureatem Pigmaliona. Przeczytałem i... wow. Pogratulować finezji, artyzmu i pomysłu. Niedługo zabiorę się za kolejne Twoje teksty i liczę na podobnie pozytywne wrażenia.

Dziękuję. Ponieważ nikt tu już nie zagląda i nie narażę się na posądzenie o bufonadę, to zapraszam tej wiosny (gdzieś między numerem kwietniowym a czerwcowym) do lektury mojego nowego opka "Lilka" w papierowej Nowej Fantastyce.

Nie wszędzie język jest tak udany jak powinien być, w dalszym ciągu można znaleźć zwroty niezręczne. Nie potrafię się odnaleźć w tym tekście, niby jest tu fabuła, ale dla mnie prowadzi ona donikąd. Stężenie religijności spowodowało u mnie niestrawność, podobnie jak mdło zrobiło się od nadmiaru słodyczy. Po prostu nie jestem dobrym odbiorcą dla tego tekstu. Ale dobrze się stało, że to nie od niego zaczęłam, bo pewnie nie skusiłabym się na kolejne teksty, wśród których bywa, że się odnajduję.

To taka sobie wprawka była. Opko w tym momencie wydaje mi się starsze od węgla i aż dziw bierze, co w nim zauważyli w "Lampie", że wzięli do druku. Dzięki za opinię, nie myślałem, że ktoś jeszcze tu zagląda.

Hmmm. Sama nie jestem pewna, co sądzić o tym tekście. Z jednej strony – nic się nie stało. Z drugiej – bodziec do ciekawych refleksji o przegapianiu.

Fajna stylizacja mnicha mówiącego gwarą. Malowanie Lata bardzo obrazowe.

Babska logika rządzi!

Choć nie podzielam entuzjazmu licznej grupy komentujących sprzed siedmiu lat, to nie mogę odmówić opowiadaniu urody. I chociaż to nie moja bajka, z przyjemnością wysłuchałam, co miał do powiedzenia brat Ambroży, z satysfakcją przyglądałam się malowaniu Pani Lato.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Słony, piekący pot spływałpo twarzy do ust, gdy schodziłem po stoku wzgórza.

Zabrakło spacji.

Ładne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka