- Opowiadanie: RogerRedeye - Poczucie obowiązku

Poczucie obowiązku

Sporo wody w Wiśle upłynęło, zanim “Poczucie obowiązku” zostało opublikowane... Napisałem ten tekst w styczniu 2021 r. i wysłałem go do “Esensji”. ale ten portal literacki po dłuższym okresie recenzowania ostatecznie go odrzucił. Zdarza się... Parę miesięcy później zorientowałem się, że “Sny Umarłych” ogłosiły nabór do kolejnego wydania. Więc wysłałem tam tekst, został od razu przyjęty. Miał się ukazać w drugim tomie, bo zaplanowano dwa. Ale... Ale niespodziewanie wydawca, “FantomBooks”, po opublikowaniu pierwszego tomu ogłosił, że kończy działalność. “Sny Umarłych” też swoją zakończyły. W ten oto sposób, mówiąc kolokwialnie, szlag trafił bombki. A czas sobie płynął... Niespodziewaniu, chyba po dwóch kwartałach, “Sny...” wznowiły działalność, ale teksty do drugiego tomu gdzieś im poginęły, zmieniła się koncepcja  naboru tekstów i było już “po herbatce”.. Ale redaktor naczelny “Snów...” zachował się bardzo dobrze i polecił to opowiadanie w “Roczniku Fantastycznym”. “ “Rocznik...” tekst przyjął i już bez perturbacji “Poczucie...” pierwotnie ukazało się w wydaniu papierowym we wrześniu  tego roku. Polecam!

Drogi publikacji i  bywają jednak pokrętne...

Miłej lektury o tym, co wydarzyło się w świecie przyszłości, a powstanie takiego świata, patrząc na tempo, w którym następują gwałtowne zmiany klimatyczne,  wcale nie jest wykluczone...

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Poczucie obowiązku

 

Stojący przy otwartym na oścież oknie Juan z satysfakcją skonstatował, że miasto już odpoczywało. Jak zwykle, wcześnie zapadło w sen, i następnego ranka, prawie o brzasku, zbudzi się do wytężonej pracy. Tylko miarowe kroki strażniczych rontów w pobliskich zaułkach przerywały ciszę. Mocne stąpnięcia podkutych trzewików na kamiennych flizach brzmiały jednostajnie, niczym wolno wygrywany rytm, wystukiwany na werblu. Jeszcze niedawno słychać było śpiewy i okrzyki tych, którzy w doskonałych nastrojach opuszczali gospody, udając się do domostw.

Gwar szybko jednak ustał. Nową Kordobę ogarnął spokój zasłużonego wytchnienia od codziennego trudu.

Zelżał też ogarniający rynki i ulice żar Czerwonej Pustyni, na krótko zmieniając się w przyjemny chłód. Na kilka godzin: rankiem, gdy wstanie słońce, szybko powróci obezwładniający upał, a wiatr znowu zacznie miotać tumany pyłu. Ponownie ruszą wtedy pompy irygacyjne na polach po tej stronie miasta, gdzie niegdyś płynęła potężna rzeka, Gwadalkiwir. Zaczną też turkotać  maszyny w licznych warsztatach i manufakturach, a robotnicy na przedmieściach podejmą pracę przy drążeniu kolejnych studni. Kilkadziesiąt tuzinów innych mieszkańców, ludzi z dołów społecznych, przystąpi do zbierania i wywożenia piachu, bo inaczej niebawem ulice i place z powrotem zamieniłyby się w pustynne szlaki.

Proletariusze chwalili sobie tę robotę. Była jednostajna i żmudna, zarobek niewielki, jednakże nie wymagała żadnych umiejętności, za to pozwalała na stałe utrzymanie. Bardzo skromne, ale pewne, tym bardziej, że pobierano od tych dochodów tylko nieznaczny podatek.

Wozy, na które ładowano sypki urobek, ciągnęli więźniowie z rot aresztanckich, skazani za drobniejsze wykroczenia. Używano go do pogrubiania i podwyższania wałów, okalających obecny gród. Ci ludzie pocili się też przy ich formowaniu i ubijaniu.

 Z nieistniejącej już dawnej Kordoby widać jeszcze było tylko szczyty wyniosłych naw i sporą część katedralnej wieży, sterczące pośrodku głównego placu, jako kamienne pamiątki istnienia słynnej metropolii. W różnych miejscach istniało jeszcze jeszcze kilka, ale ta była najważniejsza. Juan, patrząc na ten relikt minionych czasów, zawsze czuł smutek, że nazwa świątyni uleciała wszystkim z pamięci.

Jeden z pomocników kata starannie oczyści garotę, ustawioną na głównym placu pod resztkami wielkiej świątyni. Gromadziła podczas straceń największą ilość widzów, w milczeniu  obserwujących egzekucję. I przyglądających się krążącym w powietrzu sępom, nieomylne wyczuwającym, że otrzymają smakowity łup: ciało skazańca, które łakomie obeżrą aż do kości. To była dodatkowa kara, pochówek w trzewiach padlinożernych ptaków.

Od dawna miejski oprawca nie kręcił żelaznym kołem, zaciskającym linkę na gardle przestępcy. Nie miał jeszcze możliwości sprawdzenia udoskonalenia, którego opis znaleziono w starych foliałach: zastąpienia sznura stalowym świdrem, wbijającym się w kark, miażdżącym rdzeń kręgosłupa i w końcu rozrywającym gardło ofiary. Kat bardzo tego żałował, bo nie mógł przekonać się, czy, tak jak zawsze, sprawca naruszenia społecznej dyscypliny przed śmiercią załatwi się w gacie, a z penisa tryśnie wytrysk spermy.

Juana zawsze to dziwiło, ale wykonawca wyroków cieszył się wielkim szacunkiem, często bywał w oberżach, gdzie nisko mu się kłaniano. Lubiły go zwłaszcza kobiety, zarówno młode dziewczyny jak i dojrzałe matrony, które podniecała jego profesja i opowieści, które potrafił niebywale zajmująco snuć. Ale zasób tych historii był jednak ograniczony, więc mistrz małodobry nie mógł się doczekać, kiedyż wreszcie przekaże nową.  

 Jednak od wielu lat nic się nie zmieniało, a machiny śmierci, tak jak wszystko dookoła, codziennie zasypywał pustynny pył.  

Teraz, o późnej już porze, nareszcie można było z przyjemnością oddychać pełną piersią.

Juan Veracles, znany sąsiadom jako biegły w swojej sztuce stolarz, wytwórca pięknych mebli, w rzeczywistości zwierzchnik Tajnej Rady, z natężeniem wsłuchując się w ciszę otulającą Nową Kordobę, w pełni korzystał z tej możliwości. Nieprzerywany żadnym hałasem czas spokojnego ułożenia się mieszkańców w wygodnych łożach bardzo dużo mu mówił.

I napawał dumą.  

Pokiwał głową  z zadowoleniem, a potem zatarł dłonie. Uśmiechnął się sam do siebie.

– Dyscyplina i porządek – mruknął pod nosem – wraz z ciężką pracą stanowią fundamenty naszego istnienia. Wcześniej pomogły przetrwać przodkom straszliwe czasy załamania klimatu – kontynuował cicho, jakby bał się, że ktoś jednak usłyszy jego wynurzenia. – Gwarantują odtworzenie przeszłości i dalszy rozwój.

