- Opowiadanie: RyanPolak - Błoto, cz.II

Błoto, cz.II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Błoto, cz.II

Błoto, cz.II

– Będziesz służył w pierwszym plutonie, w drużynie sierżanta Harrisa. – oznajmił ponurym tonem sierżant-sztabowiec, wyglądając zza laptopa i szklistej, zapasowej pary oczu.

– Dziękuję. – odparł Katberry.

– Masz fart, w pierwszym jest najwięcej weteranów. Ale wczoraj ten pluton stracił dowódcę, to znaleźli nowego.

Szeregowy schwycił kartę czipową i wsunął ją do kieszeni. Wyszedł z ciasnego pokoju, zawalonego teczkami i stosami papierów, osnutych oparami kawy. Chyba jedynej rzeczy, która nie śmierdziała w całym tym łajnowatym obozie. Bo improwizowana kuchnia dawała zgnilizna od chodzącego mięsa. Zbrojownia od zapachu prochu i gówien. A kible mówiły same przez siebie.

 

– Trzysta nabojów od łebka, plus cztery granaty. – wyszczerzył zęby w uśmiechu starszy sierżant, kładąc na stole kartonowe pudełko zapieczętowane napisem "handle with care". Szeregowy Katberry spojrzał na niego z niekrytym zdziwieniem, bo nikt wcześniej nie okłamywał go, że to jakby niewiele. Trzysta nabojów do cztery godziny intensywnej walki.

– A magazynki?

– A tak, racja. Dziesięć sztuk. Jak jakiś kiedyś znajdziesz, to zabieraj od razu, bo się nam kończą.

Stary rozdarł nożem drugie pudło, z którego z chrzęstem wysypały się równo ułożone stanagi, nawet czyste i nie znające zbyt wielu gniazd.

– Jakieś magpule macie?

– Zapomnij… – znów siwą gębę wykrzywił złośliwy uśmiech. – Podklej se sznurówkę na taśmę, zawsze działa.

– Dzięki.

Kat podpisał się na liście odbitej w wymiękłym papierze. Nie widział lepszego pomysłu, jak tylko wypchać ładownice magazynkami i udać się w najbliższy kąt. Tam odpakowałby naboje i po kolei je wetknął, standardowe ładowanie broni. Ale do odebrania była jeszcze jedna rzecz, jak wynikało z instrukcji.

Przeszedł przed spory namiot za parterową szkołą, niemal grzęznąc w błocie na umownej ulicy, która chyba zaczęła przygotowywać się do roli fosy. Było tu identycznie, tak samo błotniście, brudno, a i widoczki specjalnie nie odróżniały się od niczego w tym zawszonym miejscu. Kamienne stopnie, prowadzące w dół na pole, przycinały widok spadzistych dachów dalszych dwóch brezentowych namiotów. Takich z wyrysowanymi czerwonymi krzyżami, tam jednak zamiast namiotu medycznego była jakby kostnica. A kawałek dalej strzelnica, z zakrytymi stanowiskami i zmizerniałymi kukłami za cele. Gdzieś pośrodku pola ktoś strzelał do tarcz, huczenie nudno roznosiło się w powietrzu.

Kat ustawił się w kolejce do namiotu, która ciągnęła do wnętrza na sposób gąsienicy wpełzającej do nory. Środek zionął duchotą, a drewniane półki zawalono mundurami i jakimiś paczkami. Każdy pokwitował odbiór nowego munduru.

Świeżo upieczeni królewscy marines wyszli na pole za oknami szkoły i przed kontenerem rozsiedli się, a w chwilę potem dołączył do nich kapitan Higgins, już w oporządzeniu i z karabinem.

Ktoś rozdarł paczkę z mundurem.

– Co to kurwa jest? – padł okrzyk rudego. – Kamuflaż pustynny? Myślałem, że walczymy w lesie!

– Już się tak kurwa nie podniecajcie, bieda w wojsku jest. Co uszyją to idzie na Afgan, nie do nas. – zawtórował kapitan. – Teraz każdy z was ładnie przymierzy mundurek i potem go wrzuci do tej tam wielkiej bali.

Kat dopiero teraz zauważył plujący dymem jak z komin Titanica, niby to ogromny garnek, wysoki na trzy metry. Stał przed drzewami, na skraju utaplanej dróżki, którą przejechał właśnie humvee, rozchlastując błoto na boki. Przymierzyli uniformy jak rzekł kapitan, a swe stare dpm-y oddali do namiotu, jednocześnie żegnając się z wiernym elementem wyprawki z Anglii.

– Hej, a właściwie czemu nie możemy walczyć w tych starych? – ciekawił się Kat, spoglądając na leśne barwy swojego niedawnego ubrania.

– Przepisy, kurwa mać, przepisy. Kretyni myślą, że my tu wiktorie odnosimy co dzień, a nawet nabojów nam brakuje. Nie mówiąc już o granatach, które tylko dla was zostały. – parsknął sztabowiec.

– Ktoś sprawdza te przepisy?

– Tak, generał przyjechał dwa dni temu. Skurwiel, na rzeź nas wysyła. Ale przynajmniej zadbał, żebyśmy w nowych mundurach umierali. Jak chcesz rady, to ci powiem: w polu zbieraj wszystko co znajdziesz, łącznie z fajkami i trawką.

– Czym?

– Kurwa, nieopierzone jebusy. – burknął pod nosem sztabowy. – Granatami i amunicją, dzieciaku.

 

Przeszli szybko pod wskazaną, nijak wpisującą się w obrazek ufajdanej bazy kadź. Po co tu była? Ciepłej strawy, ni gorzałki na pewno nikt nie warzył, a toto do kąpieli raczej nie służyło. Kucharzem okazał się być ten sam sierżant, co rozdawał amunicję.

– No, dzieciaki. – zaczął tryumfalnie. – wrzucać do gara.

– Wrzucać… co? – spytał Katberry.

– No, mundury. Bo w tych kolorkach będziecie widoczni jak pryszcze na dupie.

– A po co? – tym razem szarżował Red.

– Żebyś się pytał, kretynie. – parsknął sierżant z kwaśną miną, potem się wspiął na drabinie aż po brzeg kadzi i wsypał z wiadra jakiego brązowego gówna. Bo tak ten dziwny proszek wyglądał.

Spojrzał skwapliwie, a tu zero ruchu wśród nowego rzutu.

– No raz kurwa, raz-raz, do rosołu!

Wraz podskoczyli, Kata aż dosięgła dziwność tej sytuacji. I rzeczywiście wszyscy ściągnęli dopiero co włożone mundury, tak nowe, co nieużywane. Wnet byli nadzy, świecili gołymi dupskami i kutasami, bo nawet bieliznę im kazano zdjąć. Z boku pojawił się też jakiś weteran, też nagi, za to z ułożonym w kostkę okryciem. Ale nie świecił przyrodzeniem jak reszta.

– Znowu się z młodych nabijasz? Weź każ im slipy włożyć, bo zaraz oślepnę.

Bez słowa cisnął mundur do kadzi, zawracając na pięcie.

– A jak znowu ten chujowy barwnik wrzuciłeś, to cię zajebię! – cisnął na pożegnanie.

Trochę żal było wrzucać do gorącej wody nowiutki sort mundurowy, w który ostatnio zwyczajnie było wpisywać ubacsa pod kamizelkę i niepalne spodnie. Niektórzy dostali pustynne dpm-y, inni mieli więcej szczęścia trafić na bardziej uniwersalne mtp. A było to jak huknięcie czwórki w totolotku, bo jak się okazało, większość miała pustynne badziewia, w lesie tylko krzyczące "strzelaj do mnie, tu jestem". Równie dobrze mogliby ubrać pomarańczowe kurteczki i biegać po polu, wymachując rękami. Widać Kat miał sporo szczęścia i zgarnąłby trochę grosza w loterii, gdzie fart dostania mtp zmieniał się na paczki funtów. Dostał ten nowy kamuflaż, ale co z tego, skoro i tak właśnie wszystko wylądowało w wodzie?

Mundury gotowały się przez dłuższą chwilę, aż w końcu sierżant począł je wyławiać bosakiem, bardzo ostrożnie. Przypominał przy tym wędkarza cierpliwie czekającego na branie. Wyłowił szmaty, po czym cisnął je w mokrą trawę, zachodzącą miejscami bagnem.

– Poczekacie, schną tylko kilka minut, tyle w tym chujstwie chemikaliów.

Wszelkie ubacsy i spodnie zmieniły kolor na przerzedzony miejscami brązowo-bagnisty. A miejscami też zielony. Tu i ówdzie, zza skorupy barwnika wojskowego, wykrzykiwał swoje przyduszany wzór kamuflażowy. Każdy pobrał swój mundur, poznając go po welkrze z nazwiskiem i naszywce na gaciach. Odczekali chwilę, a w międzyczasie ktoś tam na górze odkręcił niewidzialny kran z deszczem. Siąpiło delikatnie, popadywało w zasadzie, trawa namokła, rozjechane bagno zmieniało się w lepisty, mokry szlam. Ale mundury wyschły, poza nowym kolorem nic się nie zmieniło: ciągliwość, ciężar i przepuszczalność powierza.

– Robbie! Znowu turkusowych żołnierzyków do kompanii produkujesz?! – ktoś krzyknął z uśmiechem.

– Chyba mi dali dobry barwnik tym razem.

Po bazie wałęsali się komandosi, których mundury miejscami zachodziły bladym odcieniem turkusu. Już samym swym wyglądem nadawali się chyba do walki na plażach hawajskich, albo w rowach melioracyjnych, gdzieś obok rudy żelaza. Zwykła rzecz, jak użyje się taniego barwnika w kolorze śluzowatej zieleni.

Tymczasem deszcz ustał, ktoś zakręcił kurek, jakby oszczędzając na potem. Ot, przelotny opad. Mówiono o nich nawet w wojskowym przewodniku po Kosowie. Kolejnym kraju, które miało pożreć zachodnie mocarstwo herbaciane.

 

Ściemniało się, ale bardzo wolno, niebu widać nie spieszyło się tego wieczora. Pan Bóg znów napełnił swoją konewkę i wychylił ją wprost na bazę, zaczęło lać. Deszcz zacinał teraz ostro, pod kątem najpierw z lewej, potem z prawej, jak w wariatkowie. Lampy zawieszone na kablach zaczęły się kołysać w rytm krowich dzwonków, zawiązanych na zasiekach.

Banda nowego mięska armatniego poszła z karabinami na górę.

Na bagniste pole wśród namiotów, wydeptane setkami podeszew, gdzie z brezentowca wybiegł nagi sierżant, którego już dziś widzieli. Kiedy to było? A tak, Katberry sobie przypomniał. Jak przyjechali, to ten Harris od "Monty'ego na Cromwellu" i "Księcia Harry'ego we własnej osobie". Coś w sierżancie było dziwnego. Ale nie ogólnie dziwnego, bo było to pewne bardziej jak fakt, że wszyscy kiedyś i tak staniemy przed Trybunałem Pana. Teraz było w im coś niezbyt normalnego. Może to, że wymachiwał w biegu kutasem na wszystkie strony i był spieniony z mydła. Zaczął kąpać się pod strumieniami naturalnego prysznica, zawieszonego kilka kilometrów wyżej.

– Bóg dał deszcz, marines korzystają! Najważniejsze jest być czystym!

– Wariat. – podsumował Norm, wyglądając zza uchylonej plandeki namiotu.

Jego kompani właśnie się przygotowywali do akcji, która miała nastąpić już niedługo. Rudy siedział na pryczy obok i czyścił swój elkaem l86, w prostej linii osiemdziesiątkę piątkę z wciśniętą dłuższą lufą i dwójnogiem. Dalej czterech następnych, których Kat nie znał. Cholera, w gruncie rzeczy nikogo nie znał.

– Jak ty się właściwie nazywasz?

– Ja? – zdziwił się rudy.

– Tak, ty. Jestem Norman Katberry, miło mi poznać. Kumple mówią mi "Kat", albo "Norm" – lordowskim obyczajem wyciągnął rękę.

Red najpierw jakby się wahał, ale potem ścisnął rękę nowego kumpla.

– Issac McGregor, ale stary Harris już ci powiedział jak mi wołać.

– Znasz go? – spytał Kat i usiadł naprzeciw Reda.

– Słyszałem. To stary wiarus. Podobno do walki chodzi tylko z pistoletem, bo mu dzisiejsza broń zbrzydła. A mówili też, że dziad ma swoje dziwactwa.

– Właśnie widzę.

A widział przez uchyloną flapę plandeki w strugach deszczu, tnących ostro w rozmoknięta ziemię. Był to widok dziwaczny: stary sierżant, trochę zdziczały, zupełnie nagi i kapiący się w deszczu. A do tego śpiewał w rytm radia, skocznie i wariacko, pod słowa "Fortunate son".

 

Some folks are born made to wave the flag,

ooh, they're red, white and blue.

And when the band plays "Hail To The Chief",

oh, they point the cannon at you, Lord.

 

Jacyś inni się dołączyli, wtórując chórem, nawet przekrzykując siąpiącego deszczu.

 

It ain't me, it ain't me,

I ain't no senator's son, son

It ain't me, it ain't me,

I ain't no fortunate one, no…

 

Wtem zza brezentowego brzegu wychynął kapitan Higgins w całej swej okazałości.

– Dobra, młodzieży. Za kwadrans spotkanie na dole, zabrać tylko lekki sprzęt, amunicje, granaty i noktowizory. Idziemy na patrol. Trzeba was kurwa ochrzcić.

Tak jest! Tylko na to czekali. Zacisnęli pięści, naostrzyli noże, wykrzykiwali w radości.

– Dokopiemy Albańcom! Zajebiemy Czeczenów!

– Ja dzisiaj poderżnę jednemu gardło. – ktoś się zarzekał.

Wszyscy, cała czternastka nowych. Wkładali kamizelki, spoglądając czasem w lustro, zawieszone na drucie gdzieś w kącie, czy wyglądają wystarczająco ostro.

Sierżant tymczasem zeskrobał warstwę tygodniowego syfu i ubrał się, ale radio nie ucichło, dalej grało "Fortunate son". Harris śmiał się, krzycząc w niebo.

– Kurwa! Baterie do radia nam przysyłacie, a do sprzętu ni chuja!

Potem zniknął we własnym namiocie.

– Facet jest trochę stuknięty, zbyt długo siedział na wojnie. – wyjaśnił Red.

– Idzie z nami?

– Podobno.

 

Katberry włożył swojego plate carriera, powtykał załadowane magazynki do ładownic i przygotował karabin. Jeszcze raz sprawdził suwadło, zamek, komorę i sprężyny. Działał bez zarzutu. Na wsporniku zamontował amerykańskiego acoga z dodatkowym kolimatorem na okularze, dobrą optykę nabytą na ebayu od uczynnego Izraelczyka, za czterysta funtów. Na przód standardowo latarka na boczną szynę, na górną puszka ze wskaźnikiem, zaś na dolną chwyt z rozkładanym dwójnogiem. Mówią, że dziwactwo to pomaga w celowaniu i trzymaniu broni, no i… cholera, mają rację. A do tego to ostatni krzyk mody w królewskiej armii.

Przed wyjściem sprawdził, czy wszystko leży dobrze. Włączył radio w kieszeni i przetestował bowmana, upiętego pod hełmem, z pałąkiem niemal wciśniętym w usta. Upewniwszy się, że jest gotów do swojego pierwszego boju, wsadził do kabury przybocznego sig-sauera i wyszedł, razem z resztą.

 

Zeszli ścieżką w dół, pomiędzy drzewami, błądząc na oślep. Było już całkowicie ciemno, a bez przerwy zacinający deszcz tylko pogarszał sprawę. Na dole już czekał sierżant Harris, kapitan Higgins i trzech innych weteranów.

– Dobra, panowie. Idziemy dwiema drużynami w las, na przedpola okolicznej wioski. Snajperzy meldowali, że widzieli tam paru skurwieli, to pewnie może dojść do małego jebu-du. No i… oszczędzać baterie. Bo nie ma zapasowych.

– Jak to? – komuś wyrwało się z tłumu.

– No, po prostu, skończyły się. Nie przysłali nam, zatem tylko wy macie noktowizory. W ogóle brakuje nam sprzętu, także musicie go oszczędzać. A, no właśnie, zarządzam ciszę radiową. Rozmawiać mogą tylko dowódcy drużyn.

Rozległo się namolne trzeszczenie, gdzieś w świetle nocnych lamp i hałasujących krowich dzwonków. Młody narybek co do jednego wyłączył peererki.

– Palce na kabłąkach, broń w pogotowiu, rozglądać się. No to jazda.

Zbili się tak w tej małej grupie i w jednym, donośnym szczęku pociągnęli za muszelkowate uchwyty, załadowali broń. Następnie, panując nad nerwami i buzującą adrenaliną, ustawili się w szyk ubezpieczony, po czym sierżant Harris splunął i wyciągnął starego colta 1911.

– I tak wam się te chujstwa zatną. Troszkę błotka i bam! Już nie macie gęby.

Poszedł na szpicę, sam jak palec, prosto w ciemny las. Bez kamizelki kuloodpornej, z samymi szelkami plce, kaburą i ośmioma magazynkami. W zielonym berecie i ufajdanym błotem mundurze. Był jak ten obrazkowy wariat, który to nie ma nic do stracenia i traci umiejętność trzeźwego myślenia. Reszta pomlaskała butami po drodze, zapadając się po kostki w tej gównianej brei. Czujni jak cholera i jeszcze trochę, gotowi rozwalić wszystko, co im przejdzie drogę…

 

***

 

Szli przez las w równym szyku, obserwując drzewa, gdzie wygięte w wymyślne kształty konary co chwila przypominały sylwetkę składającego się do strzału człowieka. Zachowywali się jak na zawodowców przystało, nikt nie gadał, nie hałasował. A jedyny dźwięk jaki wydawali, to pluskanie butami o błoto, będące jak werbel zdradzający pozycję. Kapitan był przekonany, że ci pierdoleni Czeczeńcy słyszą ich gdzieś w Prisztinie. Sam do perfekcji opanował chodzenie po tutejszych podmokłych terenach, choć nie miał zwyczaju objuczać się ponad miarę.

Woły szły z głowami do góry, niewidoczni na tle lasu i ścieżki, która powoli zaczęła prowadzić w górę. Ktoś niósł na plecach patrolowca z radiostacją, jedyną chyba działającą, do tego na drużynę był jeden erkaem l86 lub minimi. Katberry trzymał palec na kabłąku, wybębniając rytm swoich nerwów. Karabin mu ciążył, jak reszta sprzętu, ale nie poddawał się. W zasadzie nawet nie wiedział, dokąd idzie, bo noktowizory kazali wyłączyć, a ledwo dostrzegał końcówkę nosa w tych pieprzonych egipskich ciemnościach. Mrok lasu był lepki i zdawał się potęgą.

 

Wyszli na jakiś wzgórek, na skrzyżowanie dróg rozjeżdżonych w ziemi, pośród drzew. Las kończył się tutaj, za drogą był pojedynczy płotek z dębów i krzaków, a potem już tylko puste pole. Aromat wsi, kurwa mać, pomyślał Kat, czując aż tutaj woń krowich gównien, nawianych z wioski w dole. Przykucnął u podnóża jabłoni, trzymając karabin. Po czym reszta wskoczyła do rowu, a kapitan kucnął na jego skraju, wyciągając lornetkę. Tymczasem Harris gdzieś zniknął…

Wtem stało się coś nieoczekiwanego, wszyscy na raz poruszyli się i odbezpieczyli broń, a Higgins wskoczył do rowu i podniósł karabin do oka. Oślepiające światło omiotło całe krzaki, w których się kryli, roztrwoniło liście i prześwietliło konary, łaskocząc w oczy.

– Nie strzelać! – głośno szepnął kapitan. – I kurwa siedzieć na dupskach!

Red rozłożył dwójnóg i oparł długą elkę o brzeg rowu.

– Co się dzieje?

– Co jest?!

– Nie strzelać. – powtórzył kapitan. – Zauważyli ruch, szperaczem w nas mierzą.

– Rozwalmy ich! – zajazgotał któryś z żołnierzy.

– Tylko spróbuj, to zatłukę cię gołymi rękami. – odgrodził się Higgins. – Nikt nie strzela, chcą nas wywabić skurwiele.

Pod krzaki dobiegł sierżant Harris wraz z jednym żołnierzem.

– Zauważyli nas. – powiedział.

– Wiem. Widziałeś kogoś?

– Tak, małe chujki mają emgiety w oknach i stanowisko ze szperaczem obok domu.

Dziwnie wyglądał, gdy był taką czarną plamą na tle światła. Zresztą jasność zaraz odjechała i poczęła pieścić gęstwinę lasu po prawej.

– Jest ich więcej?

– Może. Ale wioskę zajęli.

Higgins zamyślił się przez dłuższą chwilę, zbierając pomysły w całość, zalepiając je do kupy i płodząc pomysł. Szybko wyrósł do roli rozkazu.

– Sierżancie, niech twoi ludzie pilnują drogi, musimy się wycofać.

Kaemista w rowie, wychodzącym na skraj lasu zaczął wymachiwać rękami. Miał pod lufą całe pole, które od wioski po ich pozycje przecinała droga.

– Co jest?!

– Samochód! Widzę jakiś pojazd!

– Kryć się!

Czmychnęli do nor, zniknęli w załomach terenu i krzakach, nie było ich w sekundę. Ale wszystkie lufy aż krzyżowały się w mokrym rowie, celując w rozjeżdżoną, błotnistą drogę.

Cień z dwoma światłami oślepił cały rów, ale nikt nie strzelił. Kat dotknął spustu i starał się nie ruszać, nawet przestał oddychać. Tylko szybciej, tylko szybciej! Terenówka zakręciła z wolna i przejechała tuż obok, prawie ocierając im nosy.

– Sprytni są, popierdolce. – syknął kapitan, jakby do siebie. Spojrzał po młodych i roześmiał się z cicha, ich oczy wyrażały tylko strach. Tak głęboki i tak prawdziwy, że drogę zasłoniła chyba cała ferajna Frankensteina. Tylko brakowało doktora Jekyll'a.

Zamiast niego na drogę ktoś wyskoczył.

– Idziecie, czy chcecie nocować w tym rowie? – spytał Harris.

Katberry dumnie przetrzymał bliski kontakt, choć prawie czuł w spodniach ciepły strumyk. Na całe szczęście nie poszczał się ze strachu.

Nie dali się długo prosić sierżantowi, po kolei wyskoczyli, patrząc na wszystkie strony i wręcz maniacko wymachując lufami tu i tam, niby to otoczeni przez watahę wilków. Robili to nieporadnie i prawdziwie po amatorsku. Elita, trzeci batalion, kurwa jego mać. Każdy żółtodziób jest taki sam.

 

***

 

Z tego miejsca było widać całe jezioro, rozciągające się na tle granicznego pasma wzgórz. Był tu wysoki las, drzewa sięgały znacznie ponad możliwości ludzkiego oka oblepionego ciemnością. Kapitan Higgins siedział przy plecaku, starając się wymacać zamek. Obok ukląkł sierżant Harris. Położył siedmiostrzałowego colta na radiostacji i nastawił częstotliwość, zrezygnowanym gestem podając słuchawkę.

– Delta 2-5, Delta 2-5, Camp Victory Echo 1, słyszycie mnie?

– Tu Echo 1, mów Delta 2-5.

– Dotarliśmy pod jezioro, jesteśmy teraz… – spojrzał na sierżanta, ten oglądał mapę i bawił się kompasem. Pokazał kilka palców. – Siedem kilometrów od obozu. Proszę o potwierdzenie rozkazów.

– Delta 2-5, twoim celem jest zabezpieczyć przyczółek przy końcu kanału przy jeziorze, od strony Zubin Potoku, kwadrat 134-65-77 Papa-Quebec. Reszta sił w drodze.

– Zrozumiałem, bez odbioru.

Odłożył słuchawkę, podnosząc karabin i zarzucając uprząż nad hełmem.

– Co dalej? – spytał Harris. – Mamy się przeprawić przez kanał?

– Nie, mamy go pilnować, aż reszta przyjdzie. Kurwa, jakbyśmy nic lepszego do roboty nie mieli.

 

Kapitan cisnął w brzeg swojego okopu ostrego kukri, który wszedł w mokrą ziemię jak w masło. Dostał go niegdyś od Nepalczyka, Gurkha z pięćdziesiątej drugiej brygady. Pewnie jakiegoś maniaka, bo w świetle z lekka przyduszonego księżyca jarzyły się wydrapane dziwaczne kształty, formujące się w napis. Ciężko nawet stwierdzić, co to było, bo chińskie mróweczki spaliły by się ze wstydu.

– Ty, co to właściwie znaczy? – spytał młody porucznik.

Kaatar Hunnu Bhanda Marnu Ramro. – wykrztusił kapitan, omal nie naciągając sobie boleśnie języka.

– Eee… a po angielsku?

Better to die than to be a coward. Hasło Gurkhów. Wariaci z nich…

I pomyśleć teraz, że SS wyskrobywało na kordzikach "Meine Ehre heisst Treue". Potem wyszczerbiali ten nóż i wsadzali go w bebechy jakiemuś jankeskiemu chłopcowi… Podobno Albańczycy też woleli coś bardziej pożyteczniejszego, niż bagnet. Ale to tylko domysły.

 

Kapitan Higgins rozglądnął się po okolicy i pozycjach. Na prawo komandosi kopali właśnie okop, klnąc na wszelkie kamienie kosowskiej ziemi i rozwalając je saperkami, których wzięto najwyraźniej zbyt mało. Toteż reszta orała ziemię nożami, a jeszcze inni gołymi rękami.

Norman sprawnie wywinął się od roboty i pomógł Redowi ułożyć stanowisko erkaemu. Znajdowało się w krótkim okopie, wyrytym w ziemi w zaledwie kwadrans. Brzeg lisiej nory sięgał aż na popiersie, Red nawet nie musiał klęczeć, żeby celować. Zresztą, jak się kilku chłopa rzuci do kopnej ziemi, która i tak nosiła ślady walki… Inni marines sprawdzali sprzęt, oparli karabiny o ścianki okopów i lustrowali perymetr, oczami uzbrojonymi w zielonkawe szkła noktowizorów pvs 21.

Pozycja była doskonała do przeprawy: Brytyjczycy okopy mieli wyżej od kanału, który był szeroki na co najmniej rzut granatem, miał może z piętnaście metrów szerokości. Był płytki, choć przez ciemność i odbijający się w wodzie księżyc nikt tej płycizny nie widział. Erozja jednak okazała się bezlitosna i budowniczy kanału, wyglądającego teraz jak nieco zarośnięta rzeka, nie zostali oszczędzeni. Bowiem od brzegu jeziora zakole wodne dzieliło może z dziesięć metrów piachu, opadającego w kierunku zbiornika pod łagodnym kątem. Okopy znajdowały się pomiędzy samotnymi drzewami, kilkanaście metrów od wody, zapewniając idealną osłonę.

Drugi brzeg pozostał nieznany nawet dla szkieł noktowizorów, Katberry wyciągnął swój i włączył go z cichutkim, długim piskiem. Przystawił następnie do oczu, nawet nie zaczepiając go o żurawia na obciągniętym siatką hełmie. Brzeg po drugiej stronie kanału opadał łagodnie, zaraz spod drzew, które rozrosły się tak gęsto, że utworzyły jednokolorową plamę w plastrze miodu nocnych gogli. U stóp miały gęste krzewy. I pytanie: po jaką cholerę pchać się w takie chaszcze?

 

Przyszli pozostali, jak zapowiedziano, kilkunastu żołnierzy z bronią i w pełnym oporządzeniu, w charakterystycznych, splamionych brązem mundurach. Od błota też wyglądali jak obryzgani gównem, choć nie śmierdzieli potem. Wytaplali sobie drogę w lesie i prawie musieli brodzić do okopów, przez bagienka w rozsianych tu i tam lejach.

Katberry i Red spojrzeli na nich: był snajper z l129 ze sporym, nocnym celownikiem. Drugi niósł na plecach ciężkiego super magnuma, owiniętego siatką maskującą. Rudy szybko się znudził i powrócił do smakowania niejadalnej wręcz wojskowej czekolady Yorkie, z dumnym napisem "It's not for civvies!". Ale gumę do żucia, mającej wyraźny posmak kewlaru, już sobie odpuścił.

– Red. – zaczął ni stąd, ni zowąd Katberry.

– Taa?

– Patrz na nich. Co to za jedni?

– Elita, cholera. Siedzą tu już pewnie od początku.

Kat nagle dostrzegł, jak jednemu ze snajperów błysnęły za pasem dwa noże kukri, jak u jakiegoś herosa.

– Kurwa, widziałeś?

– Widziałem. Koleś się nosi jak Alice z Resident Evil'a. Ciekawe, czy kogoś przyciął. – mówił Red.

Kapitan przybiegł pod okop i przykucnął, trzymając karabin w jednej ręce.

– I jak tam, młodziany? Posraliście się już?

– Sir, wszystko w porządku. – odparł Red, trochę zmieszany.

– Dobra, tylko żartowałem. Przyszli nasi, zróbcie miejsce dla kolegów z emgietą. No i… szeregowy Red, masz smugowe w magazynkach?

– Tak jest, sir. Co trzeci.

– To dobrze. Będziemy osłaniać resztę, za pięć minut ruszy pierwsza grupa.

 

Plan super w założeniach, choć Kat nadal nie miał pojęcia dokąd idą. Ani tym bardziej, co knuje dowództwo, o którym zdążył się już nasłuchać rzeczy miłych i mniej miłych.

– Macie niezły fart, młodzi. – powiedział kapitan, zbierając się do odejścia. – Trochę wam się patrol przedłużył. Normalnie to teraz byście spali.

– Co jest naszym celem? Dokąd my w ogóle idziemy?

– My? Nigdzie. Oni idą. – wskazał na umorusanych komandosów i Gurkhów. – Podobno do drugiego obozu. Dobra, trzymajcie się tu i… spokojniej, bo wam zaraz wszystkie zwieracze puszczą. A nie chcecie chyba nocować we własnych gównach.

I poszedł, by porozmawiać z dowódcą przybyłej grupy z trzeciego. Do okopu wskoczyli dwaj żołnierze, wyglądający jakby kąpali się w brei po uda. Ubłoceni byli straszliwie, spodnie pod ciężarem wszelkiego bagna i gówien zaczęły już się wywijać jak szarawary. Gęby mieli pomalowane nie tylko farbami kamuflującymi, ale i kolorytem lasu… za to ich karabin wyglądał przyzwoicie. Gpmg z kanadyjskim elcanem na pokrywie. Załoga zwyczajowo składała się z dwóch osób. Celowniczy kilkukrotnie pociągnął za zamek, po czym wcisnął spust przy pustej komorze. Iglica stuknęła, wszystko działało.

– Don, dawaj patrony. – rzucił strzelec.

Jego kolega miał przytroczone do kamizelki wielkie ładownice, zapinane dwoma zatrzaskami. Zarzucił karabin na ramię i wziął z jednej z kieszeni sporej wielkości plastikowe pudło. Nie bawił się w podpinanie, od razu wyciągnął pełną taśmę.

– Co trzeci smugowy, się niebo rozświetli. – rzekł amunicyjny, podpinając taśmę.

Kat tymczasem znów chwycił za noktowizor. Obserwował przedpole w znużeniu, po chwili skierował wzrok na grupę komandosów i snajpera z dwoma maczetami. Cholera, wariat jeden. Nic, tylko ci dwa noże przy pasku dyndają, a jeszcze trzeba na nich leżeć. I tak sobie pomyślał: może rzeczywiście ludzie dostają tu świra? Sierżant Harris na pewno nie był normalny. W kapitanie Higginsie też było coś takiego dziwnie tajemniczego… może głęboko ukryte szaleństwo? Dla żółtodziobów był nawet miły w obyciu, sprawiał wrażenie kompetentnego oficera.

Zastanawiając się nad tą kwestią, Norm rzucił okiem z powrotem na las. Krzaki kołysały się w rytm wiatru. Ale zaraz… nie było wiatru, a kołysały się w jednym miejscu! Kat wystraszył się, natychmiast przyglądając się bliżej, ale zielony plaster noktowizora, nawet tak dobrego, nic nie dał.

– Tam się coś rusza.

– Co? – spytał celowniczy emgiety. – A, tak. Pewnie jakiś dzik. Albo pan gospodarz na grzybki przyszedł.

– Kurwa, wczoraj jakaś stara baba chciała w nas granatem rzucić w wiosce. – powiedział amunicyjny. – Pierdolony kraj, nawet kobiety tu mają jaja.

– Ale tam się coś rusza, widziałem! – zarzekał się Kat.

– Kurwa, młody, daj spokój. Zaraz pierwsza grupa wyjdzie, to się dowiedzą. Albo dzika na kolację upolują. I tak nie ma co jeść, bo się racje wczoraj skończyły…

– Chcecie kawy? – spytał Red.

– Bardzo chętnie. Kurwa, na coś się jednak przydajecie, młodzi.

Chlust! Coś plusnęło głośno w wodzie. Wśród żołnierzy zapanowało "kurwa, co się tam dzieje?", wreszcie kapitan Higgins wyszedł na skraj okopu i oznajmił:

– Niech ktoś mi powie, co to jest. Bo jak kolejny dzieciak ze sztucerem, to mu łeb rozwalę. I tym razem na serio.

Sierżant Higgins stał tuż obok, a rękę trzymał na radiu, drugą zaś na chwycie colta.

– Delta 2-4, dajcie światło.

– Jakie, kurwa światło? Nie mamy żadnej wyrzutni. Skończyły się, nie pamiętasz? – zatrzeszczało radio.

– Kurwa, masz granatnik, nie?! Wypierdol w powietrze flarę!

 

– Cholera, rzeczywiście… – syknął żołnierz okop dalej od Kata, po czym podniósł karabin z brzegu okopu. Wychylił rurę zintegrowanego AG i wcisnął do niej granat świetlny, wynalazek dający boskie światełko. Porównywany do Pani Galadreili Tolkiena.

Wycelował w niebo i wystrzelił, pocisk zasyczał i pękł gdzieś wyżej.

 

Kat spoglądał przez noktowizor, ale schował go na wystrzał. Jak fajerwerki biała wstęga zapaliła się, rzucając jasne światło na wodę kanału i postacie n a drugim brzegu. Cienie z karabinami!

– Kurwa mać! KONTAAAAAKT!

– Kontakt! Kontakt! Ognia!

Ale dalej już nic nie usłyszeli, odezwała się potężna palba, karabiny maszynowe ryczały jak szalone. Pociski ryły dziury i szatkowały powietrze! Kat schwycił karabin i przetknął bezpiecznik, wciskając spust. Bam! Bam! Kule targały powietrze. Ogień z luf pluł i rozrzedzał ciemność. Hałas był potworny.

– Red! Strzelaj!

Rudy schwycił długą elkę i pociągnął serię po krzakach, potem drugą, trzecią. Zbita masa leśna po drugiej stronie ożyła, migały płomienie, coraz więcej małych ogników spomiędzy liści! Łup! Coś eksplodowało tuż obok. Wzbiło słup ziemi, ale wszyscy nadal tłukli z okopów w drugi brzeg. Taflę kanały przecinały kule, płomienie wylotowe odbijały się w lusterku wody, ogniste ściegi smugaczy zraszały drzewa. Ktoś krzyczał, ktoś jęczał, a Kat strzelał szybko, najszybciej jak potrafił. Nie seriami, nastawą na semi, nawet nie celując. Karabin się zaciął. Dobra, nowy magazynek, potem zwalniacz suwadła po drugiej stronie. Cyk! I już. Strzelał dalej, huczenie kuło go w uszy. Widział postacie i strzelające obłoki dymu, nadlatujące kule. Coś świsnęło mu tuż obok ucha i z łopotem przyrżnęło w pień.

Czysty perymetr, lufy krzyżowały sznury smugaczy. Wtem w powietrzu uniósł się wysoki dźwięk. Bardzo wysoki, takiego gwizdu Kat nie słyszał jeszcze nigdy. I łup! Tuman ziemi wystrzelił w górę. I znów coś pieprznęło i bagno się zagotowało. I jeszcze raz, i jeszcze…

– Moździerz! MOŹDZIEEEEERZ!

– Głowy nisko!

Dziesięć metrów od okopu Norma wybuchł pocisk, ziemia wśród kuli ognia bryzgnęła na wszystkie strony. Zwalił się na dno dziury.

– Musimy stąd spierdalać! – krzyczał jak opętany. – Strzelają do nas!

Dwaj komandosi zacinali ostro serie za serią z emgiety.

– Donnie! Amunicja!

Ładowniczy wyrwał z następnego pudła taśmę i otwarli pokrywę gpmg. Aż się cały dymił, zasnuwając okop. Kat wychylił się i zaczął strzelać. Dwaj operatorzy wyciągnęli lufę i szybko wstawili nową, zamknęli pokrywę i strzelec szarpnął za uchwyt. Kolejna seria rozdarła powietrze, w odpowiedzi strzały zryły popiersie okopu, zasypując obu ziemią, a sznurek smugaczy świsnął nad głowami.

Kat w przestrachu wyskoczył z dołu, biegnąc do drugiego, po swojej lewej. Między drzewa wybiegł jakiś żołnierz i łup! Pod jego stopami coś wybuchło, zniknął w chmurze ziemi. Upadł i ryknął z bólu. Norm padł, pocisk karabinowy huknął w drzewo tuż obok. Okop przed nim rżnął ze wszystkich luf, a komandosi kawałek dalej biegli po plaży, z nisko pochylonymi głowami, w które celowano z drugiego brzegu kanału. Chlast! Ktoś zebrał i upadł w chmurce krwi. A za nimi światło księżyca odbijało się w jeziorze…

Katberry popędził na plażę, kilka metrów dalej od drugiego okopu. Poczuł pod stopami zbity piach. Dołączył do grupy i wtedy kulę zarobił drugi żołnierz, tuż przed nim. Z rykiem przewrócił się, pocisk przebił go na wylot, obryzgując Kata krwią.

Jeden z komandosów w sypiącym się stadzie podbiegł do drzewa i zaczął grzebać po kieszeniach.

– Mills, ruchy! – wrzasnął jakiś starzec przed Normem.

Żołnierz obwiązał czymś drzewo u podstawy, coś tam klepnął, po czym odbiegł.

Get down, lands!!!

Puf! Konar eksplodował, gruby i wysoki pień zwalił się na plażę, odgradzając komandosów od dalszego przejścia. Zrobili sobie osłonę, zaporę przed którą z ciemności wyłaniał się szeroki na dziesięć metrów pas plaży. Rozjarzyły go płomienie.

Sylwetki zamajaczyły na tym pasie, na całej szerokości, biegnąc przed siebie.

