- Opowiadanie: tomaszg - Kurak

Kurak

Coś, co przeleżało u mnie na dysku jakiś czas – miało to być chyba kino (opowiadanie?) drogi, ale... się skończyło, jak skończyło. Wrzucam dla potomności.

PS. Tekst w najnowszej wersji znalazł się w książce "Jest dobrze" (e-book za darmo: https://ridero.eu/pl/books/jest_dobrze/)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Kurak

Mówią, że kierowca jest szczęśliwy dokładnie w dwóch momentach, czyli wtedy, gdy kupuje samochód i wtedy, gdy go sprzedaje.

Coś w tym jest.

Nawet po wielu latach dokładnie pamiętam pewien upalny słoneczny dzień, w którym pojechałem na ulicę Żupniczą w nieistniejącej już Warszawie. Przeklinam go, choć spowodował, że moje życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni.

Wziąłem wtedy taksówkę. Nie pamiętam jaką, ale zdaje się, że Ele, bo w tamtym okresie życia zazwyczaj brałem Ele. Kosztowała mnie dokładnie dwadzieścia pięć złotych i dziewięć groszy, a kierowca ze znudzoną miną mlaskał i żuł gumę, i był naprawdę nieszczęśliwy, bo nie mógł zrozumieć, dlaczego cieszę się jak małe dziecko.

Nie wiem jakim autem jechałem, ale nawet po latach pamiętam, jak w radiu leciało „Widziałam orła cień”, i jak ludzie tego dnia narzekali na wszechobecny upał, pamiętam brak klimatyzacji i opuszczone szyby, a nawet popękaną skórę na czarnych skórzanych siedzeniach, do której dosłownie się kleiłem.

Zapłaciłem kierowcy z górką, a następnie stanąłem przed szlabanem wjazdowym tamtej firmy, wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do Herr Szmidta.

Starszy mężczyzna zszedł po jakichś dziesięciu minutach, przywitał się i z nieodgadnioną miną wprowadził mnie na teren.

Moja piękna stała na słońcu na parkingu nagrzanym od czerwcowego słońca i patrzyła się na mnie błagalnym spojrzeniem wielkich dumnych oczu. Nie widziałem jej od kilku tygodni, ale wyglądała tak samo pięknie jak wtedy, kiedy dałem się namówić na jej zakup mojemu dobremu znajomemu.

Wziąłem kluczyki od pana Helmuta i otworzyłem kabinę, skąd buchnęło duszne powietrze i przykra woń brudu i kurzu.

To nie napawało optymizmem, ale schyliłem się od strony kierowcy i pociągnąłem za odpowiednią dźwigienkę otwierającą maskę silnika. Ta odskoczyła z głośnym trzaskiem. Włożyłem pod nią dwa palce i zacząłem szukać uchwytu. Przez dłuższą chwilę nie mogłem znaleźć go trzęsącą się z emocji dłonią, w końcu jednak udało się, i podniosłem białą blachę, i oparłem ją na postawionym na sztorc pręcie.

Silnik wyglądał całkiem normalnie, jak to w każdym das Auto. Był zakurzony, ale cudownie kompletny. Nie brakowało przy nim żadnych osłon ani innych detali, i jedyne co się rzucało w oczy, to niezwykła ilość elementów i wszechobecna ciasnota.

Wsiadłem do kabiny, chwyciłem z czułością znaną mi wytartą kierownicę, wrzuciłem luz i odpaliłem motor. Odpalił od pierwszego, a jego odgłosy były najpiękniejszymi dźwiękami, jakie w życiu słyszałem.

Trrrrrrrrrrrrrr.

Poczułem się jak w doskonale znanym mi domu, w którym jeden rzut oka wystarcza, żeby potwierdzić, że wszystko jest w porządku.

Pełen porządek panował również w kabinie, w bagażniku i we wszystkich dokumentach. Podpisałem je, uścisnąłem rękę Herr Szmidta, który bynajmniej nie płakał, i od tej chwili mogłem już dysponować starym–nowym autem.

