- Opowiadanie: robimimi - Rycerze ze ściany Samotnego Pasterza

Rycerze ze ściany Samotnego Pasterza

Oceny

Rycerze ze ściany Samotnego Pasterza

Dwóch god­nych chwa­ły ry­ce­rzy, w brud­nych od błota i po­pla­mio­nych krwią nie­wier­nych, sza­tach za­ko­nu tem­pla­riu­szy, za­trzy­ma­ło się koło wiel­kiej skały sto­ją­cej sa­mot­nie na środ­ku nie­po­ję­tej rów­ni­ny. Nad ich gło­wa­mi ob­le­czo­ny­mi w prze­ra­ża­ją­ce, za­rdze­wia­łe hełmy roz­po­ście­ra­ła się ogrom­na kula lśnią­ca na wszyst­kie stro­ny, z tą samą dia­bel­ską siłą z jaką lśni­ła dnia po­przed­nie­go. Go­to­wa­ły się ich tęgie mózgi, a roz­ża­rzo­ne do czer­wo­no­ści mie­cze kar­mio­ne po­tę­gą ra­mion, w każ­dym mo­men­cie mo­gły­by rzu­cić się na wroga z nie­okieł­zna­ną wście­kło­ścią i ob­ciąć im jed­nym szyb­kim cię­ciem wszyst­kie koń­czy­ny, jakie tylko można ode­rwać od tu­ło­wia. Wo­do­spad gę­stej, wi­śnio­wej cie­czy ru­nął­by wtedy na pia­sek, a krzyk umie­ra­ją­cych prze­ra­ził­by dzie­ci z wio­ski od­da­lo­nej o mile od ca­łe­go zda­rze­nia. Nikt jed­nak nie nad­cho­dził. Do­oko­ła je­dy­nie cisza i roz­pacz­li­we pra­gnie­nie scho­wa­nia się w cie­niu doj­rza­łych palm.

Bóg tylko, ten wszech­moc­ny i nie­po­skro­mio­ny Byt nad by­ta­mi, wie­dział skąd ta dwój­ka zmę­czo­nych wę­drow­ców zmie­rza i dokąd ma za­miar się udać.

Po krót­kiej, ale po­trzeb­nej do za­czerp­nię­cia po­wie­trza chwi­li wy­tchnie­nia, jeden z ry­ce­rzy wbił swój ma­je­sta­tycz­ny miecz w go­rą­cy pia­sek pu­sty­ni i klęk­nął z po­ko­rą na jedno ko­la­no. Drugi bez słowa, jakby czy­ta­jąc w my­ślach swo­je­go to­wa­rzy­sza, uczy­nił po­dob­ny gest i czci­god­ni tu­ła­cze, w do­stoj­nym mil­cze­niu za­czę­li od­da­wać hołd swemu Stwór­cy. Jakże godne po­chwa­ły są te czyny! Nawet z sy­tu­acji, z któ­rej próż­no szu­kać wyj­ścia, spo­kój ducha dany przez Boga przy po­mo­cy mo­dli­twy jest w sta­nie roz­wiać chmu­ry nawet naj­bar­dziej po­sęp­ne­go za­śle­pie­nia. Tak było i tym razem.

Bo­wiem nagle, z nieba czy­ste­go ni­czym nie­zmą­co­na żad­nych ru­chem tafla wody, spa­da­nie kro­pla mała i spo­cznie tuż przed ko­la­nem jed­ne­go z ry­ce­rzy. Ten nie spoj­rzy na nią nawet. Drugi rów­nież bę­dzie pa­trzeć tam gdzie pa­trzył wcze­śniej i tylko skor­pion po­wo­li prze­miesz­cza­ją­cy się po ziemi przy­śpie­szy gwał­tow­nie, żeby do­rwać cho­ciaż odro­bi­nę dro­go­cen­nej cie­czy. Kro­pla znik­nie jed­nak w mgnie­niu oka, do­słow­nie wtopi się w pia­sek i chwi­lę póź­niej nie zo­sta­nie po niej żaden naj­mniej­szy ślad. Nie było nawet szczyp­ty do­wo­du na to, że cud ten zo­stał przez któ­re­go­kol­wiek z ry­ce­rzy do­strze­żo­ny. O zgro­zo! Po­my­śleć ile zda­rzeń ta­kich na co dzień ma miej­sce, a my, ha­nieb­ni roz­pust­ni­cy na­szych par­szy­wych zmy­słów, omi­ja­my je spo­koj­nie, jakby nie miały one żad­ne­go zna­cze­nia. Pa­sa­jąc owce w do­li­nie man­gryj­skiej pa­sterz nie do­strze­ga mo­ty­li rzeź­bią­cych po­wie­trzu znak krzy­ża, a dzie­wi­ca kan­neń­ska nawet nie spoj­rzy na swoją dwu­mie­sięcz­ną sio­strę skła­da­ją­cą ręce do gor­li­wej mo­dli­twy. Ale mniej­sza o to moi bra­cia, bo­wiem śle­po­ta nasza i tak w księ­dze Iza­aka za­pi­sy­wa­na bę­dzie dro­bia­zgo­wo i żaden cud po­mi­nię­ty przez nas, nie uciek­nie spo­strze­gaw­cze­mu spoj­rze­niu pro­ro­ka, który za­mel­du­je każdy szcze­gół su­ro­we­mu Stwór­cy. Nasze dni są po­li­czo­ne i nie po­zo­sta­je nic in­ne­go jak po­go­dzić się z żarem ogni pie­kiel­nych cze­ka­ją­cych na nas po dru­giej stro­nie tej ku­la­wej eg­zy­sten­cji.

Na szczę­ście jed­nak, wiel­cy ry­ce­rze, któ­rych dane było nam spo­tkać na swej dro­dze, są rangi naj­bar­dziej god­nej na­śla­do­wa­nia, więc po­je­dyn­cze kro­ple desz­czu wa­łę­sa­ją­ce się po środ­ku pu­sty­ni nie są w sta­nie umknąć ich bacz­nym spoj­rze­niom.

Wsta­li po­wo­li i otrze­pa­li ko­la­na z zia­re­nek go­rą­ce­go pia­sku. Jeden z bo­ha­te­rów, ten który zda­wał się być mniej­szy ale bar­dziej tęgi w pasie; nie pa­trząc nawet na swo­je­go to­wa­rzy­sza, prze­mó­wił tymi oto sło­wa­mi:

-Umi­ło­wa­ny ty bra­cie mój; kom­pa­nie no­szą­cy na sobie jarz­mo naj­więk­szej wzgar­dy dla wro­gów Je­zu­sa Chry­stu­sa, wiel­ki wła­dzo wzgórz Mur­reń­skich; od­po­wiedz mi pro­szę jak mo­żesz naj­le­piej. Czyś wi­dział to com ja i wi­dział? Chwi­lę temu, gdy zgię­ci my w pół, od­da­ni me­dy­ta­cji nad zmar­twych­wsta­niem na­sze­go Pana, klę­cze­li­śmy w mo­no­ton­nym bez­ru­chu, zaraz obok twego po­są­go­we­go ko­la­na, spa­dła mała kro­pel­ka wody wprost z czy­ste­go i go­re­ją­ce­go nad nami nieba. Czy to nie aby ko­lej­ny znak jaki do­sta­li­śmy od Tego, który pro­wa­dzi przed sie­bie i karmi nas swoją wła­sną krwią? Jak my­ślisz drogi druhu?

Do­pie­ro po tych roz­trop­nych i god­nych po­chwa­ły sło­wach, uniósł ów ry­cerz wzrok w stro­nę swego peł­ne­go po­wa­gi przy­ja­cie­la i spoj­rzał mu pro­sto w jego czci­god­ne oczy. Zo­ba­czył w nich zro­zu­mie­nie i dumę. Pa­trzy­li tak na sie­bie w mil­cze­niu całe pięć dłu­gich minut i je­dy­nie echo skwier­cze­nia la­ta­ją­cych sępów prze­ry­wa­ło spo­koj­ną ciszę pu­styn­ne­go po­po­łu­dnia. Krą­ży­ły one nad ich gło­wa­mi, same cze­ka­jąc na cud jakim by­ła­by dla nich śmierć no­bli­wych ry­ce­rzy. O sępy prze­brzy­dłe! Ob­niż­cie swój lot cho­ciaż­by o ło­kieć, a flaki wasze, pełne ple­śnie­ją­ce­go mięsa wcze­śniej­szych ofiar, przy­ozdo­bią pa­lą­cą się od upału zie­mię i je­dy­ne co po was zo­sta­nie to kości spróch­nia­łe, na które nikt nigdy nie zwró­ci już nawet uwagi. Jak śmie­cie za­kłó­cać tę pod­nio­słą chwi­lę! Czy wy, szczu­ry la­ta­ją­ce, my­śli­cie, że zgon wy tutaj jakiś zo­ba­czy­cie. Ha! Dobre sobie! Precz! Precz mówię!

Wnet, Wiel­ki Wład­ca Wzgórz Mur­reń­skich sam prze­tnie węzeł ciszy i po­wol­nym kro­kiem po­dej­dzie do zmie­sza­ne­go przy­ja­cie­la, kła­dąc przy tym na jego pra­wym ra­mie­niu dłoń przy­odzia­ną w me­ta­lo­wą rę­ka­wi­cę. Prze­mó­wi do niego:

– Ta skała obok któ­rej sto­imy i która stara się przy­odziać nas w cień, wiel­ka chwa­ła dla niej, niech po­słu­ży nam jako punkt zwia­dow­czy i po­zwo­li choć tro­chę zo­rien­to­wać się, gdzie znaj­dzie­my naj­bliż­szą wio­skę. Jak już wiesz, ru­szy­li­śmy tro­chę na oślep, bo­wiem sen, w któ­rym Sa­lo­mon in­for­mo­wał mnie o na­szym ko­lej­nym celu, zo­stał bru­tal­nie prze­rwa­ny przez rój wście­kłych szer­sze­ni. Bra­cie mój, co to była za noc!

Słu­chacz wy­ba­łu­szył oczy na dźwięk zdań, które otar­ły się teraz o jego za­sło­nię­te heł­mem uszy.

-Prze­naj­święt­sza Ma­ry­jo! O czym teraz beł­ko­czesz! O żad­nym śnie nic nie wiem, a wczo­raj spa­li­śmy prze­cież spo­koj­nie u Ka­ro­ty­na! Żadne ataki nie spa­dły na nas! To była naj­spo­koj­niej­sza noc jaka nas spo­tka­ła od wyj­ścia ze świę­tej sto­li­cy Je­ru­sa­lem.

Mniej­szy ry­cerz cof­nął się z prze­ra­że­niem o krok, ale nie zdą­żył już uciec przed gro­mo­wład­ną rę­ka­wi­cą Mur­ry­neń­skie­go Wład­cy. Mo­men­tal­nie upadł jak kłoda, a ten który go tak za­ata­ko­wał sta­nął nad bez­wład­nym jesz­cze cia­łem i ryk­nął w jego stro­nę:

-Wąt­pisz w Sa­lo­mo­na?! Chcesz po­wie­dzieć, że po­stra­da­łem zmy­sły? Zatem giń!

O Sza­ta­nie prze­brzy­dły! Jak­żeś ty, w tak krót­kim cza­sie zdo­łał za­to­pić ten okręt przy­jaź­ni i nie­ska­żo­ne­go po­sza­no­wa­nia! Prze­cież jesz­cze chwi­lę temu ręka spo­czy­wa­ła na ra­mie­niu i do­oko­ła uno­si­ła się aura nie­skoń­czo­nej mi­ło­ści. A teraz? Więk­szy i po­tęż­niej­szy ry­cerz chwy­ta za swój miecz i po­wo­li pod­no­si go nad głowę z za­mia­rem uka­tru­pie­nia bez­bron­ne­go to­wa­rzy­sza nie­do­li! Czyż­by kro­pla, która ude­rzy­ła o pia­sek była łzą sza­ta­na? Czyż­by śmiał się on tak mocno z ka­ta­stro­fal­ne­go po­ło­że­nia na­szych bied­nych bo­ha­te­rów, że zma­te­ria­li­zo­wał się jego dobry humor i teraz, gdy at­mos­fe­ra jego dia­bo­licz­ne­go na­stro­ju pa­nu­je do­oko­ła, nic już nie po­wstrzy­ma bra­to­bój­czej rzeź­ni?

Ach! Gdyby cho­ciaż praw­dzi­wy deszcz lunął w tym mo­men­cie na głowę sza­lo­ne­go ry­ce­rza i zła­go­dził atak ma­nia­kal­nej go­rącz­ki, w którą bez żad­nej za­po­wie­dzi po­padł znie­nac­ka. Niebo jed­nak lśni przej­rzy­ście i tą przej­rzy­sto­ścią sama zdaje śmiać się ze wszyst­kie­go co pod jej skle­pie­niem traci zdro­we zmy­sły. Ra­tu­nek nie nad­bie­ga z żad­nej stro­ny; wszę­dzie głu­cha mo­no­to­nia bla­de­go kra­jo­bra­zu. Nawet pa­skud­ne i śmier­dzą­ce sępy ucie­kły na widok pod­nie­sio­ne­go w górę mie­cza.

Na szczę­ście, gdy Wład­ca Wyżyn Mur­reń­skich ce­le­bro­wał mo­ment ostat­nie­go pchnię­cia, le­żą­cy na ziemi i po­tur­bo­wa­ny ry­cerz, ock­nął się po cio­sie jaki otrzy­mał od przy­ja­cie­la; i zanim cał­ko­wi­cie do­szedł do sie­bie, jego nie­na­gan­na czuj­ność szyb­ko zdo­ła­ła wy­chwy­cić od­po­wied­nią chwi­lę, w któ­rej na­le­ża­ło wy­mie­rzyć swo­je­mu obec­ne­mu wro­go­wi so­lid­ny kop w ko­la­no. W tym celu, zgiął on więc swoje i z całą moż­li­wą siłą wy­pro­sto­wał je, ude­rza­jąc tym samym że­la­znym butem o cel. Kość gruch­nę­ła, a z gar­dła ofia­ry ataku, wy­do­był się prze­raź­li­wi, nio­są­cy się na wszyst­kie stro­ny świa­ta ryk obrzy­dli­we­go spa­zmu. Zatem ko­niec! Stało się! W żadną po­dróż nie pój­dzie już ten mo­nu­men­tal­ny wo­jow­nik; nie ruszy się nawet z miej­sca, bo­wiem całe jego ko­la­no wy­gię­ło się pod tak pa­skud­nym kątem, że samo pa­trze­nie na to zła­ma­nie, mogło u oglą­da­ją­ce­go wy­wo­łać od­ru­chy wy­miot­ne. Dra­ma­tycz­ny ten cios po­wa­lił Wład­ce Wyżyn Mur­reń­skich na­tych­miast na zie­mię.

Le­że­li zatem nasi ry­ce­rze, po­bi­ci przez sie­bie, bez wody i opa­trun­ków na środ­ku py­ryj­skiej pu­sty­ni. Na do­da­tek noc po­wol­ny­mi kro­ka­mi zbli­ża­ła się po to, żeby sługą swoim, jasz­czu­rzym mro­kiem, móc oblać jadem ciem­no­ści wszyst­kie rze­czy na ja­kich oko ludz­kie było w sta­nie za­wie­sić swoje spoj­rze­nie.

Nagle, do de­mo­nicz­nej stud­ni mil­cze­nia, mniej­szy ry­cerz wrzu­cił ko­lej­ny ka­mień grze­chu, bo­wiem z gnie­wem w gło­sie, tak prze­mó­wił do swo­je­go po­ko­na­ne­go wroga:

-Ty po­tom­ku egip­skiej kurwy bez ręki! Jak śmiesz rzu­cać się na mnie z pię­ścia­mi! Prze­cież jesz­cze wczo­raj były one po mojej stro­nie… Ura­to­wał tyś mi życie nimi! O gorz­ki po­dmu­chu za­po­mnie­nia! Coś ty uczy­nił z moim bra­tem!

Po tych wul­gar­nych la­men­tach ry­cerz zdjął hełm z głowy, a oczom zbli­ża­ją­cej się do snu pu­sty­ni uka­zał się pięk­ny mło­dzie­niec o ja­snych, krę­co­nych wło­sach. Jego zgnie­cio­ny przez ude­rze­nie nos, pła­kał ża­ło­śnie czer­wo­na­wą cie­czą, a po po­licz­kach spły­wa­ły dro­go­cen­ne łzy po­mie­sza­ne ze sło­nym potem. Wiel­ki Wład­ca Mur­reń­ski po zo­ba­cze­niu twa­rzy to­wa­rzy­sza oprzy­tom­niał i tak od­po­wie­dział mu na jego roz­złosz­czo­ne słowa.

-Czy­li jed­nak po­twier­dzasz, żeśmy wczo­raj wspól­nie u boku wal­czy­li? O Boże nie­prze­nik­nio­ny! Jak mo­żesz nie pa­mię­tać roju krwio­żer­czych szer­sze­ni! Prze­cież co naj­mniej jeden uką­sił mnie w czoło! Spójrz!

Po tej wy­po­wie­dzi rów­nież i ten ry­cerz ścią­gnął z głowy me­ta­lo­we na­kry­cie. Tym razem za­ja­śnia­ła twarz po­waż­na i do­stoj­nie su­ro­wa. Od po­licz­ków przez usta i pod­bró­dek cią­gnę­ła się seria bar­dziej lub mniej głę­bo­kich blizn. Za­praw­dę chwa­leb­ne to lico, jed­nak ku za­sko­cze­niu jego po­sia­da­cza, na czole nie znaj­do­wa­ło się nic in­ne­go oprócz po­nu­re­go gry­ma­su nie­za­do­wo­le­nia. Śladu po uką­sze­niu szer­sze­nia nie było.

-Nie­praw­do­po­dob­ne! Ma­gicz­ny owad zatem za­ata­ko­wał mnie wczo­raj. To je­dy­ne wy­ja­śnie­nie.

-O nie pleć bzdur! Ośmie­szasz się tylko w oczach Pana.

Chwi­la kon­ster­na­cji za­mknę­ła usta ry­ce­rza z bli­zna­mi. W tym cza­sie drugi nasz bo­ha­ter zdą­żył pod­nieść się na nogi i ro­zej­rzeć się po ciem­nie­ją­cej oko­li­cy. Spoj­rzał na głaz obok któ­re­go tak nie­sław­nie legli.

-Ale z wej­ściem na szczyt tej skały to tyś miał racje. Wdra­pię się tam i po­szu­kam na­dziei na noc­leg i opa­tru­nek. O Świę­ty Jó­ze­fie! Jak mo­głeś do tego do­pu­ścić?

Szkar­łat­ny to czas! Me­fi­sto grał swoją pa­skud­ną pieśń ku chwa­le waśni i nie­zgod wsze­la­kich. Gdyby można było choć przez chwi­lę zer­k­nąć na twarz wspi­na­ją­ce­go się ry­ce­rza, ach co to byłby za po­sęp­ny widok. Ci wszy­scy z was, moi bra­cia w Je­zu­sie, któ­rzy li­czy­li na przy­gód pa­te­tycz­nych gro­ma­dę, jak bar­dzo mu­si­cie wy teraz być za­wie­dze­ni! Bo prze­cież tam, z wgię­tym ko­la­nem, w cie­niu skały, do­go­ry­wa po­ka­słu­jąc nasz wiel­ki ry­cerz. Czyż­bym na darmo mia­nem bo­ha­te­ra go nie obar­czył? Może to tylko pozór, który uciekł z głę­bo­kiej ja­ski­ni albo mier­ny na­śla­dow­ca cho­dzą­cy za tym, któ­re­go rze­czy­wi­ście śle­dzić po­win­ni­śmy? Co to za szer­sze­nie męczą jego po­gry­zio­ny od sza­leń­stwa mózg! Mo­że­my tylko do­my­ślać się, moi bra­cia, że bied­ne­mu wa­ria­to­wi sen z jawą splótł się do tego stop­nia, że jed­ne­go od dru­gie­go od­róż­nić już nie jest wsta­nie; albo to słoń­ce tak bar­dzo trze­wia zdo­ła­ło mu prze­grzać, że wer­ty­kal­ne spo­iwa esen­cyj­ne nie­ja­ko wto­pi­ły się w te uło­żo­ne dia­chro­nicz­nie, a jak do­brze wiemy z Ksiąg Świę­te­go Li­zol­da, takie sy­tu­acje są w sta­nie nie tylko zmie­nić cha­rak­ter po­strze­ga­nych rze­czy, ale rów­nież i wpły­nąć na zdol­ność oglą­du zda­rzeń prze­szłych! Nie może dzi­wić więc trwo­ga na twa­rzy Wiel­kie­go Wład­cy Mur­reń­skie­go, który to­cząc za­cie­kłą bitkę z samym sobą; zgina się w pół i wierz­ga jakby we­wnątrz jego ciała węże dom swój zna­la­zły. Za­praw­dę nie­przy­jem­ny to widok dro­dzy bra­cia i gdyby ry­cerz nasz w pi­śmie uczo­nym był, wie­dział­by na­tych­miast co po­cząć na­le­ży z tak roz­wi­ja­ją­cą się cho­ro­bą. Świę­ty Li­zold Kam­bu­ry­nem zwał ziele przy­wra­ca­ją­ce mne­mo­nicz­ną przej­rzy­stość pły­nów za­rów­no esen­cyj­nych jak i dia­chro­nicz­nych, i je­stem prze­ko­na­ny w całej swo­jej skrom­no­ści, że każdy z was, dro­dzy bra­cia w Je­zu­sie Chry­stu­sie z ła­two­ścią wywar ten przy­go­to­wał­by w oka­mgnie­niu.

 Boże ty w trój­cy kołem, a w kole kwa­dra­tem! Bło­go­sław wiel­kich tego świa­ta, któ­rzy dzię­ki Two­jej po­mo­cy zdo­ła­li wchło­nąć w sie­bie i wy­pluć dla nas, wie­dze ta­jem­ną, skry­wa­ją­cą się za rze­cza­mi na­tu­ry naj­po­spo­lit­szej. Czasu nam nie brak, ry­cerz bo­wiem po­sta­no­wił wspi­nać się roz­waż­nie i po­wo­li po nie­pew­nej i kru­chej skale; więc sami spójrz­cie co nam pu­sty­nia ofe­ru­je! O! tam liść roz­ma­ry­nu ro­śnie ła­god­nie i po­tul­nym tonem prosi żeby uczy­nić z niego lek na nie­straw­ność; a tam w od­da­li skrob­nik man­tyń­ski swo­imi nie­zgrab­ny­mi ru­cha­mi chce wsko­czyć nam do garn­ka i pomóc zli­kwi­do­wać po­stę­pu­ją­cą ły­si­nę. Tak moi bra­cia, tak! Pro omni­bus ho­mi­ni­bus! Prze­cież we­dług roz­wa­żań Świę­te­go Mal­chio­ra Jezus też miał ten pro­blem i tak samo jak my wszy­scy po­lo­wał na skrob­ni­ki w prze­rwie mię­dzy mo­dli­twą. Ah mieć włosy na gło­wie dzię­ki krwi peł­za­ją­cych ro­bacz­ków! Czy to nie cud nad cu­da­mi? Gdzie tylko nie spoj­rzy­my, ro­śnie lub ska­cze dar od Boga ofia­ro­wa­ny nam z mi­ło­ści naj­szczer­szej. Ochyc­twem naj­okrut­niej­szym jest skar­ga o nie­do­sko­na­łość wszech­rze­czy.

Ale po­wróć­my do na­szych bo­ha­te­rów, moi bra­cia, bo nawet je­że­li ich wady i nie­do­sko­na­ło­ści stają przed nami ni­czym ruiny sta­ro­żyt­nych po­są­gów grec­kich, to za­słu­gu­ją oni na współ­czu­cie i tro­skę na­szych zmy­słów, bo­wiem tak jak i my, są oni i ich opo­wieść czę­ścią więk­szej ca­ło­ści na­le­żą­cej do planu Boga Stwór­cy.

Nie­ste­ty, stało się to cośmy po­dej­rze­wa­li, że stać się musi. Wiel­ki Pan ziem Mur­reń­skich wy­pły­nął na głę­bo­kie i nie­zba­da­ne morze po­nu­re­go sza­leń­stwa i teraz, w kon­wul­sjach umie­ra­ją­ce­go czło­wie­ka po­sta­no­wił wy­gło­sić po­wo­li i z gra­cją, pełen szcze­re­go bólu po­emat dla pew­nej damy. Po­słu­chaj­my go w ca­ło­ści, bo­wiem po­mi­mo mne­mo­tycz­ne­go po­mie­sza­nia czasu we­wnątrz jego mar­mu­ro­wej cza­ski, jest on dzie­łem jak naj­bar­dziej god­nym przy­to­cze­nia:

 

Zdaje się, żem błąd po­peł­nił za­my­ka­jąc drzwi za Tobą,

W dzień ten, który wraca do mnie,

Teraz ni­czym cie­nie nocą;

Gdy­bym tylko ja mógł tępy; zabić Czas mym mie­czem sro­gim

A me gesty do chłod­ne­go Sty­sku wrzu­cić, żeby pa­trzeć jak się

Topią

Zro­bił­bym to ma ko­cha­na,

Zro­bił­bym to bez,

Wa­ha­nia.

 

Tutaj ry­cerz nasz za­wie­sił się ta­jem­ni­czo i spoj­rzał ba­daw­czo na swoje ko­la­no, a póź­niej, od nie­chce­nia zer­k­nął na wspi­na­ją­ce­go się po skale to­wa­rzy­sza. Na jego twa­rzy za­wi­ta­ła me­lan­cho­lij­na pust­ka, która roz­wia­ła ja­kie­kol­wiek zbli­ża­ją­ce się po­mru­ki na­dziei. Kon­ty­nu­ował go­dząc się jed­no­cze­śnie ze swym mar­nym losem.

 

Ciem­ność nigdy się nie męczy, za­wsze cios wy­mie­rzy celny;

I nie cho­dzi tu o rany pro­ste, co me ciało zdo­bią całe;

Pluje na nie, ból mym dru­hem; wię­cej nocy z nim spę­dzi­łem,

 Niźli z tom co ko­chać przy­szło ponad życie.

Ale Ciem­ność! Nie na­rze­kam!

Broń mnie Boże przed prze­kleń­stwem!

Niech ten szczur, co złota blask za­sła­nia

Przyj­dzie do mnie, cios wy­mie­rzy.

Niech się skoń­czy ma­ska­ra­da!

 

Po ostat­nim, wy­po­wie­dzia­nym w unie­sie­niu sło­wie, Wiel­ki Ry­cerz chwy­cił obu­rącz za swoje prze­sta­wio­ne w boju ko­la­no i jed­nym szyb­kim ru­chem wsta­wił je na miej­sce. Ryk bólu zmie­szał się ze zło­wiesz­czym śmie­chem w tak prze­raź­li­wej sym­fo­nii, że pró­bu­ją­cy do­stać się na szczyt skały przy­ja­ciel o mały włos na jej dźwięk, nie spadł­by na sam dół. Tylko i wy­łącz­nie szyb­ki re­fleks jego zgrab­nych dłoni ucho­wał go przed tą nie­chyb­ną zgubą. Spoj­rzał na to­wa­rzy­sza nie­do­li, który ko­śla­wy­mi ru­cha­mi pró­bo­wał jak mógł pod­nieść się na nogi. Wy­glą­dał z góry jak po­ra­żo­ny przez pio­run ptak sta­ra­ją­cy się przy­wró­cić sie­bie do po­rząd­ku. Nagle wzniósł on ręce nad sie­bie i krzyk­nął pełen chwa­ły:

-Sto­ję! Pokaż skąd nad­cho­dzą wro­go­wie! Siek­nę ich, o tak!

Po tych sło­wach wy­do­był z po­chwy swój gro­mo­wład­ny miecz i za­czął ciąć nim po­wie­trze. Ry­cerz na skale prze­ra­ził się sta­nem swo­je­go kom­pa­na i na samą myśl o zej­ściu na dół owład­nął nim ba­zy­lisz­ko­wa­ty strach. Ro­zej­rzał się w końcu do­oko­ła. Ach moi bra­cia jak on zmie­nił się wtedy nie do po­zna­nia. Lęk opu­ścił jego lico, a za­miast niego po­ja­wi­ło się pa­te­tycz­ne wzru­sze­nie na­wie­dza­ją­ce tych, któ­rzy na wła­sne oczy do­strze­gą pięk­no zgo­to­wa­ne dla nas przez Pana na­sze­go Je­zu­sa Chry­stu­sa. To on wła­śnie w sie­dem dni za­le­d­wie tchnął życie w to co wi­dzieć mo­że­my i byt w ruch wpra­wił po to, żeby cie­szył on nasze wiecz­nie za­mglo­ne ze wzru­sze­nia oczy. Ileż tu pia­sku zia­re­nek! Jak słoń­ce żegna się słod­ko ze wszyst­kim co jego spek­takl oglą­da­ło! Ale zaraz… Tam w od­da­li, pod wiel­ką za­cho­dzą­cą kulą coś zmie­rza w ich stro­nę. Ry­cerz przy­glą­da się. Liczy. Nagle wy­rzu­ci śle­pia na wierzch i krzyk­nie ile sił w płu­cach do swo­je­go ma­cha­ją­ce­go mie­czem ko­pa­na.

-Psia mać! Szar­żu­ją na nas Ro­mu­lu­sie! Od wscho­du! Od wscho­du jadą ka­na­lie!

Do­brze, moi bra­cia, w końcu po­znać imię na­sze­go ry­ce­rza. Ale mniej­sza o to; za­trzy­my­wać się nad tym teraz nie ma sensu. Skup­my się ra­czej na bo­ha­te­rach na­szej przy­po­wie­ści, bo­wiem nie­bez­pie­czeń­stwo pędzi na nich jak be­stial­skie pi­ra­nie do so­czy­ste­go mięsa. Nasz Ro­mu­lus z peł­nym kon­ster­na­cji gry­ma­sem za­czął bacz­nie mio­tać się w kółko do­cho­dząc po­wo­li do wnio­sków o jaki wschód cho­dzi­ło jego przy­ja­cie­lo­wi. Wska­zy­wał on mie­czem w różne stro­ny, co jakiś czas zer­ka­jąc w górę i szu­ka­jąc jego apro­ba­ty. Ten jed­nak nie zwra­cał już na niego żad­nej uwagi i pew­nym kro­kiem czło­wie­ka go­to­we­go do stra­cia z samym dia­błem, pę­dził na spo­tka­nie z zie­mią. W pew­nym mo­men­cie, czy to przez nagły po­dmuch sil­ne­go wia­tru, czy przez zwy­kłą ludz­ką nie­uwa­gę, nasz scho­dzą­cy ry­cerz po­tknął się i ostat­nie trzy łok­cie dzie­lą­ce go od twar­de­go pia­sku prze­le­ciał ni­czym tra­fio­na nożem kacz­ka.

Zda­wa­ło się przez chwi­lę, że spa­da­ją­cy ry­cerz stra­cił przy­tom­ność jed­nak, gdy Ro­mu­lus pod­szedł do niego i wy­mie­rzył mu smo­li­sty po­li­czek, le­żą­cy przy­ja­ciel na­tych­miast otwo­rzył swe błę­kit­ne oczę­ta. Jego jaźń błą­dzi­ła jesz­cze przez mo­ment po innym świe­cie; tym, w któ­rym zdaje się, że w każ­dej chwi­li Świę­ty Piotr po­ja­wi się przed nami i za­cznie li­czyć nasze grze­chy, czyli okre­ślo­nej przez Mni­cha Eu­sta­che­go tak zwa­nej expec­tan­tes locum in atrium, „po­cze­kal­ni sądu”; ale po chwi­li zwąt­pie­nia, nagle oczom błą­dzą­ce­go po in­nych wy­mia­rach wszech­świa­ta ry­ce­rza, uka­za­ła się po­moc­na dłoń Ro­mu­lu­sa, która pra­gnę­ła je­dy­nie pod­nieść go ziemi, wcią­gnąć do wspól­nej rze­czy­wi­sto­ści i czym prę­dzej sta­nąć do walki u jego boku z wro­giem obec­nie nie po­sia­da­ją­cym żad­nej twa­rzy, wiary, czy nawet broni. Ach! Nic tak nie godzi zwa­śnio­nych braci jak uni­wer­sal­ny prze­ciw­nik. Pędzi on w ich stro­nę nie wie­dząc nawet, że jego obec­ność przy­no­si im wię­cej po­żyt­ku niż szko­dy. Tylko spójrz­cie, moi bra­cia, na te po­god­ne lica. Zu­peł­nie jakby ha­nieb­na prze­szłość znik­nę­ła z ich głów ni­czym kro­pla wody w pia­sku; i teraz je­dy­ne o czym myślą, to ile tru­pów sko­szą na cześć i chwa­łę Je­zu­sa Chry­stu­sa. Za­po­mnieć na­le­ży wszyst­ko co siar­ką pach­nie; jej woń prze­brzy­dłą zdmuch­nąć; zga­sić pło­mień wzgar­dy; rzu­cić w dół bez­den­ny za­wiść i niech stuk­ną się dwa mie­cze pięk­ne w ge­ście peł­nym cie­pła jakby toast wznio­sły wła­śnie za krew tych dla któ­rych Boga nie ma.

Ro­mu­lus po zo­ba­cze­niu na ho­ry­zon­cie wro­gów aż krzyk­nie z ra­do­ści:

– O Demuk! Gdyby tyś do mojej duszy teraz wpadł prze­klę­tej, zo­ba­czył­byś całą mi­łość jaką mam do je­ste­stwa two­je­go. Z góry do mnie ni­czym Moj­żesz scho­dzisz i swym gło­sem bo­go­boj­nym gło­sisz bitwy roz­po­czę­cie; da­jesz memu życiu cel naj­prost­szy, ale cel ten mnie je­dy­nym być się zdaję, jaki życie me jest godne speł­nić. Bo ja wi­dzisz je­stem łaj­dak ciem­ny, co w pa­mię­ci ma ro­ba­ki, co ko­cha­nia za­znał tylko, gdy je siłą za­brać pra­gnął. Wy­bacz wszyst­kie grze­chy moje i niech miecz mój bę­dzie sługą wiecz­nym.

Demuk na te słowa roz­pła­kał się jak naj­skrom­niej­sza dzie­wi­ca. Po­licz­ki stały się nagle wo­do­spa­dem, a z oczu łez fon­tan­na try­ska­ła żwawo. Na ten widok Ro­mu­lus rów­nież uro­nił kilka kro­pel, ale po chwi­li, nadal zru­szo­ny pod nie­bio­sa, spoj­rzał już na zbli­ża­ją­cych się jeźdź­ców. Demuk uczy­nił po­dob­nie i w peł­nej go­to­wo­ści cze­ka­li teraz na zbli­ża­ją­ce się w ich stro­nę nie­bez­pie­czeń­stwo.

Przy­wi­tał ich jed­nak przy­ja­zny głos jeźdź­ca, który zda­wał się być wo­dzem czte­ro­oso­bo­wej gro­ma­dy ludzi w łach­ma­nach sie­dzą­cych na wy­mę­czo­nych i głod­nych wiel­błą­dach.

-Moje usza­no­wa­nie do­stoj­ni ry­ce­rze za­ko­nu. Któ­ryś z moich kom­pa­nów zo­ba­czył jed­ne­go was wspi­na­ją­ce­go się na szczyt tej tutaj skały, więc czym prę­dzej przy­by­li­śmy my­śląc, że może zbłą­dzi­li­wy na tym pust­ko­wiu skoro ta­kich wiel­kich czy­nów do­ko­ny­wać mu­si­cie.

Po tych sło­wach resz­ta dru­ży­ny mówcy za­czę­ła re­cho­tać nik­czem­nie. Nie umknę­ło to uwa­dze za­łza­wio­nych oczu Ro­mu­lu­sa. Spoj­rzał na nich zło­wiesz­czo, a uśmie­chy na ich twa­rzach znik­nę­ły nagle ni­czym po­ran­na mgła. Demuk zo­ba­czył, że sy­tu­acja wy­my­ka się spod kon­tro­li, więc rzu­cił w szefa zgrai tymi sło­wa­mi:

– Masz racje drogi przy­by­szu, to ja byłem tym, który te górę po­ko­nał i zro­bi­łem to w tym wła­śnie celu, o któ­rym żeś po­wie­dział. Za­błą­dzi­li­my.

– Błą­dzić jest rze­czą jak naj­bar­dziej ludz­ką. Tak… A jest moż­li­wość do­wie­dze­nia się skąd przy­by­wa­cie i jaki jest kie­ru­nek, w któ­rym ma­sze­ru­je­cie? Może bę­dzie­my mogli wam pomóc?

Ro­mu­lu­so­wi nie spodo­bał się we­so­ły ton z jakim ów po­dróż­ny wy­po­wie­dział ostat­nie zda­nie. Resz­ta dru­ży­ny znowu ledwo kon­tro­lo­wa­ła re­chot. Demuk zo­ba­czył, że oczy jego przy­ja­cie­la za­czy­na­ją palić się do bitki. Zadał więc roz­trop­ne py­ta­nie, które miało po­wstrzy­mać eska­la­cje nie­po­trzeb­nej agre­sji:

– Mam ro­zu­mieć, że wasza wiara chrze­ści­jań­stwem zwie się bra­cia i ro­dzeń­stwem my w Je­zu­sie w pełni.

– A nie widać po nas tego druhu?

Ach! znowu ten sam durny uśmie­szek użą­dlił oczy Ro­mu­lu­sa. Po­czuł, że z każ­dym zda­niem staje się wraz z De­mu­kiem coraz więk­szym źró­dłem drwin i lada mo­ment wszy­scy wy­buch­ną im w twarz tępym śmie­chem ła­sko­ta­ne­go szczu­ra. Jego kom­pan zdał mu się teraz mięk­ki i roz­la­zły. Mu­siał wziąć spra­wy w swoje ręce.

-Psia mać! Słu­chaj­cie uważ­nie łotry, bo ina­czej na­zwać was nie mogę; ko­la­no me puch­nąć za­czy­na, ból mi spra­wia i wście­kłość smaży, tak więc albo zjem ją w końcu po­pi­ja­jąc krwią w was pły­ną­cą, albo dacie sy­gnał, w którą stro­nę ru­szyć nam trze­ba, żeby zna­leźć dach nad głową i cie­pły po­si­łek. I przy­się­gam na Boga co te scenę z góry tutaj widzi, że jak jesz­cze raz ku­rew­ski uśmie­szek na twej twa­rzy zo­ba­czę, to każdy ząb ze szczę­ki wyrwę, oso­bi­ście zgnio­tę w pył i wetrę w twoje włosy.

„Boże, Ro­mu­lus osza­lał – po­my­ślał prze­ra­żo­ny Demuk – Zaraz, cała zgra­ja tych uzbro­jo­nych chło­pów rzuci się na nas ni­czym lwy na przy­bi­tych do pala chrze­ści­jan. Och! Anio­ły, po­pa­trz­cie wy z góry na swe sługi! Po­wy­bi­ja­ne ko­la­na, za­krwa­wio­ne nosy, ciem­nie­ją­ce mózgi, no i też po tym upad­ku coś mnie ło­kieć strasz­nie uci­ska i nie mogę pro­sto­wać ręki; no, po­wiedz­cie Anio­ły dro­gie, jak, prze­gry­wa­jąc w licz­bie i świe­żo­ści ciał, je­ste­śmy w sta­nie wy­grać ten po­je­dy­nek? Ach! Nie­waż­ne. Nie po­zo­sta­je nic in­ne­go tylko iść za tra­cą­cym zmy­sły Ro­mu­lu­sem, w sam śro­dek pie­kła.”

Nagle, zanim na twa­rzy wodza zgrai tych ła­chu­drów, po­ja­wił się ja­ki­kol­wiek gry­mas stra­chu albo zło­ści, ko­men­tu­ją­cy bru­tal­ną wy­po­wiedz Ro­mu­lu­sa; na nie­bie znowu sęp za­czął że­glo­wać, swo­bod­nie wy­cią­ga­jąc skrzy­dła i chwa­ląc się ich dłu­go­ścią. Gdy­by­ście wy wi­dzie­li teraz twarz De­mu­ka, która roz­pro­mie­nio­na od­czy­tu­je ten lot jako aniel­ski zwia­stun po­myśl­no­ści, ze­sła­ny im za­pew­ne przez ar­cha­nio­ły same. Ga­briel i Mi­chał sie­dzą gdzieś nie­opo­dal ca­łe­go zda­rze­nia i słod­ko ki­bi­cu­jąc na­szym bo­ha­te­rom, w ge­ście do­bro­ci zsy­ła­ją widok skrzy­deł tego sępa, żeby on, Demuk ry­cerz chwa­ły pełen, miał pew­ność co do ataku, który teraz musi już zo­stać prze­pro­wa­dzo­ny. Hańbą bo­wiem brak wiary w znaki nie­bios.

„Ro­mu­lus to anioł w ciele czło­wie­ka”

Z tą myślą cze­kał Demuk na efekt grzmią­cej wy­po­wie­dzi swo­je­go part­ne­ra w boju. Przy­rzekł sobie, że je­że­li zo­ba­czy cho­ciaż cień uśmie­chu na twa­rzy tego dra­nia sie­dzą­ce­go na umie­ra­ją­cym z wy­cie­cze­nia wiel­błą­dzie, bez wa­ha­nia pod­nie­sie miecz i trzep­nie nim pro­sto w jego serce. Ro­mu­lus był rów­nież w peł­nej go­to­wo­ści na szar­że. W po­wie­trzu, moi bra­cia, wi­sia­ła bitka na jaką wszy­scy z nas cze­ka­li.

Co do słów Ro­mu­lu­sa to ude­rzy­ły one w swo­je­go ad­re­sa­ta z siłą pię­ści. Prze­tra­wie­nie tak ob­ra­zo­we­go uży­cia zębów trwa­ło wy­star­cza­ją­co długo, żeby znie­sma­cze­ni człon­ko­wie dru­ży­ny za­czę­li spo­glą­dać na sie­bie ba­daw­czym wzro­kiem, wy­glą­da­jąc przy tym jak roz­pro­szo­ne mrów­ki po śmier­ci swo­jej kró­lo­wej. W sze­re­gach wroga za­pa­no­wa­ła pełna cha­osu kon­ster­na­cja, a szef bandy za­mknął usta jakby bał się dać Ro­mu­lu­so­wi powód do ataku. Ten jed­nak nie wy­trzy­mał i po tych ocię­ża­łych se­kun­dach, na­pię­tych jak cię­ci­wa w łuku sa­me­go Erosa, ru­szył po­lo­wać na kości nie­przy­ja­ciół, ku­le­jąc przy tym nie­mi­ło­sier­nie. Wspo­mnia­ny wyżej, sie­dzą­cy na pu­styn­nym ru­ma­ku mil­czą­cy tchórz, na widok tak nie­co­dzien­nie zbli­ża­ją­ce­go się na­past­ni­ka, po­czuł dru­zgo­czą­cy strach. Jego pło­chli­wy mózg stwier­dził, że musi to być naj­now­szy ma­newr, o któ­rym on sam nigdy nie sły­szał, i któ­re­go na wła­sne oczy nigdy nie było dane mu wi­dzieć. Nie był pe­wien nawet tego z ja­kiej stro­ny Ro­mu­lus ma za­miar go za­ata­ko­wać; rów­nie do­brze mógł­by siek­nąć go z pra­wej jak i lewej, lewą bądź prawą ręką.

Wi­dząc prze­ra­że­nie w oczach wroga, w kie­run­ku któ­re­go zmie­rzał jego przy­ja­ciel, Demuk, po­go­dzo­ny już z rolą na­past­ni­ka jaką dane mu bę­dzie za­grać, w tym bez­sen­sow­nym spek­ta­klu krwi; po­sta­no­wił czym prę­dzej za­po­biec ja­kiej­kol­wiek for­mie kontr­ata­ku pły­ną­cej ze stro­ny resz­ty ho­ło­ty. Mówię wam moi bra­cia, oni wciąż pa­trzy­li na sie­bie tym samym tępym wzro­kiem zu­peł­nie jakby nikt nie miał za­mia­ru teraz wbić im ostrza swo­je­go mie­cza w sam śro­dek ich gar­deł. Nie­do­wie­rza­nie.

Jed­nak jak się nad tym tro­chę za­sta­no­wić, ich zdzi­wie­nie może być prze­cież wy­ra­zem zwy­kłej czy­sto­ści duszy. Jak pa­mię­ta­my, moi bra­cia, Świę­ty Ana­tol, pa­tron tchó­rzy i wiel­ki znaw­ca ksiąg Le­mi­szium, w nie­jed­nym swoim dzie­le wy­po­mi­nał, o tak zwa­nym in­di­cium lamus, który byłby, pa­ra­fra­zu­jąc Świę­te­go, ni­czym innym jak „bra­kiem orien­ta­cji w cza­sie obec­no­ści ja­kie­go­kol­wiek za­gro­że­nia”.

Objaw ten zde­cy­do­wa­nie przy­pi­sać mo­że­my wro­gom na­szych bo­ha­te­rów, bo­wiem do­pie­ro teraz, gdy Ro­mu­lus uniósł już swój miecz, żeby ob­ciąć dwie lewe nogi wiel­błą­da, ich twa­rze za­czy­na­ły przy­bie­rać nie­po­ko­ją­cy kształt masek grec­kich, wy­gię­tych w ka­ry­ka­tu­ral­ne gry­ma­sy; bła­zeń­stwo i tra­ge­dia na jed­nej gębie! Ba! Można nawet rzec, że je­że­li ich duszę po­sta­no­wi­ły ubrać owe prysz­czy­dła w tak obłą­kań­cze wy­ra­zy, to za ich po­nu­rym ob­li­czem kryje się nic in­ne­go jak anima ti­me­re mor­tis; a jak wiemy jest to je­dy­ny mo­ment, w któ­rym za­kła­da­na przez nas maski mówią całą praw­dę o na­szym wła­snym in­te­rior. Ob­li­cze śmier­ci to pierw­sza in­stan­cja sądu osta­tecz­ne­go, moi bra­cia! Kto tchó­rzem niech do Ana­to­la mo­dli­twę nie­sie!

Idąc nawet dalej tym tro­pem i mając za pod­po­rę słowa po­tęż­nej klasy znaw­cy te­ma­tu, wnio­sek może być tylko jeden – ci lu­dzie ani przez chwi­lę nie mieli za­mia­ru ata­ko­wać De­mu­ka i Ro­mu­lu­sa i je­że­li miał­bym teraz, moi bra­cia, prawo do wła­sne­go zda­nia, to, o zgro­zo, je­stem pra­wie pe­wien, że te pierz­cha­ją­ce trzę­si­du­py nie były nawet uzbro­jo­ne.

Na za­trzy­ma­nie fali prze­mo­cy było już jed­nak za późno, bo oto Ro­mu­lus, po szyb­kim i cel­nym cię­ciu po­zba­wił wiel­błą­da moż­li­wo­ści cho­dze­nia i razem z jeźdź­cem ru­nę­li na zie­mie ni­czym cegła przy bu­do­wie świą­ty­ni. Na do­da­tek jedna z nóg zwie­rzę­cia, po­szy­bo­wa­ła tak da­le­ko, że zdo­ła­ła tra­fić któ­re­goś z sie­dzą­cych na swo­ich pia­sko­wych wierz­chow­cach kunk­ta­to­rów. Pe­cho­wiec ten, nie wie­dzą­cy nawet jesz­cze, że ja­ki­kol­wiek atak w sto­sun­ku do jego osoby jest obec­nie prze­pro­wa­dza­ny, do­stał ko­la­nem wiel­błą­da pro­sto w nagie od ły­si­ny czoło.

Cała głowa stra­ceń­ca wy­gię­ła się gwał­tow­nie w tył, a w miej­scu ude­rze­nia po­wstał kra­ter o wiel­ko­ści i ko­lo­rze gar­ści dak­ty­li. Śmierć na­stą­pi­ła na miej­scu, a trup sie­dział nadal na prze­stra­szo­nym mu­stan­gu pu­sty­ni, który oszo­ło­mio­ny za­czął krę­cić się w kółko. Ofia­ra wy­glą­da­ła jak spra­gnio­ny wę­dro­wiec pró­bu­ją­cy zła­pać w usta cho­ciaż kro­ple spa­da­ją­ce­go z nieba desz­czu. Po chwi­li z rany na czole za­czę­ła są­czyć się wi­śnio­wa krew, a wraz z nią, ni­czym kwiat kak­tu­sa, roz­kwitł po­tur­bo­wa­ny, wy­le­wa­ją­cy się na wierzch mózg.

W cza­sie trwa­nia tej sceny, Ro­mu­lus zdą­żył już zbli­żyć się do le­żą­ce­go na ziemi wroga i nie mając czasu do stra­ce­nia po­wie­dział tylko:

-Giń wy­mio­cie Sza­ta­na!

Po czym wsa­dził mu swój miecz w gar­dło z taką siłą, że krew try­snę­ła na jego wła­sne bli­zny; część cie­czy wpa­dła rów­nież pro­sto do ust i na jej smak Ro­mu­lus za­wie­sił na chwi­lę swoje krwio­żer­cze po­pę­dy; wy­glą­da­ło to tak jakby de­gu­sto­wał jej smak. Po chwi­li po­wie­dział w stro­nę trupa.

-Tyś mógł być Chrze­ści­ja­nin.

Nie­ste­ty, moi bra­cia, nasz bo­ha­ter, nie był w danym mo­men­cie, w pełni świa­do­mym i my­ślą­cym pod­mio­tem, więc nie za­sta­na­wiał się on długo nad cię­ża­rem tej prze­ra­ża­ją­cej teo­rii, do któ­rej, bądź co bądź, bę­dzie­my mu­sie­li jesz­cze po­wró­cić. Na razie jed­nak, po szyb­kim ob­li­za­niu warg, Ro­mu­lus ru­szył w kie­run­ku ko­lej­ne­go prze­ciw­ni­ka nie za­sta­na­wia­jąc się zbyt­nio na wagą i zna­cze­niem po­peł­nio­ne­go grze­chu.

Co do De­mu­ka, to on rów­nież miał już na końce pierw­szą ofia­rę. Bied­ny jeź­dziec znaj­du­ją­cy się naj­bli­żej jego za­się­gu, nie zdą­żył nawet za­wró­cić i ku swemu wła­sne­mu za­sko­cze­niu zo­stał jedną ręką chwy­co­ny za nogę i szyb­kim szarp­nię­ciem ścią­gnię­ty z wiel­błą­da. Demuk trzy­ma­jąc go cały czas za koń­czy­nę, ob­ciął mu ją jed­nym mach­nię­ciem mie­cza i pod­niósł w zwy­cię­skim ge­ście w po­wie­trze. Po tej be­stial­skiej ce­le­bra­cji spoj­rzał ostrym jak żądło psz­czo­ły wzro­kiem w kie­run­ku ży­ją­cych jesz­cze prze­ciw­ni­ków ni­czym kat, który przed śmier­cią ska­zań­ca chce za­de­mon­stro­wać mu dzia­ła­nie na­rzę­dzia śmier­ci.

Ach! Co to był za be­zec­ny widok! Pod no­ga­mi bo­ha­te­ra, wi­ją­cy się, bez­no­gi i bez­bron­ny ka­le­ka, który krzy­kiem swym błaga o li­tość. Mo­gło­by się prze­cież zda­wać, że Demuk to ten, który fał­szu i łaj­dac­twa brzy­dzi się okrop­nie, a wszyst­kie jego zmy­sły dzia­ła­ją pra­wi­dło­wo. Jakim cudem więc teraz zbli­ża się tak drań­skim kro­kiem w stro­nę głowy swo­jej ofia­ry i wy­mie­rza jej cios za cio­sem jej wła­sną stopą; nos wgłę­bia się w czasz­kę, a oczo­do­ły wy­cho­dzą na wierzch ni­czym dwa wiel­kie prysz­cze. O Boże Wszech­moc­ny! Na twa­rzy nie po­zo­sta­je nic oprócz wiel­kiej czer­wo­nej mia­zgi bę­dą­cej mie­szan­ką zmie­lo­nych kości i zma­sa­kro­wa­ne­go mózgu; Oj! W ja­kimż ja pie­kiel­nym błę­dzie byłem, moi czci­god­ni bra­cia w Je­zu­sie Chry­stu­sie, za­czy­na­jąc pra­wić wam o lo­sach tych dwóch obłą­kań­ców!

Całe szczę­ście, że resz­ta dru­ży­ny stała dość da­le­ko, żeby za­wró­cić i uciec jak naj­da­lej od miej­sca tej bez­dusz­nej rzeź­ni. Nawet Ro­mu­lus nie był w sta­nie do­go­nić tych pierz­cha­ją­cych szczę­śliw­ców.

No i cóż tu jesz­cze jest do do­da­nia, moi bra­cia. Trzy mar­twe ciała i dwóch za­krwa­wio­nych ry­ce­rzy plu­ga­wią swoją obec­no­ścią śro­dek bez­i­mien­nej pu­sty­ni. Och! Gdy­bym mógł ja prze­rwać te nie­szczę­sne ob­ra­zy ja­wią­ce się przede mną! Nie chcę już być ich więź­niem; wo­lał­bym ra­czej ob­ser­wo­wać Ma­ry­je Słod­ką Dzie­wi­ce, gdy ta od Ga­brie­la roz­kosz­ne brze­mię bie­rze; albo wi­dzieć wie­cze­rzy ostat­niej kie­li­chy stu­ka­nie! Dla­cze­góż to me wizje krwią nie­win­nych plu­ga­wio­ne? Czy życie moje, aż tak nik­czem­ne było, że teraz sam Sza­tan robi ze mnie pro­ro­ka ja­kie­go? Jak wam to opi­sać, moi bra­cia, że­by­ście zro­zu­mie­li mnie w pełni, nie wiem. Ob­ra­zy te są na ze­wnątrz mego ciała; mi­go­cą za­ja­dli­wie na pła­skiej ścia­nie i nikt ani nic nie jest w sta­nie ich za­trzy­mać. Gonie je mym tek­stem, tak jak Oze­asz w pi­smach swych przy­ka­zał, ale ich cię­żar okrut­ny roz­pusz­cza mi­łość mą do ludzi wsze­la­ką. Dla­te­go wy, moi bra­cia, cho­ciaż nie ma was przy mnie, mu­si­cie wy­obraź­ni moc stu­dzić i kla­row­ny cel mej gło­wie wy­zna­czyć. Niech was Bóg ma w swo­jej opie­ce. Do was piszę, bo w mej ciem­nej od nocy iz­deb­ce myśli moje mym wła­snym wro­giem stać się mogą. Od za­wsze pło­chli­wym ja był i mięk­kim.

Kto wie, może to tylko sza­leń­stwo na ścia­nie w końcu mą nie­ustan­ną sa­mot­ność od­wie­dza. Ha! Cóż ja na niej teraz widzę? No, Ro­mu­lus i Demuk w po­sęp­nych ob­li­czach plą­dru­ją ciała za­bi­tych; ktoś miał wodę; ktoś kilka drob­nych w kie­sze­ni. Wszyst­ko wi­dzieć i sły­szeć muszę.

 I są­dząc po ich zmę­cze­niu nie­dłu­go roz­pa­lą ogień, pod­grze­ją sobie jedną z nóg wiel­błą­da, legną pod skałą i zasną tak gład­kim i spo­koj­nym snem jakby ich su­mie­nia po pro­stu wy­szły sobie na spa­cer. Gdy­bym i ja tak mógł od­wró­cić wzrok od ścia­ny i w mor­fe­usza ob­ję­cia rzu­cić się bez za­sta­no­wie­nia, był­bym chyba naj­szczę­śliw­szym czło­wie­kiem. Ale za­sta­na­wiam się, moi bra­cia, czy nie bę­dzie to jed­nak jawne bluź­nier­stwo. Siła ob­ra­zu wy­pa­la mi po­wie­ki. Daje mi chyba tym do zro­zu­mie­nia, że obec­ność jej bytu jest ko­niecz­na, tak jak ko­niecz­ne jest rów­nież moje jego do­glą­da­nie. Je­ste­śmy ze sobą zwią­za­ni na po­dob­nych wa­run­kach na ja­kich moje owce są zwią­za­ne ze mną; kar­mie i opie­ku­je się nimi za­kry­wa­jąc przy tym fakt, że one kar­mią i opie­ku­ją się mną. Więc i ja, moi bra­cia, po­ży­wie­niem je­stem dla Boga Stwór­cy, tak jak Jezus Chry­stus jest po­ży­wie­niem dla mnie. Gdy­bym tylko mógł przy­jąć go teraz do swego serca; był­bym chyba jesz­cze szczę­śliw­szym czło­wie­kiem niż my­śla­łem, że mogę być.

Nie­ste­ty, gdy Bóg Wszech­moc­ny karmi zmy­sły, trze­ba z ta­le­rza zjeść wszyst­ko, bo­wiem naj­mniej­szy okruch zmar­no­wa­ny, hańbą na wieki wie­ków bę­dzie.

Muszę pa­trzeć w ten na ścia­nie kwa­drat. Muszę być obec­ny.

 

Moi bra­cia, wczo­raj przy­mknął żem na chwi­lę oczy i sen za­ata­ko­wał mnie znie­nac­ka jak pio­run z ja­sne­go nieba. Po­czu­łem nagle jak cały cię­żar dnia pierz­cha ode mnie ni­czym moje małe owiecz­ki, które za­go­nić trze­ba z po­wro­tem do za­gro­dy. Nie pró­bo­wa­łem ich zła­pać i co gor­sza po­zwo­li­łem im od­da­lić się poza bez­piecz­ną stre­fę wy­zna­czo­ną już dawno temu przez mo­je­go ojca, który jako pierw­szy przy­wę­dro­wał tu ze swoją żoną, moją matka z po­sęp­nych ziem Tau­ru­su, żeby wieść uczci­we i bo­go­boj­ne życie z dala od wojen i bar­ba­rzyń­skich na­jaz­dów; ale zdaje się, że nie o tym chcia­łem mówić; owiecz­ki na szczę­ście są całe i zdro­we; nigdy nie po­zwo­lił­bym wyjść za świę­tą linie, to miała być me­ta­fo­ra.

Chcia­łem przez nią za­ko­mu­ni­ko­wać o tym, że wiem, o po­peł­nio­nym prze­ze mnie błę­dzie; o nie­uwa­dze ha­nieb­nej, która mogła kosz­to­wać mnie łaskę oglą­da­nia na ścia­nie wizji bo­skiej, bo­wiem, jak to się mawia u mnie w osa­dzie Qu­an­do det Deus, ut capta est. Gdy Bóg daję, na­le­ży brać.

 Z tego co mnie pa­mięć nie myli, żaden z pro­ro­ków nie wspo­mi­na o tym, że zmę­czo­ny był, gdy ob­ra­zy ta­jem­nej przy­szło­ści wpa­da­ły mu pro­sto pod po­wie­ki; albo że po­pro­sił nie­ujarz­mio­ną wizję o prze­ło­że­nie swo­je­go ujaw­nie­nia przed jego sza­now­ny­mi śle­pia­mi na póź­niej­szy ter­min; prze­cież to krę­tac­two i cy­ga­nie­nie!

Nie­któ­rzy oczy­wi­ście z tych tak zwa­nych pro­ro­ków, spali, i rano wsta­jąc, pełni życia, gło­si­li bo­skie ob­ja­wie­nie. Ko­cha­ni, słu­chaj­cie mnie uważ­nie: moim zda­niem po­win­no się za­sta­no­wić nad wy­klu­cze­niem ich z prze­naj­święt­szej księ­gi. Do­my­ślam się, że kilku z was może uznać to za zwy­kłą he­re­zje, ale ma­ja­ki senne i prze­naj­święt­sze ob­ja­wie­nie się Boga za po­mo­cą ob­ra­zów nie ma ze sobą nic wspól­ne­go.

Niech przy­kła­dem Abra­ham i jego okrut­ne za­da­nie. W śnie on trzy­mał nóż nad cia­łem swego syna; albo, gdy cały kosz­mar skoń­czył się już, obu­dził się on uśmiech­nię­ty? Nie. Oczy Iza­aka, do samej śmier­ci star­ca, przy­po­mi­na­ły mu o tym co chciał zro­bić. I to jest wła­śnie, moi bra­cia, cię­żar praw­dzi­wej wizji, z jaką przy­szło mi się spo­tkać. Coś czego chcieć nie po­tra­fię, zmu­sza mnie do po­kor­ne­go po­dą­ża­nia razem z tym czymś. Pan, przy­ja­ciel i wróg w jed­nym ob­ra­zie.

Nie my­śl­cie tylko, że pró­bu­je się uspra­wie­dli­wiać czy od­stę­pem my­dlić wasze oczy. Jest praw­dą za­rów­no to, żem stra­cił z wi­do­ku bo­ha­te­rów, jak i fakt, że te kilka go­dzin snu po­zwo­li­ło mi na trzeź­wo spoj­rzeć na całą moją sy­tu­ację. Nie będę was też oszu­ki­wał w innej kwe­stii – wy­pi­łem wczo­raj ka­raf­kę wina, ale miało to miej­sce jesz­cze przed wy­do­by­ciem się ze ścia­ny ob­ra­zu tych prze­klę­tych ry­ce­rzy. Dzi­siaj to się nie po­wtó­rzy.

Może jed­nak skończ­my te dyr­dy­ma­ły i zwróć­my naszą uwagę z po­wro­tem na tych dwóch krwio­żer­czych sza­leń­ców, blu­zga­ją­cych moją chatę swą po­zor­ną eg­zy­sten­cją. Je­że­li miał­bym teraz wy­snuć ja­kieś wnio­ski co do tego, co mogło się dziać pod naszą nie­obec­ność, bez wa­ha­nia rzekł­bym, że nie było to nic wiel­kie­go.

Koniec

Komentarze

To jest na serio czy żart?

http://altronapoleone.home.blog

Ce­lo­wa­łem w w kli­mat Don Ki­cho­ta. Jak tego nie czuć, to zna­czy, że nie tra­fi­łem :c

Okej, bo już się prze­ra­zi­łam, że to na serio. Ce­lo­wa­nie w ar­cy­dzie­ło li­te­ra­tu­ry to am­bit­ne po­dej­ście i tek­sto­wi zde­cy­do­wa­nie bra­ku­je lek­ko­ści nar­ra­cji Ce­rvan­te­sa, ale przy­naj­mniej uff, że to nie­po­waż­ne. Może warto by za­zna­czyć w przed­mo­wie…

 

Ską­d­inąd po­nie­waż pi­szesz “ce­lo­wa­łEm”, to mo­żesz sobie wy­edy­to­wać pro­fil – por­tal de­faul­to­wo usta­wia “ko­bie­ta” :)

http://altronapoleone.home.blog

Masz rację. Przy­dał­by się aka­pit przed­sta­wia­ją­cy le­piej nar­ra­to­ra. On le­piej okre­ślił­by ton, bo tak to tro­chę na głę­bo­ka wodę jest czy­tel­nik wrzu­co­ny. 

 

Co do hu­mo­ru, to chcia­łem przede wszyst­kim, żeby żart pły­nął nie tyle z sa­me­go ję­zy­ka (tutaj rze­czy­wi­ście ważę tonę), co z sy­tu­acji, w ja­kiej zna­lazł się opo­wia­da­ją­cy. Wiesz, sa­mot­ny  dzia­dek (w do­my­śle były mnich) sie­dzi sobie w małej chat­ce, pije winko i nagle na ścia­nie po­ja­wia­ją się ta­jem­ni­cze ob­ra­zy (film). Ura­do­wa­ny i pod­nie­co­ny za­czy­na spi­sy­wać, co widzi.  Pa­te­tycz­ny ton. Tro­chę przy­go­to­wu­je się już do roli świe­te­go. Prak­tycz­nie ma na sobie au­re­ole.  A tu nagle bo­ha­te­ro­wie jego wizji za­mie­nia­ją się w sza­leń­ców.

Nie wiem, czy czuć w tym gro­te­skę, czy nie. Też nie wiem, czy pisać dalej.  Ale ogól­nie dzię­ki za rzu­ce­nie okiem, ko­men­tarz i su­ge­stie! 

Zmie­ni­łem też swoją płeć :o

Nie czy­ta­łam ca­ło­ści, je­dy­nie tro­chę po­cząt­ku i co mogę po­wie­dzieć: nie­ste­ty, pa­te­tycz­ny ton wy­da­je się cał­ko­wi­cie na serio, a to bar­dzo od­rzu­ca od tek­stu. :( Nie czuć, że miał­by to być prze­kor­ny za­bieg. Mnie sku­tecz­nie od­stra­szy­ło.

deviantart.com/sil-vah

Wiesz co, ro­bi­mi­mi, myślę, że le­piej zro­bić z tego krót­kie hu­mo­ry­stycz­ne opo­wia­da­nie. Wła­śnie z tłem, wpro­wa­dze­niem, uzmy­sło­wie­niem czy­tel­ni­ko­wi, skąd bie­rze się dzi­wacz­ny pa­te­tycz­ny język. Nie­mniej nie wy­da­je mi się, żeby był w tym po­my­śle ma­te­riał na po­wieść – ra­czej na opo­wia­da­nie :)

 

Przy oka­zji łap przy­dat­ny por­ta­lo­wy link:

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676

http://altronapoleone.home.blog

Nowa Fantastyka