– Ileż wysiłku i poświęceń trzeba było włożyć, ile koniecznych  ofiar wysłać na szafot, żeby osiągnąć taki stan… – ciągnął szeptem, jakby sam sobie zwierzał się z czegoś niezwykle istotnego. – Trud moich poprzedników nie poszedł na marne, bo jako miasto wreszcie rozkwitamy. I niech tak zostanie.

Nalał wina do pucharu ze rżniętego ręcznie kryształu i posmakował. Malaga smakowała wybornie. Miała odpowiedni aromat, piękny kolor, a picie migocącego nasyconą czerwienią płynu było rozkoszą dla podniebienia.

– Czas na sen. Muszę odpocząć. Jutro znowu znojny dzień, posiedzenie Tajnej Rady, ustalanie, za co teraz się weźmiemy…

Te słowa zawsze powtarzał, zanim włożył koszulę nocną, szlafmycę i ułożył się na posłaniu.  

Veracles lubił swój dom, usytuowany tam, gdzie powinien się znajdować: w uliczce, zajmowanej przez mistrzów stolarstwa.

– Czeka też mój warsztat – mruknął pod nosem. – I ten piękny stół do pokrycia politurą. Cudo!

Już prawie zasypiał, gdy nagle wieczorną ciszę zakłóciły głośne wrzaski. Nie ustawały, a nawet nasilały się. Zaraz potem jego uszu dobiegł  szczęk rapierów i kordów. I jęki bólu, pewnie po zadaniu celnych ciosów. Huknął strzał z rusznicy. Odpowiedziała mu salwa kilku pistoletów.

– Morderco, zabiłeś strażnika! – ktoś, pewnie dowódca rontu, krzyczał całą mocą płuc. – Staramy się, żeby żakom dać dostatnie utrzymanie i pespektywę awansu, a ty pozbawiłeś życia ojca rodziny! Brać go! Pozostałych też! Parszywcy, którym śni się hulaszczy żywot!  

Umysł Juana natychmiast wrócił do świata jawy. Już stał przy biurku i trzymał w dłoni gęsie pióro. Chciał zapisać, że trzeba awansować komendanta patrolu, może nawet uczynić go zwierzchnikiem centurii. Szybko opanował niebezpieczną sytuację. I był wierny wpajanym od dziecka surowym zasadom postępowania.

– Przenajświętszy Chryste Panie! – Veracles nie mógł się powstrzymać i jęknął ponuro. – Znowu się zaczyna! Wróciło przeklęte pragnienie używania życia!

W wściekłością cisnął szlafmycę na podłogę.

Juan, tak jak większość tuziemców Nowej Kordoby, był głęboko religijny. Regularnie czytał Biblię, co niedziela, świątecznie ubrany, udawał się do kościoła na mszę, gdzie dobrze brzmiącym barytonem ekstatycznie śpiewał psalmy. Doskonale wiedział, że dawno temu było inaczej, zamienieni już teraz w proch mieszkańcy Półwyspu Iberyjskiego masowo porzucali wiarę. Klimatyczny kataklizm zmienił wszystko, wywrócił świat do góry nogami, ale przyniósł powrót do czczenia Boga.  

– Powróciła chęć wyłącznego decydowania o sobie – niespodziewanie ciągnął głośno. – Przyjemności za wszelką cenę, rozkoszowania się nimi, życia dla uciech! Co za głupcy!

Przez długą chwilę głęboko się nad czymś zastanawiał.

– Z tego może zrodzić się bunt. Nie istnieje inne wyjście: zanim ujrzy światło dzienne, trzeba bez litości zdusić go w zarodku…

 

***

 

Z zapisków „Raptularza obrad, konkluzji i przestróg dla następców Rady grodu Nowa Kordoba” w czasie, gdy dokonywał ich José Felipe Veracles.

 

…musimy stale zwracać pilne baczenie na najmniejsze nawet przejawy niesubordynacji, niechęci do wykonywania powszednich zadań i obowiązków, lekceważenia konieczności wyrzeczeń i przejawy chętki używania życia… Nasze życie jest trudne, wiemy to dobrze, ale wszakże to my, członkowie Rady, wzięliśmy na siebie ciężar zostawienia Nowej Kordoby w znacznie lepszym stanie niźli wtedy, gdy obejmowaliśmy te urzędy… Nawet najmniejszy objaw lenistwa, nadużywania uciech, gonienia za miłostkami może być oznaką skrytego rozprzężenia, postawienia się na pierwszym miejscu, bez zwracania uwagi na potrzeby innych… Jeden człek mało znaczy i jego wybryki też niewielką posiadają rangę, ale dają zachętę innym… Odwodzą ich od idei stworzenia na gruzach starego siedliszcza nowego grodu, zniechęcają do niej… Prędko, za kilka lat, tymi myślami i sposobem istnienia przesiąkną pozostali, albo znaczna ich część…

Reakcja musi więc być surowa, to smutna konieczność, inaczej o wszystkim zapomną, wtedy prędko zasypie nas po raz wtóry Czerwona Pustynia i z tych zwałów piachu już się nie wygrzebiemy.

Pamiętajmy o tym, teraz,  w następnych latach i w przyszłych pokoleniach…

 

***

 

Veraclesowi zupełnie odeszła ochota do wyciągnięcia się w łóżku. Musiał przemyśleć kilka spraw.

W dwuramiennym lichtarzu nadal paliła się świeca, ale już zaczynała skwierczeć, więc mosiężnymi szczypcami skrócił knot i osadził obok drugą.

Chciał sobie coś przypomnieć, więc sięgnął do szuflady i wyciągnął opasły wolumin, jeden z kilku tam przechowywanych, o istnieniu których wiedziało nie więcej niż tuzin osób. Członkowie rady traktowali je z czcią, niemal jak karty nowej ewangelii, dające odpowiedzi na wiele pytań i zawierające wskazówki należytego postępowania.

Juan był przemyślnym i przewidującym człowiekiem, więc liczył się z możliwością przybycia nocnego złodzieja, zwabionego sławą mistrza stolarstwa i chęcią zagarnięcia profitów płaconych za wykonywane piękne przedmioty. Tacy ludzie w Nowej Kordobie istnieli i mimo wielu zabiegów nie dało się całkowicie wyplenić tej ludzkiej plagi.

Księgi kryła jednak warstwa kilkudziesięciu złotych i srebrnych monet, skarb znacznej wartości. Veracles miał pewność, że niechciany przybysz, jeżeli ominie strażników, zgarnie je i umknie, nie zwracając uwagi na coś, dla niego będącego starymi szpargałami.  

Zakładki, włożone między niektóre karty, natychmiast doprowadziły Juana do stronnic, które pragnął sobie przypomnieć. Napisał je jego przodek w prostej linii.

Studiował je z uwagą i utwierdził się w podjętym przed paroma chwilami przekonaniu: nie istniała inna możliwość niż orzeczenie kary śmierci, może też nawet kilku.  

Pokiwał głową.

– Kat się ucieszy, będzie miał zajęcie przy wysyłaniu tych nicponi na tamten świat, do piekła – mruknął pod nosem. – Ale czy to wystarczy?

Tego nie wiedział, rozumiał jednak, że w powierzonych mu teraz księgach nie znajdzie odpowiedzi na to pytanie. Po raz nie wiadomo który Juan poczuł przygniatający barki ciężar odpowiedzialności.

Nagle olśniła go niespodziewana myśl. Istniał przecież wyrafinowany i okrutny sposób zadawania śmierci, jeszcze nieużywany. Prosty, skuteczny i na pewno niezwykle odstraszający. Był ściśle związany z profesją, która tak lubił wykonywać.