Było głośniejsze od mojego poprzedniego bolidu, ale miało przyjemnie krótki i cudownie precyzyjny lewarek od skrzyni biegów, jak również wewnętrzny obieg, prawdziwą klimatyzację i komputer, ten cudowny wynalazek pokazujący nawet chwilowe spalanie.

Dla mnie biednego chłopaka to był szczyt luksusu, i tego upalnego dnia siedząc w samochodzie, który jest wygodny, przestronny i tak niezwykle komfortowy, poczułem się jak król dzielnicy, a nawet świata.

Po odbiorze tego cuda czekało mnie zdjęcie kratki i oddanie haraczu w Urzędzie Komunikacji, umówiłem się też na wymianę oleju i krótki serwis u znajomego mechanika, który regularnie zajmował się moim poprzednim pojazdem.

Tego ostatniego ustawiłem na kolejny dzień. Fachowiec na widok auta tylko mruknął z zachwytu, potem od razu zaczął nad nim pracować, obiecując mi na odchodne, że będzie gotowe na wieczór.

Wieczorem rzeczywiście auto już czekało, a mój znajomy z tajemniczą miną powiedział tylko:

– Uważaj na niego.

Od tego momentu zaczęła się przygoda.

Pierwszy szok przeżyłem, gdy dzień później w bagażniku zauważyłem butlę od gazu, a pod maską byłem w stanie wskazać elementy najprostszej instalacji gazowej.

Drugi szok związany był z tym, że nie mogłem dodzwonić się do swojego fachowca, a znajomy gazownik, kumpel z lawy szkolnej, mruknął z zachwytem:

– Jezu, gdybym ja takie cudeńka wstawiał, to bym zbankrutował. Co najciekawsze, tu masz jeszcze dotrysk wody z klimatyzacji.

– Co z dowodem?

– Bez problemu. Profesjonalna robota. Wystawię ci papier, z którym udasz się do Wydziału Komunikacji.

– A sprawdzisz mi spaliny?

– Jasne.

Przeżyliśmy kolejny szok, bo silnik wydawał się spełniać z zapasem nawet normę Euro 5, która dopiero miała być wprowadzona na rynek.

Myłem swoje cudeńko i pucowałem je na najlepszych myjniach, tankowałem dobrym paliwem i uzbrajałem w różne drobne dodatki.

Po tygodniu coś mnie nagle zaniepokoiło. Dotarło do mnie, że jeździłem i jeździłem, a paliwa praktycznie nie ubywało. Zacząłem podejrzewać wskaźnik paliwa, i w pierwszej chwili chciałem udać gdzieś do jakiegoś warsztatu, nie udało mi się jednak znaleźć na to czasu i postanowiłem, że zatankuję, przejadę dłuższy odcinek i powtórzę całą operację.

Przeżyłem wtedy trzeci szok – jakby nie liczyć, auto paliło tylko litr na sto kilometrów.

Wielokrotnie chciałem porozmawiać z moim starym mechanikiem, ale w miejscu, gdzie normalnie urzędował, nie było nikogo, i powiedziano mi, że takiego człowieka w ogóle tu nigdy nie znali.

Pal jednak licho, moja biała strzała z kurakiem na masce miała wszystkie udogodnienia takie jak ABS, klimatyzacja czy duży bagażnik. Zacząłem się przyzwyczajać do jej drobnych niedogodności i z uśmiechem przyjmowałem komentarze znajomych, którzy przekonywali mnie do jej zmiany.

Najlepsza była zwłaszcza żona znajomego, która tak często powtarzała:

– Aaaa, to tutaj wymiotowałam na tylnym siedzeniu…

Małe dzielne autko znosiło wszystko i nie bało się dużych obciążeń, takich jak piłowanie silnika na dwójce pod górkę. Podobało mi się to wszystko, i w końcu poczułem zew, sprzedałem wszystko, co mam, i ruszyłem na włóczęgę.

