Nogi mi odpadały, koszulka przepocona, no i prawie straciłabym oko przez żwir strzelający spod koła. Stan okolicznych dróg pozostawiał wiele do życzenia jeszcze w czasach, kiedy istniało tu normalne państwo. Teraz to był prawdziwy koszmar.
Pedałowałam z trudem, w oddali za mną majaczyły Góry Stołowe. Marzyłam tylko o tym, żeby mieć crossa. Albo chociaż dobrego górala. Niestety musiałam dosiadać trekkingówki z wąskimi oponami. Szczęście, że w ogóle miałam sprawny środek transportu…
No i wykrakałam. Przez zmęczenie nie skupiałam się na jeździe i nie wyczułam luzu w lewej korbie, dopóki nie zaczęła całkiem latać. Zatrzymałam się i westchnęłam głęboko. Śruba zgubiona. Plecak na glebę, nerwowe grzebanie w poszukiwaniu czegoś, czym dałoby radę to zamocować. Gówno. A został mi jeszcze kawał jazdy. Wzięłam łyk wody i zaczęłam pchać rower pod górę. Musiałam liczyć na to, że po drodze ktoś mi pomoże.
Na szczęście pierwszy dom był niedaleko. Całkiem fajna chałupa, żółciutki tynk, wielki taras, ale tonęła w ogrodzie pełnym chwastów, a paneli na dachu nie myto od wieków. Podeszłam do bramki, zabezpieczonej łańcuchem z kłódką. Podejrzane… jak zresztą wszystko w tej pięknej krainie wolności.
– Jest tu kto?! – krzyknęłam.
Cisza.
– Halo! Potrzebuję pomocy!
Dopiero po chwili zza krzaków wyłoniła się wiedźmopodobna kobieta.
– Co się stało? – zapytała zdartym głosem.
– Zepsuł mi się rower – odparłam, machając w powietrzu odkręconą korbą. – Masz narzędzia? Bo ja mam hajs i fanty.
Ostatnie zdanie działało tutaj jak zaklęcie. Lepiej było wypowiadać je od razu.
Babka przydreptała pod bramkę dopiero po chwili, kiwając się dziwacznie. Choć musiała urodzić się jeszcze za starych dobrych czasów, to raczej nie wiek ją tak pokarał. Jej ciuchy wyglądały jak najgorsze szmaty, ale kiedyś były warte krocie…
– Elena. – Podałam jej rękę na powitanie, gdy mnie wpuściła.
– Marta.
Strupy na twarzy, uśmiech, którego wolałabym nie zobaczyć… Wszystko pasowało do układanki. Piko, sztandarowy produkt regionalny. Ostatnio coraz rzadszy, podobno zrobiła się posucha z odczynnikami. Marta też pewnie musiała być czysta od dłuższego czasu, skoro mnie tu wpuściła. W paranoi po stimach raczej nie przyjęłaby nieznajomego.
– Ładne miejsce – zagaiłam, rozglądając się po podwórku. – Tylko trochę odludne.
– Ano, ładne i odludne. – Pociągnęła nosem. – Dlatego tu przyjechaliśmy. Byłoby ładniej, ale mąż stąd spierdolił, a sama wszystkiego nie zrobię.
– Znalazł inną?
– Nie. Nie mógł znaleźć tutaj nigdzie towaru, więc pojechał szukać. Chyba. Zniknął bez słowa.
– Ile nie bierzesz?
– Nie liczę dni.
– Współczuję. Tu każdy kiedyś wdepnął w gówno, takie czasy. Ale zawsze można walczyć.
Marta zaśmiała się nerwowo.
– Muszę poszukać klucza do garażu. Poczekaj sobie na ganku, jest chłodniej.
Odstawiłam rower i weszłam do środka. Rzeczywiście, temperatura przyjemna… Czego nie dało się powiedzieć o wystroju. Ściany były całe zasłonięte wycinkami z gazet. Modelki prężące się w futrach, eleganccy faceci w ferrari. Facjata potentata branży kosmicznej świecąca w blasku fleszy. I pełno wykresów giełdowych.
– Podobają ci się moi bogowie? – zapytała Marta, wracając z kluczami w dłoni. – Bez nich całkiem bym zwariowała. Kiedyś wrócą i będzie jak dawniej. Mój misiek też wróci i zabierze mnie na Marsa. Haha, taki żarcik.
Poczułam ciarki na plecach. Nie ze strachu, raczej z… dziwności sytuacji, choć spotkałam już sporo szurniętych elementów. Za szaleństwem Marty kryło się jednak coś więcej. Podeszliśmy do garażu. Kiedy brama się uniosła, westchnęłam ciężko; w życiu nie widziałam gorszej graciarni. Tu też ściany były całe pooklejane zdjęciami.
– Czym chata bogata. – zachęciła Marta.
Ruszyłam zatem w ten gąszcz, przeciskając się między zdezelowanym kabrio a stołami warsztatowymi w poszukiwaniu śruby i podkładek. Gospodyni kręciła się koło mnie.
– Dlaczego akurat wykresy giełdowe? – Nie mogłam powstrzymać ciekawości.
– Mój misiek był inwestorem. Mówił, że nie ma nic piękniejszego od zielonej linii pnącej się w górę… – Zawiesiła głos. – A ja mu wierzyłam. Zarobiliśmy kupę kasy, a kiedy gówno uderzyło w wiatrak, wynieśliśmy się tutaj, do naszego samowystarczalnego domku. Mieliśmy spokojnie się zestarzeć, ale powoli kończyły się wino, xanax, benzyna…
– Wszystko się kiedyś kończy. Nie można oczekiwać nieskończonego wzrostu gospodarczego na planecie o skończonych zasobach.
– Miały być inne planety. Cały kosmos.
– Srosmos. Nie potrafiliśmy ogarnąć klimatu na naszej planecie, a mielibyśmy całkowicie go zmienić na innych? Błagam.
Miliony pierdół, ale żadnej śruby. Szukałam dalej.
– Ale tak trudno było się oprzeć. Nikt przecież sobie nie odmawiał…
Spojrzałam na Martę. W jej pozbawionych blasku oczach widziałam żal, tęsknotę. Może nawet poczucie winy.
– Wyluzuj, tylko sobie gadam. Ja nie z tych, co chcieliby mordować starych za to, że rozwalili świat. Człowiek ma słabą naturę, łatwo ulega pokusom. Najwidoczniej tak już być musiało.
– Natura… – Marta zawiesiła wzrok gdzieś na stercie gratów. – Ona nie jest jak matka. Raczej jak dilerka. Pokazuje ci cały swój towar, a ty bierzesz coraz więcej i więcej, bo myślisz, jak będzie ci przyjemnie. Aż zaczynasz brać w kredo, jeszcze więcej…
– Więcej dzieci, pieniędzy, produkcji, zanieczyszczeń. I teraz dilerka łamie nam palce za długi. A wystarczyło tylko nie wciągać tej cienkiej zielonej kreski – Zastukałam w wykres na ścianie i znów zaczęłam grzebać w pudełkach. – Ech, nie znajdę tu niczego.
Marta zadzwoniła czymś.
– Tego potrzebujesz? – W dłoni miała śrubę i kilka podkładek.
– Ile?
Chciałam tylko wreszcie mieć sprawny rower i wrócić do domu. Nie dbałam o to, ile zawoła forsy. Jakbym czekała na towar.
Każdy z nas czegoś potrzebował. I robił wszystko, by to zdobyć, nie myślał o tym, co będzie za rok czy dekadę. Byliśmy ćpunami uzależnionymi od narkotyku, który najtrudniej odstawić: cywilizacji. Dla prawdziwego narkusa nie ma granicy, której nie próbowałby przekroczyć, choćby była nią nieskończoność.
– To tylko głupia śrubka – odezwała się wreszcie Marta. – Zresztą nie masz tego, czego naprawdę chcę. A nawet gdybyś miała, ja już nie chcę chcieć.
Wcisnęła mi żelastwo. Przykręciłam korbę, podziękowałam i odjechałam, życząc pomyślności.
W trwającym stulecia ciągu przeputaliśmy prawie wszystkie skarby, które dała nam ta planeta. Tu, w Sudetach, zapanowała anarchia i nie było już granic. Nie było wody lecącej z kranu bez przerwy i świateł palących się w nieskończoność.
Został tylko syndrom odstawienny od wygody, ta smutna nowa normalność, życie ze świadomością, że planeta robi się coraz bardziej nieprzydatna do życia, a ludzie wkrótce wyrżną się w pień w walce o zasoby.
A wszystko to przez wiarę, że dla tych cienkich zielonych linii nie istniał limit.
