- Opowiadanie: Idaho - Pochowajcie mnie jak psa

Pochowajcie mnie jak psa

Wy­lo­so­wa­ne hasło: wul­gar­ny za­mgła­wiacz

Miało być wul­gar­ne yeti, ale się spóź­ni­łem o pół se­kun­dy i cały pierw­szy po­mysł szlag tra­fił. Na­pi­sa­łem więc takie dziw­ne coś.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Wiktor Orłowski, Żongler, Finkla

Oceny

Pochowajcie mnie jak psa

Lecę w dół.

 

Za­ma­zu­ją mi się dni i ty­go­dnie. Po­wta­rzam ry­tu­ały, wy­dep­tu­jąc ścież­ki na chod­ni­kach i w po­bli­skiej bra­mie. Zna­czę teren, ki­wa­jąc się na no­gach, sły­sząc śmie­chy kom­pa­nów z ławki. „Eee! En­dżi­nie­eer! Po fran­cu­sku coś na­pisz na tej ścia­nie! He­he­he!”. Za­zwy­czaj naj­gło­śniej re­cho­cze Kuba, nasza dusza to­wa­rzy­stwa. Mógł­by grać w ja­kimś pol­skim fil­mie. Swoim śmie­chem za­ra­żał­by z ekra­nu wszyst­kich wi­dzów, jak młody Ama­de­usz. Sma­rzow­ski też byłby za­chwy­co­ny.

 

Faj­nie być w ta­kiej gru­pie, we­so­ło jest. Pięć po szó­stej stu­ka­my się flasz­ka­mi. Opo­wia­da­my sobie gło­śno o se­riach nie­for­tun­nych zda­rzeń i ob­ser­wu­je­my za­bie­ga­nych, nie­szczę­śli­wych ludzi. Taki jeden w gar­ni­tu­rze co­dzien­nie prze­jeż­dża przed nami i wrzesz­czy coś w swo­jej czar­nej furze do nie­wi­dzial­ne­go wroga. Mamy ubaw, choć nie za­wsze się śmie­ję. Znam to do­kład­nie. Wiel­ka za­ci­śnię­ta pięść przy­gnia­ta cię do ścia­ny, z tru­dem ła­piesz od­dech i nie wiesz, czy to twoje tętno, czy de­bil­ne tech­no gdzieś zza otwar­tej szyby. Pa­ra­liż kon­se­kwen­cji trzy­ma jak w ima­dle, jeden zły ruch i nie masz już przy­szło­ści. Potem jest tylko „tu i teraz”. Ka­łu­że w bra­mie i za­mglo­ny wzrok ko­le­gów. Jutro nie ist­nie­je, ale przez pierw­sze sto dni je­steś jesz­cze kró­lem.

 

Do­świad­czam sta­nów nie­waż­ko­ści.

 

Czę­sto leżę na ple­cach roz­po­zna­jąc za­klę­te w chmu­rach kształ­ty. Zda­rza się, że wy­krzy­wio­ne twa­rze prze­chod­niów prze­sła­nia­ją mi ob­ra­zy. Widzę dzie­ła Ca­ra­vag­gio ze wszyst­ki­mi de­ta­la­mi. Ży­la­ste ręce, zmarszcz­ki star­ca, szatę Ła­za­rza. Niebo jest pięk­ne, a pie­kła pew­nie nie ma. Je­ste­śmy my, naj­lep­si przy­ja­cie­le, do­pó­ki Kry­sia sprze­da­je nam na ze­szyt. W bło­go­sta­nie ob­ser­wu­ję ptaki i śle­dzę białe kre­ski, puch­ną­ce po­wo­li jak droż­dżo­we cia­sto. Zga­du­ję po kie­run­ku do­ce­lo­we lot­ni­sko. Ten pew­nie do He­ath­row, mam na­dzie­ję, że nie do Ber­lin-Ta­gel. Tam prze­siad­ka mię­dzy ter­mi­na­la­mi, gdy się spie­szysz, jest nie­za­po­mnia­na. Raz i nigdy wię­cej. Za to Frank­furt, z dzie­siąt­ka­mi ru­cho­mych chod­ni­ków mię­dzy gate’ami – to jest coś. Su­niesz do­stoj­nie z ręką na wa­liz­ce, ob­ser­wu­jesz przez szkla­ną ścia­nę rę­ka­wy przy­ssa­ne do Dre­am­li­ne­rów i wy­ra­żasz w my­ślach po­dziw dla ludz­ko­ści. Czu­jesz się jak bo­ha­ter w Po­wro­cie z gwiazd.

