Istnienie cieni odkrył, gdy był kilkuletnim chłopcem, ale wtedy jedynie stały się pretekstem do dobrej zabawy bez głębszego zastanawiania się nad ich naturą. Zjawiały się pod postacią różnokolorowych plam, tańczących na brukowych kostkach tuż za plecami właścicieli. Obserwował uważnie każdy i skakał razem z nimi, uważając, aby nie nastąpić na linie odgradzające poszczególne kostki. Taka normalna, dziecięca zabawa.
Stan błogiej nieświadomości trwał latami, nazywanymi dzieciństwem, gdy mógł spełniać najskrytsze marzenia – zostać kapitanem tonącego statku, dowódcą pola bitwy pluszowych misiów bądź dyktatorem własnego pokoju. Pośród tego wszystkiego przemykał pojedynczy cień, widoczny tylko wtedy, gdy obrócił nieznacznie głowę do tyłu. Jednak był jakiś niewyraźny, a kontury rozmazywały się. Pomimo tego wciąż żywo błyskający kolorami.
Pewnego dnia podczas rytualnego spaceru po parku, który rozrastał się bez kontroli pomiędzy betonowymi blokami, postanowił spytać ojca o dziwne zjawisko. Szli koło siebie – Bartek raz na czas wylatywał daleko do przodu, aby gonić ptaki, jednak zaraz wracał do ciepłej i bezpiecznej dłoni ojca.
– Tato – szepnął cicho, chcąc obrócić go do tyłu, gdzie zauważył ciemny, pozbawiony kolorów cień. – Zobacz. Widzisz to?
Mężczyzna obejrzał się przez ramię i zmarszczył brwi.
– Co tam widzisz, smyku?
– Cienie. O, zobacz!
Piotr potrząsnął głową.
– Przykro mi, ale naprawdę nic nie widzę.
– Tutaj! – zawołał maluch, skacząc w miejscu, gdzie, jak się zdawało, była cienista głowa. – Rusza się, rusza!
– Bartusiu tam nic nie ma. Zwykły chodnik. Przestań skakać i chodź, bo zwichniesz sobie kostkę i tyle dobrego z tego będzie.
– Dlaczego ich nie widzisz? – zawołał ze złością. – Dlaczego?!
Mężczyzna nie odpowiedział. Długo stał i wpatrywał się w syna z ledwo tłumionym smutkiem.
– Każdy z nas z czasem staje się ślepy na pewne rzeczy, mały. – Uśmiechnął się blado. – Prawdziwą sztuką jest zachować umiejętność widzenia i wierzenia w to, co się zobaczyło.
Bartek nie zrozumiał co dokładnie pragnął przekazać mu rodziciel. Złość wyparowała w momencie, a wkrótce małe zdarzenie stało się zaledwie mętnym wspomnieniem, zagubionym w zakamarkach pamięci.
Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy doroślał. Rósł, nabierał krzepy, ale zachodziły również zmiany, których nie można zobaczyć gołym okiem. Wraz z upływającymi latami zmieniał się też światopogląd młodzieńca, który zatracił cienie. Stały się ledwo widocznym obłokiem na tle miliona chodników, które mijał każdego dnia, tygodnia, miesiąca. Nie zdawał sobie sprawy, ale przez ten czas traciły na walorach – kolory stawały się coraz bledsze, bledsze… i bledsze. Nie zauważał tego, bo nie zwracał uwagi. Coś innego stało się ważniejsze. Przysłoniło wszystko, a podkopana wiara w dzieciństwie nie pomogła w przeciwstawieniu się wszystkim kłodom rzucanym mu pod nogi.
– Bartek! – wołali ze śmiechem koledzy. – Chodź! Jeszcze jedna rundka!
– Dawaj! – krzyczeli zza pleców inni. – Komu zaszkodziło jedno piwo więcej?
Wahał się pomiędzy jednymi a drugimi, chociaż każdy oferował to samo. Musiał uciec. Nie była to świadoma myśl, co spowodowało zupełnie świadomy przebieg wypadków.
Jakiś staruszek szturchnął go w ramię, gdy koledzy już poszli, zniechęceni ciągłym namawianiem Bartka. Uważali, że skoro nie chciał iść, to będzie zdany sam na siebie. Chłopak obejrzał się i zmrużył oczy, spoglądając z obrzydzeniem na obrośniętego i niechlujnego dziadka, który zapewne ostatni prysznic brał dwa miesiące temu.
– Chcesz? – zaproponował, wyciągając drżącą rękę. – Pierwsza próbka za darmo.
– Co to jest? – Bartek przyjrzał się uważniej pełnej strzykawce. Był zupełnie zielony w tych sprawach. – Amfetamina?
Narkoman potrząsnął głową.
– Nie. Cień.
Chłopak podniósł głowę, wbijając zaskoczone spojrzenie w naznaczoną bruzdami twarz.
– Słucham?
– Cień. Tak się nazywa. To co? – Zniecierpliwił się, machając mu przed nosem. – Chcesz czy nie?
Wahał się tylko przez moment. W zakamarkach pamięci mignęło wspomnienie o ojcu, kręcącym ze smutkiem głową i mówiącym, że nie widzi żadnych kolorów na chodniku. Przez tyle lat Bartek okłamywał samego siebie, wierząc, że cienie istnieją. To było kłamstwo.
Sięgnął po strzykawkę i uśmiechnął się. Oto nowy on.
Tymczasem w najmroczniejszej uliczce zbierały się mroczne kształty. Mamrotały niewyraźnie, szeptały coś i jęczały. Cała ta kakofonia przypominała niewdzięczną pieśń szpitala psychiatrycznego, ale śmiech, który rozbrzmiewał w niezwykle wąskim przejściu nie był szalony. O nie.
Jeśli panowała jakakolwiek hierarchia podczas tego zgromadzenia, to dawno o niej zapomniano. Takie samo prawo obejmowało każdy cień, jednak na czoło wybił się ten najbardziej upiorny, mający swój udział w niezliczonej rzeszy klęsk. Zwali go Królem.
– Słuchajcie, hołoto! – zagrzmiał. – Za niedługo dołączy do nas nowa dusza! Już dawno taka sytuacja nie miała miejsca. Coraz więcej tych słabych istot zaczyna wierzyć w naszych jasnych plugawych braci! Chcecie wiedzieć co dalej?
– Tak! – zawył zgodny chór.
– Powiem wam! To właśnie ta dusza pomoże nam zwojować świat!
– Tak! – wywrzeszczał podekscytowany zbór.
– Jedyne czego potrzebujemy, to pokazać im, że można przestać wierzyć!
– Przestać!
Król wzniósł ramiona.
– Dziecięce marzenia ulegają degradacji aż w końcu znajdują miejsce na śmietniku pogardy!
– Degradacji! – jęczał chór.
Powiew wiatru na moment wyrwał wszystkich z podniosłego nastroju. Cienie skuliły się. Pierwsze promienie wyjrzały zza ciemnych chmur. Skupione zbiorowisko zmieniło się w bezkształtną masę paniki i agonalnego kwilenia.
Bartek tymczasem stawał się szarą sylwetką. Bezpłciową i pozbawioną znaczenia. Przemieniał się w to czym tak bardzo gardził. I znowu przypomniał sobie ojca, kręcącego głową.
– Dlaczego? Dlaczego tego nie zobaczyłeś? – załkał bezradnie, kuląc się ze zimna pod jedną ze ścian brudnego budynku. – Dlaczego?
Gdzieś pomiędzy jednym snem a drugim, podczas zdobywania jedzenia i towaru, rozmyślał o tym jak bardzo się stoczył. Nie obwiniał o to siebie. Jeszcze nie. Póki co mógł zarzucać wyrzutami ojca i obarczać go winą za to, co się z nim stało.
Wokół zbierały się podobne sylwetki, których życie zostało pozbawione celu i znaczenia. Co mieli do stracenia? Mogli się dobić właśnie pod tą ścianą.
Rozumienie nadchodziło powoli. Wraz z kolejnymi dawkami Cienia, otępiającymi mózg. Wymiotami. Walką o życie. Pobytem w szpitalu. Niewiele więcej miało znaczenie niż to, że zaczynał na nowo odkrywać fakt istnienia bezkształtnych odwzorowań ludzi.
Na haju widział je nieustannie. Czasami nawet miał wrażenie, że mijał niektóre podczas spacerów do ośrodka dla bezdomnych. Kiwały głowami ze zrozumieniem i mówiły:
– Jesteśmy cieniem emocji. Nie musisz się nas pozbywać. Nie rób tego. Wpadniesz w ręce naszych mrocznych braci.
Rzeczywistość zacierała się. Nie miał już pojęcia co jest prawdziwe, a co nie. Cieszył się więc jak mały chłopiec z latających jednorożców, pirackich statków i ogromnych, puszystych misiów, tulących wszystkich na każdym kroku. W tym i jego.
W pewnym momencie dobra passa się skończyła. Obudził się na oddziale intensywnej terapii. Zrozumiał. Och, jakim był ślepcem i głupcem.
Rozejrzał się trwożliwie dookoła i zadrżał, bojąc się czyhających mrocznych cieni, ale żadnego z nich nie ujrzał. Zobaczył za to inne – kolorowe, lśniące i wesołe.
– Witaj – mruknęły rozbawione. – Odzyskałeś wzrok. Uwierzyłeś. Na nowo.
– Ja – zawahał się i uśmiechnął nieśmiało. – chyba tak.
Przez moment patrzyli na siebie w lekkim zdziwieniu. A potem dostał zaproszenie do nowego świata. Lepszego świata.
Drzwi sali otworzyły się z hukiem, a zaniepokojony Piotr poderwał się z krzesła.
– C-co – zająknął się. – co się stało?!
Dwie pielęgniarki pchały łóżko.
– Proszę zaczekać – powiedział łagodnie lekarz, idący za całym korowodem. – Jeszcze nic nie jest stracone.
I zostawił osłupiałego ze zdumienia mężczyznę na środku korytarza.
Gdzieś daleko za zbiorowiskiem białych kitli mignęły wszystkie kolory tęczy. To cienie przyszły pożegnać mrocznych braci.