
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Cały ten czas z tobą, co z niego zostało, wspomnienia, chwile, drobiny szkła. Jak wtedy latem, gdy byłam w ciąży z małą, w piątym miesiącu. Stałam w przymierzalni drogiego sklepu: ciasno, duszno, gorąco. Przynosiłeś mi spódnice i spodnie, beżowe i popielate, miałam sobie coś z nich wybrać, potrzebowałam większych rozmiarów. Wszystko to były jakieś kroje szyte chyba na szesnastolatki, odkładałam je bez przymierzania, moje biodra nieprędko będą miały znów szesnaście lat.
– Kwiatku, może zobacz jeszcze to – mówiłeś. Taki ty, od razu spodobałeś się dziewczynie zbierającej wieszaki (uważaj, dziewczynko…). Nie, chyba nie rozumiem tego, wcale nie rozumiem tego dziś lepiej niż na początku: dlaczego ze mną byłeś?
***
Kilka osób czekało na ostatni pociąg metra, pionki na brzegu peronu. Niosący się z dala śpiew usłyszeli najpierw niewyraźnie, potem melodia nabrała siły. Ktoś nadchodził tunelem w ich kierunku, śpiewał. W końcu zobaczyli kto: człowiek w ciemnym płaszczu, spokojny i rozpogodzony, szedł torami jakby wracał z długiego spaceru. Sunął przed siebie, jego głowa mijała kolejno ich ramiona. Śpiewał banalną radiową piosenkę. Nie darł się pijacko, śpiewał: Say you, say me, say it together, naturally…
***
Albo wtedy, zimą, gdy nie zaglądałeś już prawie do domu (eufemizm: w ogóle nie zaglądałeś). Zaczynałeś czy kończyłeś projekt? Kolejna doba w biurze, blady martwy ekran, bezsenność, majaki. Wiem, że myślałeś o swoim dniu pracy jak o duchowej przemianie, medytacji. Bo i cóż ci wszyscy buntownicy, narkotyczni i alkoholiczni, ci chemikalni kontestatorzy, co oni wiedzą o prawdziwych uniesieniach, o wizjach? Wprowadzić sobie do krwi jakiś aldehyd, cóż prostszego, cóż bardziej mieszczańskiego. Taki mistycyzm może mieć każdy, nie trzeba do tego wysiłku. O ile bardziej ty się musiałeś postarać, spędzając tygodnie, miesiące zamknięty w biurze, jeden dzień po drugim, bez snu, bez ruchu – nad projektem, którego zdania, słowa, tabele stawały się nowym światem, planetą. Jaki jogin, jaki modny filozof opisze pulsowanie i rytym, jaki cię wtedy ogarniał? Okresy pobudzenia, jasności, pędu myśli i wniosków, a potem granica, skraj, ściana, spokój, niebyt, iskra woli czekająca w tyle głowy na przypływ energii. Siedziałeś bez wytchnienia w firmie, chemikalny kontestator uznałby cię za beznadziejnego biurowczika, a to przecież ty mogłeś patrzyć na chemikalnych z wyższością, znałeś miejsca tak bardzo bardziej niezwykłe od ich miejsc. Trzecia doba przechodziła w czwartą, siódmą, dziewiątą – koledzy pojawiali się w pracy co rano i znikali wieczorem, biurowe przestrzenie ożywały i zamierały, pręga słońca stygła na oknach, noc sunęła ścianami jak cień chmury.
***
Przybysz zatrzymał się na torach, przestał śpiewać. Podniósł rękę w geście zwróconym ku tym na peronie. Za chwilę opuścił ją jednak, strzepując tylko coś z płaszcza, coś błyszczącego, okruch szkła?
***
– To od stresu – powiedzieli ci w aptece.
– Ja się nie stresuję – zaprotestowałeś. Kupiłeś jednak pudełko białych ampułek, co rano wcierałeś w skórę głowy porcję. Swoim własnym włosom nie chciałeś pozwolić tak łatwo odejść. Nie chciałeś ich widoku na podłodze łazienki, kłaków które jeszcze wczoraj były tobą, które cię opuściły, zdradziły, uciekły jak kijanki do odpływu prysznica.
– Ja się nie stresuję – powiedziałeś do mnie – ja się rozpadam. Może i tak. Może faktycznie rozsychałeś się w tym mieszkaniu wynajętym od zubożałych inteligentów, w tej składnicy starych książek i płyt. Może kruszałeś jak roczniki „Literatury na Świecie" zalegające w szafach, jak rulony zamierzchłych jazzowych plakatów. A może to świat obumierał, tam gdzie byłeś ty.
***
Człowiek na torach znów ruszył przed siebie. Gdy wreszcie zniknął po przeciwnej stronie tunelu, dało się słyszeć: Say you, say me, say it together… Oddalający się głos stłumił przyjazd pociągu – wjechał na peron w ślad za tamtym. Wąż wagonów zatrzymał się, otworzył rozsuwane skrzela.
***
Ostatni raz zobaczyłam cię, gdy kręciłeś się z wózkiem po sklepie, wyglądałeś na zagubionego faceta wysłanego na zakupy. Tacy zwykle nawet nie zauważą, kiedy im sprytna zwinna rezolutna supermarket-baba zajeżdża drogę, pokazuje ortalionowe plecy, wypycha z kolejki do kasy. Ty jednak też już byłeś supermarket-facetem, od roku sam sobie robiłeś zakupy. Niby niechcący-niewidzący pierwszy wjechałeś do kolejki przed starszą kobietą, która – rozpędzona – uderzyła swoim wózkiem w twój.
– Mogłaby pani trochę uważać – rzuciłeś do niej teatralnie. Ja wtedy stałam gdzieś z tyłu, może uśmiechnęłam się, nie wiem, chyba po prostu odwróciłam wzrok.
– Nic, nic Justynko, mama zagapiła się trochę – pociągnęłam małą w głąb sklepu. Od roku sam sobie robiłeś zakupy.
***
Pociąg ruszył ze stacji. Nikt z peronu do niego nie wsiadł. Ludzie pojedynczo wymykali się na ulicę. Następnego dnia szukali jakiejś wzmianki w gazetach. Te nie opisały jednak niczego szczególnego, tylko zwykłe wypadki drogowe, kilka ofiar nieostrożności i mgły.
***
Tamtego dnia stałeś przed nimi, przed całą załogą oddziału w O. Dobrze ubrany przybysz z Warszawy. Za tobą trzy godziny w trasie, przyjechałeś sam, odmówiłeś wzięcia kierowcy. Pomimo zmęczenia byłeś ożywiony, odpowiadałeś na ich bezpieczne pytania:
– Panie dyrektorze, jak rozłożymy eksport w przyszłym roku?
– Rozłożymy przede wszystkim konkurentów, wyeksportujemy ich z rynku – rozdawałeś żarty i pochwały. Patrzyli na ciebie z żalem: wieści o twoim spodziewanym odejściu poprzedziły twój przyjazd. Choć byłeś w firmie od początku, teraz miałeś ustąpić, żądali tego nowi właściciele. Pozwolono ci pożegnać się z ludźmi, ale nie żegnałeś się, grałeś. Mógłbyś powiedzieć wprost: do widzenia, moi drodzy, Francuzi mnie nie chcą. Zamiast tego opowiadałeś o rozwoju sprzedaży. Patrzyli na ciebie i na siebie: Francuzi mogli wkrótce zadecydować, że nie potrzebują już oddziału w O.
– Panie dyrektorze, dziękujemy… za wizytę – wyrwało się komuś.
– Dziękuję i do zobaczenia – nie wypadłeś z roli, ułożyłeś twarz w rozluźniony uśmiech. Podano ci płaszcz, który narzuciłeś na ramiona. Na dworze było chłodno, szarzało, mgła ciągnęła znad łąk. Tamci zobaczyli cię jeszcze raz za oknami sali, odprowadzanego do samochodu. Twoja głowa mijała kolejno ich ramiona.
Na początek wyznanie: chyba nie do końca zrozumiałam. Ale wrócę to tekstu jutro, jak będę bardziej przytomna.
Z rzeczy, które mi się nie spodobały, a które wyłapałam: układ dialogów, czy też wypowiedzi. Z myślnikami, ale w środku zdania. Jakoś mi nie leży.
Wrażenie ogólne? Dobre.
Dzięki za miłe słowa oraz za uwagi. Koncept opowiadania był prosty, nic tu specjalnie nie gmatwałem. Do usłyszenia...
Tekst dobry językowo (bardzo, bardzo dobry), dużo fajnych uwag o życiu, ale hm sensu całości nie ogarniam.
Dzięki! Wziąłem sobie do serca rady Wasze rady i wprowadziłem kilka retuszy, które, mam nadzieję, rozjaśniają tekst.
Niezłe:)
Selena, dzięki za dotarcie do obu opowiadań, które tu zamieściłem - widzę, że chyba jest sens pracować nad kontynuacją.
Sens ogarniam, ale nie widze fantastyki. No, chyba, ze nie ogarniam...
A ja nie widzę ani fantastyki, ani sensu. Co nie znaczy oczywiście, że tekst jest zły. Ja tych dwóch rzeczy w nim po prostu nie dostrzegam. Tego typu filozoficzne rozważania to kompletnie nie moje klimaty.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Dla mnie element fantastyczny stanowi człowiek na torach. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że nie jest to żywy człowiek, ale raczej duch, zjawa (metafora) głównej postaci.
Jeśli chodzi o sens, to mam swój pomysł, ale nie lubię nikomu tłumaczyć "co autor miał na myśli". Zwłaszcza, że autor zazwyczaj ma na myśli coś innego niż czytelnik:).
Myślę, że dużym plusem tego tekstu są właśnie niedopowiedzenia. Można odnaleźć w nim kilka alternatywnych historii czy sensów. Przynajmniej takie są moje odczucia.
Selena nie jesteś daleko od tego, co autor na myśli miał. Fasoletti i Niezgoda, o to czy to fantastyka czy nie się nie spieram, sensu chciałbym żeby było tyle co w życiu, czyli trochę owszem, ale nie na siłę, życie nie ma "sensu" jak film akcji.
Chyba odwrotnie - film akcji nie ma sensu jak życie...
No, w każdym razie ja nie piszę tu w stylu filmu akcji... Jeszcze raz dziękuję za komentarze i pozdrawiam wszystkich!
To czwóreczka będzie.