- Opowiadanie: urtur - Żaba [P.E.C.]

Żaba [P.E.C.]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Żaba [P.E.C.]

Od autora:

 

Poniższa miniatura jest fragmentem znacznie dłuższego tekstu, stanowi jednak – sama w sobie – w miarę zamkniętą całość. Chciałbym zaprezentować tutaj trzy mniej lub bardziej samodzielne urywki owego długiego tekstu (jego tytuł to: „Przygody Eksperymentującego Czarodzieja", stąd skrót "P.E.C."). Dziś pierwszy wyimek, kolejne: "Skarb w studni" i "Droga do wiru" – wkrótce.

 

Poza opiniami na temat samych opowiadań jako takich, interesuje mnie to, czy gdyby istniała książka, z której te fragmenty pochodzą, to sięgnęlibyście po nią? Czyli – patrząc na całą sprawę z mojej perspektywy – czy opłaca mi się praca nad tym projektem, czy też może lepiej, żebym się zabrał za coś kompletnie innego?

 

ŻABA

 

Pierwsze moje wspomnienie dotyczy wody. Czystej, rześkiej i krystalicznej. Była wszędzie wokół, opływała mnie całą. Od rozświetlonej, migoczącej powierzchni, po dno ze złocistego piasku była mi domem i schronieniem. Sunęła w nieśpiesznym tempie nizinnej strugi. Prędko pojęłam, że jeśli unoszę się w niej nieruchomo, dno ucieka spode mnie. Aby móc być wciąż nad moim ulubionym głazem – dziś wiem, że był to ledwie niewielki kamień – musiałam płynąć. Nie mogłam pojąć, czemu dno się porusza, dopiero później pojęłam, że to prąd mnie unosi. Miałam spory owalny łepek i długi, czarny, zwinny ogonek, jak każda porządna kijanka. Kijanki są bardzo dumne ze swoich ogonków, nie wiedzieliście?

 

To były czasy! Pływałam w zawody z małymi rybkami, pukałam w muszle śpiących ślimaków, szperałam w zakamarkach porośniętych szuwarami brzegów. Och, oddałabym wiele, bardzo wiele, bylebym znów mogła choćby raz zanurzyć się w wodach tego strumienia! Jego wspomnienie nigdy we mnie nie zgaśnie.

 

Wśród tej dziecinnej beztroski z wolna budziły się we mnie instynkty ostrzegające przed tymi, którzy widzieli we mnie tylko smaczny posiłek. Obudziły się na czas, inaczej nie byłoby mnie tu z wami.

 

Dni mijały, a ja rosłam. To było takie dziwne! W zasadzie wcale tego nie zauważałam, aż do dnia, w którym zorientowałam się, ze mam nogi. Było ich cztery. A to ci dopiero, nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że posiadanie nóg jest takie wygodne! Zafascynowana nimi zapomniałam zupełnie o ogonku, a kiedy sobie o nim z powrotem przypomniałam – już go nie było. Tak oto, niemalże z dnia na dzień ze swawolnej kijanki przemieniłam się w pełnoprawną żabę. Było to miłe uczucie, choć czegoś jakby mi brakowało. Brakuje mi do dziś. Czasami…

 

Pewnego razu nad strumień przybyło nowe stworzenie. Było duże, większe od bociana, i podobnie jak on poruszało się na dwóch nogach. Miało jednak znacznie większą głowę i nie miało wcale dzioba. Nic nie ostrzegało mnie przed nim, żaden podobny do tego stwora obraz nie tkwił w głębinach mojego instynktu. Rozpłaszczona na kamieniu przyglądałam się owej istocie, a ona przyglądała się mnie. Gdy tak patrzyłam, stało się dla mnie jasne, że to był On; rozumiecie mnie, prawda? Odtąd zawsze go tak nazywałam. Choć oczywiście z czasem poznałam jego imię, nigdy nie widziałam potrzeby by go używać, nawet teraz wydaje mi się to jakieś takie… niewłaściwe. Czy to nie dziwne? Ale, ale! Nie pozwalajcie mi wyprzedzać faktów, bo się tak zaplątamy, że do końca nie dojdziemy.

