- Opowiadanie: urtur - Skarb w studni [P.E.C.]

Skarb w studni [P.E.C.]

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Skarb w studni [P.E.C.]

Od au­to­ra:

Po­niż­sza mi­nia­tu­ra jest frag­men­tem znacz­nie dłuż­sze­go tek­stu, sta­no­wi jed­nak – sama w sobie – w miarę za­mknię­tą ca­łość. Chciał­bym za­pre­zen­to­wać tutaj trzy mniej lub bar­dziej sa­mo­dziel­ne uryw­ki owego dłu­gie­go tek­stu (jego tytuł to: „Przy­go­dy Eks­pe­ry­men­tu­ją­ce­go Cza­ro­dzie­ja", stąd skrót "P.E.C."). Po­przed­nio opu­bli­ko­wa­łem tu "Żabę" – mo­no­log jed­nej z bo­ha­te­rek. Dziś drugi wy­imek (krót­ka przy­go­da), zaś ostat­ni ("Droga do wiru") – wkrót­ce.

 

Poza opi­nia­mi na temat sa­mych opo­wia­dań jako ta­kich, in­te­re­su­je mnie to, czy gdyby ist­nia­ła książ­ka, z któ­rej te frag­men­ty po­cho­dzą, to się­gnę­li­by­ście po nią? Czyli – pa­trząc na całą spra­wę z mojej per­spek­ty­wy – czy opła­ca mi się praca nad tym pro­jek­tem, czy też może le­piej, żebym się za­brał za coś kom­plet­nie in­ne­go?

 

 

SKARB W STUDNI

– I cóż, panowie czarodzieje – z nieukrywaną ciekawością zapytał burmistrz Hoboku. – Czy zrozumieliście znaki na tej, jak to mówi, tabliczce? Czy wiecie gdzie jest skarb?

 

Ma­go­wie po­ki­wa­li gło­wa­mi. Ruram Pa­ru­ram spoj­rzał na Ja­cen­te­go Więza oraz To­mie­go.

 

– W ja­kiej ko­lej­no­ści po­ka­zu­je­my nasze wy­ni­ki? Kto pierw­szy?

 

Na mo­ment za­le­gła cisza, którą prze­rwał po­lic­maj­ster Ander:

 

– Ja do­ko­nu­ję za­pro­po­no­wa­nia że­byś­ta za­pre­zen­to­wo­wy­wa­li we w ko­lej­no­ści anal­fa­be­tycz­nej.

 

Na to ro­ze­śmiał się Ja­cen­ty:

 

– Bio­rąc pod uwagę moje imię i na­zwi­sko, będę pierw­szy, z któ­rej stro­ny by nie pa­trzeć… No do­brze! Znaki na tej ta­blicz­ce są bar­dzo stare, to pier­wot­ne pik­to­gra­ficz­no-ide­ogra­ficz­ne pismo z końca epoki brązu. Czy je­ste­śmy zgod­ni w tej kwe­stii? – Tomi i Ruram przy­tak­nę­li – Skoro już wiemy, co to za pismo, ko­lej­ną spra­wą jest od­cy­fro­wa­nie go. Nie­ste­ty nikt jesz­cze nie opra­co­wał spój­ne­go sys­te­mu od­czy­ta­nia tego ję­zy­ka. Za mało ma­te­ria­łu źró­dło­we­go… Jed­nak sens tego za­pi­su wy­da­je się być jasny. To są znaki astro­no­micz­ne i astro­lo­gicz­ne wy­zna­cza­ją­ce miej­sce na nie­bie. To tutaj – wska­zał pal­cem – to rów­no­noc je­sien­na, a ten znak ozna­cza porę za­cho­du słoń­ca. Te dwa to księ­ży­ce. A ten: kie­ru­nek. Czyli ca­łość wska­zu­je ja­kieś miej­sce które jest wy­zna­czo­ne przez po­zy­cje księ­ży­ców, jaką miały o za­cho­dzie słoń­ca pod­czas rów­no­no­cy je­sien­nej… hmm… dwa­na­ście ty­się­cy pięć­set osiem lat temu.

 

– Zga­dza się! – za­wo­łał Tomi – do­kład­nie to samo mi wy­szło.

 

Ruram także po­ki­wał głową, przy­zna­jąc Ja­cen­te­mu rację.

 

– Zatem cała sztu­ka to usta­lić owe po­zy­cje i wy­zna­czyć miej­sce. No cóż, nie mając w go­spo­dzie tak wspa­nia­łe­go ze­ga­ra astro­no­micz­ne­go, jaki pan bur­mistrz ma w swoim ga­bi­ne­cie, mu­sia­łem po­słu­żyć się pod­ręcz­ny­mi ta­bli­ca­mi gwiezd­ny­mi. I wy­szło mi… A! Wła­śnie! Czy jest tu może do­kład­ny plan cen­trum Ho­bo­ku?

 

Ruram Pa­ru­ram zro­bił minę pod ty­tu­łem "A czy Hobok ma w ogóle ja­kieś cen­trum?", jed­nak­że Ander pod­biegł po­spiesz­nie do jed­nej z szaf i (z nio­są­cym w sobie po­kła­dy ogrom­nej es­ty­my dla swo­je­go mia­sta okrzy­kiem "Juści, że jest!") wy­cią­gnął z niej po­kaź­nych roz­mia­rów rulon. Roz­ło­ży­li go wspól­nie na stole, zaś Ja­cen­ty kon­ty­nu­ował:

 

– Świet­nie! Wy­star­cza­ją­co do­kład­ny! A więc po­pa­trz­my… Moje ob­li­cze­nia wska­zu­ją, że owo coś jest o… tu. W za­chod­nim skrzy­dle ra­tu­sza.

 

Tomi po­krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. Ruram zaś wes­tchnął głę­bo­ko i za­py­tał:

 

– A czy uwzględ­ni­łeś pre­ce­sję osi świa­ta? Ruch pre­ce­syj­ny jest wpraw­dzie bar­dzo po­wol­ny, ale przez dwa­na­ście ty­się­cy lat sporo się na­skła­da­ło…

 

Na po­licz­ki Ja­cen­te­go wy­pły­nął blady ru­mie­niec.

 

– Za­po­mnia­łem o tym – mruk­nął.

 

– A ja wzią­łem ten efekt pod uwagę! – ucie­szył się Tomi – Je­że­li uwzględ­nić ten efekt, to prze­su­nie­my się z na­szym punk­tem na ukos przez rynek i tra­fi­my… o tutaj. To chyba go­spo­da?

 

– A wzią­łeś po­praw­kę na per­tur­ba­cje wy­ni­ka­ją­ce z róż­nic we wza­jem­nym od­dzia­ły­wa­niu gra­wi­ta­cyj­nym obu księ­ży­ców mie­dzy chwi­lą, gdy świat jest w pe­ry­he­lium i w aphe­lium?

 

Tomi za­mru­gał kil­ka­krot­nie, jakby nagle do­znał olśnie­nia.

 

– Nie…

 

– Ja to pod uwagę bra­łem, ale cóż z tego – wes­tchnął Ja­cen­ty.

 

– A ja – uśmiech­nął się Ruram Pa­ru­ram – uwzględ­ni­łem oba efek­ty. I wy­szło mi, że miej­sce ukry­cia skar­bu jest – za­wie­sił na mo­ment głos i stuk­nął dłu­gim, smu­kłym pal­cem w sam śro­dek mapy – do­kład­nie tu!

 

– We w stud­ni?! – za­wo­łał za­sko­czo­ny Ander.

 

– Tak – od­parł spo­koj­nie Ruram – wła­śnie w stud­ni.

 

– Ale, za prze­pro­sze­niem pa­nocz­ka cza­ro­dzie­ja, to oto nie­po­dob­na jest!

 

– Oooo, dla­cze­góż to?

 

– Ano, bo – za­jąk­nął się Ander – wiela razy ro­bo­le tom stud­nię czy­ści­li. I nic nie na­leź­li.

 

– To o ni­czym nie świad­czy, na pewno miej­sce ukry­cia skar­bu jest do­brze za­bez­pie­czo­ne. Ale mam inne py­ta­nie: czy są ja­kie­kol­wiek dane o tym, kiedy wy­bu­do­wa­no tę stud­nię? Kiedy ją ocem­bro­wa­no?

 

– Stud­nia była tu za­wsze – od­parł bur­mistrz z dumą – Hobok jest naj­star­szym mia­stem Ar­tha­nio­nu. Oczy­wi­ście, jak to mówi, w daw­nych cza­sach nie było to tak wspa­nia­łe mia­sto, jak dziś. Ot kil­ka­na­ście do­mostw sku­pio­nych na te­re­nie obec­ne­go rynku, wokół stud­ni. O tej stud­ni wspo­mi­na­ją nawet naj­star­sze za­cho­wa­ne do­ku­men­ty…

 

– I, jak po­dej­rze­wam – wpadł mu w słowo Ruram – nigdy nie wy­ma­ga­ła re­mon­tu?

 

– No, dach i, jak to mówi, ko­ło­wrót były kil­ka­krot­nie wy­mie­nia­ne. Ale sama cem­bro­wi­na trzy­ma się zna­ko­mi­cie.

 

– Ma­gicz­nie wzmoc­nio­na. – Więz uśmiech­nął się pod nosem. – Spryt­ne, bar­dzo spryt­ne.

 

– W takim razie – pod­su­mo­wał Ruram – nie po­zo­sta­je nam nic in­ne­go, jak zejść na rynek, opu­ścić się do stud­ni i roz­po­cząć po­szu­ki­wa­nia. Panie Ander, niech pan skrzyk­nie kilku krzep­kich pa­choł­ków. Mogą być przy­dat­ni.

 

Nie­dłu­go potem cała piąt­ka, w eskor­cie kil­ku­na­stu urzę­do­wych dra­bów o głu­po­cie wy­pi­sa­nej na zę­bach, wy­ma­sze­ro­wa­ła z ra­tu­sza w kie­run­ku stud­ni. Ku ra­do­ści bur­mi­strza nie było ga­piów. Trud­no się zresz­tą dzi­wić: wszak w ho­boc­kiej go­spo­dzie przsław­ny bard śpie­wał tego dnia swoje naj­now­sze bal­la­dy! A był to bard, który śpie­wał piek­niej niż inni bar­dzi, był to bard, który śpie­wał bar­dziej! Nawet w tej chwi­li jego głos wy­bi­jał się ponad kwa­ka­nie, gda­ka­nie i inne dźwię­ki ty­po­we dla środ­ka sta­ro­miej­skie­go rynku: "Ko­cha­ni! Ja muszę do kraju!… Ja muszę! Do kraju, do spra­wy, do mas, do ro­bo­ty, do par­tii!…" Opo­wieść z pew­no­ścią była po­ry­wa­ją­ca!

 

Tym­cza­sem sto­ją­ca po­środ­ku rynku kon­struk­cja wy­glą­da­ła tak nie­win­nie! Nic nie wska­zy­wa­ło na to, że to wła­śnie tu, wła­śnie w tym miej­scu, ukry­to nie­gdyś sta­ro­żyt­ny skarb. Pew­nie tak wła­śnie miało wy­glą­dać; pew­nie dla­te­go ten skarb prze­trwał ty­sią­ce lat. Lecz czy rze­czy­wi­ście prze­trwał? Czy może kie­dyś, dawno, zo­stał wy­do­by­ty, a obec­nie je­dy­ne co można było tam zna­leźć to pusta ko­mo­ra?