– Na pewno, przynajmniej w części, nowy sposób przywróci dyscyplinę – kontynuował szeptem. – Ale czy będzie skuteczny? – powtórzył z niepokojem pytanie.

Nadal nie miał co do tego pewności, ale już wiedział, że wyruszy na niebezpieczną wyprawę, na spotkanie z Jorge Aguillarem, przywódcą jednej z wielkich watah Pustynnych Jeźdźców, rozbójników i łupieżców, śmiertelnych  wrogów Nowej Kordoby, zajmujących rozległy obszar tuż za granicznymi rubieżami miasta. Swoim kuzynem, i to wcale nie odległym, z którym, wzorem przodków, utrzymywał tajną łączność. Przydawała się, więc, tak jak jego poprzednicy, dbał o nią.

Najpierw musiał jednak wysłać posłańca, żeby ustalić datę i warunki spotkania.

Kilku wysłanników – poprawił się w myślach. – Niebezpieczna droga, pełna zasadzek, i pewnie paru emisariuszy nie dotrze do celu… Użyźnią przeklęty piach pustyni.  Lisy i szczury  pustynne posmakują dobrej strawy. Trudno… Poświęcę ich.

 

***

 

Z zapisków „Raptularza obrad, konkluzji i przestróg dla następców Rady grodu Nowa Kordoba” w czasie, gdy dokonywał ich Carlos Esteban Montoya.

 

Ci, którzy od nas odeszli, nagle gromadnie zbiegli na nieodległe pogranicza, nie są pustynnymi szczurami, nicponiami, pospolitymi leniami i obibokami… Są naszymi braćmi. Żyli wśród nas, tutaj się rodzili, a ich przodków tutaj grzebano. Po prostu nie wytrzymali próby, bo jest trudna. Szukali głupiej swobody… Są naszymi braćmi, ale też i przeciwnikami. Wrogami. Prędko jednak pojmą, że z czegoś muszą żyć… Pustkowie, dokąd odeszli, przecież nie wyżywi ich… Z tego powodu osiedlili się blisko. Łatwo bowiem przyjdzie im rabować nasze z takim trudem budowane farmy, a jeżeli któryś z mieszkańców stawi opór, ubiją go bez litości…

Nie lekceważmy ich! Gracko wszystko przygotowali, zgarnęli osły, muły i wozy wypełnione bukłakami z wodą i strawą. Nikt z tych nowych mieszkańców pustyni nie pisnął wcześniej nawet słówka o przygotowaniach. Skutecznie taili swoje zamiary.

Byli braćmi, teraz przepoczwarzyli się w wrogów, więc musimy z nimi  z całą zaciekłością walczyć… Ale to wcale nie znaczy, że nie możemy ze sobą rozmawiać. Wszak może jakaś ich część, miejmy nadzieję, że znaczna, rozczarowana nowym bytem, ukorzy się i zapragnie powrócić w dawne pielesze. Nadal nas jest niewielu, więc każdy nowy mieszkaniec będzie wzmocnieniem…

Są zaprzańcami, a nawet zdrajcami, ale nadal pozostają naszymi bliskim krewniakami, prawda, że niewiernymi, ale zrodzonymi z jednego pnia…

 

***

 

Gęsta politura w wielkiej mosiężnej kadzi zaczynała już bulgotać. Juan patrzył uważnie na płyn. Należało teraz odwrócić klepsydrę i szybko spuścić do wnętrza kotła stół, zawieszony na sznurach pod sufitem, oplatających mocne koła. Trzeba było baczyć na przesypywanie się piasku w szklanym pojemniku o charakterystycznym kształcie. Liny przywiązywano do śrub, wkręconych w dolne powierzchnie nóg. Tam powstawały nierówności, ale ich szlifowanie i ponowne naniesienie pędzelkiem warstwy lakieru zajmowało niecały kwadrans. Polerowanie wszystkich powierzchni po wyschnięciu trwało nieco dłużej.

Nie trzymano zbyt długo świeżo wytworzonego przedmiotu w środku metalowego pojemnika, bo chodziło o to, żeby powłoka była cienka i gładka. Czas nadzorował właśnie Juan, resztą zajmował się tuzin czeladników, w rzeczywistości jego straż i ochrona. Oni też kochali stolarstwo i cieszyli się, że znowu stworzyli piękny mebel.  

Veracles z satysfakcją pokiwał głową. Wszystko, jak zwykle, poszło gracko.

Przyjrzał się kotłowi. Zaproponuje Tajnej Radzie wykonanie kilku nieco większych. Miast stołów, krzeseł czy wymyślnych serwantek u góry jednego z nich zawiśnie sprawca śmierci strażnika, potem jego pomagierzy, którzy uczestniczyli w walce. Kat i jego pomocnicy będą spuszczali ich wolno, żeby dobrze zrozumieli, jaka śmierć ich czeka. Na końcu widłami wcisną głowę do wrzącego oleju.  

Pewnie kilkanaście kobiet zemdleje – pomyślał Veracles. – A niektórzy mężczyźni zwymiotują. Bardzo dobrze, wszyscy przypomną sobie, czym grozi złamanie reguł postępowania.

Zastanawiał się teraz, czy w dłuższej perspektywie to anditodum na tęsknotę za używaniem życia okaże się skuteczne. Ze smutkiem skonstatował, że w tej sprawie też nie zna odpowiedzi. Mieszkańcy Nowej Kordoby przyzwyczaili się już do publicznych egzekucji. Traktowali je jako ciekawą dystrakcję barwiącą niedzielny wypoczynek.

Mogli sądzić, że akurat ich okrutna kara nie spotka. Ale napad na jedną z farm żywieniowych, zbudowanych w takim trudzie, wstrząśnie kordobańskim ludem. Uzmysłowi, że fundamenty spokojnego bytu są nadal kruche, i że trzeba solennie przykładać się do obowiązków, inaczej grozi powrót głodu. I tego wszystkiego, co niósł ze sobą i co kiedyś przeżywano: zabijania się dla paru kromek chleba, śmierci małych dzieci, wykrawania kawałów mięsa ze zwłok i ich niezwłocznego pieczenia. Piach znowu zacznie zasypywać ulice, farmy i studnie, bo zabraknie robotników, którzy codziennie pilnie je oczyszczali.

Wszystko mogło obrócić się wniwecz… Z takim trudem tworzona od wieluset już lat Nowa Kordoba niebawem mogła sczeznąć niczym mydlana bańka.

Jeden wybryk, eksces, zakończony śmiercią, nie rodził jeszcze poważnych skutków. Jednakże brak zdecydowanego przeciwdziałania mógł zostać odebrany jako przyzwolenie na kolejne, na poluzowanie dyscypliny i milczącą zgodę na nieograniczony indywidualizm.

Tak z naciskiem twierdziły zapiski z posiedzeń Tajnej Rady, skrupulatnie prowadzone od stuleci, które Veracles znał niemal na pamięć.

Usta Juana ułożyły się w ponury grymas.

Nie było wyjścia: emisariusze wyruszą pojutrze o brzasku. Na krwawe działania Pustynnych Jeźdźców potrzebna była zgoda całej Tajnej Rady, ale zwierzchnik władz Nowej Kordoby nie wątpił, że ją uzyska.  

Skryba niebawem uzupełni opasły tom o kolejny zapis, informujący następców, w jaki sposób zaradzono rodzącemu się złu.  