– Ogniaaa!

Operatorzy wychylili się zza potężnego pnia i otworzyli ogień ze szturmówek, ktoś walił z m249, a stary komandos z krótkiego m4. Kat zobaczył, jak biegną na nich jacyś ludzie z karabinami. Kilkanaście metrów dalej. Przymierzył, zobaczył w krzyżu ciemną postać i wystrzelił, cień przewrócił się. Obok padł drugi i trzeci. Jakiś żołnierz w ciężkiej kamizelce i bez hełmu pociągnął wachlarzem serię z saw-a. Chlast! Ktoś ryknął z bólu, trzymając się za przedziurawioną stopę.

 

Red wyrzucił magazynek na dno okopu i wsadził nowy do elkaemu, spuścił zamek i przymierzył w plażę. Wtedy zobaczył tłum cieni, tańcujący w heroicznej szarży.

– Hej! Heeej! – ryknął do dwójki przy emgiecie. – Ogień na lewo! Przenieść ogień na lewo!

– O kurwa! – ryknął strzelec, widząc hałastrę, szybko obrócił broń na dwójnogu.

Karabin splunął ogniem i strumieniem łusek, ścieg smugaczy powędrował na plażę. Kolejny granat wybuchł przed okopem, świszcząc odłamkami nad hełmem. Bronią telepotało w drgawkach od długiej serii, strzelec przykleił oczy do celownika i tylko ciął po plaży. Ogórek moździerzowy wychlusnął w kanale słup wody.

 

Kat strzelał, tracąc orientację. Przymierzył i rąbał po szczerbiejącym szeregu wrogów. Kolumna na plaży topniała, ale cienie zbliżały się. Sierżant Harris stał jak posąg i strzelał pocisk za pociskiem, aż Katberry zebrał gorącą łuską w twarz. Patrzył z dołu na wariata. Sierżant zrzucił magazynek i wyjął nowy, nawet się nie chowając.

Wreszcie obok pojawił się kapitan Higgins z radiem. Najpierw pociągnął serię z l85 po przedpolu, potem rzucił karabin i wyjął z kieszeni granat. Odbezpieczył i razem z łyżką cisnął go przed siebie. Kat celował i wybuch zasłonił mu widok. Jakaś sylwetka gdzieś tam z przodu wyleciała w górę, niemal robiąc fikołka. Całość była jak dom wariatów, wszyscy strzelali, łusek było tak dużo, że już o siebie dzwoniły w piachu. Stary oficer z m4 załadował broń jednym, zręcznym ruchem.

– Warlord! Warlord! – ryczał do radia Higgins. – Duża koncentracja, prosimy o ogień królewskiej artylerii… podaję współrzędne celu! Co znaczy zaraz?! Kurwa, tu giną nasi, pojebie! To słuchaj, skurwielu! Trzecia linia, koncentracja Victor, lewo trzysta, prawo siedemset! Powtarzam: lewo trzysta, prawo siedemset! Ostrzał do skutku!

Potem spojrzał wymownie na wszystkich wokół.

– Głowy nisko!

Sznury smugaczy nadal rytmicznie omiatały krzaki, szatkowały lepką ciemność i trafiały ludzi. Bum! Pocisk eksplodował gdzieś między okopami angoli i spomiędzy konarów wypadł komandos trzeciego. W strzępach munduru i bez nóg. Kikuty bryzgały ściegami krwi, a on w konwulsyjnych drgawkach starał się czołgać. Dygoczącą ręką sięgnął do pasa… . Medyk doskoczył do niego, ale nie zdążył. Żołnierz wyciągnął pistolet i palnął sobie w łeb.

– O Boże… – podsumował Kat. Nie strzelał, jego karabin dymił z lufy jak palacz…

 

Nad głowami z jazgotem przewaliły się pociski królewskiej artylerii, które zmieszały las z ziemią i powywracały drzewa jak zapałki, z głośnymi chlustami rzucając je do wody. Kat chciał uciec, pobiegł z plaży do pierwszego okopu, ale nikt nie przerywał ognia. Toteż ściągnął spust i walił dalej, kończąc trzeci magazynek.

 

Strzelali coraz mniej, coraz rzadziej.

– Wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień! – krzyczał kapitan Higgins.

Wyrzucił przez plecy pusty magazynek i załadował nowy.

Pohukiwały ostatnie wystrzały.

 

Kat trząsł się na całym ciele. Dygotał jak po zbyt dużej ilości kawy, przy jednoczesnym przesadzeniu z ecstasy… . Adrenalina rozrywała mu żyły. Serce waliło nie jak młotem, ale całą kuźnią. Kurczowo ściskał karabin. Nie potrafił trafić ręką do kieszeni, nie dziś…

– Jezu Chryste, Jezu Chryste… – powtarzał.

Kapitan pojawił się na brzegu okopu.

– Dokopaliśmy skurwielom, no nie?

Spojrzał chyba na na najdokładniejszy obraz strachu, przy którym Edward Munch mógłby bić pokłony i tłuc się w pierś. Ale Kat nie wydał z siebie krzyku, patrzył tylko jak na demona. Jego wyobraźnia szalała, a obrazki z przed chwilowej wojennej ekstazy przelatywały z prędkością serii z karabinu maszynowego.

Higgins podał mu rękę, podciągnął, by wyszedł.

Norm podparł się o drzewo i zaczął się krztusić, jakby jego myśli nie chciały opuścić żołądka. Wreszcie soczyście zwymiotował, obrzygując zmieszaną z prochem ziemię. Powietrze przepełniał drażniący zapaszek kordytu, który sierżant Harris wdychał jakby podczas inhalacji. Co za wariat. Co za świr…

Sierżant sprawdził colta i wsadził go do kabury przy pasie, podpiętym szelkami plce.

– Mamy czterech zabitych i dziewięciu rannych. – oznajmił. – Zasadzili się na nas, jebane Czeczeny.

– Więc to byli Czeczeńcy… – zadumał się kapitan.

– Mnie tam wszystko jedno, kogo zabijam.

– Czemu tak po prostu na nas biegli? Bez osłony, bez niczego! – krzyknął Norm.

– Młody. – zwrócił się do Katberry'ego kapitan. – Bałeś się? Tylko bez pierdolenia.

– Jak cholera.

– To już wiesz, czemu na nas biegli.

 

Red stał w okopie jak wryty, niemal nieruchomo. Nawet nie mrugał, nie przeszkadzało mu, że całe spodnie ma przemoczone od ziemistej, brejowatej masy, która oblepiła go jak rzepem.

– Oni…

Kat nadszedł z grobową miną, starając się uspokoić. W gruncie rzeczy, to walczył z samym sobą.