 

Chciał­bym jesz­cze raz się za­ko­chać.

 

Wró­cić gdzieś, w nie­zna­ne. Prze­żyć ten mo­ment, gdy jedno spoj­rze­nie zo­sta­je na długo w pa­mię­ci, za­uwa­żyć tę nie­ukry­wa­ną chwi­lę fa­scy­na­cji w jej oczach. Za­tra­cić się, wy­łą­czyć cały świat, wal­czyć z my­śla­mi o niej, wie­dząc, że i tak prze­gram. Cza­sem prze­cho­dzi przed naszą ławką Ali­cja. Tak ją na­zwa­łem w my­ślach. Gdy śpię po po­łu­dniu, wdzie­ra się naj­pierw do mojej świa­do­mo­ści nie­spo­koj­ne wspo­mnie­nie. Roz­po­zna­ję Cry­stal Noir – ostat­ni za­pach mojej żony, zanim ją po­że­gna­łem, dzia­ła więc na mnie jak za­strzyk ad­re­na­li­ny. Wy­bu­dzam się wtedy na chwi­lę, roz­glą­da­jąc nie­pew­nie. Ko­le­dzy jesz­cze gwiż­dżą, mla­ska­ją z za­chwy­tu. Wiem, że Ver­sa­ce znów prze­gra ze smro­dem i uryną, okła­mu­ję się, że to piżmo z Fleur Musc, jej świą­tecz­ne­go pre­zen­tu. Od­pły­wam, wra­cam do nie­by­tu, nie mając nawet sił na szu­ka­nie cie­nia.

 

Do­ty­kam dna.

 

Ostry ból wy­krzy­wia plecy, to pew­nie od nerek. Śmie­je­my się z na­szej co­dzien­nej dia­li­zy. Tu wle­wasz, a patrz, tam wy­pły­wa. Prawa hy­drau­li­ki. Gdy za­czy­na dzia­łać znie­czu­le­nie to ulep­szam w gło­wie nie­któ­re pa­ten­ty Tesli, cho­ciaż idzie mi coraz trud­niej, nie pa­mię­tam już wszyst­kich wzo­rów. Pa­trzę na ko­le­gów spod opuch­nię­tych po­wiek. Zbli­ża się ko­niec, oni też to wie­dzą. Ro­zu­mie­my to jak ptaki, które czują, że czas od­le­cieć. Kie­dyś wi­dzia­łem, jak bo­cian chwy­ta dzio­bem swoje naj­młod­sze pi­sklę i naj­pierw szar­pie nim gwał­tow­nie, ła­miąc kru­chą szyję, a póź­niej wy­rzu­ca z gniaz­da. Je­stem jak ten malec, od­rzu­co­ny przez życie: lecę w dół, upa­dam, po­wo­li za­my­kam oczy. Bez mi­ło­ści i szans na prze­trwa­nie.

 

– Po­cho­waj­cie mnie jak psa – pro­szę ich za­chryp­nię­tym gło­sem. – Gdzieś pod pło­tem.

 

Wy­obra­żam sobie mały kop­czyk i garść po­lnych kwia­tów – sym­bol dzie­cię­cej mi­ło­ści do zwy­kłe­go kun­dla. Łudzę się, że ktoś tak mnie wła­śnie po­że­gna. Jak wier­ne­go mie­szań­ca, który już do ni­cze­go się nie na­da­je, poza zna­cze­niem zyg­za­kiem chod­ni­ko­wych płyt.

 

Włosy jesz­cze po­pra­wia mi wiatr, nie wie, że wzrok już prze­sta­je re­ago­wać. Ogar­nia mnie ko­ją­ca cisza, de­lek­tu­ję się dźwię­ka­mi w mojej gło­wie. Sak­so­fon znów za­wo­dzi pod­mie­nia­jąc głos Wa­ter­sa, a akor­dy gi­ta­ry zmie­nia­ją nie­spiesz­nie. Widzę w my­ślach prze­su­wa­ją­ce się po stru­nach palce. Czuję chłód ziemi, i jak otwie­ra się, obej­mu­jąc mnie po­wo­li czar­ną dar­nią. Nad­cho­dzi moja moc bez brza­sku.

 

 

– Na­resz­cie!! – wi­ta­ją mnie nie­spo­dzie­wa­nie zna­jo­me twa­rze.  

 

Stoję tro­chę zdez­o­rien­to­wa­ny. Widzę żonę sie­dzą­cą na ko­la­nach ja­kie­goś blon­dy­na. Trzy­ma drin­ka w dłoni – to ‘sex on the beach’’ – po­zna­ję po roz­kła­dzie barw i krysz­tał­kach cukru na brze­gu szklan­ki. Do­cie­ra do mnie za­pach jej per­fum.

Roz­po­zna­ję nie­któ­re sto­ją­ce obok nich osoby. Jest mój ko­le­ga Zby­szek, który zmarł na zawał, kuzyn Marek, dawca or­ga­nów sprzed dzie­się­ciu lat, i są­sie­dzi spod sió­dem­ki, któ­rzy uchy­li­li drzwicz­ki do ka­flo­we­go pieca w noc syl­we­stro­wą. Wszy­scy ma­cha­ją do mnie, jakby cze­ka­li na przy­jazd go­ścia z pre­zen­ta­mi.

Roz­glą­dam się do­oko­ła, wodzę wzro­kiem po wy­so­kim krwi­sto-czer­wo­nym su­fi­cie, szu­ka­jąc bez suk­ce­su źró­dła świa­tła. Nie ma ni­g­dzie ścian, są tylko wy­sta­ją­ce z ziemi białe miej­sca do sie­dze­nia. Jak małe wyspy z grup­ka­mi ludzi aż po ho­ry­zont, obo­jęt­nie, w którą stro­nę się spoj­rzy. Pod­ło­ga też czer­wo­na, jak nasze ubra­nia, tylko blon­dyn jest na biało. Pod­cho­dzę do nich, żona ewi­dent­nie już pi­ja­na uśmie­cha się bez­wied­nie, obej­mu­jąc go lewą ręką.

– Kto to jest? – Przy­glą­dam mu się z bli­ska. Al­bi­no­so­wi z czer­wo­ny­mi tę­czów­ka­mi.

– Nie wwważ­ne kto, ale jjja­ki – beł­ko­cze żona. – Jjjest tak fffan­tass­stycz­nie wwwul­gar­ny.

Łapię się na tym, że myślę zu­peł­nie trzeź­wo. Ana­li­zu­ję me­to­dycz­nie to, co widzę. Każdy ruch, za­ta­cza­ją­cych się ludzi, po­ja­wia­ją­ce się zni­kąd szklan­ki i kie­lisz­ki w ich rę­kach.

– Ro­zu­miesz to wszyst­ko? – pyta blon­dyn gar­dło­wym ba­ry­to­nem.

Od­wra­cam głowę, przy­glą­dam się ko­lej­nej gru­pie. Sie­dzą po kilka osób przy suto za­sta­wio­nych sto­łach. Wy­da­je mi się, że jest tam mój oj­ciec, ru­szam w tamtą stro­nę.

Po­wie­trze nagle mlecz­nie­je, ale wcho­dzę w tę mgłę, pa­mię­ta­jąc kie­ru­nek. Pięć­dzie­siąt me­trów pro­ste­go mar­szu jest łatwe, dla­te­go dzi­wię się, że do­cho­dzę do grupy mojej żony z dru­giej stro­ny. Mgła znika, tak jak się po­ja­wi­ła, Al­bi­nos uśmie­cha się iro­nicz­nie, jego dłoń zsuwa się nie­bez­piecz­nie po jej ple­cach.

– Mar­ti­ni z lodem – mówię pa­trząc na niego i wy­cią­gam rękę.

Duży kie­li­szek na cien­kiej nóżce po­ja­wia się w mojej dłoni, czuję chłód na palcu, który do­ty­ka zimne szkło od spodu.

– Nie uśmiech­niesz się? – Al­bi­nos pa­trzy na mnie pta­sim wzro­kiem. – To w końcu twoje naj­częst­sze ma­rze­nie z ostat­nich mie­się­cy.

Żona chi­cho­cze, opie­ra rękę naj­pierw na jego pier­si, póź­niej tro­chę niżej. Chwy­tam kie­li­szek drugą ręką, odła­mu­ję nóżkę i wbi­jam ostre szkło w jego szyję. Je­stem pe­wien, że tra­fi­łem w tęt­ni­cę, uczy­łem się kie­dyś tego, więc ob­ser­wu­ję spo­koj­nie jak krew try­ska i zna­czy jego biały gar­ni­tur na czer­wo­no. Blon­dyn wciąż się uśmie­cha, do­ty­ka ręką szyi za­skle­pia­jąc po­wo­li ranę.

Teraz już na­praw­dę ro­zu­miem. Wiem, że musi to po­wie­dzieć. Jak za­klę­cie otwie­ra­ją­ce skar­biec. Widzę łzy w jej oczach, sły­szę jesz­cze elek­trycz­ną gi­ta­rę Gil­mo­ura, upusz­czam za­krwa­wio­ne szkło ża­łu­jąc, że nie spró­bo­wa­łem jak sma­ku­je mar­ti­ni w czyść­cu.

– Szyb­ko ci po­szło. Wy­bra­łeś pie­kło.

 

Koniec

Komentarze

Bar­dzo zgrab­ny szor­cik. Może nie jakiś spe­cjal­nie od­kryw­czy, ale za to świet­ny for­mal­nie. Bar­dzo ład­nie ope­ru­jesz sło­wem, po­etyc­ko, ale bez pre­ten­sji (może za wy­jąt­kiem nad­mia­ru na­wią­zań do mu­zy­ki; swoją drogą, wiem do­kład­nie o który mo­ment cho­dzi­ło z przej­ściem wo­ka­lu w sak­so­fon, ha). Drob­ne or­na­men­ty opi­sów po­sta­ci i miejsc do­da­ją im wy­ra­zi­sto­ści, na którą czę­sto brak miej­sca w tak kró­ciut­kiej for­mie. Mi­gaw­ki bar­dzo żywe i pełne.

PS: ale tech­no pro­szę nie szka­lo­wać.

Hail Di­scor­dia

jap­kie­wicz

Cie­szę się, że tekst się po­do­bał. Może mało tu fan­ta­sty­ki, na po­przed­nie kon­kur­sy, gdzie de­biu­to­wa­łem, pi­sa­łem ra­czej spa­ce-ope­ra, ale bez więk­szych za­chwy­tów wi­dow­ni. Po­sta­no­wi­łem spró­bo­wać ina­czej.

Nie lubię tech­no, szcze­gól­nie w prze­jeż­dża­ją­cych au­tach z otwar­ty­mi szy­ba­mi (za­zwy­czaj na full) i z otwar­tych okien na osie­dlach. Ci lu­dzie nie wie­dzą, jak to wku­rza in­nych. To do­ty­czy zresz­tą nie tylko tech­no, ale wsze­la­kiej mu­zy­ki.

Dzię­ki i po­zdra­wiam!

 

Wik­tor Or­łow­ski, Żon­gler – Dzię­ku­ję!.

Do­sko­na­ły tytuł, ładne me­ta­fo­ry. Smu­te­czek i re­zy­gna­cja nie­mal­że na­ma­cal­ne. Treść nie­od­kryw­cza, ale do­brze po­pro­wa­dzo­na.

 

Dzię­ku­ję za lek­tu­rę.

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Przy­jem­ne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

O, pie­ski będą!

No do­brze, pie­sków nie było. Ale za to tra­fi­łam na zgrab­ne­go, świet­nie umo­co­wa­ne­go w rze­czy­wi­sto­ści szor­ta. Ję­zy­ko­wo – pico bello, mam wra­że­nie, że pod wzglę­dem formy i lek­ko­ści nar­ra­cji jest to jeden z lep­szych za­miesz­czo­nych w kon­kur­sie tek­stów. Ty­tu­ło­wy za­mgła­wiacz w po­my­sło­wy spo­sób ują­łeś jako me­ta­fo­rę cugu al­ko­ho­lo­we­go (mam wra­że­nie, że nie tylko), jed­nak nie jest on zbyt wul­gar­ny – w moim od­czu­ciu fakt, że stwier­dzi­ła tak bo­ha­ter­ka, wciąż czyni go da­le­kim od wul­gar­no­ści. Choć jakby się uprzeć, można jej po­szu­ki­wać, zro­biw­szy krok w tył, przyj­rzaw­szy się sy­tu­acji nar­ra­to­ra.

Pod wzglę­dem fa­bu­lar­nym nie mam za­strze­żeń – od­no­szę wra­że­nie, że mimo kró­ci­zny, opo­wia­da­nie ma wszyst­ko, co trze­ba, żeby obro­ni­ło się samo. Od­waż­ny za­bieg z ob­ra­niem sobie za punkt wyj­ścia osoby żula – myślę, że śle­dze­nie per­cep­cji ta­kie­go czło­wie­ka dla wielu czy­tel­ni­ków bę­dzie prze­ży­ciem dys­kom­for­to­wym. I do­brze, że bę­dzie.

Jedno za­strze­że­nie: nie­omal bi­blij­ny motyw ko­bie­ty jako przy­czy­ny mę­skie­go upad­ku, choć wy­mow­ny, wydał mi się tu drogą na skró­ty.

Faj­nie, nie­zły tekst, gra­tu­lu­ję. J

Pi­ja­na czy trzeź­wa, re­flek­sja czło­wie­ka-psa tonie w go­ry­czy. Pro­ta­go­ni­sta po­chy­la się nad wła­snym ży­ciem, nad pod­ło­ścią ludz­ko­ści. Spo­wiedź prze­sy­co­na bez­na­dzie­ją, spo­wiedź przed po­peł­nie­niem ni­by-zbrod­ni (dźwięk zbi­te­go kie­lisz­ka to dobry wstęp do bru­tal­ne­go mordu szkłem; po­etyc­ka, świet­nie wy­wa­żo­na rów­no­wa­ga). Po­dró­żu­je­my pod rękę z bo­ha­te­rem przez przed­pie­kiel­ne kręgi, by na ko­niec do­trzeć do pie­kła. Pi­sklę z po­ła­ma­ną szyją, kop­czyk i polne kwia­ty, biała ma­ry­nar­ka ubru­dzo­na krwią – cięż­kie, po­nu­re, do­łu­ją­ce ob­ra­zy. Przy­po­mnia­ło mi re­we­la­cyj­ne­go Sut­tree McCar­thy’ego.

 

Roz­po­zna­ję nie­któ­re sto­ją­ce obok nich osoby. Jest mój ko­le­ga Zby­szek, który zmarł na zawał, kuzyn Marek, dawca or­ga­nów sprzed dzie­się­ciu lat, i są­sie­dzi spod sió­dem­ki, któ­rzy uchy­li­li drzwicz­ki do ka­flo­we­go pieca w noc syl­we­stro­wą. Wszy­scy ma­cha­ją do mnie, jakby cze­ka­li na przy­jazd go­ścia z pre­zen­ta­mi.

 

Smut­ne, po­dwój­nie smut­ne, bo bez­tro­sko, bez­na­mięt­nie opi­sa­ne, jak ma­ka­brycz­na pocz­tów­ka.

 

Wspo­min­ko­wa nar­ra­cja nie jest łatwa, Tobie, Au­to­rze, się to udało. Za­mkną­łeś życie bo­ha­te­ra w sy­zy­fo­wym mar­szu pod górę, odar­łeś z na­dziei i spra­wie­dli­wo­ści, by zo­sta­ła tylko go­rycz. To ro­bi­cie umy­słu zde­cy­do­wa­nie po­kry­wa się z moim ro­zu­mie­niem WF. Mam wra­że­nie, że w tym tek­ście jest spory ka­wa­łek Cie­bie. I mam rów­nież na­dzie­ję, że bo­ha­ter, utoż­sa­mio­ny z mar­twym psem, do­sta­nie się do Bi­blio­te­ki.

 

Dzię­ku­ję za udział w kon­kur­sie.

In­te­re­su­ją­cy po­mysł na koń­co­wy test. A co trze­ba zro­bić, żeby tra­fić do raju?

Szcze­gól­nie cie­ka­wie robi się w kon­tek­ście bi­blij­nym, bo wy­cho­dzi na to, że trze­ba po­przeć cu­dzo­łó­stwo.

Na­pi­sa­ne cał­kiem do­brze, tylko prze­szka­dza­ły mi od­stę­py mię­dzy aka­pi­ta­mi na po­cząt­ku.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka