
Mroźne, nocne powietrze zafalowało, by po chwili przybrać wężową postać. Pełne zadowolenia syczenie Apophisa mąciło ciszę. Nieczęsto zdarzało się by los zaskakiwał demona. Oto bowiem dawno zaginiony w meandrach historii artefakt nagle został odnaleziony i wraz z egipskim poselstwem zmierzał do nowej stolicy Chin – Pekinu. Apophis zacierał ręce na chaos, który mógł wyniknąć z tego podarku. Ach, jak żałował, że opatrzone ochronnymi smokami i chińskimi lwami miasto broni wejścia złym demonom. Mimo wszystko jego wzrok biegł ku niepozornej skrzyneczce, wiezionej przez szpiega, Muhammada. To właśnie jego oczami widział pomarańczowy wschód słońca nad okazałą Bramą Południową.
Stukot końskich kopyt na drewnianym mostku odbijał się echem od wysokich murów. Wąska fosa z jasnego kamienia wiła się wokół pałacu niczym rzeka. Posągi chińskich lwów wpatrywały się w przybyszów, gotowe w każdej chwili zaatakować. Niedostępne dla postronnych zakazane miasto otworzyło boczne wrota, wpuszczając nieliczną delegację. Nawet egipski demon musiał docenić kunszt chińskich budowniczych. Czerwone kolumny z drewna cedrowego podtrzymywały żółte, spadziste dachy, skrzące się w promieniach słońca niczym złoto. Wszechobecne wężowe smoki wiły się na płaskorzeźbach i malunkach niczym żywe, wraz z feniksami dając ochronę pałacowi. Ażurowe ściany dodawały pawilonom lekkości, a detale zachwycały misternym wykonaniem. Apophis, nawet z pobliskiego wzgórza, czuł emanującą z pałacu energię yin i yang. Po przekroczeniu Bramy Najwyższej Harmonii, wychodziło się na przytłaczający swym ogromem plac. Każdy, kto tędy szedł, czuł się niczym nic nieznacząca mrówka. Lecz dla Apophisa cesarski pałac nie mógł równać się z monumentalną świątynią Re czy piramidami.
Schody z marmurowymi balustradami przecinały trzy poziomy tarasów, prowadząc do Pawilonu Najwyższej Harmonii, gdzie na złotym, smoczym tronie czekał sędziwy cesarz. Przenikliwym spojrzeniem nieustraszonego wojownika obserwował przybyszów. Pięciu mężczyzn skłoniło się nisko przed obcym władcą, czując emanującą zewsząd potęgę i bogactwo.
– Piękny pałac – powiedział Hassan łamaną chińszczyzną.
Stojąc na czele delegacji nie widział cesarskich ministrów, spoglądających na siebie w niemym przerażeniu. Cesarz Yongle zdawał się jednak nie przejmować tym pogwałceniem protokołu, nie kryjąc satysfakcji.
– Zaiste, to wspaniałe dzieło. Dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć komnat, ogromne bloki kamienia transportowano zamarzniętą rzeką, a do budowy nie użyto ani jednego gwoździa.
– Oby i nasze dary okazały się godne tego miejsca. – Hassan dał znak współtowarzyszom, by po kolei podchodzili z podarkami.
Yongle położył dłonie na wydatnym brzuchu, spoglądając na podarunki.
– Globus przedstawiający Ziemię, jako kulę.
– Zaskakujący wymysł – rzekł cesarz, dając do rozumienia, jak mało Arabowie wiedzą o świecie.
Zaskoczony Hassan szybko przeszedł do następnych darów.
– Pięknie wykonane szkarłatne dywany z utkanym złotą nicią motywem ogrodu wiosennego. Gra w szachy, która ćwiczy umysł i umili zimowe wieczory. Flet Izydy przygrywający podczas poświęconych jej misteriów. Legenda głosi, iż sama bogini tańczyła do jego melodii.
– Doskonale. Jedna z moich konkubin wyczarowuje piękną muzykę. Wang, zanieś flet Sun. Niech zagra na nim podczas wieczornej uczty.
Muhammad z wymuszonym spokojem na twarzy podał eunuchowi futerał. Miał ochotę zerwać palący go medalion Apophisa. Czuł, jak metal wypala piętno na jego piersi. Hassan tymczasem kontynuował.
– Na zakończenie podarek godny wojownika, jakim jest wasza cesarska mość. Szabla wykuta ze stali damasceńskiej.
Cesarskie oczy błysnęły w zachwycie. Wykonana z wielką starannością broń, z ornamentami i klingą odznaczającą się ciemnymi pasmami, robiła wrażenie. Yongle miał teraz pewność, że współpraca handlowa przyniesie obopólną korzyść.
Sun dreptała małymi kroczkami w śniegu, nie zważając na ból lotosowych stóp. Weszła powoli do jednego z pawilonów, wskazanego przez sługę. Jeszcze niepewnie poruszała się po nowym kompleksie pałacowym. Znała jedynie pałac przeznaczony dla konkubin i ogród, którego urodę na razie skrywała zima.
Z nadzieją spojrzała na drewniany futerał instrumentu. Delikatnie pogłaskała wieko, wyczuwając pod opuszkami wyrzeźbiony symbol przypominający węzeł. Z całą pewnością nie był chiński, na tyle poznała pismo. Skąd więc pochodził? Wezbrała w niej złość, że wiedza i cały świat skrywany jest przed kobietami. Jednak tak szybko jak się pojawiła, tak zniknęła. Z pokorą opuściła głowę, wstydząc się przed samą sobą takiego wybuchu. Nie tak ją wychowano.
Pasmo długich prostych włosów opadło na porcelanowy policzek. Sun niecierpliwym ruchem odgarnęła je, po czym otworzyła skrzyneczkę. Zatęchła woń nie przyćmiła podziwu nad fletem. Choć złocista farba łuszczyła się w kilku miejscach, wciąż zachwycał kunsztownym wykonaniem. Ostrożnie wzięła go w szczupłe dłonie. Ostatnia szansa, by powrócić do łask cesarza. Przytknęła ustnik do warg. Musiała minąć chwila nim przyzwyczaiła się do innego rozstawu otworów. Zdenerwowanie wzrosło przy pierwszych fałszywych dźwiękach. Kiełkujący strach rósł niczym dzikie pędy, zapierając dech w piersiach i ściskając gardło. A co jeśli cesarzowi nie spodoba się jej gra? Wiedziała jaki bywa okrutny i mściwy. Nie miała dokąd iść. Jej rodzina zmarła, a życie na ulicy nie było dla niej. Przyzwyczaiła się do pałacowych intryg i bezwzględnej rywalizacji wśród konkubin. Zacisnęła czerwone niczym wiśnia usta, prostując się dumnie. Odetchnęła głęboko mroźnym powietrzem. Uśmiechnęła się do mglistego wspomnienia przyjaciela z dziecięcych lat. Li często przygrywał jej na wystruganym przez siebie flecie. Pląsając w rytm muzyki, ogrzewali się w zimne wieczory. Zatopiona w przeszłości, próbowała odtworzyć tę melodię. Naraz flet stał się jej przyjacielem, wygrywając każdy jej zamysł.
Nicość, więżąca ją w okowach niepamięci, zaczynała ustępować jaźni. Najpierw pojawiła się myśl – ja, a zaraz za nią istnienie. Senne otumanienie powoli odpływało. Nicość nabierała kolorów, kształtów, słodkich zapachów i radosnych brzmień. Ociężała ręka podniosła się tuż przed oczy. Izyda z zainteresowaniem obserwowała materializującą się dłoń. Nagły chłód na całym ciele ocucił ją. Gdzie jestem? W jej głowie huczało pytanie. Próbowała sięgnąć pamięcią do ostatnich chwil. Helleńskie Ateny… szukanie rozrzuconych przez Seta członków Ozyrysa… nie, to misteria na jej cześć, ludzie odgrywający jej historię… opary kadzideł zmieszane z narkotycznym tańcem wyznawców i ta melodia złotego fletu. Muzykant z wężowym medalionem porwał ją nawet do tańca. Powoli zatracała się w muzyce…
– To on mnie uwięził! – rzekła z całą mocą.
Kobiecy krzyk uświadomił Izydzie, że nie jest sama. Zwróciła się w stronę klęczącej kobiety. Blade lico, suknia zasłaniająca całe ciało, obce rysy twarzy jedynie potwierdzały, że jest w innym miejscu, a może nawet czasie. Jej uwadze nie uszedł ten sam pozłacany flet, trzymany w drżących dłoniach.
– Skąd masz instrument?! – zagrzmiała.
Skośnooka kobieta ani drgnęła, zdając się być w transie.
– Jam jest bogini Izyda i rozkazuję ci odpowiedzieć.
– Cesarz nakazał mi zagrać na nim – szept był ledwo słyszalny.
– Cesarz? – Izyda przymknęła powieki, szukając w jeszcze chaotycznych wspomnieniach tego słowa. Naraz wyklarowała się pewna myśl.
– Jestem w Chinach?
Kobieta skinęła głową.
– Jak więc flet dotarł aż tutaj?
– Mój pan otrzymał go w darze od egipskiego poselstwa. Mam zagrać na nim podczas wieczornej uczty.
– Egipskiego, powiadasz. To nie może być przypadek – szepnęła bogini, rozglądając się po sali. Jej myśli biegły ku przeszłości, tak odmiennej od pozostałych bogów z panteonu. Kult Izydy rozszedł się po helleńskiej Grecji, a następnie cesarstwie rzymskim, jeszcze długo dodając jej mocy i pozwalając istnieć. Aż do tej przeklętej nocy misterium, odtwarzającej jej rozpaczliwe poszukiwania członków męża. Nawet dla niej, bogini biegłej w magii, przywrócenie Ozyrysa do żywych, wymagało ogromnej wiedzy oraz mocy.
Chłód dokuczał Izydzie coraz bardziej. Stanowczo wolała śródziemnomorski klimat. I ta atakująca ją zewsząd energia obcych bóstw, zamknięta w licznych symbolach tego miejsca. Niedocenianie ich byłoby głupotą. Czas, aby powrócić do domu. Izyda przymknęła powieki, jednocześnie wizualizując swoje pragnienie. Mróz jednak nadal szczypał jej skórę, a woń kadzideł była wyczuwalna. Tak dobrze znany słodki, drzewny, choć lekko duszący aromat olejku sandałowego zmieszany z korzenną nutą goździków koił.
Izyda podwoiła starania, lecz czuła, że więzi ją niewidzialny łańcuch. Wyczerpana, przytrzymała się kolumny, by nie upaść. Nawet tląca się w niej furia nie zdołała ogarnąć jej całej. Poddanie się emocjom nic nie da. Powolne, głębokie oddechy przywróciły pozorny spokój. Izyda spojrzała na flet, wciąż trzymany w rękach dziewczyny. Pochylona sylwetka nie skryła obserwujących bystro oczu. Bogini powolnym krokiem obeszła Sun, czytając w kobiecie niczym w otwartej księdze. W tej małej, kruchej istocie szalały sprzeczności nie do pogodzenia. Paraliżujący lęk o własne życie i gniew, że nie ma się swego losu w rękach. Ogromne pokłady ambicji przykryte pozorną pokorą, wpajaną od dzieciństwa.
Szukaj rozwiązania. Czy roztrzaskanie tego fletu pomoże? I kto okazał się tak potężny oraz próżny, by uwięzić mnie w instrumencie? Sięgnęła po niego, lecz szybko cofnęła dłoń, czując dobrze znane wibracje. Apophis! Po tym wężowym nasieniu mogę spodziewać się wszystkiego. A jeśli splótł nasze losy i zniszczenie artefaktu doprowadzi i do mojej zguby? Ach! Gdybym miała więcej sił. I cóż, że byłam potężną boginią, skoro bez wyznawców i świątyń okazuję się słabsza od ludzkiej kobiety! Znów popatrzyła na śmiertelniczkę, przewiercając ją spojrzeniem na wskroś. Tak, ona może być kluczem do rozwiązania. Wystarczy wykorzystać ludzką zachłanność.
– Jak cię zwą?
– Sun, o pani. – Kobieta skłoniła się jeszcze niżej.
– Bez tej fałszywej skromności. Nie mam teraz na nią czasu. Jestem ci jednak winna wdzięczność za uwolnienie. Możemy sobie pomóc.
Usta Sun drgnęły, skrywając uśmiech, lecz błysk w jej oczach mówił wszystko.
– Mogę sprawić byś została cesarzową. W zamian pomożesz mi powrócić do Egiptu.
– Cesarzową?! To niemożliwe. Musiałabym powić syna, następcę tronu. A cesarz ostatnimi czasy nie wzywa mnie do siebie.
Izyda zbyła problem. Skoro jej samej udało się odtworzyć członek męża, a następnie spłodzić z nim Horusa, to i tu dokona cudów.
– Otaczają nas afrodyzjaki, którym mężczyzna się nie oprze, choćby olejek z drzewa sandałowego.
– To wielce dobroduszne, o bogini, lecz mój pan jest już starcem i nawet jeśli odwiedzę jego łoże, nie ma pewności co do owocu tej nocy.
– Spotkaj się więc z innym mężczyzną.
– Otaczają nas sami eunuchowie. W pałacu nie może być inaczej, jeśli cesarz ma mieć pewność co do pochodzenia dzieci.
– I z tym sobie poradzimy – zapewniła zniecierpliwiona Izyda. Słaniając się, usiadła na podłodze, by połączyć się ze swoją gwiazdą. Syriusz jeszcze nigdy nie poskąpił jej sił, lecz i to mogło okazać się niewystarczające. – Teraz odpraw modły. To mnie wzmocni po czasie uwięzienia.
Oczy Sun rozszerzyły się w niemym przestrachu. Ukradkiem zaczęła rozglądać się po pawilonie w poszukiwaniu chińskich bóstw, tylko czekających na spopielenie jej za bluźnierstwo.
– Spójrz tu – powiedziała Izyda, czując, że traci jedyną sojuszniczkę. – Kogo widzisz? Swoje wymyślone bóstwa czy mnie? Kto ci realnie pomoże? Decyduj.
Czuła, jak Sun walczy ze swym strachem. Rozgniewanie niewidzialnych bogów to jedno, lecz zdradę karano śmiercią w straszliwych męczarniach, włącznie ze straceniem całej rodziny i przyjaciół. Lecz czy trwanie w złotej klatce, kiedy żyjesz pośród niemądrych gęsi, bez władzy nad samą sobą, jest lepsze? Czy choć odrobina wolności nie jest warta ryzyka? Wpatrując się w hipnotyzujące oczy Izydy, kalkulowała cóż bardziej się opłaci.
Ciszę zakłócił brzdęk pozłacanej porcelanowej miseczki o miseczkę. Wystarczyło jedno spojrzenie władcy, by niezręczny sługa w pokłonach wycofał się z pola widzenia, pozostawiając na stole naczynie z kruszonym lodem i świeżymi owocami polanymi miodem – cesarski przysmak.
– Przyznaję, że dotychczasowa wymiana handlowa, choć rzadka, przebiegała w sposób pomyślny. Cóż tym razem zapragnął sułtan?
Afrykańscy goście zerknęli na siebie porozumiewawczo, wiedząc że muszą bardzo uważać, by niczym nie urazić cesarza.
– Nasz pan, Al-Mu’ajjad Szajch, pragnie zakupić jedwabny materiał. Zachwycił się jego delikatnością, połyskiem, a także żywością barw i kunsztem malunków, których nie potrafią podrobić europejscy wytwórcy. Również porcelana przypadła mu do gustu. Kobaltowe motywy lotosu, misternie odtworzone pędzlem mistrza, zrobiły na sułtanie ogromne wrażenie.
Yongle z zadowoleniem pogładził się po brodzie.
– W takim razie na pewno porozumiemy się co do ceny. A tymczasem wasz podarek umili nam czas. – Zaklaskał.
Echo odbite od ścian i kasetonowego sufitu przywołało Sun. Powoli minęła władcę, emanując zmysłową subtelnością. Wystarczyło jedno jej nieśmiałe spojrzenie, by cesarz zwrócił na nią uwagę. Hanfu, koloru zimowego nieba tuż przed śnieżycą, pięknie podkreślało filigranową figurę. Yongle pełną piersią nabrał powietrza przesyconego silną wonią olejku sandałowego. Zakręciło mu się w głowie, a serce zabiło szybciej, kiedy przyglądał się delikatnym rysom i karminowym usteczkom, dotykającym fletu. Surowe oblicze cesarza rozpogodziło się, kiedy z instrumentu popłynęła spokojna melodia, przywodząca na myśl tęsknotę za górami, skrytymi w mglistej zasłonie szarego poranka z czarnotuszowych malunków shan shui. Muzyka koiła, roztaczając melancholijny nastrój.
Zasłuchani nie zwrócili uwagi na ćmę, której postać przybrała Izyda. Bogini z uwagą przyglądała się Muhammadowi. Nie przypominał Egipcjanina. Jak i pozostali członkowie poselstwa. Długie włosy i bujna broda przywodziły na myśl arabski lud. Serce zamarło w boskiej piersi. Czyżby panowanie faraonów dobiegło końca? Jak bardzo zmienił się świat? Czy nadal mogę istnieć tu i teraz? Zaraz odgoniła te absurdalne myśli. Egipt nieustannie przeobrażał się na przestrzeni tysiącleci. A bogowie trwali i wpływali na ludzkie losy. Skoro się przebudziła, był ku temu powód.
Muhammad mocno potarł pierś, krzywiąc usta. Złoty medalion z niewyraźnym wizerunkiem zwrócił uwagę Izydy. Podleciała bliżej. Apophis! Nie mogła się mylić. Aura chaosu zbyt silnie biła od wisiora. Spojrzała po pozostałych. Nie dostrzegła u nich medalionów. Bluźnierstwem jest nosić jego wizerunek. Czyżby więc demon nadal istniał, wspierany przez swoich wyznawców? Zamknął mnie w tym przeklętym flecie, a teraz uwolnił dla swej uciechy?! Krew zawrzała w żyłach bogini.
Tymczasem melodia umilkła. Cesarz nagrodził występ najgłośniejszymi oklaskami.
Tej nocy eunuch zaniósł Sun do komnaty sypialnej władcy. Jej pragnienie wreszcie się spełniło – dostała jeszcze jedną szansę. Na dnie duszy schowała poczucie upokorzenia i obrzydzenie. Poddała się woli pana swojego życia i śmierci.
Długie włosy opadły na twarz mężczyzny, niczym zasłona. Wciągnął w nozdrza osmantusową nutę słodkiej, dojrzałej moreli. Od dawna nie podziwiał tego zapachu. Kojarzył mu się z niepokorną młodością. Krew szybciej popłynęła w jego żyłach, gdy miał przy sobie młodziutką Sun. Cesarz nie mógł się spodziewać, że zmysłowe usta kochanicy napoją go eliksirem płodności.
Izyda wyszła z cienia jednej z kolumn pawilonu. Przewiercała spojrzeniem właśnie przybyłą Sun. Dziewczyna drobiąc, stanęła pośrodku sali z opuszczoną głową i złożonymi dłońmi. Izyda zerknęła przelotnie na wyeksponowany na podwyższeniu flet, pragnąc tylko jednego – zniszczyć go. Powolnym krokiem podeszła do zarumienionej Sun.
– Noc z cesarzem się udała? Zrobiłaś wszystko jak ci mówiłam?
– Tak.
Izyda bezceremonialnie położyła rękę na jej brzuchu. Sun gwałtownie wciągnęła powietrze, lecz nie zaprotestowała.
– Jeszcze za wcześnie, by coś orzec – zawyrokowała bogini. – Ale jest dla ciebie dobry czas.
– Dziękuję, bogini z dalekich stron.
Izyda zbyła podziękowanie milczeniem. Jej myśli zaprzątały ważniejsze sprawy. Jedynie dzięki biegłości w magii, wierze Sun oraz swojej gwieździe nabrała sił, pomimo blokującej ochrony pałacu.
– Wczoraj na uczcie widziałam mężczyznę z wężowym medalionem. Zanieś flet do niego i ukryj w jego rzeczach. Tak powrócę do domu.
– Lecz, o pani… poselstwo dziś wyjeżdża.
– Więc masz na to mało czasu.
Sun nachmurzyła się, emanując niezadowoleniem porównywalnym z gniewem bogini. Więc tak czują się ludzie, uwiązani do swego marnego losu.
– Poślę poselstwu poczęstunek, a służącemu wręczę zawinięty w sukno flet – zaproponowała Sun po dłuższym namyśle.
– Niech i tak będzie – odparła Izyda, wzruszając ramionami. Niemal fizycznie czuła krępujące ją więzy.
Izyda, pod postacią motyla, przysiadła na ramieniu sługi, niosącego tacę z herbatą. Bogini z rozbawieniem dostrzegła utrzymujące się u eunucha zauroczenie Sun. Tak, mężczyźni są wstanie zrobić wszystko, ulegając naszemu czarowi. Oraz kilku monetom więcej w sakiewce.
Cel był już blisko, kiedy strażnicy zatrzymali sługę niedaleko pawilonu, gdzie goszczono delegację.
– Nie ma przejścia – rzucił sucho jeden z nich. – Rozkaz cesarza.
Motyl nie czekał na dalszy rozwój wypadków, ruszając ku wejściu. W takim razie rozmówię się z tym padalcem. Mając pod skrzydłami delikatny wietrzyk, Izyda uległa poczuciu złudnej wolności. Wleciała pod spadzisty dach, szykując się do powrotu do swej postaci, kiedy nagle natrafiła na niewidzialną ścianę. Moc fletu trzymała ją na uwięzi, niczym jakieś zwierzę. Wściekłość spalała ją od środka. Dość tego! Koniec z półśrodkami.
Sługa w ukłonach oddał zawiniątko na ręce Sun, po czym wycofał się bezszelestnie. Motyl na powrót przeobraził się w kobietę.
– Nie udało się! – Ostrymi paznokciami przejechała po kolumnie, zostawiając bruzdy. – Masz zabrać flet na pożegnanie delegacji z władcą!
– Nie mogę po prostu tak przyjść do cesarza… – Sun nagle padła na kolana w błagalnym pokłonie. – Nie każ mi tego robić. To równałoby się z moją śmiercią.
Irytacja Izydy osiągała apogeum. Z trudem powściągnęła chęć spopielenia bezużytecznej służki. Nie mogła sobie jednak pozwolić na pozbycie się jej. Rozejrzała się po smoczym suficie. Będąc na obcym terenie nieznanych bogów, osłabiona, nie na wiele mogła sobie pozwolić. Na razie bóstwa tkwiły uśpione, nie wyczuwając zagrożenia.
Drżąca i łkająca postać przed jej stopami przypomniała o sobie. Izyda przyklękła.
– Kobiety. Jesteście niczym nic nieznaczące motyle, które można rozdeptać. Piękne ozdoby do męskiego panowania. Lecz nie po to obdarzono was przebiegłym umysłem. – Izyda zadziwiająco delikatnie ujęła Sun pod brodę. – Możesz powiedzieć cesarzowi, że pragniesz pożegnać ich muzyką. Dzięki afrodyzjakom nie odmówi ci.
Ciężkie od deszczu chmury gnały popychane przez wiatr. Przenikliwy przeciąg uparcie napraszał się w Pawilonie. Yongle, rozparty na tronie, szczelniej okrył się szatą, wsłuchując się w smutne tony fletu. Melodia zaiste pasowała do aury panującej na zewnątrz. Kiedy muzyka umilkła, wszyscy jeszcze przez chwilę pozostali w zadumie.
– Dość już tej maskarady, pomiocie Apophisa – rozległ się zewsząd kobiecy głos.
Wszyscy oprócz Sun rozglądali się po sali, w poszukiwaniu źródła. Kiedy Izyda wyszła zza ażurowej ścianki, Muhammad pobladł.
– Kimże jesteś i jak śmiesz bez pozwolenia pojawiać się przed mym obliczem!
– Zamilcz starcze! – Jeden gest Izydy wystarczył, by silny podmuch rzucił cesarza na tron. Pałacowa straż natychmiast pojawiła się z najeżonymi włóczniami, była jednak bezsilna wobec mocy, która zmiotła ją z nóg, wyrzucając z pawilonu. Bogini tymczasem nie odrywała oczu od przerażonej twarzy Muhammada.
– Przestań szeptać modlitwy do niego. Nie pomogą ci. Teraz jesteś na mojej łasce. Mów, jak zdjąć czar z fletu!
– Nie wiem, przysięgam… Miałem jedynie podarować go cesarzowi i obserwować wydarzenia…
Izyda chwyciła go za gardło i podniosła. Mężczyzna miotał się i kopał powietrze, jakby to mogło mu pomóc.
– Jak zdjąć klątwę? – powtórzyła bogini lodowatym głosem.
Skupiona na ofierze, nie od razu wyczuła przebudzające się bóstwo opiekuńcze. Kiedy spojrzała na cesarza, było za późno. Nad Yongle unosił się smok. Jego potężne, wężowe cielsko otaczało całą komnatę. Z nozdrzy wydobywały się smugi dymu.
– Czemu naruszasz mir mego domostwa? – wielotonowy głos ogłuszał.
– To sprawy między mną, a tym oto człowiekiem! – Izyda nie okazała strachu.
– Atakujesz mego namiestnika na Ziemi. Brak szacunku jest surowo karany. – Bestia wskazała na boginię jednym z pięciu palców.
Niepokojąco spokojny Muhammad zwrócił uwagę Izydy. Jego martwe ciało tkwiło w jej uścisku, niczym w imadle. Ze wściekłością rzuciła truchło, świadoma, że nie ma już szans, by uwolnić się z okowów więzienia. Powietrze gęstniało wokół bogini, a jej postać rosła, dosięgając sufitu. Potężny wybuch energii rzucił kobaltowym cielskiem smoka na ściany. Ludzie runęli na posadzkę niczym lalki. Egipscy ambasadorowie, korzystając z możliwości, uciekli chyłkiem z sali. Nikt nie zauważył przewróconego piecyka, z którego wypadły żarzące się węgle. Ogień w mgnieniu oka ogarnął drewnianą salę. Ponad ryk płomieni wybrzmiał suchy trzask. Izyda z niedowierzaniem spojrzała na Sun, trzymającą w dłoniach dwie części fletu.
– Cóżeś głupia uczyniła – wyszeptała Izyda zbielałymi wargami. Świat zaszedł mgłą, a mróz dotkliwiej niż dotychczas atakował boskie ciało milionem igiełek. Lecz i ten ból z każdą chwilą niknął, rozwiewał się niczym sen, aż widmowa postać się rozpłynęła.
– Uratowałam cię, panie! – wykrzyczała Sun.
Yongle skinął głową, nim ściana ognia buchnęła, rozdzielając ich i zamykając w pułapkach. Rozdzierające krzyki Sun splatały się z gniewną melodią płomieni. Duszący dym odbierał oddech. Gorąco parzyło, a nadzieja gasła. Huk pożaru zagłuszał pokrzykiwania gaszących Pawilon. Woda nabierana wiadrami z pałacowej fosy i kotłów przeciwpożarowych okazywała się jednak niewystarczająca.
– Nie lękajcie się! – Boski smok wzniósł się ponad dachy. Wężowe cielsko płynęło na wietrznych prądach, aż do chmur.
Smocze bóstwo krążąc coraz szybciej ponad miastem, przywołało zbawienny deszcz.
– Tak oto kończą bogowie Egiptu – wysyczał z zadowoleniem Apophis.