– Żyjesz, Red?

– Oni… po prostu szli. Nie wierzę. Zabiłem człowieka. To gorsze niż gwałt.

– Gratuluję. – podsumował kompana strzelec gpmg, który właśnie otworzył pokrywę i zaczął czyścić zamek.

Obaj szeregowi spojrzeli na niego z lekkim zdziwieniem, jednak cały czas w akompaniamencie głęboko zakorzenionego strachu, który szarżował przez ostatnie kilka minut.

– Właśnie przycięli wam ogonek. A jak macie problem z zabijaniem, to radzę ubrać się w stare szmaty i zacząć zaczepiać ludzi, bo to dobre dla filozofów. Tutaj trzeba zabijać. Bez litości i na śmierć.

– Tylko… czemu oni się zwyczajnie nie poddadzą? – spytał Kat. – Przecież jesteśmy potężniejsi i lepiej uzbrojeni!

– No nie poddadzą się. Może dlatego, że się łudzą, że nas pokonają? Debile. Wszystkich ich powystrzelamy jak kaczki.

 

Noc na dobre zasnuła przeprawę nad kanałem, księżyc odbijał się w tafli jeziora, teraz niespokojnej i zabarwionej czystym rubinem. Gwiazdy nadal zduszały pojedyncze chmury, a wśród okopów rozświetliły się łamane lightsticki. Medycy zajęli się opieką nad rannymi, ktoś meldował przez radio, co się właśnie stało.

 

Kapitan Higgins i sierżant Harris stali na niewielkim wzniesieniu, mając widok na medyków, podających rannym wodę. Był to obraz nędzy, rzeź na wyspie Chios: znoszeni na barana jęczący żołnierze, jeden z komandosów zrzucił z pleców rannego, odsłaniając mundur dosłownie obryzgany czerwienią. Dalej snajperzy obserwowali krzaki, a czteroosobowy oddział poszedł przez labirynt zwłok pasem piasku. Ciała na plaży wyglądały teraz jak zwykłe cienie, kopczyki błota, wyrwy terenu.

– Jedno trzeba przyznać. – rzucił kapitan, patrząc na szybko zniesione w jedno miejsce ciała. Ubrane w dziurawe, brytyjskie mundury.

– Taa?

– Tylko tych pierdolonych worków na zwłoki nam wystarczająco dostarczyli.

 

 

 

 

 

Objaśnienia:

Peererka – spolszczona i prześmiewczo napisana nazwa brytyjskiego radia wojskowego, PRR (personal role radio). Takie radio zwykł nosić każdy żołnierz.

Bowman – nie ma nic wspólnego z łukiem, to nic innego, jak headset do ww. radia. Najczęściej to słuchawka w plastikowej ramce na lewe ucho, przeciągnięta przez czerep gumowymi paskami. Ze słuchawki odchodzi pałąk z mikrofonem.

Brezentowiec – Żargonowe określenie na namiot z brezentu.

Yorkie – wspomniana czekolada, ponoć tak twarda i ohydna, że Brytyjczycy łamią sobie na niej zęby i psychikę.

Guma do żucia – w wojskowej próżne nadzieje szukać smakowych esencji, czy żelowej wkładki. Ma zwyczajnie ukoić nerwy, to smakować specjalnie nie musi.

Lightstick – światło chemiczne. Plastikowy patyk z chemicznym fekałem w środku, złamiesz i pum! Staje się światłość na kilka godzin.

Acog – ogólna nazwa amerykańskich celowników. Tutaj o czterokrotnym przybliżeniu. Mały i kompaktowy. Na górze czerwony światłowód, na okularze obręcz z kolimatorem. Droga rzecz.

Elcan – kanadyjskiego pomysłu celownik, chropowata beczułka z gumowymi okładkami, też z kilkukrotnym przybliżeniem, w zasadzie taki kanadyjski acog. Nawet wielkościowo podobny, ale ciężki jak żołnierski los…

Smugacz, nabój smugowy – dla zupełnie niewtajemniczonych: nabój, który wzbogacono o palny materiał w rdzeniu pocisku, po wystrzale materiał ten zapala się z tarcia o atmosferę, zostawiając bardzo wyraźną smugę. Kolor chyba każdy, choć najczęściej stosuje się białe.

"Obwiązał czymś drzewo u podstawy…" – chodzi tu o linkę z materiałem wybuchowym.

Ogórek – żargonowe określenie na granat z moździerza.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

"Bo improwizowana kuchnia dawała zgnilizna od chodzącego mięsa."- o co chodziło? "Zgnilizną"?
"Co uszyją to idzie na Afgan, nie do nas." chyba "Co uszyją, to idzie do Afganistanu, a nie do nas". Byłbym się nie czepiał, ale nie zrozumiałem od razu przez ten brakujący przecinek.
"parsknął sierżant z kwaśną miną, potem się wspiął na drabinie aż po brzeg kadzi i wsypał z wiadra jakiego brązowego gówna."- chyba trochę lepiej brzmiałoby "a potem wspiął się".
"Porównywany do Pani Galadreili Tolkiena." Boskie porównianie:).
"Pociski ryły dziury i szatkowały powietrze!"- jakoś ja wykrzykniki w narracji toleruje tylko przy onomatopejach. Ale to taka moja subiektywna opinia.
"Dwaj operatorzy wyciągnęli lufę i szybko wstawili nową, zamknęli pokrywę i strzelec szarpnął za uchwyt."- taśma jest dwa zdania wcześniej, więc nie muszę chyba pisać jak to brzmi:). Poza tym powtórzenie.
"Wtedy zobaczył tłum cieni, tańcujący w heroicznej szarży."- mi to jakoś... nie pasuje.
"Kolumna na plaży topniała, ale cienie zbliżały się. "- brzmi to tak, jakby przeciwnicy szli w kolumnie:).
Niezbyt rozumiem o co chodzi z tą wioską. Najpierw mieli ją zbadać, potem ich wykryto, ale nie strzelano (!), po czym się zmyli i zaczeli robić co innego. Jeśli czeczeńcy ich zauważyli, to czemu nie starali się sprawdzić kto to (albo od razu napieprzali?). A nigdzie nie było wspomniane, by świecili gdzie indziej, więc z pewnością coś zaobserwowali.
Reasumując: trzymasz poziom, tekst jest tak samo dobry (albo i lepszy) niż poprzednia część. Lepszy może się wydawać dlatego, że akcja wyraźnie przyśpieszyła, a ty się w niej nie gubisz (no, może trochę...). Przy czym przy opisie wojennej rzezi pewien chos jest nieodzowny. Mówiąc krótko i treściwie: GJ.

Nowa Fantastyka