 

Pochylił się – i oto ujrzałam przed sobą wielkie naczynie wypełnione mieniącą się w promieniach słońca wodą. Coś głęboko wewnątrz mnie samej, mówiło mi, że jeśli tam wskoczę, nic już nie będzie takie jak dawniej. Zrozumcie mnie dobrze – z jednej strony nieodparta pokusa posiadania kałuży na własność, a z drugiej lęk, obawa przed nieznanym. Te uczucia walczyły we mnie, aż – choć byłam przecież zimnokrwistym stworzeniem – poczułam, jak krew mi się gotuje. Hihihi, czyż to nie zabawny koncept?

 

Skoczyłam.

 

Szklane sklepienie zamknęło się nade mną. Z zabarwioną niepokojem ciekawością obserwowałam przesuwający się za przezroczystą ścianą krajobraz, gdy On niósł mnie w nieznane. To nieznane zresztą było nieznane tylko na początku; potem zrobiło się znane, nadążacie, prawda? Potem, to znaczy jak już tam pomieszkałam jakiś czas. To znaczy to była pracownia. Jego pracownia. Pracownia, bo On w niej pracował. A ja z nim. Znaczy potem ja też. To znaczy tak naprawdę, potem zrozumiałam, że pracowałam też przedtem. Znaczy od razu. Ale wtedy, na początku, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nadążacie?

 

Dostałam wielkie, prostokątne jezioro. To znaczy: akwarium, ale dla mnie to było jezioro. Miałam tam piasek, szuwary, kamienie i – czy uwierzycie – muszelki! Prawdziwe muszelki! Wtedy nie wiedziałam, co to jest, ale bardzo mi się podobały. Potem On mi powiedział, że to właśnie były muszelki. A jeszcze później widziałam dużo muszelek i zawsze mi się podobały. A w akwarium było inaczej niż w rzeczce. Przede wszystkim woda nie płynęła. Stała w miejscu! Było to dla mnie bardzo dziwne. I choć akwarium zawsze było czyste, a woda przejrzysta, On nie umiał, a raczej pewnie nie chciał, stworzyć dla mnie prądu. Boczyłam się za to na niego od czasu do czasu.

 

Za to w pobliżu jednego z brzegów miałam skałę. Wyglądała jak wielkie schody. To znaczy wtedy nie wiedziałam, jak wyglądają schody, ale teraz już wiem, prawda? I mogę porównać. Mówiłam wam już, że te schody były duże? Tak duże, że na każdym stopniu mieściłam się cała, ba, jeszcze zostawało mi sporo miejsca. Rano i wieczorem, o wschodzie i o zachodzie słońca On przychodził do mnie i coś notował. Szybko zorientowałam się, że zaznacza, czy akurat pływam w akwarium, czy siedzę na skale, a jak tak – to na którym stopniu. Potem wychylał się przez okno, patrzył w niebo i znów cos notował. A na koniec kręcił głową.

 

Wreszcie pewnego ranka zdarzyło się coś niespodziewanego. O szarówce wyskoczyłam na najwyższy taras mojej skały. Stamtąd najlepiej widziałam okno, niebo było bez jednej chmurki, och jak ja lubiłam takie czyste wschody słońca! Wiecie, ta pora, kiedy różowe promyki brzasku oddają się igraszkom na stopniowo jaśniejącym niebie. On przyszedł jak zwykle, ale zamiast cokolwiek zanotować, spojrzał na mnie, spojrzał na podnoszącą się nad horyzontem świetlistą tarczę – i zamiast, normalnie, poczynić notatki, cisnął swój dziennik i pióro ze złością w kąt. A na dodatek tak brzydko się wyraził… Do tej pory mam nadzieję, że nie było to o mnie. Między żabami i ropuchami jest przecież ogromna różnica, nie sposób się pomylić, prawda? Inna sprawa, że żadnej ropuchy nigdy u niego nie widziałam.

 

Od tej pory wiele się zmieniło. Już nic nie notował; przesiadywał gdzieś w odległym kącie pracowni, ledwo go z mojego akwarium widziałam. Choć cały czas dbał o to, bym miała czystą wodę i tłuste owady do jedzenia, miałam nieodparte wrażenie, że mnie zaniedbuje. Och, do tej pory mi smutno, gdy wspominam te chwile! Straciłam apetyt, nie chciało mi się pływać, nawet wyglądanie przez okno już mnie nie bawiło. Aż wreszcie po kilku tygodniach – a może to były miesiące – obudziły mnie niezwykłe odgłosy: jakieś takie, wiecie, stuki-puki.