 

***

 

Podparty palami stary gołębnik  liczył sporo klatek. Niektóre stały puste.

Ptaszki zaczęły głośno gruchać na widok Veraclesa. Posiadały nietypowe, żółtawe upierzenie z kilkudziesięcioma piórami czerwonawej barwy. Zlewało się ono z powierzchnią pustyni, gdy gołąb odpoczywał i zabezpieczało przed czujnym wzrokiem sokołów i jastrzębi, dla których stanowił smakowity kąsek.  

Szef Tajnej Rady bardzo lubił te ptaki, może nawet kochał. Sądził, że z wzajemnością, może dlatego, że tylko on przynosił im jedzenie. Juan nie miał żony ani dzieci i nieraz łapał się na myśli, że traktuje pierzastych mieszkańców starego budynku jak swoje potomstwo.

Teraz delikatnie przywiązywał do nogi jednego z nich zwitek cieniutkiego papieru, zapisanego drobniuteńkimi literami: prośbę do Jorge o pilne spotkanie. W kolejce czekało kilka  kolejnych karteczek.

Okno w ścianie zostało już szeroko otwarte.

Juan sprawdził jeszcze mocowanie wiadomości do ptasiej łapy, po czym delikatnie podrzucił gołębia. Powietrzny emisariusz zamachał skrzydłami i wyleciał na zewnątrz. Zmierzał wprost na południe, do swoich rodzinnych stron, oazy, będącej siedzibą Aguillara.  

Veracles już przygotowywał następnego ptaka.

Był pewien, że kilka dotrze do celu i wkrótce otrzyma odpowiedź. Już odżałował, że reszta na pewno zginie. Jego samego też czekała trudna i niebezpieczna misja, ale ufał, że, tak jak zwykle, sprosta wyzwaniu.

Z rozbawieniem pomyślał, że z radością posłucha gruchania przybyszów o upierzeniu innej barwy, dających znać, jak bardzo cieszą się z powrotu do sadyby ich dzieciństwa.  

 

***

 

– Trudne zadanie… – Jorge Aguillar potrząsnął głową. Upił łyk kawy z filiżanki. – Jeszcze niedawno byłoby proste do wykonania, ale teraz…

Zamilkł na chwilę.

– Dawno cię nie było, a od czasu ostatniej twojej bytności wiele się u nas zmieniło – ciągnął. – Nie wiem, czy podejmę się jego wykonania, chociaż przedstawiłeś naprawdę kuszące perspektywy łupów i jeńców. A także wojennej sławy…

Veracles z trudem ukrył zdumienie. Dla tak doświadczonego wojownika, którym był Jorge, napad na wielką farmę nie powinien nastręczać problemów. Uznał, że być może Aguillar chce podwyższyć cenę za poprowadzenie Jeźdźców Pustyni do krwawego boju.

Jorge miał rację, że w zajmowanej przez niego oazie zaszły zaskakujące rozmachem przeobrażenia. Przyjął Juana nie w namiocie z wielbłądzich skór, ale w obszernej siedzibie z kamienia, zresztą wcale tutaj nie jedynej. Grube mury separowały wnętrze od upału i wewnątrz panowała przyjemna aura. Okna osłonięto drewnianymi przesłonami. Równo ubitą polepę wyściełały kobierce, a nieliczne meble prezentowały się okazale. Veracles sądził, że są łupami z napadów na farmy Nowej Kordoby. Starannie jednak je dobrano i odnowiono.

To już nie była zgrzebna posiadłość wodza pustynnych nomadów, tylko okazałe dworzyszcze władcy ludu, pilnie wykonującego zupełnie im dotychczas obce obowiązki. 

Poprzednią wizytę Aguillarowi Veracles złożył ponad pięć lat temu. Wtedy herszt jednej z wielkich band rzezimieszków nie krył zadowolenia z propozycji dokonania napadu. Pragnął tylko wiedzieć, czemu Juan ją złożył.

– Kuzynie, pragniemy nakłonić mieszkańców Nowej Kordoby do ćwiczeń wojskowych, nauczenia się władaniem bronią, formowania szyków i bezlitosnego zabijania wrogów, takich, jak twoi towarzysze – z dziwnym uśmiechem wyjaśnił wtedy Juan. Mówił prawdę. – Nie idzie to dobrze – kontynuował – bo kordobaczyńcy nie rozumieją takiej konieczności. Po ataku ją pojmą i z zapałem nauczą się, jak najłatwiej utoczyć komuś krwi… Pewnie będziesz musiał wtedy wdrożyć wśród swoich ludzi coś nowego.  Obustronny zysk.

Jedno nie zmieniło się: wygląd straży przybocznej Aguillara. Tak jak dawniej, ponad tuzin pustynnych wojowników stał w milczeniu obok Jorge, bacząc na każdy ruch gości. Długie burnusy kryły szable i jatagany, z rozcięć tkanin wystawały tylko rękojeści. Pewnie, osądził Juan, na torsy założono kolcze plecionki, też łupieżcze trofea, nie chroniące przed kulą,  ale dobrze zabezpieczające przed ciosem białej broni.

Zerkał na wprawnych zabójców, bez mrugnięcia okiem powoli podrzynających rannym ofiarom gardła. W umyśle Veraclesa mignęła myśl, że pewnie wódz watahy tak samo ocenia jego czeladników, których oddechy czuł na plecach.

Oblicze Jorge wyglądało tak, jakby założył czerwono-brązową maskę, kryjąca część czoła, nos i policzki. Juan wiedział, dlaczego tak jest. Zawój na głowie zabezpieczał przed żarem promieni słonecznych, jednak nie chronił reszty twarzy. To była opalenizna,  rozpoznawczy znak ludzi żyjących na Czerwonej Pustyni. W jednej z informacji zwiadowczych Veracles przeczytał, że od niedawna stała się dziedziczna. Teraz Aguillar zmienił turban na mniejszy, wykonany z jedwabiu, i dziwny kolor skóry policzków i nosa  bardzo się uwydatniał.

Należało jednak przystąpić do przekonania Jorge, aby podjął działania.  

– Wyjaśnij mi, czemu się wahasz? – zapytał z kordialnym uśmiechem. – Czysta robota, niewielkie straty, a twoja horda wiele zyska. Mogę jeszcze raz przedstawić korzyści…  

– Nie potrzeba, przyznam, że są kuszące – krótko odpowiedział Aguillar.  – Widzisz…

Niespodziewanie zamilkł. Dłonią wskazał na stolik pod ścianą.

– Przyniesiecie owoce! – rzucił.

Jeden ze strażników posłusznie postawił przed Juanem pięknie rzeźbioną drewnianą paterę wypełnioną wielkimi kiściami winogron.

– Skosztuj, a pewnie zjesz wszystkie. – Jorge uśmiechnął się. – Coś wspaniałego!

Veracles zawahał się. Wódz pustynnych wojowników właściwie odczytał obawę gościa.

– Nie zamierzam cię otruć. – Szeroko uśmiechnął się. Oderwał kilka nabrzmiałych sokiem zielonkawych kulek i wpakował sobie do ust. – Przekonaj się, jakie są pyszne, słodkie, sycące apetyt i pragnienie!

Obok patery pojawiły się dwie butelki i kryształowe puchary.

Jorge miał rację. Winogrona wybornie smakowały.

– Małmazja równie doskonała. – Aguillar zatarł  dłonie. – Zachwycisz się jej smakiem!

Napełnił kielich, upił łyczek i podsunął Veraclesowi. Ten dobrze wiedział, czemu gospodarz tak uczynił: dał znać, że opalizujący czerwienią płyn nie zawiera trucizny.

Juan pokiwał głową. Z pewnością gospodarz nie przygotował podstępu, ale ważniejsze było co innego.  

Veracles dobrze wiedział, że musi wyjaśnić, czemu Jorge ociąga się z przyjęciem  propozycji złupienia farmy i zyskania kolejnego laurowego liścia do wieńca wojennej sławy. To było naprawdę dziwne.

– Czemu się wahasz? – powtórzył i dopiero teraz skosztował wina. Nigdy jeszcze nie pił czegoś równie dobrego.

– Z waszej przyczyny… – Aguillar nieoczekiwanie uśmiechnął się. – Widzisz, dawno temu, w jednym z uzgodnionych napadów zrabowaliśmy księgi… Pewnie przez przypadek.

Przez chwilę głęboko nad czymś się zastanawiał.

– Juanie, przecież dobrze znasz historię naszych ludów po tej okropnej klimatycznej zapaści. – Niespodziewanie wstrząsnął się. – Nasi dalecy przodkowie byli braćmi… Nosimy podobne imiona i przydomki. Pochodzimy z jednego pnia i pamięć o tym przetrwała, nawet to, że jesteśmy dalekimi kuzynami, cokolwiek to znaczy – kontynuował. – Tylko, że jeden z naszych pradziadów i wielu innych nie chciało tyrać tak jak pozostali. Nie zamierzali umierać z przepracowania. Uciekli i tak narodzili się Jeźdźcy Czerwonej Pustyni.

Też pociągnął łyk trunku.

Veracles słuchał z pilnie skrywanym zdumieniem. Aguillar nie przemawiał jak pospolity przywódca rozbójników, żyjący wyłącznie z walki i grabieży, dla którego gwałt i rabunek stanowią cel i istotę bytu. Formułował myśli niczym władca biegły w kunszcie  rządzenia.

 W umyśle zwierzchnika Nowej Kordoby mignęła myśl, że trzeba koniecznie zbadać tę sprawę. Postanowił zająć się tym zaraz po powrocie, chociaż wiedział, że okaże się trudna.

– Potem zrobiliście z nas rzezimieszków, prostaków żyjących z wojny i sycących się zabijaniem. – Jorge kontynuował cicho. – Nie mam o to pretensji, ten osąd był potrzebny twoim poprzednikom. Ale zabór tych starodruków spowodował narodzenie się pragnienia polepszenia sobie życia, bez ryzyka poniesienia śmierci w walce. To, co teraz jesz i co pijesz, to jeden z efektów tej przemiany. Przyznaję,  osiągnięty z mozołem… Nowe studnie, nowe siedliszcza, nowe uprawy, zupełnie nowe rośliny… Nie zauważyliście, co się z nami dzieje, a teraz większość podległego mi ludu pragnie żyć spokojnie. Po prostu przeistoczyliśmy się…

Veracles chrząknął, próbując ukryć zaskoczenie. Plan przywrócenia ładu w Nowej Kordobie niespodziewanie walił się w gruzy. Ale bystry umysł Juana natychmiast dostrzegł szansę przekonania Aguillara do przeprowadzenia napadu, którego owocem byłoby sporo trupów i materialnych strat. Ataku, który przypomni, że tuż za widnokręgiem czai się śmiertelne niebezpieczeństwo. Że w wielkich hordach żyją tam ludzie bezwzględni, którzy z rozkoszą zlizują krew ofiar z kling szabel i sztyletów.

– Dobrze… – Stłumił głos do szeptu. Może nie chciał, żeby jego ochrona usłyszała, co zaproponuje. – Co powiesz, jeżeli dodam do zwykłych łupów wóz pełen ksiąg? Obrabujesz, kuzynie, bibliotekę! Stać mnie na taki gest, dla dobra mojej społeczności, bo nigdy nam nie dorównacie…  I w niczym poważnie nie zagrozicie. Stale was wyprzedzamy…  

Na czerwono-brązowej twarzy Aguillara odbił się wyraz głębokiego zastanowienia.  

 

***

 

Z zapisków „Raptularza obrad, konkluzji i przestróg dla następców Rady grodu Nowa Kordoba” w czasie, gdy dokonywał ich Rodrigo Hector Ramirez.

 

…niech każdy z nas, włodarzy tego grodu, zawsze pracuje przy tym, czego został nauczony… I niech za swe starania w sławetnej Radzie nie pobiera jakiegokolwiek pensum, zapłaty, zadośćuczynienia, nieistotne, jak to nazwiemy. Sama praca w Radzie jest wystarczającą nagrodą.

Ci, którzy niegdyś rządzili, uczynili z władania swoją profesję, suto opłacaną, i odeszli w niesławie, bo  nie poradzili sobie z czymś, co nazwano kataklizmem… Byli niczym dzieci, błąkające się we mgle…

Zawsze dla władających czymkolwiek, nawet zwykłym gumnem, nie mówiąc o naszym grodzie, istnieje pokusa faworów, zaszczytów, życia w przepychu… Niechże więc zasiadanie w Radzie stanie się skryte i skromne, znane tylko tym, którzy winni o tym wiedzieć. Tylko przy pochówku ciała można podać, czym naprawdę trudnił się zmarły i oddać mu należytą cześć, jednak niechże uczynią to kapłani, a nie jego towarzysze za życia.

Członkowie Rady niechże sami rozliczają się za błędy, zaniedbania i zaniechania… Są nieuniknione, więc bądźmy dla siebie miłosierni, ale, jeżeli trzeba, podajmy winowajcy kielich z trucizną.

 

***

 

Olej w kotle zaczynał już bulgotać. Veracles i pozostali członkowie Tajnej Rady stali w komnacie na piętrze jednej z kamienic, okalających główny plac. Teraz, w południe, fasadę okrywał cień. Zajęli miejsca kilka kroków od okna. Na wszelki przypadek na głowy naciągnęli kaptury, a twarze kryły maski.

Nadal pilnie przestrzegano kanonów tajności. Wielu domyślało się, kto jest członkiem rady, ale nikt nie wiedział, czy nie jest to specjalnie sfabrykowany fałszywy trop.

Juan nie zwracał uwagi na przygotowania do egzekucji. Dobrze je znał, i chociaż różniły się od poprzednich poszczególnymi elementami, w istocie były prawie takie same.

Teraz pomocnicy kata ściągali niedawnemu żakowi pludry, żeby wrzący płyn łatwiej sparzył i strawił ciało aż do goleni, ale Veracles tylko rzucił okiem na żwawo kręcących się trzech osiłków. Jeden z nich zabierał się do zwolnienia przepaski krępującej wargi skazańca.

Juan uśmiechnął się z aprobatą, słysząc okrzyk kata:

– Poniechaj go! Sam wyrwę parszywcowi knebel z ust, żeby przekazał nam swoje doznania! Spuszczamy go wolno, żeby czuł wszystko, minuta po minucie!

Zwierzchnik Tajnej Rady za to pilnie przyglądał się licznie zebranym widzom, starszym i całkiem młodym jeszcze mężczyznom, dojrzałym kobietom, dziewczynom i grupom dzieciaków z szeroko otwartymi ustami. Juan dobrze wiedział, że w tłumie stało kilkunastu szpicli, których zadaniem było konotowanie w pamięci wypowiadanych opinii. Wieczorem przedstawią szczegółowe relacje i odbiorą zapłatę za swój trud. Już teraz Veracles doszedł jednak do wniosku, że reakcja jest satysfakcjonująca, zaciekawienie nieudawane, a przestrach, malujący się na wszystkich twarzach, szczery. Jeszcze większy stanie się, gdy ciało zostanie zanurzone aż po brodę.  

Wszystko zapadnie zebranym głęboko w pamięć i na długo zapamiętają, czym grozi łamanie społecznej dyscypliny. Juan na karteluszku papieru pośpiesznie odnotował myśl, że trzeba w kolejnej odezw zapowiedzieć, iż maluchy, gdy dorosną, będą cieszyć się większymi ulgami, naturalnie w bliżej nieokreślonej przyszłości.

Do tego, po skutecznym ataku Jeźdźców Pustyni dojdzie świadomość zagrożenia napadami barbarzyńców, ciągle łaknących krwi, jeńców i łupów.

 Veracles był człowiekiem w sile wieku, dobrze wiedzącym, że już w niezbyt odległej perspektywie ustąpi i zajmie się powszednimi obowiązkami. Myślał o tym z przyjemnością, bo praca szefa Tajnej Rady była niezwykle wyczerpująca. Czuł, że się w niej spala.

W wolnych chwilach opracowywał szkice nowych mebli, wygodnych i niezwykle pięknych. Z rozkoszą zajmie się ich tworzeniem i zyska sławę jako wspaniały rzemieślnik. Wówczas zacznie sygnować swoje dzieła. Zostanie zapamiętany na długie dziesięciolecia… Wykonanie obu części planu umożliwi realizację jego marzenia.

Po raz pierwszy od dłuższego Juan uśmiechnął się.

Kat opuścił ciało już tak nisko, że stopy ofiary zetknęły się z wrzącym olejem. Przeraźliwy, świdrujący uszy wrzask przeszył powietrze.

Niespodziewanie rozległy się mocne oklaski.

 

***

 

Raporty wypad Jeźdźców Pustyni określały jako dobrze przygotowany i skuteczny. Uszczerbek w mieniu szacowano jako poważny, chociaż podkreślano, że straty są do odrobienia, jednakże kosztem znacznego czasu i sporego wysiłku, bo uprowadzono też sporą ilość koni, dromaderów, wołów i krów.  

Veracles przestudiował pisma z uwagą. Gospodarze farmy podkreślali to, czego się spodziewał i czego pragnął. Postulowali, żeby zwiększyć ilość robotników, rozbudować arsenały, poszerzyć szkolenie wojenne. Kilka zawierało obszerne wzmianki o potrzebie zwiększenia poczucia dyscypliny. Opisywano też uroczyste całopalenia zwłok ofiar i samorzutne ślubowania krwawej pomsty na barbarzyńcach. Niewątpliwie były one szczere.

Sprawozdania opisywały też nieznaną do tej pory broń wojowników Czerwonej Pustyni: niewielkie, ale dalekonośne, poręczne kusze o niezwykłej sile rażenia.

Juan odłożył plik gęsto zapisanych kart. Pokiwał głową.

– Wszystkie cele  zostały osiągnięte – mruknął po nosem. – Teraz ponownie nasze życie zmierza ku lepszemu… A jednak coś tam wymyślili, pewnie na podstawie wcześniej zrabowanych dzieł, ale to nieistotny szczegół. W końcu przecież wywodzą się stąd, nie wypadli sroce spod ogona…

Poczuł zadowolenie i ulgę. Jak sądził, niebezpieczeństwo społecznego rozprężenia zostało teraz na kilka lat ostatecznie zażegnane.  

 

***

 

W komnacie przybyła kamienna posadzka. Flizy pokrywały starannie wyryte reliefy.

Złota klatka z papugą o pięknym upierzeniu stała tuż obok siedziska Aguillara. Przekrzywiając łebek z kitą pięknych piór, ptak z ciekawością przyglądał się gościom.  

Juan rzucił na nią nieuważnym wzrokiem. Sądził, że z Jorge spotkał się po raz ostatni. Egzekucja przyniosła oczekiwany skutek, napad jeszcze lepszy, bo uzmysłowił mieszkańcom Nowej Kordoby zagrożenie, czające się tuż za widnokręgiem i podsycił nienawiść.

Teraz trzeba było skupić się na dalszym rozwoju grodu. Veracles już  planował kolejne przedsięwzięcia, w tym wyprawę odwetową na hordę napastników, które chciał przedstawić Radzie.

Nie mógł jednak nie spotkać się z Aguillarem. Ten człowiek mógł kiedyś stać się ponownie potrzebny, a znane zaledwie kilku osobom wzajemne stosunki zawsze przynosiły oczekiwany skutek. Należało też uzgodnić sprawę trywialną, ale ważną: sposób dostarczania ptaków pocztowych. Tylko on sam mógł to uczynić, żeby dochować sekretu.

W jukach przy siodle wielbłąda spoczywał tuzin klatek z nowymi skrzydlatymi wysłannikami. Niebawem je przekaże.

– Czemu to wszystko robimy? – Aguillar upił łyk calvadosu,  przywiezionego przez Juana. Niedawno w Nowej Kordobie podjęto jego wytwarzanie; trunek wśród mieszkańców już cieszył się wielką estymą. Mlasnął z ukontentowaniem. – Ja jestem tylko hersztem rozbójników, prawda, że największego szczepu Czerwonej Pustyni, ale ty jesteś mądry, więc wytłumacz mi, czemu tak zabiegamy o cały ten rozwój. Postęp, powrót do dawno minionych dni… Głupota!

Zmierzył gościa badawczym wzrokiem. Zdawało się, że Jorge myśli o czymś innym. Niespodziewanie plasnął w dłonie.

–  Przynieście poczęstunek! – nakazał.

– Poczucie obowiązku – odpowiedział z namysłem Veracles. – Po prostu świadomość ciążącej na nas odpowiedzialności za ludy, którymi przewodzimy…

Nagle mignęła mu myśl, że w natłoku przygotowań do przypomnienia mieszkańcom Nowej Kordoby konieczności przestrzegania społecznej dyscypliny umknęło mu ważne zadanie: rozpoznanie skutków przeistoczenia się Jeźdźców  Czerwonej Pustyni w nowe społeczeństwo.

Zmarszczył brwi i w duchu przyrzekł sobie, że po powrocie zleci wykonanie wszystkiego, co potrzebne, aby otrzymać wyczerpującą odpowiedź. Narodziła się nagle recepta: zaproponuje Radzie przygotowanie parunastu fałszywych zaprzańców, udawanych renegatów, miłośników wolnego życia, którzy zbiegną do watahy Aguillara, aby tam prowadzić misje szpiegowskie. Ta konstatacja go uspokoiła: w jednej chwili twarz Juana przybrała dawny, kordialny wyraz.

– Większość z mieszkańców Nowej Kordoby to zwykli zjadacze chleba, żyjący teraźniejszością i pragnieniem zaspokojenia powszednich potrzeb – kontynuował po chwili milczenia z tym samym co poprzednio, nikłym uśmiechem. – Ale dla nich są one ważne, więc układamy ich życie tak, żeby czuli zadowolenie…

Pokiwał głową.

– Dobrze wiesz – ciągnął – że na samym początku nowego istnienia kilkunastu ludzi nakreśliło plan, jak okiełznać fatalne skutki klimatycznej apokalipsy, dostosować się do nich, a potem przezwyciężyć. Woleli pozostawać w cieniu, bo władza, jakakolwiek by była, budziła wtedy ogromną nieufność, nawet nienawiść. Oni stworzyli zalążek tego, co potem stało się Tajną Radą. Ciągle dbamy o rozwój, chociaż nie jest to lekka praca… Po prostu, nadal przepełnia nas poczucie obowiązku. Mam nadzieję, że następcy też będą się nim kierować.

Juan westchnął. Rozumiał, że ostatnia myśl to tylko życzenie. Czasami z trwogą myślał, że nigdy się nie ziści.

Kilku mężczyzn wniosło do rozległego pomieszczenia patery pełne dorodnych owoców winorośli. Na jednej świeżo upieczone płaty mięsa wydzielały kuszący zapach. Na kolejnej piętrzyły się kromki dobrze wypieczonego chleba.

– Wybierasz się w powrotną drogę, więc nie pożegnam cię ucztą, ale nie wypuszczę bez nasycenia żołądka i posmakowania moich dobroci… – Niespodziewanie Jorge uśmiechnął się skąpo.  – A tak, poczucie obowiązku… Dawno już uświadomiłem sobie, że i mnie dosięgło, zwykłego prowodyra bandy łupieżców, chociaż nie potrafiłem go nazwać.

Z dziwną starannością wybierał teraz z kiści owoców najbardziej dorodną i po chwili wahania zaczął odrywać nasycone sokiem kulki i kłaść przed papugą. Jako jedyne, grono miało czarną barwę, pozostałe zieloną. Ptak jadł łakomie, najwidoczniej zadowolony ze smakołyku.

Aguillar wykonał zachęcający gest dłonią.

Juan machinalnie wziął kolejną, zielonkawą, po tylko takie pozostały, a potem następną. Smakowały inaczej od tych, którymi niedawno poczęstował go Jorge, ale równie dobrze, dziwną słodyczą o niespotykanym dotychczas smaku.

Wargi Veraclesa okrasił uśmiech zadowolenia.

To doznanie niespotykanej słodkości jednak niespodziewanie narastało i zaczynało palić gardło. Przenosiło się w głąb ciała. Juan chciał krzyknąć, ale już nie mógł. Już nie zobaczył, jak sinieją mu wargi, i nie dostrzegł piany, wypływającej z jamy ustnej.

Martwy, bezwładnie jak kłoda runął na kamienne kwadraty posadzki.

Zwalniane cięciwy małych kusz, wydobytych spod burnusów ochrony Aguillara, wydawały świergotliwy dźwięk, układający się w dziwny akord, a każdy bełt był celny.

Jorge wolno skosztował owoc ze smolistej kiści.  

– Udały się nam, naprawdę udały – stwierdził. – Cóż, Juanie, na zbyt wiele spraw nie zwróciłeś uwagi… – dodał, dolewając sobie calvadosu.

– Nie zdążyłem ci przekazać czegoś istotnego, wybacz, ale wcześnie nie mogłem – ciągnął. – Przewidziałem, że przybędziesz, i podjąłem znane ci działania, dotyczące ciebie i twoich towarzyszy… Jutro zaś, o brzasku, rozpoczynamy szturm Nowej Kordoby. Dokonamy zaboru miasta.

Przez chwilę nad czymś się zastanawiał.

– Naprawdę sądziłeś, ze jestem pustynnym rzezimieszkiem, żyjącym chwilą, człekiem zadowalającym się zdobycznymi ochłapami? – Pogardliwie splunął na ciało Veraclesa, a potem kopnął zwłoki. Aguillar nosił piękne trzewiki, wykonane z safianu. – Tworzyłem dla ciebie omam, miraż, a ty, głupcze, świecie w niego wierzyłeś.

Jeszcze raz wymierzył nogą solidny raz.

Podniósł się z krzesła z misternie rzeźbionym oparciem i ruszył do wyjścia.

Obok stołu pozostał trup Juana z twarzą rozciągniętą w szerokim uśmiechu zadowolenia, nadal widocznym, i zwłoki jego czeladników, najeżone bełtami. Na ich martwych obliczach malował się wyraz zdziwienia i zaskoczenia.

Stojący już w drzwiach Aguillar bez chwili wahania rzucił rozkaz:

– Wynieście te kordobańskie ścierwa na jakieś pole uprawne i tam zakopcie! Użyźnią glebę i do czegoś w końcu się przydadzą!

– Rzekłeś, o Wielki. – Jeden ze strażników skłonił się głęboko. – Wielki Jorge, twoje słowo jest dla wszystkich świętym rozkazem.

Aguillar przez kilka sekund jeszcze nad czymś się zastanawiał:

– Wypuście wszystkie gołębie, niech cieszą się wolnością! – zakomenderował. – Nie będą już nigdy więcej potrzebne, bo niebawem Nowa Kordoba będzie nasza…

– W jednym miałeś rację, kuzynie – dodał po chwili. – Cały czas myślałem o ciążącym na mnie obowiązku zapewnienia mojemu ludowi godziwego życia, o dokonaniu zemsty za lata upokorzeń moich przodków w Nowej Kordobie, odpłaty za egzekucje, którymi szafowaliście bez umiaru…

Włożył do klatki papugi resztę ciemnej kiści winogron. Ptak zaczął dziobać je łapczywie.

– Poczucie obowiązku… O, tak, kuzynie, przyznaję, w jednej sprawie miałeś słuszność.

Pokiwał głową.

– W końcu, dzięki ci, Chryste Panie, świadomość ciążącej na moich barkach misji przestanie mnie męczyć – skonstatował z uśmiechem. – Jutro dopnę celu, o którym od lat śniłem każdej nocy… I kiedyś zejdę z tego świata z przydomkiem Wielki, a mój lud stanie się panami znanego nam świata, mój poczciwy stolarzyno… Nareszcie wrócił czas znamienitych władców i dopiero teraz ruszymy naprzód!

Już miał opuścić komnatę, ale jeszcze na chwilę zatrzymał się.

– Jedno na pewno po was odziedziczymy: sposoby wykonywania egzekucji na zaprzańcach i zdrajcach – rzucił jeszcze. – W tym naprawdę byliście mistrzami i należy docenić i spożytkować wasze osiągnięcia…

Czerwono-brązowa twarz Aguillara rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.

 

2 stycznia 2021 r. Roger Redeye

 

Ilustracja – za Wikipedią –Hicham Habchi – “The Arabian Warrior”

Źródło ilustracji → https://www.behance.net/gallery/27323825/The-Arabian-Warrior-WIP

Koniec

Komentarze

Sorry, nie wgrał się pełny tekst, ale teraz dostrzegłem błąd i usunąłem niedoróbkę, dodając brakujące części. Teraz jest tak, jak w wydaniu papierowym.

Zapraszam do lektury.

Pozdrówka.

Cześć,

Spodobał mi się klimat opowiadania. Pomimo tego, że rzecz się dzieje w przyszłości, jest bardzo dobrze ucharakteryzowana na opowieść “z okolic” rekonkwisty. Fajna sprawa. Trochę mnie tylko z tego wybiły “rota”, sotnia” “ront” i “proletariusze”, dla mnie jakby z inne bajki.

Ciekawie też pokazujesz jak można postrzegać władzę i jak, w sumie z dosyć racjonalnych pobudek i dążąc do szczęścia obywateli, zgotować im bardzo nieciekawy los. Bardzo to życiowe.

Fabuła jest OK., chociaż nic mnie nie zaskoczyło. Klimat opowieści robi robotę i czułem się w niej dobrze, nawet pomimo braku niespodzianek.

Z uwag czysto technicznych:

kamienne pamiątki istnienia słynnej metropolii;wna nieużywaną. W różnych miejscach umieszczono jeszcze kilka (świątyń?), ale ta była najważniejsza, bo gromadziła w cienistych arkadach kamienic, okalających rozległą pustać w zwartej (?) Juan, patrząc na ten relikt minionych czasów, zawsze czuł smutek, że nazwa świątyni uleciała wszystkim z pamięci.

* …wielkiej świątyni, już od dazabudowie, największą ilość widzów, w milczeniu  obserwujących egzekucję. I przyglądających się krążącym w powietrzu sępom

* …tryśnie wytrysk spermy – może po prostu “tryśnie sperma (albo nasenie)”

* …wolumen – wolumin

* graniczna rubież – hm … taka trochę “graniczna granica” :) 

* po tylko – literówka

 

 

 

 

Dzięki za przeczytanie i komentarz.

Coś przeskoczyło w paru zdaniach w pierwszej części opowieści podczas kopiowania i wyszły kwiatki… Poprawiłem. Sprawdziłem oczywiście wydanie papierowe, ale tam jest wszystko w porządku, i bardzo dobrze.

Co do wyrazu “sotnia”, sam miałem wątpliwości, ale jakoś został. Ale rzeczywiście, nie za bardzo konweniuje się z opisywanym światem, więc zastąpiłem go określeniem “centuria”.

Według mnie, wyraz “ront” jak najbardziej może być. Stare określenie i o to mi chodziło. Wyraz “patrol” byłby zbyt aktualny. 

A wyrazu “proletariusze” użyłem świadomie… To wcale nie jest bardzo współczesny wyraz, tak nazywano członków sporej klasy społecznej w starożytnym Rzymie. Tak było…

Wyraz “rubież” ma kilka znaczeń. Jeżeli powiemy, że przedpola Kijowa to rubież ukraińskiej obrony na zachodzie kraju, nie popełnimy językowego błędu. Można ten zwrot wzmocnić i powiedzieć, że jest to graniczna rubież ukraińskiej obrony.

Link → https://doroszewski.pwn.pl/haslo/rubie%C5%BC/

Cieszy mnie, że podobał się klimat i tematyka opowieści, bo to jest w dużej mierze opowieść o władzy. O tym, z czym wiąże się posiadanie władzy. I o tym, że nawet najszlachetniejsze pragnienia nie odniosą spodziewanego, pozytywnego skutku wskutek niewłaściwych metod ich realizacji…

Została jeszcze jedna literówka, oczywiście poprawię.

Pozdrówka.

Opowieść trochę o tym, jak to tajna organizacja wyradza się i zaczyna knuć przeciwko swoim, tracąc z oczu wroga, dla zwalczania którego została powołana.

Bohater tak zadufany w sobie, że aż boli.

nie pobiera jakiegokolwiek pensum,

Pensum to liczba godzin lekcyjnych w jednostce czasu.

Babska logika rządzi!

Dzięki za przeczytanie i komentarz.

Nie za bardzo członkowie Tajnej Rady knują przeciwko swoim: z tekstu wynika, że mają dość jasno określony cel, czyli stały rozwój Nowej Kordoby. I Nowa Kordoba rozwija się…

Tajna Rada została stworzona, zanim nastąpiła ucieczka tych, którzy później stali się Jeźdźcami Pustyni. To też jasno wynika z tekstu. 

Oczywiście, że Veracles jest zadufany w sobie. A dlaczego miałby nie być?

Nie chciałem używać mało już znanego wyrazu “pensio”. Chyba nie byłby zrozumiały. Nadałem więc wyrazowi “Pensum” dodatkowe znaczenie.

Pozdrówka.

Stojący przy otwartym na oścież oknie Juan z satysfakcją skonstatował, że miasto już odpoczywało.

Aliteracja, potem nieładne zbitka. Czy to zdanie by nie brzmiało lepiej po uproszczeniu?

Jak zwykle, wcześnie zapadło w sen, i następnego ranka, prawie o brzasku, zbudzi się do wytężonej pracy.

Dwa czasy i jakieś nieładne zbicie dwóch okreleń czasu.

– Czeka też mój warsztat – mruknął pod nosem. – I ten piękny stół do pokrycia politurą. Cudo!

Dla mnie to mówienie do siebie brzmi nieco kuriozalnie.

 

Klimat i historia miasta bardzo ciekawe.

Staramy się, żeby żakom dać dostatnie utrzymanie i pespektywę awansu, a ty pozbawiłeś życia ojca rodziny!

Może omija mnie jakaś celowa stylizacja, ale strasznie drewniana i trudna do wymówienia kwestia, szczególnie w takiej sytuacji.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Ci, którzy od nas odeszli, nagle gromadnie zbiegli na nieodległe pogranicza, nie są pustynnymi szczurami, nicponiami, pospolitymi leniami i obibokami…

Musiałem dwa razy przeczytać, żeby dojść do tego, o kim jest zdanie.

 

Podoba mi się klimat i konsekwencja w oddawaniu brutalnego podejścia Rady. Irytują mnie za o te wielokropki, które sugerują raczej zawahanie, a o to bym braci nie podejrzewał.

 

Dłuuugie wprowadzenie, choć ciekawe, potem intryga zostaje wyłożona kawa na ławę w monologu bohatera. Hmm.

 

Klimat posiadłości wodza pustynnego bezbłędny.

 

C.d.n.

 

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

GreasySmooth, dzięki za komentarze. Klimat i język “Zapisków z raptularza…” świadomie napisałem w innej tonacji, dość archaicznej. Nowa Kordoba liczy sobie, co wynika z tekstu, już sporo lat, więc język musiał się zmieniać.

W tekście nie przewiduję poprawek, w takim stanie został przyjęty, i to przez dwie redakcje, i tak został opublikowany w wydaniu papierowym.

Jeżeli idzie – chyba – o końcową wypowiedź Jorge, to jest ona naturalna. Mówi do trupa i Jorge dobrze wie, że już wygrał. Więc wyrzuca z siebie to, co długo ukrywał i do czego skrycie dążył. Proste i naturalne.

Bardzo dla mnie ciekawe: jest także dostępny e-book “Rocznika…”. Wydawca już zapowiedział, że rozpoczął wysyłanie autorskich egzemplarzy e-booka. Ale, naturalnie, można je także nabyć. Gdzie? 

Oto link -> https://upolujebooka.pl/oferta,203510,rocznik_fantastyczny_2024.html

Pozdrówka..

 

Heh, to się trochę wygłupiłem, ale instynkt czepiania silniejszy ode mnie. Bardzo udany tekst, z klimatem.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Spoko-loko… Uwagi narracyjne zawsze są cenne i zawsze można je wykorzystać, jak nie w bieżącym tekście, to w kolejnym.

Pozdrówka.

RR, dobrze się czytało. Wprawdzie podejrzewałem taki obrót wypadków, ale nie przeszkadzało mi to. Byłoby nielogiczne, gdyby było inaczej. Dobrze dobrany tytuł – perfidny. :)

Dzięki za komentarz. Z zasady moje teksty dobrze czyta się, taki styl. A czy tytuł perfidny? Patrząc na to, co wyprawiają Veracles i Jorge, może i tak…

Pozdrówka.

PS. Mam nadzieję, że czytelnicy “Rocznika…” mają takie same odczucia, jak Ty.

Nowa Fantastyka