 

Takie i po­dob­ne myśli z pew­no­ścią kłę­bi­ły się w gło­wach cza­ro­dzie­jów, gdy prze­ciąw­szy pół sze­ro­ko­ści rynku, zna­leź­li się pod oka­pem stud­ni i, oparł­szy się o cem­bro­wi­nę, z cie­ka­wo­ścią za­gląd­nę­li w głąb. Zwier­cia­dło wody mi­go­ta­ło nie­zbyt głę­bo­ko i nie­zbyt płyt­ko. Tak na oko: ja­kieś sześć, sie­dem sążni. Otwór był bar­dzo sze­ro­ki, z ła­two­ścią mógł po­mie­ścić kilka osób obok sie­bie.

 

– Jak się tam do­sta­nie­wa? – za­cie­ka­wił się Ander .

 

– Jedna osoba może zje­chać w wia­drze – od­po­wie­dział Tomi – zaś moi dwaj przy­ja­cie­le i ja po pro­stu zle­wi­tu­je­my na dół.

 

– Pa­nocz­ki – jęk­nął po­lic­maj­ster – pro­szę, nie le­wa­ty­wuj­ta się do stud­ni! Ty­dzień trza ją bę­dzie czy­ścić!

 

– Le­wi­to­wać to tyle co latać – wy­ja­śnił Więz. Ander ode­tchnął z ulgą.

 

– Ander, jedź ty – szep­nął bur­mistrz z lekka zie­lo­ny na twa­rzy – ja nie mogę. Mam, jak to mówi, lęk głę­bo­ko­ści.

 

– Hej, ju­na­cy! – za­wo­łał Ruram do osił­ków – Jak my trzej wle­ci­my do stud­ni, po­móż­cie wejść panu An­de­ro­wi do wia­dra a potem opusz­czaj­cie go na dół. Na dół, po­wta­rzam, że­by­ście przy­pad­kiem nie wpa­dli na to, żeby go opusz­czać do góry!

 

– Jasna spra­wa, hy­hy­hy – mruk­nął naj­bar­dziej roz­gar­nię­ty junak.

 

– Świet­nie! A jak za­wo­łam "stop!", to za­trzy­maj­cie ko­ło­wrót i nie kręć­cie w żadną stro­nę. Ale trzy­maj­cie mocno!

 

– Bę­dziem trzy­mać – obie­cał junak.

 

– No to do ro­bo­ty!

 

Trzej cza­ro­dzie­je wy­po­wie­dzie­li kilka ma­gicz­nych for­muł, wznie­śli się kilka stóp nad zie­mię, tak by prze­śli­zgnąć się nad cem­bro­wi­ną, a potem opa­dli w głąb stud­ni. Owio­nął ich miły rześ­ki, chłód. Gdzieś nad sobą usły­sze­li skrzy­pie­nie – to Ander gra­mo­lił się do wia­dra.

 

– Ciem­no jak w stud­ni – sark­nął Ja­cen­ty ba­da­jąc do­ty­kiem ko­lej­ne ka­mie­nie cem­bro­wi­ny – przy­da­ło­by się tro­chę świa­tła.

 

– Służę uprzej­mie panu do­bro­dzie­jo­wi – Tomi wy­ko­nał za­wi­ły gest i ponad gło­wa­mi magów po­ja­wi­ła się lśnią­ca kula, opa­da­ją­ca w do­kład­nie tym samym tem­pie co oni.

 

– Dzię­ku­ję! Od razu le­piej!

 

Za­pa­dła cisza prze­ry­wa­na tylko plu­ska­niem wody, skrzy­pie­niem liny i szcze­ka­niem zę­ba­mi przez An­de­ra. Cza­ro­dzie­je skru­pu­lat­nie spraw­dza­li każdą piędź kwa­dra­to­wą obu­do­wy stud­ni, po­szu­ku­jąc cze­goś, co da­ło­by im jakąś wska­zów­kę, co do lo­ka­li­za­cji skar­bu. Prze­ba­da­li już ponad po­ło­wę, a wciąż nic nie od­na­leź­li.

 

– Mam na­dzie­ję, że znaj­dzie­my coś nad lu­strem wody – mruk­nął Ruram. – Nie mam chęci na nur­ko­wa­nie.

 

– Jest na to spora szan­sa – głos Ja­cen­te­go zdra­dzał pod­nie­ce­nie – te ka­mie­nie, o tu, nie są praw­dzi­we. To ilu­zja.

 

– Pokaż! – Tomi pod­pły­nął w po­wie­trzu do Więza – Tak… Fak­tycz­nie to chyba tutaj.

 

– Sto­oop! – krzyk­nął Ruram w kie­run­ku po­wierzch­ni.

 

Skrzy­pie­nie liny usta­ło. Wia­dro z An­de­rem ko­ły­sa­ło się lekko ja­kieś pół sąż­nia ponad cza­ro­dzie­ja­mi. Ma­go­wie tym­cza­sem ba­da­li na­tu­rę ilu­zji. Nie była zbyt wy­myśl­na; pro­sty amu­let roz­pro­sze­nia w zu­peł­no­ści na nią wy­star­czał. Coś syk­nę­ło, bły­snę­ło za­śmier­dzia­ło – i oto w ścia­nie po­ja­wił się otwór dość duży, by sku­lo­ny czło­wiek mógł się przez niego prze­ci­snąć. Roz­sze­rzał się on wkrót­ce w wąski, pro­sto­kąt­ny ko­ry­tarz bie­gną­cy w ciem­ność. Więz wsu­nął się pierw­szy, za nim Ruram, a na końcu Tomi, przy­wo­łu­jąc za sobą ge­stem swo­je­go świe­tli­ka.

 

– Po­cze­kaj­cie – przy­po­mniał sobie Ruram – jesz­cze Ander!

 

Wy­chy­lił się z po­wro­tem przez otwór i krzyk­nął:

 

– Hej, tam na górze! Jesz­cze tro­chę w dół!

 

– Yyyy? – do­bie­gła go zwie­lo­krot­nio­na przez echo od­po­wiedź – A co my mamy robić na "Jesz­cze tro­chę w dół"?

 

– Opu­ścić wia­dro jesz­cze tro­chę w dół – wy­ja­śnił mag.

 

– Aau­umm… – od­po­wiedź była pełna głę­bo­kie­go zro­zu­mie­nia. Wia­dro za­czę­ło po­wo­li po­su­wać się ku do­ło­wi.

 

Ruram Pa­ru­ram po­cze­kał, aż osią­gnie ono po­ziom ciut niż­szy od otwo­ru, po czym raz jesz­cze krzyk­nął:

 

– Stop!

 

Po­dzia­ła­ło od razu.

 

– Oj, la­bo­ga – jęk­nął Ander trzę­sąc się ze stra­chu – jak to ja mam się we w tom dziu­rę zmie­ścić, a nie wy­ko­pyrt­nąć się do wody?

 

– No­ga­mi do przo­du! – po­ra­dził Tomi.

 

– Ależ skąd! – nie zgo­dził się Ja­cen­ty. – Głową na­przód.

 

– Eee, to może by tak bo­kiem? – za­py­tał Ander bo­jaź­li­wie.

 

– Niech się pan nie boi, panie Ander – zli­to­wał się nad nie­szczę­śni­kiem Ruram – pro­szę dać mi rękę… Tak… I teraz uwaga! Ooop-siup! – nie­mal wcią­gnął stró­ża prawa przez otwór.

 

W ni­kłym, jed­no­staj­nym świe­tle kuli To­mie­go wil­got­ny ko­ry­tarz wy­glą­dał wy­jąt­ko­wo po­nu­ro. Z grub­sza tylko ocio­sa­ne głazy two­rzy­ły strop i ścia­ny. Spąg wy­sy­pa­ny był żwi­rem. Po­wie­trze we­wnątrz było aż cięż­kie od stę­chli­zny.

 

– Nie ma co me­dy­to­wać, idzie­my – mruk­nął Ja­cen­ty.

 

Ru­szył przo­dem. Za nim po­stę­po­wał Ruram, potem Ander, zaś po­chód za­my­kał Tomi. Szli bar­dzo po­wo­li i ostroż­nie, szcze­gól­nie Więz wy­tę­żał wszyst­kie zmy­sły, szu­ka­jąc śla­dów ma­gicz­nych pu­ła­pek na dro­dze. Jak na razie, nie do­strzegł żad­nych.

 

Po trzy­dzie­stu, może czter­dzie­stu, kro­kach ko­ry­tarz za­ła­my­wał się pod kątem pro­stym. Cała grupa prze­szła jesz­cze za­le­d­wie kilka sążni, gdy w mroku cos za­mi­go­ta­ło. Więz za­trzy­mał się, za nim po­zo­sta­li. Tomi ski­nął dło­nią. Kula świa­tła roz­bły­sła nieco ja­śniej i po­wo­li po­pły­nę­ła do przo­du. Mi­nę­ła Ja­cen­te­go, prze­by­ła jesz­cze kilka łokci i za­trzy­ma­ła się przed czymś, co wy­glą­da­ło jak kur­ty­na z wi­bru­ją­ce­go, go­rą­ce­go, po­wie­trza. Za kur­ty­ną widać było – roz­ma­za­ny – dal­szy ciąg ko­ry­ta­rza.

 

Ja­cen­ty ostroż­nie po­stą­pił jesz­cze trzy kroki. Zbli­żył się do ta­jem­ni­czej prze­szko­dy i do­kład­nie ją ob­ser­wo­wał. Po chwi­li od­wró­cił się w kie­run­ku po­zo­sta­łych. Minę miał zde­gu­sto­wa­ną.

 

– Nie­zbyt to ro­zu­miem – przy­znał – ale to chyba tylko go­rą­ce po­wie­trze. War­stwa nie jest gruba, naj­wy­żej na palec. Po co to komu?

 

– Może na wszel­ki wy­pa­dek prze­pusz­czę przez to moją kulę?

 

– Do­sko­na­ły po­mysł, Tomi!

 

Ja­cen­ty cof­nął się lekko, zaś świe­tlik pod­ry­fo­wał w kie­run­ku ba­rie­ry. Za­chy­bo­tał lekko prze­kra­cza­jąc wzbu­rzo­ną stre­fę, by po chwi­li za­lśnić już po dru­giej stro­nie. Tomi przy­wo­łał go z po­wro­tem i kula po­słusz­na jak do­brze uło­żo­ny pie­sek po­wró­ci­ła do swego pana.

 

– Do licha – Ja­cen­ty był lekko zmie­sza­ny – sprawdź­cie sami, ja tu nic złego nie wy­czu­wam, a wo­lał­bym nie obe­rwać ko­wa­dłem po gło­wie za wła­sną nie­ostroż­ność.

 

Tomi i Ruram zba­da­li po­wietrz­ną kur­ty­nę. Mimo że obaj bar­dzo się sta­ra­li, oni rów­nież nie od­kry­li w niej ni­cze­go nie­po­ko­ją­ce­go. Nie wie­dzieć dla­cze­go – zde­ner­wo­wa­ło ich to.

 

– No trud­no – stwier­dził Ja­cen­ty – idę. Nie wspo­mi­naj­cie mnie źle. – dodał jesz­cze, po czym prze­kro­czył ba­rie­rę.

 

Coś za­szu­mia­ło i syl­wet­ka Więza lekko się roz­ma­za­ła.

 

– Hej! – jego głos do­bie­ga­ją­cy zza ma­gicz­nej stre­fy był lekko stłu­mio­ny – Go­rą­co jak w pie­kle, ale poza tym, nic strasz­ne­go mi się nie przy­tra­fi­ło. Mo­że­cie przejść!

 

Mi­ja­jąc po­wietrz­ną kur­ty­nę Ruram po­czuł jakby tchnie­nie z hut­ni­cze­go pieca. Wra­że­nie trwa­ło je­dy­nie krót­ką chwi­lę i oto cza­ro­dziej był już po dru­giej stro­nie. Ro­zej­rzał się cie­ka­wie po ko­ry­ta­rzu. Był on tu już wy­raź­nie wyż­szy szer­szy, a jego ścia­ny i strop wy­ko­na­ne z gład­kich ba­zal­to­wych płyt były do­dat­ko­wo wzmoc­nio­ne pa­ra­bo­licz­ny­mi łu­ka­mi. W ni­szach po obu stro­nach stały ka­mien­ne po­są­gi o ka­ry­ka­tu­ral­nych kształ­tach przy­po­mi­na­ją­ce wiel­kie małpy z gra­ni­to­wy­mi ma­czu­ga­mi w prze­sad­nie dłu­gich rę­kach. Ca­łość spra­wia­ła mocno gro­te­sko­we wra­że­nie.

 

– No, no – Tomi po­dra­pał się za uchem – za­czy­nam wie­rzyć, że na­praw­dę coś tu znaj­dzie­my.

 

Ru­szy­li dalej, wciąż czuj­nie wy­pa­tru­jąc za­gro­żeń. Nagle płyta pod stopą Ja­cen­te­go wy­da­ła cichy suchy trzask.

 

– Na zie­mię! – wrza­snął Więz.

 

Ni­ko­mu nie trze­ba było tego dwa razy po­wta­rzać. Nawet An­de­ro­wi. Rzu­ci­li się na po­sadz­kę. Mo­ment póź­niej cięż­kie ka­mien­ne pały prze­cię­ły po­wie­trze tam, gdzie jesz­cze przed chwi­la były głowy po­szu­ki­wa­czy. Fi­gu­ry ożyły. Ka­mien­ne go­le­my po­now­nie unio­sły broń do ciosu.

 

Tomi wy­szarp­nął zza pasa owal­ny amu­let.

 

– Dez­ak­ty­wa­cja! – wark­nął.

 

Naj­bliż­szy golem za­marł w pół ruchu.

 

Ruram skie­ro­wał na ko­lej­ną sta­tuę wy­cią­gnię­ta z rę­ka­wa różdż­kę. Strze­li­ła iskra. Tra­fio­ny nią golem za­trzy­mał się, zżółkł i za­czął się roz­pły­wać, gdy ka­mień, sta­no­wią­cy jego isto­tę prze­trans­mu­to­wał się w masło.

 

Ja­cen­ty zręcz­nie unik­nął ciosu ma­czu­gi, za­nur­ko­wał pod lewą ręką fi­gu­ry i do­ty­ka­jąc jej ust za­wo­łał:

 

– Szem-Ham­ma-Po­rasz!

 

Golem od­wró­cił się, uniósł pałę i ru­chem peł­nym gra­cji roz­trza­skał po­stę­pu­ją­ce­go za nim ko­lej­ne­go ka­mien­ne­go po­two­ra. Potem jesz­cze jed­ne­go. Na twarz Ja­cen­te­go wy­stą­pi­ły si­no­czer­wo­ne plamy, gdy sku­pił on mak­sy­mal­nie swoją wolę na ste­ro­wa­niu fi­gu­rą. Golem za­krę­cił ma­czu­gą wokół swej nie­kształt­nej głowy, po czym po­słał ją z prze­ni­kli­wym zgrzy­tem ponad sku­lo­ny­mi ma­ga­mi – tam, gdzie ostat­nia sta­tua usi­ło­wa­ła do­się­gnąć swoją bro­nią An­de­ra. Ten jed­nak – pisz­cząc prze­raź­li­wie – nad­zwy­czaj spraw­nie uni­kał tra­fie­nia. Roz­legł się głu­chy łomot gdy po­cisk wbił się w plecy go­le­ma z taką siłą, że ten roz­sy­pał się w kupkę gruzu.

 

Za­le­gła cisza.

 

– Szem-Ham­ma-Po­rasz! – mruk­nął po chwi­li Ruram z uzna­niem – Jesz­cze nie wi­dzia­łem, żeby komuś to za­klę­cie się udało.

 

– Ja też – Ja­cen­ty od­dy­chał cięż­ko – ale mu­sia­łem im­pro­wi­zo­wać. O rety… Aż za­schło mi w gar­dle – dodał po chwi­li.

 

– W ogóle jest tu dziw­nie sucho – za­uwa­żył Tomi – to pew­nie ta ba­rie­ra… No do­brze. Idzie­my dalej. Może teraz ja pierw­szy?

 

– Z miłą chę­cią. – W glo­sie Ja­cen­te­go sły­chać było ulgę.

 

Ko­ry­tarz koń­czył się ślepą ścia­ną. Nic nie wska­zy­wa­ło, by było tam ja­kieś przej­ście. Żad­ne­go śladu dźwi­gni, ilu­zji, skryt­ki – po pro­stu cze­go­kol­wiek.

 

– No to klops – stwier­dził po kilku bez­sku­tecz­nych pró­bach zna­le­zie­nia cze­goś kon­kret­ne­go Tomi – Nie po­zo­sta­je nam nic in­ne­go, jak spraw­dzić do­kład­nie bocz­ne ścia­ny.

 

– A także pod­ło­gę. I sufit. – dodał Ruram Pa­ru­ram – Bierz­my się do ro­bo­ty!

 

Przy bla­dym świe­tle ma­gicz­nej kuli trzej cza­ro­dzie­je ba­da­li skru­pu­lat­nie ścia­ny ko­ry­ta­rza. Za ich ple­ca­mi Ander spo­glą­dał nie­pew­nie to na skle­pio­ny sufit, to na le­żą­ce na pod­ło­dze szcząt­ki go­le­mów, z któ­rych jeden roz­pły­wał się już w tłu­stą ka­łu­żę. Co chwi­lę wzdy­chał i po­trzą­sał głową wy­ra­ża­jąc w ten spo­sób swój nie­ko­niecz­nie po­zy­tyw­ny sto­su­nek do pod­ziem­nych przy­gód.

 

Po ja­kimś cza­sie mil­cze­nie prze­rwał Tomi.

 

– Wie­cie – po­wie­dział prze­su­wa­jąc de­li­kat­nie opusz­ka­mi pal­ców po ko­lej­nych pły­tach z ba­zal­tu – jedno mnie cie­szy. Skoro nie ma tu żad­nych wcze­śniej­szych ofiar tych cho­ler­nych go­le­mów, to ra­czej nie było tu ni­ko­go przed nami.

 

– Tak? – Ja­cen­ty nie wy­glą­dał na prze­ko­na­ne­go.

 

– Jasne. W końcu gdyby ktoś się bił z tymi ka­mien­ny­mi pa­łu­ba­mi, to albo on by padł albo one. A ko­ry­tarz był czy­sty.

 

– E, tam. Wy­star­czy­ło­by, żeby ów ktoś nie był takim fajt­ła­pą jak ja i nie ak­ty­wo­wał pu­łap­ki…

 

Ruram uśmiech­nął się pod nosem. (Tu drob­ne wy­ja­śnie­nie od au­to­ra dla ewen­tu­al­nych kry­ty­ków do­ko­nu­ją­cych roz­bio­ru gra­ma­tycz­no-lo­gicz­ne­go tej dziej­by. Jako cza­ro­dziej, i to eks­pe­ry­men­tu­ją­cy cza­ro­dziej, Ruram był, oczy­wi­ście, w sta­nie uśmiech­nąć się nad nosem. Jed­nak­że nie zro­bił tego, gdyż po pierw­sze nie chciał się po­pi­sy­wać, po dru­gie zaś wolał, by jego uśmie­chu nie za­uwa­żo­no. Ko­niec wy­ja­śnie­nia.)

 

Po­szu­ki­wa­nia przej­ścia tym­cza­sem trwa­ły. Upły­nę­ło czasu ani mało, ani wiele, jeno tyle, ile wła­śnie upły­nę­ło, gdy znów ciszę prze­rwał Tomi:

 

– Jest! – krzyk­nął cicho. – Coś zna­la­złem. Tu jest dźwi­gnia.

 

Dwaj po­zo­sta­li ma­go­wie po­de­szli do To­mie­go, który wska­zy­wał na jeden z ka­mie­ni, ni­czym, na oko, nie róż­nią­cy się od po­zo­sta­łych. Ander wciąż trzy­mał się z tyłu. Cza­ro­dzie­je ostroż­nie son­do­wa­li my­śla­mi oto­cze­nie głazu sta­ra­jąc się wy­kryć obec­ność ko­lej­nych pu­ła­pek. Wszyst­ko jed­nak wska­zy­wa­ło na to, że pod płytą na­praw­dę ukry­ty jest me­cha­nizm otwie­ra­ją­cy se­kret­ne drzwi. Tomi ze­brał się w sobie i naj­pierw, na próbę, lekko na­ci­snął płytę. Nawet nie drgnę­ła. Pchnął moc­niej. Nadal nic. Na­parł w końcu na ka­mień z całej siły. Płyta ustą­pi­ła i z ni­skim chrzę­stem za­głę­bi­ła się w ścia­nie może o pół­to­ra cala. Cza­ro­dziej zwol­nił na­cisk. Głaz chro­bo­cząc po­wró­cił na po­przed­nią po­zy­cję.

 

Przez chwi­lę nic się nie dzia­ło, a ma­gi­cy roz­glą­da­li się wokół nie­pew­ni, czego się spo­dzie­wać. Jed­nak po krót­kim cza­sie o pół sąż­nia w prawo od dźwi­gni na bocz­nej ścia­nie ko­ry­ta­rza po­ja­wił się jakby ry­su­nek – mgli­sty i nie­wy­raź­ny. Stop­nio­wo na­bie­rał ostro­ści i kształ­tów for­mu­jąc kształt cięż­kich, ma­syw­nych drzwi. Potem na­brał re­al­no­ści. Linie ry­sun­ku stały się szcze­li­na­mi w gład­kiej okła­dzi­nie ko­ry­ta­rza, łuki skrzy­deł od­dzie­li­ły się od por­ta­lu, szczęk­nę­ły za­wia­sy – i z ci­chym szme­rem po­dwój­ne wrota otwar­ły się uka­zu­jąc krót­kie, ostro­łu­ko­we przej­ście do nie­wiel­kiej, ciem­nej ko­mo­ry.

 

Tomi po­słał przo­dem swoją lśnią­cą kulę. We­wnątrz pod­ziem­nej kom­na­ty coś po­ły­ski­wa­ło. W du­szach cza­ro­dzie­jów cie­ka­wość wy­gra­ła z ostroż­no­ścią – drżąc z emo­cji prze­kro­czy­li wrota i po kilku kro­kach zna­leź­li się w spo­rym sze­ścien­nym, po­miesz­cze­niu. Na szczę­ście dla nich, wię­cej pu­ła­pek kon­struk­to­rzy tego skarb­ca nie prze­wi­dzie­li, obyło się więc bez ścian ognia, spa­da­ją­cych na głowę ko­wa­deł, to­czą­cych się ka­mien­nych kul, szty­le­tów wy­rzu­ca­nych ze ścian i in­nych nie­przy­jem­no­ści, ja­ki­mi zwy­kle na­szpi­ko­wa­ne są takie miej­sca.

 

Na pod­ło­dze po­miesz­cze­nia znaj­do­wa­ło się kil­ka­na­ście rów­nych sto­sów uło­żo­nych ze sztab sre­brzy­ste­go me­ta­lu. Każda szta­ba miała roz­miar mniej-wię­cej przed­ra­mie­nia ro­słe­go męż­czy­zny. Ander, który w ślad za ma­ga­mi wsu­nął się do ko­mo­ry, ujął w dło­nie dwie z owych sztab. Chwi­lę ważył je w rę­kach, dla pew­no­ści stuk­nął nimi kilka razy o sie­bie wsłu­chu­jąc się w ich brzęk, po czym wy­krzyk­nął zdu­mio­ny:

 

– Dy to że­la­zo!

 

Ja­cen­ty i Tomi po­pa­trzy­li naj­pierw na sie­bie, potem na metal, potem na An­de­ra i naraz gruch­nę­li strasz­li­wym, nie­po­wstrzy­ma­nym śmie­chem. Ruram też chi­cho­tał z głębi brody.

 

– Że­la­zo… że­la­zo! – Więz aż krztu­sił się ze śmie­chu. – No tak, jasne! Skarb z końca epoki brązu! Bu­ha­ha­ha!

 

– Tak! – re­cho­tał Tomi. – W owych cza­sach że­la­zo droż­sze było od złota! A to, tu, jest bar­dzo do­brej ja­ko­ści. To na pewno naj­więk­szy skarb tam­tych cza­sów. Szko­da, że dziś prak­tycz­nie bez war­to­ści.

 

– Za po­zwo­le­niem, pa­nocz­ku – Ander przy­mru­żył chy­trze oczy – praw­da jest, co to nie złoto, ani tyż inne dy­ja­men­ty. Ale, coby to war­to­ści nie miało, to nie! Brat mój ro­dzo­ny za ko­wa­la we w Ho­bo­ku robi, to i wiem, jak dobry su­ro­wiec ode pod­łe­go od­róż­nić. Gdy­by­śwa za­mó­wi­li tyla do­bre­go że­la­za u kra­sna­li, to oni po­li­czy­li­by za nie, aże po­li­czy­li! A tak, to zapas dla na­szych kuźni mamy. Jeno – za­jąk­nął się – ile ze z tego pa­nocz­ki cza­ro­dzie­je chcą dla sie­bie, a ile nam zo­sta­wią?

 

– A na cóż mi to że­la­zi­wo?! – zdu­miał się Ruram – Ja nic z tego nie chcę.

 

Ja­cen­ty i Tomi rów­nież po­krę­ci­li gło­wa­mi na znak, że re­zy­gnu­ją ze swo­jej czę­ści zna­le­zi­ska.

 

– We w takim razie – od­parł wdzięcz­ny stróż prawa – proś­bę jedną mam, coby pa­nocz­ki po­mo­gli mi wy­ta­ra­skać całe to że­la­stwo na górę.

 

– Nie ma spra­wy – od­po­wie­dział Tomi.

 

Ma­go­wie przez mo­ment na­ra­dza­li się, po czym Ander z Ja­cen­tym ru­szy­li ku stud­ni, a Ruram i Tomi zo­sta­li w skarb­cu. Nie mi­nę­ło kilka chwil, a od stro­ny ko­ry­ta­rza do­biegł ich naj­pierw okrzyk prze­stra­chu, potem głu­chy, tępy huk, a na­stęp­nie stłu­mio­ne po­ję­ki­wa­nie.

 

– Co się stało?! – za­wo­łał za­nie­po­ko­jo­ny Ruram Pa­ru­ram.

 

– Wasz przy­ja­ciel na maśle się gib­nął i łe­pe­ty­ną o mur wy­ciął! – za­wo­łał Ander. – Ło, la­bo­ga!

 

Ma­gi­cy rzu­ci­li się na pomoc. Ka­łu­ża tłusz­czu po­kry­wa­ła już sporą po­wierzch­nię ko­ry­ta­rza. Po­środ­ku sie­dział Więz i kiwał się z boku na bok, to­cząc do­oko­ła nieco błęd­nym wzro­kiem.

 

– Co też ci do głowy wpa­dło, żeby trans­mu­to­wać go w masło?! – jęk­nął z wy­rzu­tem do Ru­ra­ma.

 

– Wiesz, hmmm, w sumie cho­dzi o to, że liczę na za­sko­cze­nie. Jeśli ktoś, przy­kła­do­wo, zo­rien­tu­je się nagle, że wal­czy ma­śla­nym mie­czem, to dra­stycz­nie spada jego chęć do walki. Jego kom­pa­nom zresz­tą też.

 

– Ro­zu­miem, ro­zu­miem – wes­tchnął Ja­cen­ty. – Ale mógł­byś prze­wi­dzieć efek­ty ubocz­ne.

 

– Prze­pra­szam – mruk­nął skru­szo­ny cza­ro­dziej.

 

Na szczę­ście, poza chwi­lo­wym za­mro­cze­niem, Ja­cen­te­mu nic się nie stało. Po chwi­li po­zbie­rał się on z pod­ło­gi, kil­ko­ma za­klę­cia­mi oczy­ścił swoja szatę z tłu­stych plam i wraz z po­zo­sta­ły­mi ma­ga­mi za­brał się za trans­port że­la­za.

 

Cza­ro­dzie­je uwili długą rynnę z błę­kit­nej po­świa­ty. Jeden jej ko­niec znaj­do­wał się w skarb­cu, drugi zaś na po­wierzch­ni, tuż przy cem­bro­wi­nie stud­ni. A miała owa rynna tę wła­sność nie­zwy­kłą, że gdy Ander, bądź któ­ryś z cza­ro­dzie­jów we­pchnął że­la­zną szta­bę w dolny jej otwór, szta­ba owa wę­dro­wa­ła nią w górę na prze­kór prawu cią­że­nia i wy­ska­ki­wa­ła z im­pe­tem otwo­rem na­ziem­nym, gdzie łapał ją jeden z bur­mi­strzo­wych osił­ków, po czym ukła­dał ją sta­ran­nie na jed­nym z za­przę­żo­nych w osły wóz­ków, które to wózki od­wo­zi­ły na­stęp­nie su­ro­wiec do kuźni.

 

Przy całej tej ope­ra­cji obyło się na szczę­ście bez ga­piów – w go­spo­dzie wciąż bo­wiem trwał wy­stęp barda. Tak się zresz­tą cie­ka­wie zło­ży­ło, że do­kład­nie w mo­men­cie, gdy trzej zmę­cze­ni cza­ro­dzie­je po­wró­ci­li do obe­rży, bard wła­śnie koń­czył swoją opo­wieść:

 

"…Ja muszę! Tam na mnie cze­ka­ją!"

I upadł w ostat­nim krwo­to­ku.

I sko­nał. I wró­cił do kraju.

 

Hu­ra­ga­no­wy aplauz prze­to­czył się ni­czym grzmot po­tęż­ny pod bel­ko­wa­nym su­fi­tem głów­nej sali go­spo­dy. W oczach mło­dzień­ców pło­nął ogień, dziew­czę­ta pisz­cza­ły i mdla­ły, star­si ma­rzy­li o tym, by być młod­si, dzie­ci ma­rzy­ły, by być star­sze, a star­cy wspo­mi­na­li dawne czasy. Unie­sie­nie się­ga­ło ze­ni­tu. Je­dy­nie pe­wien za­plu­ty ka­rzeł, mal­kon­tent, ośmie­lił się gło­sić re­ak­cyj­ny pasz­kwil zie­ją­cy sa­dy­stycz­nym jadem nie­na­wi­ści, że au­to­rem przed­sta­wio­ne­go utwo­ru nie jest obec­ny tu bard, lecz sta­ro­żyt­ny pi­sarz o na­zwi­sku Zbroj­nic­ki. Zo­stał on jed­nak (ka­rzeł, nie pi­sarz ani tym bar­dziej bard!) znie­czu­lo­ny i wdep­ta­ny w zie­mię.

 

I do­brze mu tak!

 

Koniec

Komentarze

A mnie się po­do­ba, takie lek­kie jak pu­szek opo­wia­dan­ko na ko­niec dnia ;)
4/6

"Przy­cho­dzę tu od lat, ob­ser­wo­wać cud gwiazd­ki nad ko­lej­nym opo­wia­da­niem. W tym roku przy­pro­wa­dzi­łam dzie­ci.” – Gość Po­nie­dział­ków, 07.10.2066


- Ma­gicz­nie wzmoc­nio­na - Więz uśmiech­nął się pod nosem - spryt­ne, bar­dzo spryt­ne. - Cza­sa­mi źle za­pi­sa­ne dia­lo­gi. To taka tech­nicz­na uwaga ;)

Spo­koj­nie, Ruram miał prawo uśmiech­nąć się pod nosem. To niby oczy­wi­ste, że nie na czole, ale taki zapis ra­czej nie jest błęd­ny (wska­zu­je wła­śnie na to, że ten uśmiech nie był sze­ro­kim ba­na­nem, a  de­li­kat­nym uśmiesz­kiem). By­ło­by faj­nie gdy­byś z tego wy­ja­śnie­nia zo­sta­wił (Jako cza­ro­dziej, i to eks­pe­ry­men­tu­ją­cy cza­ro­dziej, Ruram był, oczy­wi­ście, w sta­nie uśmiech­nąć się nad nosem. Jed­nak­że nie zro­bił tego, gdyż po pierw­sze nie chciał się po­pi­sy­wać, po dru­gie zaś wolał, by jego uśmie­chu nie za­uwa­żo­no. Ko­niec wy­ja­śnie­nia.) Bo przy­znam, że nie je­stem do końca pewna, czy to rze­czy­wi­ście uwaga dla kry­ty­ków, czy część tre­ści. A tak raz wy­trą­cił­byś broń cze­pia­ją­cym się, dwa - byłby ko­micz­ny efekt.

Ocena tek­stu - patrz ko­men­tarz dj Jajko ;)

Dzię­ki, zapis dia­lo­gu w paru miej­scach po­pra­wi­łem.

Co do wtrą­ceń od au­to­ra do "róż­nych ro­dza­jów czy­tel­ni­ków", to w trze­cim opo­wia­da­niu z serii ("Droga do wiru") bę­dzie ich  wię­cej. Mam na­dzie­ję, że przy­czy­ni się to do zmniej­sze­nia nie­pew­no­ści, co do tego, czym one w isto­cie są... Nie jest to może zbyt czę­sto sto­so­wa­ny za­bieg li­te­rac­ki, ale po­gwar­ki au­to­ra z czy­tel­ni­ka­mi mo­ze­my zna­leźć u Di­de­ro­ta czy Do­ma­ga­li­ka.

Cie­ka­wy styl, zgrab­nie na­pi­sa­ne, fajny po­mysł. Do ni­cze­go się nie przy­cze­piam.
Po­zdra­wiam.

Nowa Fantastyka