 

Otwarłam szeroko oczy, jak to tylko żaby umieją, i ujrzałam na środku pracowni okrągły stół, którego wcześniej wcale tam nie było; naprawdę! Na jego obwodzie stało mnóstwo artefaktów, niektóre z nich widziałam po raz pierwszy. Zaś na samym środku stał spory podest. On krzątał się przy nim jeszcze przez chwilę, a potem podszedł do mnie, wyjął mnie z mojego akwarium – jakie to było miłe! – położył dokładnie na środku owego podestu i narzucił na mnie ogromny płat tkaniny, który – nie będę tu niczego przed wami ukrywała – z lekka mnie przydusił. Potem wypowiedział zaklęcie. Znaczy On, nie płat.

 

Poczułam, że wszystko pode mną maleje. Szybko jednak poprawiłam sama siebie: to ja rosłam! Rosłam i zmieniałam kształt, po kilku chwilach nie byłam już żabą, ale człowiekiem. Upadłam na bok zaplątawszy się w materiał, który okazał się być nieco za dużą na mnie sukienką. Jednocześnie cały czas towarzyszyła mi świadomość, że wiem, w jaki sposób odbyła się moja przemiana. Co więcej, dokładnie wiedziałam, co zrobić by ją odwrócić. I wiedziałam, jak przemienić się jeszcze raz. I wiedziałam… tak… wiecie, co wiedziałam.

 

Znaliście go sami, wiecie, jaki był. Nigdy nie było mu dość. Wiedział, że czarodzieje wielokrotnie już przemieniali żaby w panny, ba nawet w księżniczki, oczywiście za dopłatą. Ale jemu to nie wystarczało. Widzicie, co mi zrobił?! Zamienił mnie w czarodziejkę!

 

Nieco zdeprymował go własny sukces. Spodziewał się, że będzie musiał uczyć mnie magii, tymczasem przez sam fakt mojej przemiany ja już umiałam się nią posługiwać. Nie musiałam się uczyć, pojmujecie, lecz oczywiście potrzebowałam doskonalić swoje umiejętności. Pozostałam z nim jakiś czas. To były ciekawe i piękne lata. W końcu poznałam jego ostateczny cel – zostanie Wędrowcem Dominiów, przejście poza światy. Zdawałam sobie sprawę – i On także – że, prędzej czy później, nasze drogi będą musiały się rozejść.

 

Pewnego wietrznego jesiennego poranka On załadował spory ładunek artefaktów na wóz – o, ten właśnie – i na pożegnanie powiedział mi, że jego pracownię i cały dom, wraz ze wszystkim, co się w nim znajduje, mogę uważać za swoje.

 

Potem odjechał.

 

Nie uważacie, że on naprawdę myślał, że może tak po prostu ode mnie odejść?! Cóż, pewnie faktycznie tak myślał. Ale ja wiedziałam swoje. Nie mogłam wyruszyć za nim natychmiast, to chyba jasne, więc przez kilkanaście kolejnych dni ćwiczyłam telelokację. Czarodziejska broda, w której można przechowywać swoje szpargały, to praktyczne rozwiązane, ale nie dla mnie, nie chcę być kobietą z brodą, to by było straszliwie głupie, nie? Dlatego nauczyłam się na pamięć rozkładu całego domu, wszystkich szafek, skrzyneczek, szufladek, skrytek… I teraz jest tak, jakbym nosiła go ze sobą. Wystarczy, że sięgnę ręką – i proszę! Dzięki temu unikałam wozów, sakw, toreb… Brody też!

 

Wyruszyłam za nim, nigdy go nie doganiając, ale nigdy też nie dając mu odskoczyć na więcej niż miesiąc drogi. Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że On w ogóle sobie z tego nie zdawał sprawy. Długo bym mogła opowiadać wszystkie moje przygody, dziś mi na to czasu nie starczy, ale będzie jeszcze ku temu niejedna okazja, jadę parzcież z wami, nie wiedzieliście? To chyba jasne, że nie pozostawię żadnej jego cząstki w cudzych rękach. Wóz jest mój i, co na wozie, moje. Nie wybałuszajcie tak oczu, bo żab z was i tak nie będzie. Wy macie kilka rzeczy do zrobienia i ja też. I na razie jest nam po drodze. Jasne?… Hej! Znowu zboczyłam z tematu!

 

Czas mijał, a ja stałam się całkiem znaną czarodziejką. Podobnie jak On i wy, ja też dostałam pismo od burmistrza Hoboku. Wiedziałam, że On też takie otrzymał. Wtedy wpadłam na pomysł: wyprzedzę go! On na pewno też tu przybędzie, a ja znajdę się przed nim! Genialne, co? Jak umyśliłam, tak zrobiłam. Zaraz po przybyciu zorientowałam się, że cała ta hobocka historia to jedna wielka mistyfikacja. Wiecie, to była intuicja. Nie śmiejcie się, każdy ma intuicję, ale nie każdy umie jej używać. Kobiety są w tym na pewno lepsze od mężczyzn, a żaby od ludzi. Sami zresztą przekonaliście się, że miałam rację. Widzicie: mam nad wami ogromną przewagę.

 

Dlaczego, w takim razie, pozostałam w pobliżu? Wir many! Wiedziałam, że On będzie próbował do niego dotrzeć. Że będzie się starał wykorzystać jego energię, by przejść w Pustkę między światami. I, jak widzicie, znowu miałam rację!

 

Kilka dni temu omal nie wpadłam. Wracaliście wtedy we trzech. Zagapiłam się na niego i nie zdążyłam się schować. Bałam się, że mnie pozna, ale nie. Może już zapomniał, jak kiedyś wyglądałam? Nie szkodzi, ja mu to jeszcze przypomnę. Po tym, co ze mną zrobił, nie uwolni się ode mnie; nigdy! Tak, pójdę za nim choćby i poza światy! Ale nie teraz. Jeszcze nie teraz.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hmm. Ciężko ocenić. Bo z jednej strony sprawnie napisane, a z drugiej jak na samodzielną całość to nic się nie dzieje i opowieść idzie na skróty. Ciężko określić, czy podobałaby mi się dłuższa forma. Może po kolejnych dwóch fragmentach? Bo tak to narazie jest dla mnie trochę zbyt nijako.

Zgadzam się z opinią a.k.j. Opowieść ma zbyt rwane tempo, choć napisana jest dosyć dobrze i ciekawi mnie ciąg dalszy. Gdyby tekst był bardziej spójny byłoby naprawdę dobrze, a tak jest tylko nieźle, ale za to nieźle na 4. Wstaw kolejne części, a najlepiej po prostu całość, bo to pozwoli ocenić dzieło kompleksowo.
Pozdrawiam
M.

Całości nie ma! (Jeszcze nie ma.) To dość stary tekst, który istnieje w obszernych fragmentach. Zastanawiam się, czy warto do niego wrócić i poświęcić mu czas. Sporo czasu! Dlatego własnie wrzucam fragmenty-przynęty. Czy coś takiego się spodoba, czy nie.

"Żaba" jest w istocie monologiem wprowadzającym nową bohaterkę, która jest nerwowa, chaotyczna i cierpi na słowotok. ;-) Dwa pozostałe kawalki to przygody z akcją.

Pewnie jako całość bardziej się sprawdzi, tu daję 3/6 (kolejny oceniłem lepiej :)
czekam na całość!

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

> dj Jajko

Cóż, bardzo liczy się dla mnie zdanie zawodowca w branży. Niedługo wrzucę trzeci kawałek i ciekaw jestem szczerej opinii, czy daja one szansę na to, żeby całość (której stanowią owe fragmenty reprezentacyjną i reprezentatywną próbkę) nadawała się do wydania książkowego?

Zawodowca w branży? Ale ossochozzi?
Nie dajcie się zmylić moim chytrym parakrytycznointelektualniewewnętrznomonologowymi opiniami na temat Waszych opków.
Krytyk ze mnie żaden, rzeczy podobają mi się lub też nie, wyrazić opini mądrymi słowami nie potrafię, często nie zgadzam się z opiniami recenzentów (w nf też, ups!), tak sobie czasem w żółtku zamieszam :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Nowa Fantastyka