To było dokładnie rok po zakupie. Zapakowałem twardą sukę aż pod dach, oddałem klucze do wynajmowanego mieszkania, włożyłem ciemne okulary i odpaliłem ten cholernie oszczędny silnik.

Nie miałem szyberdachu, więc otworzyłem wszystkie okna i nacisnąłem gaz do dechy.

Ruszyła powoli, od niechcenia, a rozpędzała się jeszcze wolniej, zupełnie jakby nie chciała stamtąd odjeżdżać.

Słychać ją było na całej ulicy.

Dojechałem do skrzyżowania i spojrzałem w prawo. Nic nie jechało, więc skręciłem w lewo, zaczepiając oczywiście lewym tylnym kołem o wysepkę na środku.

– Cholera – Trzasnąłem ręką o sypiącą się kierownicę i dodałem: – Wiedziałem! Wiedziałem! Wie–dzia–łem!

Późniejszej drogi dokładnie nie pamiętam, wiem tylko, że jechałem tam, gdzie oczy mnie poniosą.

Pierwsza była chyba Częstochowa, gdzie podziękowałem najświętszej panience za tak wspaniały dar, który dostałem od niebios.

Potem był Kraków, Praga i inne piękne miejsca kontynentu. Podróżowałem i cieszyłem się widokami, płacąc głównie za jedzenie. Jeżeli jakieś miejsce mi się podobało, to zostawałem tam na dłużej i próbowałem sobie dorobić. Nie byłem głupi i wiedziałem, że moje pieniądze się kiedyś skończą, a od czasu do czasu trzeba zapłacić za opony, olej, winiety, nocleg… no i paliwo. Nie były to zbyt duże wydatki, ale jednak musiałem je uwzględniać.

Uzależniłem się od tego wygodnego stylu życia, który zaczął mnie wciągać, coraz bardziej i bardziej. Miałem wszystko, co najważniejsze, czyli świeże powietrze, słońce, wiatr, deszcz… a silnik klekotał i klekotał, cokolwiek do niego nie lałem.

Trrrrrrr

Ten dźwięk towarzyszył mi z rana, w południe i wieczorem. Polubiłem go, bo w tym modelu nie był zbyt natarczywy.

Trrrrr, tttrrrr, ttrrrttrrr

Nauczyłem się rozróżniać nawet drobne zmiany w brzmieniu. Wiedziałem, kiedy paliwo było gorsze, kiedy trzeba zmienić olej, a kiedy ruszyć śrubkę przy pompie. Wszystko zaczęło być podporządkowane temu, żeby auto było zawsze w doskonałej kondycji. Wybierałem najlepszych fachowców, kupowałem najdroższe smary, majsterkowałem patrząc z wyższością na inne auta na przygodnych parkingach, które stały cicho bez żadnego zainteresowania ze strony nieczułych właścicieli.

Czasem myślałem sobie, że to najlepsze życie we wszechświecie. Owszem, brakowało mi własnej rodziny, ale tłumaczyłem sobie, że niedługo znajdę miejsce, gdzie będę chciał zostać na zawsze, i wtedy na pewno raz dwa znajdę wybrankę swojego serca.

W międzyczasie czytałem doniesienia o nowych samochodach, które paliły dziesięć razy więcej i spełniały kolejne normy czystości spalin.

Śmiałem się z tego do rozpuku, i jeździłem wzdłuż, i wszerz Europy, przeżywając kolejne przygody, zdobywając doświadczenie… i kolejne szramy na karoserii mojej strzały. Bo drobne obcierki też się niestety zdarzały – raz na przykład wyjechał mi rowerzysta i nie było szansy go ominąć, innym razem samochód na pasie obok wpadł w poślizg i dotknął delikatnie mojego zderzaka.

Widziałem, że w Polsce ograniczania prędkości są jedynie wskazówkami, z kolei w Szwajcarii są świętością i stawia się je tam, gdzie mają sens. Zobaczyłem, że Włosi czy Francuzi potrafią rysować auta i nie zważają na to, jak bardzo są zniszczone.

Im dalej na wschód, tym bardziej trzeba było uważać na śmierdzące spaliny.

Poznałem wszystko, co tylko możliwe, od radości przy poślizgach do kryzysu o trzeciej w nocy, gdy człowiek niepostrzeżenie obojętnieje i wszystko odpływa w niebyt.

I tak z dni zrobiły się tygodnie, z tygodni miesiące, z miesięcy lata, a ja się w końcu obudziłem i zacząłem dochodzić do wniosku, że coś jest nie tak.

Pierwsza refleksja przyszła w nocy. Zacząłem przysypiać za kierownicą i zjeżdżać na samochód, który pędził na mnie z przeciwka. Od śmierci dzieliły mnie tylko sekundy. Obudziłem się dosłownie w ostatniej sekundzie na dźwięk klaksonu, zrobiłem odruchowo kontrę i na szczęście jakoś opanowałem kierownicę.

Tamtej nocy chciałem się tylko wyspać. Nie wiem nawet jak zjechałem na pobocze ani co było dalej, ale wtedy obudziłem się kilka godzin później – siedziałem za kierownicą, silnik był zgaszony, światła awaryjne zapalone i akumulator dosyć mocno rozładowany.

Obudziło się mnie pukanie policjanta w szybę. Siedziałem za kółkiem i najwyraźniej byłem uzależniony, ale wtedy jeszcze tłumaczyłem sobie, że jestem słaby i że wystarczy się wyspać.

Suka zaczęła przyzywać mnie swoim spojrzeniem z rana, nie dawała spać, trzymała mnie.

Kolejne otrzeźwienie przyszło również w nocy. Zacząłem przysypiać za kierownicą jadąc sto sześćdziesiąt na autobanie. Jechałem i nagle na środku szosy zobaczyłem coś, jakiś przedmiot, pewnie kawałek opony czy coś podobnego. Nie udało mi się tego wyminąć, i przedmiot znalazł się między kołami, a mnie zmroziło, gdy poczułem i usłyszałem odgłosy przeraźliwie zdzieranego metalu.

Otrzeźwiałem się i nasłuchiwałem, czy coś nie stuka albo nie skrzypi, na szczęście grat jechał dalej.

Kilka razy miałem z nią jeszcze kilka ciekawych historii, na przykład tę, gdy dzięki mnie przygodny pasażer prawie nie dostał zawału serca. Nieważne skąd się wziął w moim aucie, ale przestraszyłem go tak mocno, gdyż przestawiłem pojazd pod stacją benzynową, gdy poszedł do toalety.

Byłem jednością z białą strzałą. Jadłem i piłem w środku, i zamontowałem nawet uchwyty do kubków.

Coś ostatecznie umarło, gdy zacząłem chorować. Diagnoza była jasna. Stwierdzono lekkie zatrucie związkami chemicznymi i chroniczne przemęczenie. Nie miałem siły, żeby kontynuować podróż. Szczęście w nieszczęściu, że byłem wtedy w pobliżu moich dobrych znajomych, którzy mogli mnie przygarnąć.

Spędziłem tam dokładnie miesiąc, podczas którego wszystko odsypiałem. To było wspaniałe życie, ale ja potrzebowałem stabilizacji i spokoju.

Sprzedałem swoją białą strzałę i patrzyłem, jak odjeżdża ku zachodzącemu słońcu.

 

 

***

 

 

„Z ostatniej chwili: w nowych samochodach znaleziono dowody na to, że spaliny nie są tak czyste jak wpisano w dokumentach homologacyjnych. Problem dotyczy przede wszystkim jednostek Volkswagena używanych w Skodach, Audi, Seatach, podobne kwestie dotyczą wyrobów Mercedesa, Peugeota i Citroena.

Ilość dotkniętych problemem samochodów idzie w miliony, w sprawie trwa śledztwo.”

 

 

***

 

 

Przyzywała mnie w nocy, zupełnie jakby źle jej było u nowych właścicieli, którzy nawiasem mówiąc oszukali mnie.

Śniło mnie się, jak znowu wciskam jej pedał w podłogę, i jak rozpędza się osiemnaście sekund do setki, śniło mi się jak patrzę przez jej porysowaną szybę, i śnił mi się jej schowek, którego rysa na zawsze zapadła mi w pamięci.

Ale to jeszcze nic. Kiedyś obudziłem się przekonany, że wystawiłem ją na aukcji i że kupcy nie zjawili się przez miesiąc. Pamiętałem, że chciałem odzyskać prowizje z aukcji i pamiętałem, że wsiadłem do niej z radością pod naszym szpitalem. W śnie była zima, a ja jej nie czułem w środku swojej ukochanej maszyny.

 

 

***

 

 

„Producenci proponują rozwiązania, które spowodują, że układy zmodyfikowanych aut cały czas będą działać pod obciążeniem. Nikt nie wie, jakie skutki dla ich trwałości to przyniesie, niemniej jednak auta bez przeróbek mają mieć odbierane dowody rejestracyjne.

W nowych samochodach wprowadza się kolejne ograniczenia dotyczące korzystania z nich. Są one znacznie bardziej dotkliwe niż konieczność wypalania filtrów DPF w ściśle określonych warunkach, ale Unia potwierdza ich zgodność z prawem. Korzysta się tutaj z procedur wypracowanych przez producentów kart graficznych, którzy deklarowali utratę gwarancji w przypadku, gdy te są używane siedem dni w tygodniu przez dwadzieścia cztery godziny.

Wielu dziennikarzy śledczych zaczyna sugerować, że koncerny z rządem niemieckim lobbowały za wprowadzeniem niemożliwych do spełnienia standardów emisji spalin po to, aby wyeliminować z rynku konkurencję. W trakcie śledztwa okazuje się, że firma Bosch ma patent na dziesięciokrotnie zmniejszenie ilości szkodliwych związków w spalinach… nieujawniony z uwagi na brak zgodności z gamą produktów firmy.

Wszyscy zapominają, że już w 2001 można było kupić auta, które paliły po trzy i pół litra, a kolejne konstrukcje były znacznie bardziej paliwożerne”.

 

 

***

 

 

„Z ostatniej chwili: po aferze w motoryzacji kolejna wybuchła w informatyce. W układach firmy Intel znaleziono szereg błędów, a niektórzy niezależni badacze wskazują na przewagę tych produktów mogącą wynikać z tego, że zabrakło w nich wielu podstawowych zabezpieczeń. Widać panikę akcjonariuszy firmy i delikatnie mówiąc nieprzygotowane prezentacje kolejnych procesorów, jak również rezygnację CEO z powodów osobistych.

Cała branża informatyczna jest wstrząśnięta… i nie ma tygodnia bez złych wieści. Ciągle słyszymy o wyciekach danych, takich jak informacje z trzech bilionach shakowanych kont mailowych w serwisach Yahoo… czy miliardów kont w twarzo–książce…

Pomimo oczywistych faktów pokazujących poważne problemy z jakością politycy deklarują pomoc dużym koncernom i zapewniają, że nie pozwolą im upaść, gdyż pracuje w nich zbyt wiele osób.

Nieoficjalnie mówi się o tym, że w budżetach kolejnych państw będą umieszczane spodziewane wpływy z kar dla dużych firm, podobnie jak dawno temu wpływy z mandatów z Polsce.

Ciekawe, że wraz z tą deklaracją coraz więcej słychać o skandalu z firmą Kaspersky, której produkty mają zostać wycofane z jednego z głównych rynków po niepotwierdzonych podejrzeniach współpracy firmy z KGB. Czystym zbiegiem okoliczności jest to, że na historii z Kasperskim zyskują lokalni producenci innych znacznie niżej ocenianych programów antywirusowych… I kolejnym zbiegiem okoliczności jest to, że specjaliści od bezpieczeństwa nie popierają rezolucji A8–0189/2018”.

Koniec

Komentarze

Bardzo fajnie się zaczyna, nieźle się trzyma aż do prawie samej końcówki, po czym, po sprzedaży auta, robi się, jak dla mnie, mało jasne i ostatecznie na koniec, zamiast petardy, dostajemy rozmyte, niejasne i ostatecznie, jak dla mnie, rozczarowujące zakończenie. Szkoda, bo do 2/3 tekst zapowiadał świetny, trochę Kingowski w swej naturze horror o uzależnieniu od uczłowieczanej (przez właściciela?) maszyny.

ninedin.home.blog

Pomysł na demoniczny samochód mi się bardzo podobał. Podróż bohatera przez Europę, coraz większe uzależnienie od samochodu… z niecierpliwością czekałam na zakończenie. I tu się niestety rozczarowałam. Właściwie nie wiem, co chciałeś powiedzieć. I jeszcze ten nagły wtręt informatyczny. Nawet jak na spiskową teorię dziejów jakieś to takie rozmyte i niekonkretne.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nie bardzo rozumiem, o czym chciałeś nam opowiedzieć, Tomaszu. Tekst pełen jest drobiazgowych opisów samochodu, jego uruchamiania, jazdy itd. i zapowiada się na kolejne opowiadanie o diabelskiej maszynie (kto jeszcze pamięta czeski horror "Wampir z Feratu"?), ale gdzieś po drodze (nomen omen) autor zmienia zdanie i skręca w publicystkę, teorie spiskowe, przytacza newsy z branży motoryzacyjnej i informatycznej… totalnie gubiąc/porzucając wątki i olewając rozpoczętą fabułę.

Już wcześniej byłem lekko zdezorientowany podczas lektury. Akcja kluczy, myśli narratora błądzą, skupiają się na niepotrzebnych detalach, autor źle używa pewnych określeń, błędnie stosuje pozorne "synonimy'", prowadzi fabułę w sposób absolutnie chaotyczny, a czytelnik wciąż ma nadzieję, że kierowca wie, dokąd jedzie.

Nadaremnie.

Auto występujące w teście raz jest cudem techniki, raz starym gratem, raz małym samochodem, raz ma duży bagażnik, raz sypie mu się kierownica, a innym razem jest lepiej wyposażone niż najnowsze modele itd. Znajomy mechanik znika, starszy facet we wstępie jest Helmutem z jakiegoś powodu, Warszawa przestaje istnieć (sic!), narrator zatrzymuje się czasem w podróży, by dorobić, a potem dopiero mija kilka dni, jakaś znajoma wspomina, że wymiotowała na tylnym siedzeniu tego samochodu????, a ja pytam WTF?!! i nie wiem zupełnie o co Autorowi chodziło. I dlaczego wybrał taki tytuł.

Technicznie jest kiepsko. Powtórzenia, szalejące przecinki, dziwny szyk, nienaturalnie skonstruowanych i rozbudowanych zdań. 

Warsztatowo też słabo. Kompozycja totalnie przetrącona w końcówce, masa niepotrzebnych detali, opisów gestów, czynności, porzucone wątki, postacie, brak myśli przewodniej i sensu. Podejrzewam, że wiele wydarzyło się w głowie Autora, ale o części ważnych elementów fabuły zapomniał on podczas pisania. Albo pisał metodą "na rympał", co mu ślina na język przyniosła.

 

Poniżej tylko kilka przykładów różnego rodzaju zgrzytów:

 

Nie wiem jakim autem je­cha­łem, ale nawet po la­tach pa­mię­tam, jak w radiu le­cia­ło „Wi­dzia­łam orła cień”, i jak lu­dzie tego dnia na­rze­ka­li na wszech­obec­ny upał, pa­mię­tam brak kli­ma­ty­za­cji i opusz­czo­ne szyby, a nawet po­pę­ka­ną skórę na czar­nych skó­rza­nych sie­dze­niach, do któ­rej do­słow­nie się kle­iłem.

 

– zdanie zbyt długie, opis taksówki niepotrzebny 

 

Za­pła­ci­łem kie­row­cy z górką, a na­stęp­nie sta­ną­łem przed szla­ba­nem wjaz­do­wym tam­tej firmy, wy­cią­gną­łem te­le­fon i za­dzwo­ni­łem do Herr Szmid­ta.

 

– po co wspominasz o każdej czynności bohatera? Dlaczego piszesz "tamtej firmy" jakbyśmy wiedzieli, o jaką firmę chodzi?

 

 

To nie na­pa­wa­ło opty­mi­zmem, ale schy­li­łem się od stro­ny kie­row­cy i po­cią­gną­łem za od­po­wied­nią dźwi­gien­kę otwie­ra­ją­cą maskę sil­ni­ka.

 

– schylił się od strony kierowcy? Odpowiednią dźwigienkę? A były tam inne?

 

Wsia­dłem do ka­bi­ny, chwy­ci­łem z czu­ło­ścią znaną mi wy­tar­tą kie­row­ni­cę, wrzu­ci­łem luz i od­pa­li­łem motor. Od­pa­lił od pierw­sze­go, a jego od­gło­sy były naj­pięk­niej­szy­mi dźwię­ka­mi, jakie w życiu sły­sza­łem.

 

– odpaliłem, odpalił

 

 

Po­czu­łem się jak w do­sko­na­le zna­nym mi domu, w któ­rym jeden rzut oka wy­star­cza, żeby po­twier­dzić, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku.

Pełen po­rzą­dek pa­no­wał rów­nież w ka­bi­nie, w ba­gaż­ni­ku i we wszyst­kich do­ku­men­tach.

 

– w porządku, porządek

 

Było gło­śniej­sze od mo­je­go po­przed­nie­go bo­li­du, ale miało przy­jem­nie krót­ki…

 

– bolidu? Wiesz co to bolid?

 

Dla mnie bied­ne­go chło­pa­ka to był szczyt luk­su­su, i tego upal­ne­go dnia sie­dząc w sa­mo­cho­dzie, który jest wy­god­ny, prze­stron­ny i tak nie­zwy­kle kom­for­to­wy, po­czu­łem się jak król dziel­ni­cy, a nawet świa­ta.

 

– był nie jest. Czemu zmieniasz czas narracji?

 

Myłem swoje cu­deń­ko i pu­co­wa­łem je na naj­lep­szych myj­niach, tan­ko­wa­łem do­brym pa­li­wem i uzbra­ja­łem w różne drob­ne do­dat­ki.

 

– uzbrajał w dodatki?

 

To było do­kład­nie rok po za­ku­pie. Za­pa­ko­wa­łem twar­dą sukę aż pod dach, od­da­łem klu­cze do wy­naj­mo­wa­ne­go miesz­ka­nia, wło­ży­łem ciem­ne oku­la­ry i od­pa­li­łem ten cho­ler­nie oszczęd­ny sil­nik.

 

– a czemu twardą sukę? Był stary grat, moja piękna, biała strzała itd. 

 

Zo­ba­czy­łem, że Włosi czy Fran­cu­zi po­tra­fią ry­so­wać auta i nie zwa­ża­ją na to, jak bar­dzo są znisz­czo­ne.

 

– potrafią rysować auta? To jakaś umiejętność? Może ołówkiem na papierze?

Po przeczytaniu spalić monitor.

Cóż, Tomaszug, uczyniłeś samochód bohaterem opowiadania, wobec którego pozostałam całkowicie obojętna, albowiem auta zupełnie mnie nie interesują i nie rozumiem fascynacji nimi.

Końcowe wiadomości z ostatniej chwili skutecznie zaciemniły odbiór opowiadania.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka