
Srebrzysty algorytm
Srebrzysty algorytm
Gdy Józef Kowalczyk, urzędnik magistratu, obudził się w sobotę, po dobrze przespanej nocy, zobaczył na ścianie dziwną arabeskę. Srebrne zawijasy wiły się po żółtej ścianie niczym węże, ale w odróżnieniu od nich rozdzielały się, kręciły pętle i ponownie łączyły w jeden strumień. Przetarł oczy i spojrzał jeszcze raz. Niestety, wzory dalej kotłowały się na pokrytym starą farbą murze. Opadł na poduszkę, zasłonił oczy dłońmi. Przekręcił szyję w lewo i prawo, podniósł się – nadal z zasłoniętymi oczami – i potrząsnął głową. Powoli odjął dłonie, otworzył powieki. Wzór nie zniknął. Wciąż wił się wężowymi półkolami.
Zerwał się z łóżka i wybiegł z sypialni. Przez salon i korytarz wpadł do kuchni, nalał sobie szklankę wody. Wypił ją duszkiem. Rozejrzał się po ścianach. Tu wszystko było normalnie.
Wrócił do salonu, podszedł do progu sypialni. Zajrzał do środka i szybko zamknął drzwi.
Usiadł na kanapie, postawił przed sobą na ławie laptopa. Kliknął pasek adresu przeglądarki, przygotował palce, by wpisać wyszukiwaną frazę, która w ciągu ułamków sekund miała popędzić na serwery Google i wrócić z wynikami wyszukiwania. Ale co miał wpisać? Jak to nazwać?
„Srebrne esy-floresy na ścianie” – wystukał. Pojawiły się reklamy tapet, fototapet, naklejek na ścianę, a nawet kocyków dla dzieci. Kliknął link do drugiej strony wyników. Kiedy ostatnio to robił? Chyba kilkanaście lat temu. Dalej nic. Miał wrażenie, że niespodziewane wzorki na ścianie coś mu przypomniały. Coś, o czym dawno zapomniał. Ale co?
Klikał środkowym przyciskiem myszy, otwierając w nowych zakładkach trzecią i czwartą stronę wyników.
***
W ponurym gmachu panował spokój – pracownicy jeszcze się nie zjawili. Za jakiś czas rozświetlą pokoje blaskiem żarówek i wypełnią korytarze szaloną bieganiną z papierami.
Jeden pokój zawsze był spokojny, ciemny. Każdy, kto koło niego przechodził, przyśpieszał kroku.
Gdy Józef, siedząc w swoim mieszkaniu, kliknął link do piątej strony wyników, w ciemnym pokoju zaświeciła się lampka.
***
Koło jedenastej ruszył się z salonu do kuchni, zrobić kawę. Z kubkiem w dłoni wyszedł na długi, wspólny balkon, ciągnący się przez całą szerokość tylnej ściany, aż do sąsiedniej kamienicy. Wychylił się przez barierkę i spojrzał w dół. Ciemna studnia podwórka, leżącego pomiędzy kilkoma starymi budynkami, była brudna jak zwykle. Przespacerował się po balkonie, mijając wejścia do innych mieszkań, aż doszedł do ostatnich drzwi, prowadzących do mieszkania Woźniaka. Zobaczył nieogoloną gębę sąsiada, siedzącego nad miską zupy. Nie lubił go. Woźniak mieszkał w sąsiedniej kamienicy, więc na szczęście nie spotykał go na klatce schodowej. Sąsiad podniósł wzrok, ich spojrzenia się spotkały. Kowalczyk szybko wrócił do swojej kuchni.
Usłyszał pukanie. Było głośne, niosło się po całym mieszkaniu. Przeszedł do wąskiego, długiego przedpokoju i otworzył drzwi. Dwóch typów, w czarnych płaszczach i kapeluszach, wepchnęło się do środka. Nie zdążył zareagować. Mniejszy z intruzów zamknął za sobą drzwi. Wyższy wyciągnął jakąś legitymację, machnął nią Józefowi przed nosem, wsadził z powrotem do kieszeni i zapytał:
– Józef Kowalczyk?
– Tak – odpowiedział odruchowo.
– Józef, jasne – mruknął ten mniejszy, oglądając żółtą tapetę w delikatne białe wzorki.
Urzędnik odruchowo podążył wzrokiem tam, gdzie patrzył mały. Zrobiło mu się głupio, tak bardzo, że zapomniał na chwilę o dziwnej sytuacji, w której się znajdował. Tapeta w przedpokoju była brudna i poprzecierana, miała tłuste plamy. Nie zmieniał jej, odkąd ojciec ją przykleił, lata temu. Ile? Dziesięć? Piętnaście?
Józef otrząsnął się.
– Ale o co chodzi, tak w ogóle? – zapytał. Cofnął się dwa kroki. Zlustrował przybyszy wzrokiem. Jeden z nich, znacznie niższy od niego, mógł mieć metr sześćdziesiąt wzrostu. Na oko dał mu pięćdziesiąt lat. Płaską, szeroką twarz przecinała ukośna blizna. Drugi intruz, wysoki i szczupły, był niewiele młodszy. Spod kapelusza wystawały mu cienkie, jasnosłomkowe włosy, spadające na lisią twarz.
– Pan pójdzie z nami – powiedział wyższy bezbarwnym głosem. Mówił stanowczo, ale spokojnie, pewien, że nie napotka oporu, a Józef wykona jego polecenie bez sprzeciwu.
Niższy odwrócił się i wyszedł na klatkę schodową. Blondyn gestem wskazał Kowalczykowi drzwi.
– Dobrze, tylko włożę buty – powiedział Józef.
Schylił się, sięgnął w kierunku szafki. Ugiął kolana. Nagłym ruchem wyskoczył w górę i w bok, celując barkiem w brzuch wysokiego. Trafił, mocno. Mężczyzna jęknął, zatoczył się na ścianę, uderzył w nią potylicą i jęknął znowu. Niższy, stojący na korytarzu, odwrócił się i próbował zrozumieć, co się dzieje.
Józef rzucił się w głąb mieszkania. Wpadł do kuchni. Ledwo zahamował na śliskiej podłodze, odwrócił się, zatrzasnął drzwi. Popatrzył pod klamkę – klucz na szczęście tkwił w zamku. Przekręcił go i wybiegł przez drugie drzwi, prowadzące na długi balkon. Wbiegł do mieszkania Woźniaka, który nawet nie zdążył się odezwać, gdy Józef przebiegł przez jego kuchnię, potem przedpokój i wybiegł z mieszkania na klatkę schodową sąsiedniej kamienicy. Zbiegł na dół. Na parterze rzucił się w kierunku drzwi wyjściowych, prowadzących na ulicę – i zderzył się z dwoma facetami w czarnych płaszczach.
– Jakim cudem? – przeszło mu przez myśl, zanim dosięgnął go cios w brzuch. Zgiął się odruchowo, a intruzi skuli mu ręce na plecach i zawlekli do wielkiego czarnego samochodu, z szerokim błyszczącym grillem i rosyjskim napisem na przednim błotniku.
***
– Józef… Oczywiście. – powiedział mężczyzna siedzący za masywnym, dębowym biurkiem. Zaciągnął się papierosem. – Wy wszyscy mówicie, że nazywacie się Józef. Nawet zaczęliśmy was oznaczać kolejnymi literami. Józef A, Józef B i tak dalej. Ty jesteś jedenasty.
– Ja naprawdę mam na imię Józef! Od urodzenia! Możecie to sprawdzić. W domu został mój dowód i prawo jazdy.
– Dowód – prychnął mężczyzna. – Mamy tu twoją teczkę. – Uniósł w górę gruby, pożółkły folder. – No więc, mów co wiesz.
– Ale ja… – urwał. Nie wiedział co powiedzieć, o co zapytać.
– No co, teraz nie jesteś taki mądry?
Mężczyzna strzepnął niedbale popiół z papierosa do kryształowej popielniczki, stojącej na dziwnym małym stoliku. Mebel ten, postawiony obok biurka, tak by przesłuchiwany mógł go widzieć, miał sześć nóg, zwężających się ku dołowi. Z nóg wystawały dziwne wypustki. Z obłego, czarnego blatu, padające światło wydobywało niebieskie odblaski. Wąska bruzda dzieliła powierzchnię na dwie niesymetryczne części. Większą dodatkowo przecinała lekko zarysowana linia, prostopadła do tej pierwszej.
Józef nie widział dokładnie, ale po drugiej stronie stolika coś wystawało, jakieś dwa druty czy też…
Czułki? – pomyślał. – Nie, to niemożliwe.
Poczuł że ktoś łapie go za ramię, po chwili znalazł się na korytarzu. Dwóch drabów w czarnych płaszczach zaprowadziło go wprost do piwnicy budynku.
Długo szli zatęchłymi korytarzami, rozświetlonymi słabymi żarówkami, wiszącymi na kablach prosto z betonowego sufitu.
W końcu wrzucili go do celi. Upadł na wilgotną podłogę, coś chrupnęło mu w nadgarstku. Czarni zamknęli ciężkie metalowe drzwi. Zawiasy zaskrzypiały i ucichły.
– Co to ma być! Wypuśćcie mnie! Nie macie prawa! – krzyczał jeszcze długo po ich odejściu.
Po kilku godzinach – nie wiedział, ile czasu dokładnie minęło, może nastała już noc, a może dopiero wieczór – przyniesiono mu jedzenie. Strażnik w szarym mundurze otworzył małe drzwiczki i wsunął dużą miskę, pełną parującej brei z makaronem.
– Kto mnie tu kazał zamknąć?! – krzyknął Józef. – Chcę się z nim widzieć! Wypuść mnie!
– Oj, chłopie, nawet nie wiesz, o co prosisz. I nie, on cię nie przyjmie, przynajmniej na razie. Musisz czekać. – powiedział i zamknął z hukiem zasuwane drzwiczki.
Józef położył się na pryczy. Była nawet dość porządna, wprawdzie twarda i wąska, ale w miarę czysta. Nie śmierdziała. Powieki mu ciążyły. Zamknął oczy. Ocknął się po jakimś czasie. Nie wiedział jak długo spał, ale ręka, na której oparł głowę, zdrętwiała.
Rozejrzał się. Przetarł oczy i próbował skupić wzrok na ścianie.
Znowu to samo. Srebrne krzywe wyginały się, skręcały, obracały. Tym razem widział też linie proste, przecinające krzywe w dwóch lub trzech punktach. Punkty były wyraźnie zaznaczone wielkimi czerwonymi kropkami, i czasami błyskały jasnym światłem – wtedy krzywa znikała, a jej miejsce zajmowała inna.
Przypomniały mu coś. Coś, o czym ojciec mówił mu wiele lat wcześniej, niedługo przed zniknięciem. Opuścił ich nagle, bez pożegnania. Matka mówiła, że pewnie uciekł do innej. Potem musieli radzić sobie sami, z bratem i matką. Zmarła na raka rok później. Zostali sami, gdy on miał siedemnaście lat, a Grzesiek dwadzieścia. Brat niedługo potem wyprowadził się i zamieszkał z narzeczoną. Teraz mają już trójkę dzieci.
Próbował sobie przypomnieć, co ojciec mu mówił. Jak to się nazywało? Potarł skronie. Nic. Podszedł do muru. Uderzył czołem w ścianę. Była dziwnie miękka, ale usłyszał dzwonienie w uszach, a przed oczami zobaczył kolorowe plamy. Upadł. Powlókł się po podłodze i położył na pryczy. Po chwili podniósł głowę. Tak! TAK! Już pamiętał! Wspomnienie wróciło jak fala przypływu, wszystkie elementy znalazły się na swoim miejscu. Krzywe eliptyczne. Co mówił ojciec? Że są używane do szyfrowania. I co jeszcze? Że wszyscy mają je w głowie, ale nikt ich nie widzi. We śnie mózg przetwarza krzywe, jak pracujący bez wytchnienia komputer. Rano nic się z tego nie pamięta. Ale wyniki są. Gdzieś. Algorytm przetwarzania krzywych? Brak prostego algorytmu. Wszystko oparte na sieciach neuronowych. Algorytm więc tam jest, tylko niejawny, ukryty, rozproszony, a sieć neuronowa przechowuje go, gdzieś wśród stu miliardów komórek. Najdoskonalszy zbudowany dotąd komputer. Każdy ma go w głowie, a przez średnio osiem godzin dziennie nie może z niego korzystać.
– A kto go wtedy używa – grzmiał ojciec, wskazując palcem w górę – no kto?
Ale dlaczego Józef widział te krzywe po obudzeniu? Przecież inni ich chyba nie widzą? Ojciec mówił coś jeszcze, o genach i błędzie kodowania białek. Szkoda, że wtedy nie słuchał, uważając że to bredzenie starego piernika. Kto by traktował serio wywody o jakichś tam srebrzystych algorytmach.
Miał wrażenie, że minął tydzień, zanim drzwi do celi ponownie się otworzyły. Dwóch typów w czerni weszło do środka.
– No chodź – powiedział ten niższy. – Chodź, chodź. Będzie fajnie, zobaczysz. A jak z tobą skończymy, to…
***
Grzegorz przyszedł do szpitala w poniedziałek.
– Hej brachu – powiedział – jak się masz?
Józef popatrzył na niego tępo. Potem spiął się i szarpnął krępujące go pasy. Nic to nie dało. Opadł na przepoconą pościel.
– Krzywe – wyszeptał. – Krzywe eliptyczne. Tam, na ścianie. A jak się przyjrzysz, to za nimi…
– Młody, tam nic nie ma
– Patrz! Przyjrzyj się! Wytęż wzrok. Na pewno je widzisz. Takie srebrne… ruszają się…
Grzegorz westchnął.
– Nie zaczynajmy tego znowu. Przecież od kilku miesięcy było już lepiej, już ich nie widzisz.
– One tam są. Ci dranie próbowali mi wmówić, że ich nie ma, ale one są.
Grzegorz ukrył twarz w dłoniach.
– Józek, mówiłem ci, nie było żadnych „drani”. Ostatnio, jak rozmawiałeś z doktorem Löwy, mówiłeś przecież, że po prostu przewróciłeś się i walnąłeś o kant stołu. No i poparzyłeś kawą.
– Jaką kawą! Oni mnie torturowali! Ten duży i ten kurdupel!
Grzegorz wstał, odwrócił się, najdyskretniej jak potrafił wytarł oczy. Wiedział, że nawet tu może być obserwowany. Szybko omiótł wzrokiem otoczenie. Nie zauważył wyjątkowo dużego karalucha, ukrytego pod szafką.
– Nie, młody – powiedział łagodnie – wydawało ci się. A na ścianie nic nie ma. Poproszę pielęgniarkę, da ci coś na sen, odpoczniesz. Muszę już iść.
Wyszedł na korytarz, zamknął za sobą drzwi. Oparł się o ścianę. Oddychał ciężko. Rozejrzał się. Gruba pielęgniarka przechodziła obok, zapatrzona w niesione papiery. Gdy odeszła na bezpieczną odległość, osunął się na brudną podłogę. Podciągnął nogi, objął kolana rękami. Próbował opanować drżenie.
– Józek… Braciszku… – westchnął, walcząc ze łzami – Dlaczego dałeś im się złapać?
Zamknął oczy, by nie widzieć srebrzystych wzorów na ścianie.
Po chwili wyprostował się, otrząsnął. Otarł łzy rękawem marynarki i pewnym krokiem wyszedł przed szpital, na zalany słońcem parking.
Dwóch mężczyzn w czarnych płaszczach, ukrytych w cieniu drzewa, obserwowało go uważnie.
Veni, vidi, readici.
Kafkowski klimat i scenografia, nawet mi się podobały. Fabuła i intryga, też niczego sobie. Miejscami jednak przegadane i co najgorsze, zakończenie takie bardzo płaskie i nijakie.
Poniżej kilka uwag:
– nadal z zasłoniętymi oczami –
Zupełnie niepotrzebne wtrącenie
Kliknął pasek adresu przeglądarki,
Coś mi tu nie gra
która w ciągu ułamków sekund miała popędzić na serwery Google i wrócić z wynikami wyszukiwania.
A gdyby tak pominąć?
zaprowadziło go wprost do piwnicy budynku.
Jak to “wprost”
Z obłego, czarnego blatu, padające światło wydobywało niebieskie odblaski.
Ciekawe, czy to okaże się istotne dla fabuły
Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.
Bardzo kafkowskie w założeniu. Generalnie jest nieźle, do pewnego momentu wręcz dobrze, choć potem napięcie trochę siada, fabuła się rozłazi, a tekst domyka bardzo przewidywalna scena. Ale generalnie to nie jest zły kierunek, w który można iść ze swoim pisaniem, a tekst wydaje się całkiem obiecujący.
ninedin.home.blog
Nawiązania do stylu kafkowskiego bardzo na tak, natomiast akcja troszkę siada przy końcu. Jednak umiejętność wciągnięcia czytelnika w atmosferę bywa cięższa do nabycia niż popracowanie nad puentą, więc ogólnie jest z czego ten chleb piec
Kurczę, fajna kafkowska inspiracja, rośnie sobie napięcie dzięki tajemniczym i niewyjaśnionym zdarzeniom i nagle ciach, trach, opowiadanie ucięte szpitalnym przebłyskiem. Ciąg dalszy nastąpi, za tydzień, tylko u nas! A teraz przerwa na reklamę…
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
Dobrze mi się czytało :)
Przynoszę radość :)
Podobało mi się Twoje opowiadanie i nie spodziewałam się takiego zakończenia :-) Zaintrygowały mnie te “esy floresy” :-)
Chociaż hasło „Kawka z Kafką” jest dla nas zbiorowym szyldem konkursowym i nie było przymusu, aby inspirować się twórczością pana Franza, w całkiem ciekawy sposób przetworzyłeś motywy „Procesu”. Nawiązania są dość oczywiste, ale i też nie mam poczucia, byś chciał je celowo kamuflować; całkiem podobało mi się to wyliczenie różnych Józefów. ;) Niezły pomysł na realizację hasła konkursowego – pojawiają się algorytmy, z bardzo ciekawą opcją ich geometrycznych przedstawień, i są one srebrzyste (choć ta srebrzystość jest tutaj raczej dodatkiem; gdyby arabeski były czarne, fuksjowe albo jakieś inne, nie zmieniłoby to w moim odczuciu nic dla spójności opowiadania. Ale czepiać się tego elementu nie będę, ponieważ, jak się rzekło, hasło konkursowe zrealizowane jest). Mam wrażenie, że opowiadanie można byłoby trochę rozwinąć, pogłębić atmosferę „spisku!” i paranoi; jedynie ślizgasz się powierzchni problemu zapętlenia w absurdzie i nierównej walki z aparatem, parę wyraźniejszych zwrotów akcji i pogłębienie frustracji bohatera w moim odczuciu by nie zaszkodziło, a miejsca jeszcze zostało. J W warstwie językowej elegancko, schludnie i sprawnie; znać rękę profesjonalisty.
Jeśli coś zaszwankowało, to moim zdaniem końcówka – wydała mi się trochę nazbyt pospieszna, urwana. Wymykasz się ramom raczej płaskiej puenty „A, dobra, to wariat, jemu się wszystko przywidziało”, natomiast wydaje mi się, że koniec lepiej by zagrał, gdyby motyw z inwigilacją teraz już brata (czyli metaforycznie – całego świata) został podany już dużo subtelniej, niedomówieniem.
Niezły tekst, fajnie, że skusił Cię konkurs! J
“Gdy Józef Kowalczyk, urzędnik magistratu, obudził się w sobotę, po dobrze przespanej nocy, zobaczył na ścianie dziwną arabeskę.”
Powyższe zdanie mogłoby spokojnie otwierać opowiadanie konkursowe na impersonatora Kafki.
Później Józef pije kawę! Fan-service, czy meta (fiction, oczywiście)?
Jeszcze później mamy istny kafkowy teatr, wraz ze wszystkimi rekwizytami.
Podwórko, klatka schodowa, gmach, mniejszy i większy, “– Józef, jasne”, podstępne pochwycenie, czułki.
Dobrym weirdem jest korzystanie z drugiej – i trzeciej, czwartej, piątej - strony w wyszukiwarce Google.
Reszta – za bardzo pokusiłeś się o kopię, nie oryginał. A szkoda, bo połączenie klasycznej niedoli z niedolą technologiczną brzmi co najmniej ciekawie. Dosłowność fabularna to jedno, jest jeszcze ta wynikająca ze zbytniego przesiąknięcia stylem “nieudolnego myślenia” – Józef przegrywa, zadaje sobie dziecinne, retoryczne pytania: “ale dlaczego..?”, “czego chcieli?”, “czy tak ma być?”; co samo nie ziębi, ale usilnie powielane, dla samego kurczowego trzymania się koncepcji (cudzej) zdecydowanie grzeje. Bezradność jest dosłowna, owszem kafkowa, lecz może tylko kafkowa? Esy i floresy ładne, choć znów… ale chyba wiesz, co chcę powiedzieć.
Dziękuję za udział w konkursie.
No, nastrój Kafkowy jest, nawiązania też.
Nie obraziłabym się za więcej wyjaśnień, ale to ja.
Zakończenie jakieś takie sobie. Ci, którzy zgarniają ludzi bez żadnego nakazu, potem przenoszą ich do ogólnodostępnych szpitali?
Babska logika rządzi!