- Opowiadanie: Selmir - W poszukiwaniu wiedzy

W poszukiwaniu wiedzy

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

W poszukiwaniu wiedzy

Na szczyt pła­sko­wy­żu, strze­gą­ce­go wej­ścia do do­li­ny, po­wo­li wkro­czy­ła za­kap­tu­rzo­na, pod­pie­ra­ją­ca się sę­ka­tym kijem po­stać. Męż­czy­zna przy­sta­nął na mo­ment i zmru­żył oczy, przy­glą­da­jąc się chat­kom upchnię­tym u pod­sta­wy zbo­cza. Otarł zro­szo­ne potem czoło, po czym od­rzu­cił kap­tur, przez chwi­lę po­zwa­la­jąc, by zimny wiatr tar­gał jego wło­sa­mi.

Je­dy­ną osobą, jaką na­po­tkał, wkra­cza­jąc do wio­ski, była po­marsz­czo­na sta­rusz­ka, która ga­pi­ła się w prze­strzeń bla­dy­mi, jakby spo­wi­ty­mi mgłą ocza­mi. Pod­szedł do ławy, na któ­rej sie­dzia­ła, lecz zanim zdą­żył się ode­zwać, ona zro­bi­ła to pierw­sza.

– Ni wy­glon­dosz mie na elfa.

Przy­bysz wzdry­gnął się i od­ru­cho­wo cof­nął o krok. Dotąd my­ślał, że ko­bie­ta jest ślepa. Lekko zbity z tropu, do­pie­ro po chwi­li wy­ją­kał nie­pew­nie – E-el­fa? Chyba nie ro­zu­miem… czemu miał­bym być elfem?

Nagle zmarsz­czył brwi i za­py­tał po­waż­nym tonem – Czy elfy czę­sto się tu po­ja­wia­ją?

– Dzie­sinć roków żem żod­ne­go ni wi­dzia­ła. Pewno o nos prze­po­mnie­li. Czo­sem na kapke prze­po­mi­na­jom… – Sta­ro­wi­na wes­tchnę­ła cięż­ko. – Ale potym za­wż­dy przy­cho­dzom. Brata za­bro­li. Potym synka, potym dwóch wnu­ków za­bro­li. Za­wż­dy w końcu przy­cho­dzom i za­bie­ra­jom. A z tych, co za­bro­li, żodyn ni wroca. Tyś jes od nich? Po­sła­li cie, cobyś kogoś za­broł? – Jej głos za­ła­mał się, kiedy unio­sła twarz i spoj­rza­ła męż­czyź­nie w oczy. – Za­bie­rzesz mo­ji­go pra­wnu­ka?

– Co? Nie! – Przy­bysz za­ma­chał gwał­tow­nie rę­ka­mi, spło­szo­ny łzami, które za­czę­ły spły­wać po ogo­rza­łych po­licz­kach. – Nic z tych rze­czy! Co wię­cej, mogę za­pew­nić, że nie musi się już pani oba­wiać o swo­ich po­tom­ków! Wojna się skoń­czy­ła!

Sta­rusz­ka prze­krzy­wi­ła głowę, pa­trząc na niego z wy­raź­nym po­wąt­pie­wa­niem. – Ostot­ni, co tu przy­loz, też godoł cuś ta­ki­go. Że momy no­wy­go krola i kro­lo­wom, co to wojne za­czy­li z el­fa­mi. Żem ni my­śla­ła, że win­cyj ta­kich po świe­cie łazi i pier­do­ły godo. – Uśmiech­nę­ła się lekko. – Ale to do­brze, żeś ni po mo­ji­go pra­wnu­ka po­słan. To ktoś jes i po cuś tu przy­loz?

Czu­jąc ulgę, że ko­bie­ta się uspo­ko­iła, przy­bysz ode­tchnął.

– Na­zy­wam się Ary­sto­kles i je­stem ma­giem – oznaj­mił.

Sta­ro­wi­na prze­wró­ci­ła ocza­mi. – A tyn dalej swoji! Jak chcesz takie bzdu­ry godać, to lepij ci odyjść. Ni trza nam tu ta­kich. – Ude­rzy­ła dło­nią o udo. – Ma­giem, też mi cuś! Toż to każdy wie, że cza­ra­mi pa­ra­jo sie jeno elfy i te… po­mio­ty Li­lith – splu­nę­ła na zie­mię – krwi­pij­ce par­szy­we.

– Już nie tylko. – Męż­czy­zna wy­piął dum­nie pierś. – Odkąd zrzu­ci­li­śmy obce jarz­mo, każdy może zgłę­biać ar­ka­na sztuk ta­jem­nych!

Wi­dząc po­sła­ne mu zmę­czo­ne spoj­rze­nie, uniósł dłoń i szyb­ko dodał:

– Już prze­cho­dzę do rze­czy! Szu­kam ruin sank­tu­arium, które kie­dyś znaj­do­wa­ło się w tych gó­rach. Chcia­łem wy­py­tać miesz­kań­ców wio­ski, czy nie by­li­by w sta­nie wska­zać mi do nich drogi. No i… – Ary­sto­kles za­wa­hał się i spu­ścił wzrok. – Czy jest tu może ja­kieś miej­sce, w któ­rym znu­żo­ny wę­dro­wiec mógł­by prze­no­co­wać?

– Mosz ty szczyń­ście. – Sta­rusz­ka po­ki­wa­ła głową. – Wink­szość chło­pa opu­ści­ła dzie­dzi­nę dwa dnie temu. Pa­stwisk dla kozów no­szych szu­ka­jom i ry­chło ni wró­com, winc mij­sca jes dużo. Dziw­ne rze­czy go­dosz, ale źle ci z oczu ni pa­trza, a cho­ciż w chał­pie by­dzie ci­plej. – Po­kle­pa­ła wierz­chem dłoni ścia­nę, pod którą sie­dzia­ła, ale wnet unio­sła ostrze­gaw­czo palec. – Tylko łapy precz od mo­jich wnu­czek! Dolej jes tu paru chło­pa, co po­tra­fi po­rzund­nie obić jape, jakby było trza!

Męż­czy­zna cof­nął się dwa kroki, cały czer­wo­ny na twa­rzy. – Nic z tych rze­czy! – wy­krzyk­nął, pra­wie upusz­cza­jąc swój kij. – Pani wnucz­ki nie muszą się z mojej stro­ny ni­cze­go oba­wiać, za­pew­niam!

Ko­bie­ta ski­nę­ła głową, po czym wsta­ła i za­czę­ła po­wo­li ob­cho­dzić bu­dy­nek, ge­stem każąc mu iść za sobą.

– A w kwe­stii tego, o co wcze­śniej py­ta­łem, czy wie pani…

– Ja ni­czy­ja pani! – ob­ru­szy­ła się sta­ro­wi­na. – Prze­stoń tak na mie mówić, to ni przy­stoi.

– Odkąd obce jarz­mo zo­sta­ło zrzu­co­ne, każdy jest panem wła­sne­go losu! – wy­re­cy­to­wał ra­do­śnie mag, ale cięż­kie wes­tchnię­cie uświa­do­mi­ło mu, że nie­po­trzeb­nie strzę­pi sobie język.

– Eeee, w każ­dym razie – pod­jął nie­pew­nie, wkra­cza­jąc za ko­bie­tą do nisko skle­pio­nej izby. – Czy ist­nie­je szan­sa, żebym do­wie­dział się tu cze­goś wię­cej o ru­inach, które wspo­mnia­łem?

– Spo­koj­nie! Zara ci ja wszyst­ko powim, jeno przo­dzij trza mi sie napić, bo mi od tego go­da­nio w grzdy­lu za­schło.

Męż­czy­zna cze­kał cier­pli­wie, pod­czas gdy sta­ro­wi­na szu­ka­ła cze­goś w dużej, to­por­nie wy­ko­na­nej skrzy­ni. W końcu z za­do­wo­lo­nym mruk­nię­ciem wy­cią­gnę­ła ze środ­ka drew­nia­ną ma­nier­kę i od razu wy­pi­ła dusz­kiem kilka łyków. Chwi­lę biła się z my­śla­mi, wbi­ja­jąc wzrok w trzy­ma­ny w ręku tru­nek, po czym wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i za­trza­snę­ła wieko.

Szu­ra­jąc bu­ta­mi po wy­ście­lo­nym słomą kle­pi­sku, prze­szła do ko­lej­ne­go po­miesz­cze­nia. Ary­sto­kles za­mknął drzwi i na mo­ment wnę­trze po­grą­ży­ło się ciem­no­ści, do­pó­ki w głębi chaty nie za­skrzy­pia­ły otwie­ra­ne okien­ni­ce, wpusz­cza­jąc reszt­ki dzien­ne­go świa­tła. Wciąż ledwo wi­dząc co­kol­wiek w głę­bo­kim pół­mro­ku, wszedł śla­dem ko­bie­ty do dru­giej, tylko nie­znacz­nie więk­szej izby. Po­środ­ku mie­ścił się stół, wzdłuż któ­re­go stało kilka pień­ków peł­nią­cych funk­cję krze­seł. Po­mi­ja­jąc parę na­rzę­dzi, które spo­czy­wa­ły w przed­sion­ku, to wszyst­ko sta­no­wi­ło cały do­by­tek miesz­kań­ców chaty.

Sta­rusz­ka sie­dzia­ła już przy nie­wiel­kim okien­ku, wy­glą­da­jąc przez nie na roz­cią­ga­ją­cą się niżej do­li­nę i po­pi­ja­jąc po tro­chu z ma­nier­ki. Za­jąw­szy miej­sce na­prze­ciw­ko, męż­czy­zna spoj­rzał na sta­ro­wi­nę wy­cze­ku­ją­co.

– Roz za czas przy­cho­dzom tacy jak ty. Szu­ka­jom ruin, wy­py­tu­jom o nie. Różne takie… Szcze­nio­ki, co majom jesz­cze mleko pod nosem, wiel­kie chło­pi­ska uzbro­jo­ne po zymby, albo star­ce, co ledwo sie wlo­kom. Cza­sem nawet elfy, co to ni­ko­go brać do woja ni chcom, ino prze­wod­ni­ka żon­da­jom, coby ich przez góry prze­wiodł. Jak ja była jesz­cze młoda, to roz ze dwa­dzi­ścia chło­pa przy­szło. Roz­ko­zo­wał im jakiś wiel­ki pan, pew­ni­kiem elf wła­śnie. Pir­szy i ostat­ni roz wi­dzia­ła ja wtedy praw­dzi­we złoto. – Ko­bie­ta wes­tchnę­ła i po­krę­ci­ła głową. – A roz jedyn durny mło­dziak po­ka­zać chcioł przed dzie­wu­chą, jaki to on śmia­ły, że nie cyra sie łazić tam, gdzie sta­rzi za­bra­nia­jom. Śmioł sie z opo­wie­ści o duchu, co sie­dzi w ru­inach.

Sta­ro­wi­na na­chy­li­ła się do przo­du, zni­ża­jąc głos do szep­tu. – Nigdy win­cyj żeśmy go nie wi­dzie­li. Dwóch chło­pa, co po­szło mło­dzia­ka szu­kać, oj­ciec i kuzyn jego, też ni wró­ci­li. – Przez jakiś czas sie­dzia­ła ze spu­szo­nym wzro­kiem, zanim pod­ję­ła opo­wieść. – To było trzy roki temu. Póź­niej żodyn nie ważył sie wejść we mgłe, ni człek ni elf. Tyś jes pir­szym obcym od bar­dzo dawna, co przy­loz tu do nos. My­śla­ła ja, że nie zo­ba­cze za ży­wo­ta win­cyj ta­kich, co to z wła­snej woli na za­tra­ce­nie bedo iść.

Pa­znok­cie sta­ru­chy wbiły się w blat, kiedy ochry­płym gło­sem wy­mam­ro­ta­ła – Cza­sem widać jom, jak kro­czy wśród ruin. We wietrz­ne dni, kiedy mgła opada, albo nocom, gdy niebo jes czy­ste… Włos barwy krwi, skóra jak śnieg… Wam­pir ani chybi, naj­gor­szy z po­mio­tów Li­lith, od któ­rej wszyst­ko zło po­cho­dzi. – Cia­łem ko­bie­ty wstrzą­snął dreszcz. Splu­nę­ła do kąta, po czym po­cią­gnę­ła zdro­wo z ma­nier­ki. – Moc zbroj­nych trza by było, albo woja wiel­kie­go, coby nas od tej za­ra­zy uwol­nić. A gdzie tu armia albo bo­ha­ter jaki u nos, w gó­rach da­le­ko? Nikt ni dba o na­szom ni­do­le. Tedy możem jeno trzy­mać sie z dala i mo­dlić, coby pew­nej nocy de­mo­ni­ca sama ni ze­chcia­ła nos na­wie­dzić i po­rwać z chaty człe­ka któ­re­go, albo całom ro­dzi­ne na roz wy­tra­cić.

Sta­rusz­ka odło­ży­ła opróż­nio­ną ma­nier­kę i przy­mknę­ła oczy, jakby nagle zmo­gło ją zmę­cze­nie. W końcu ode­zwa­ła się ci­chym, ale peł­nym na­pię­cia gło­sem – Żodyn z tych, co prze­cho­dzom, ni słu­cha. Wszy­scy idom dalej i zni­ka­jom we mgle. Po na­szych chło­pach, któ­rych bio­rom gwał­tem ze sobo jako prze­wod­ni­ki, też ni zo­sta­je ni śladu. Ja ni wie, czego wy tam wszy­scy szu­ka­cie, skar­bu czy cuda ja­kie­go, ale miar­kuj moji słowa… Nic, co tkwi w tych ru­inach, ni jes warte tyle utra­co­nech ży­wo­tów. Jeśli mosz choć tro­che oleja we łbie, jutro wró­cisz tam, skon­dżeś przy­loz. Tu czeka na cie ino zguba.

Zmie­rzy­ła wzro­kiem maga, a na­stęp­nie wyj­rza­ła przez okno.

– Ćmi sie już i dzie­wu­chy zara wró­com do chaty, tedy próż­no dalij godoć. Gość jes­żeś, to cuś na wie­cze­rze sie znaj­dzie, ale na win­cyj niż miche krupy ni licz.

Nie­speł­na go­dzi­nę póź­niej Ary­sto­kles leżał już pod kozim fu­trem, sły­sząc do­cho­dzą­ce z sieni obok chra­pa­nie sta­rusz­ki i spo­koj­niej­sze od­de­chy resz­ty do­mow­ni­ków. Głowę wciąż za­przą­ta­ły mu jej słowa, nie po­zwa­la­jąc za­snąć.

In­for­ma­cje o sank­tu­arium na­po­tkał w kilku róż­nych źró­dłach, więc od sa­me­go po­cząt­ku dzi­wi­ło go, że nie zdo­łał zna­leźć żad­nej wzmian­ki o prze­pro­wa­dza­nych tam eks­pe­dy­cjach. Wy­glą­da­ło na to, że ja­kieś wy­pra­wy miały jed­nak miej­sce, tylko wszy­scy ich uczest­ni­cy prze­pa­dli bez śladu. Maga szcze­gól­nie nie­po­ko­iło to, że jeśli wie­rzyć sta­ro­wi­nie, dzia­ło się tak rów­nież z el­fa­mi, i to po­sia­da­ją­cy­mi sporą eskor­tę.

Po­cząt­ko­wo z dużym scep­ty­cy­zmem pod­cho­dził do za­pew­nień, że za tym wszyst­kim stoi jakaś wam­pi­rzy­ca, ale im dłu­żej nad tym my­ślał, tym bar­dziej wy­da­wa­ło się to je­dy­nym sen­sow­nym wy­ja­śnie­niem. Zwłasz­cza ta ta­jem­ni­cza mgła uno­szą­ca się wokół ruin bu­dzi­ła nie­przy­jem­ne sko­ja­rze­nia. Tylko jakim cudem wam­pir zdo­łał prze­do­stać się tak da­le­ko na za­chód? I co waż­niej­sze, jaki przy­świe­cał mu cel?

Męż­czy­zna prze­wró­cił się na bok, wzdy­cha­jąc głę­bo­ko. Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo sta­rusz­ka prze­strze­ga­ła go przed dal­szą po­dró­żą, jej opo­wieść dała mu tylko ko­lej­ne po­wo­dy, by ją kon­ty­nu­ować. I zro­dzi­ła kilka istot­nych pytań, na które mu­siał zna­leźć od­po­wie­dzi.

***

Opu­ścił chatę z sa­me­go rana, po­dzię­ko­waw­szy wcze­śniej sta­rusz­ce za go­ści­nę. Choć nie po­wie­dział ani słowa na temat swych dal­szych pla­nów, po jej zre­zy­gno­wa­nej minie widać było, że sta­ro­wi­na nie liczy spe­cjal­nie na to, że mag po­słu­cha ostrze­żeń. Mimo to jakoś nie po­tra­fił się prze­móc, by za­py­tać ją o do­kład­ną drogę do ruin, toteż mu­siał po­szu­kać po­mo­cy u in­nych miesz­kań­ców wio­ski.

Osta­tecz­nie nie przy­spo­rzy­ło mu to spe­cjal­nych trud­no­ści, jako że już pierw­sza ko­bie­ta, którą za­cze­pił, bar­dzo do­kład­nie opi­sa­ła mu trasę, którą po­wi­nien się udać. Wy­da­wa­ła się przy tym mocno roz­trzę­sio­na, ale do­pie­ro zo­sta­wiw­szy osadę za ple­ca­mi zro­zu­miał, iż zwy­czaj­nie bała się, że ze­chce za­brać ją ze sobą, by oso­bi­ście do­pro­wa­dzi­ła go do celu.

Wę­drów­ka krętą, wąską ścież­ką od sa­me­go po­cząt­ku prze­bie­ga­ła bar­dzo po­wo­li. Cały czas mu­siał uwa­żać, gdzie sta­wia stopy, gdyż utra­ta rów­no­wa­gi choć­by na chwi­lę nie­uchron­nie skoń­czy­ła­by się spad­nię­ciem na wi­docz­ne niżej po­szar­pa­ne gra­nie.

Kiedy za­czy­na­ło się ściem­niać, Ary­sto­kle­sa wciąż cze­ka­ło po­ko­na­nie stro­me­go stoku, po­kry­te­go świer­ko­wym lasem. Zda­jąc sobie jed­nak spra­wę, jak nie­bez­piecz­ne by­ło­by kon­ty­nu­owa­nie mar­szu po zmierz­chu, za­brał się za szu­ka­nie od­po­wied­nie­go miej­sca do spę­dze­nia nocy. Po wkro­cze­niu mię­dzy drze­wa dość szyb­ko udało mu się zna­leźć wy­sta­ją­cą z ziemi płytę skal­ną, na któ­rej mógł bez­piecz­nie roz­pa­lić ogień. Zo­sta­wiw­szy tam ple­cak i ko­stur, wziął się za zbie­ra­nie opału i jesz­cze przed za­pad­nię­ciem zmro­ku zdą­żył zgro­ma­dzić po­kaź­ny sto­sik ga­łę­zi.

Zbu­do­wa­nie ogni­ska za­bra­ło mu tylko chwi­lę, lecz jego hubka i krze­si­wo zde­cy­do­wa­nie od­ma­wia­ły współ­pra­cy. Męż­czy­zna tru­dził się z nimi aż do za­pad­nię­cia ciem­no­ści, nie osią­ga­jąc nic poza skrze­sa­niem drob­ne­go pło­mycz­ka, który znik­nął rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wił. Gdy nagle ze­rwał się silny wiatr, gwał­tow­nie zry­wa­jąc mu z głowy kap­tur i dziko szar­piąc ko­na­ra­mi drzew, mag za­mknął oczy i jęk­nął z re­zy­gna­cją. Wtedy jed­nak uświa­do­mił sobie, że to do­sko­na­ła oka­zja, by wy­pró­bo­wać jedno z za­klęć, nad któ­ry­mi wła­śnie pra­co­wał.

Się­gnął po ko­stur. Kiedy prze­je­chał opusz­ka­mi pal­ców po drew­nie, na całej jego dłu­go­ści po­ja­wi­ły się skom­pli­ko­wa­ne sym­bo­le. Mrok nocy roz­świe­tli­ła cała gama świetl­nych re­flek­sów, od ła­god­ne­go błę­ki­tu po krwi­stą czer­wień, która zda­wa­ła się lekko pul­so­wać, ni­czym szyb­ko bi­ją­ce serce. Mag do­tknął kciu­kiem jed­ne­go ze zna­ków, a ten zgod­nie z ru­chem ręki prze­su­nął się wyżej, do sa­me­go czub­ka laski. Prze­mie­ściw­szy w po­dob­ny spo­sób ko­lej­ne trzy runy, na­kre­ślił pa­znok­ciem łą­czą­cą je linię. Po­czuł mro­wie­nie w pal­cach, kiedy magia za­czę­ła pły­nąć przez ko­stur i czym prę­dzej wy­ce­lo­wał nim w miej­sce, gdzie znaj­do­wa­ło się nie­roz­pa­lo­ne ogni­sko. Zmarsz­czył czoło, wi­dząc jak z po­je­dyn­cze­go sym­bo­lu try­snę­ły fio­le­to­we iskry, ale zi­gno­ro­wał to i ak­ty­wo­wał za­klę­cie.

Huk­nę­ło, bły­snę­ło, a na­stęp­nie dało się sły­szeć ostre skwier­cze­nie. Fala go­rą­ce­go po­wie­trza ude­rzy­ła z im­pe­tem w męż­czy­znę, który prze­le­ciał kil­ka­na­ście stóp, po czym wy­rżnął z im­pe­tem o jedno z drzew. Uszy wy­peł­nia­ło mu prze­raź­li­we dzwo­nie­nie, a w gło­wie miał strasz­ny mę­tlik, tak że nie wie­dział nawet, ile czasu mi­nę­ło, zanim zdo­łał wresz­cie ze­brać się w sobie i chwiej­nie pod­nieść na nogi.

Po­wiódł­szy nie­przy­tom­nym wzro­kiem do­oko­ła, w pierw­szej chwi­li uznał, że mu­siał na­praw­dę mocno przy­wa­lić łbem, bo wszyst­ko zda­wa­ło się mieć in­ten­syw­nie czer­wo­ną barwę, jakby pa­trzył na świat przez ko­lo­ro­we szkło. Do­pie­ro kiedy spoj­rzał na ka­mien­ną płytę, po­środ­ku któ­rej pró­bo­wał roz­pa­lić ogni­sko, do­strzegł roz­ma­za­ny kształt bę­dą­cy źró­dłem po­świa­ty. Po­stą­pił dwa kroki do przo­du, chcąc go obej­rzeć, lecz za­wa­hał się, czu­jąc na twa­rzy roz­grza­ne, jakby bu­cha­ją­ce z pieca po­wie­trze.

Zmarsz­czył czoło i ro­zej­rzał się w po­szu­ki­wa­niu ko­stu­ra. Za­uwa­żyw­szy go w za­ro­ślach po lewej stro­nie, pod­ka­sał rękaw, mru­cząc coś pod nosem, a gdy uniósł rękę, laska sama prze­le­cia­ła kil­ka­na­ście stóp i wpa­dła mu w dłoń. Mag obej­rzał ją z góry do dołu i skrzy­wił się lekko, spo­strze­gł­szy, że jedna z run ule­gła znisz­cze­niu. Poza tym wy­glą­da­ło jed­nak na to, że ko­stur wciąż jest spraw­ny, więc mag na­pręd­ce uło­żył z czte­rech sym­bo­li za­klę­cie ochron­ne i po­szedł zba­dać skut­ki wcze­śniej­sze­go czaru.

Po nie­do­szłym ogni­sku nie zo­sta­ło ani śladu. W jego miej­scu znaj­do­wa­ła się teraz ka­łu­ża sto­pio­nej skały. Już po kilku se­kun­dach wpa­try­wa­nia się w nią męż­czy­zna był zmu­szo­ny od­wró­cić wzrok. Prze­cie­ra­jąc łza­wią­ce oczy, cof­nął się o kilka kro­ków, nawet przez ma­gicz­ną osło­nę czu­jąc bi­ją­cy z ogni­stej sa­dzaw­ki żar.

Za­sta­na­wia­jąc się, jakim cudem za­klę­cie nie wy­wo­ła­ło po­ża­ru, Ary­sto­kles ogar­nął wzro­kiem po­la­nę. Do­pie­ro po chwi­li zwró­cił uwagę na pe­wien istot­ny szcze­gół. Wcze­śniej nie było tu żad­nej po­la­ny.

Wszyst­ko w pro­mie­niu kil­ku­dzie­się­ciu stóp od punk­tu, gdzie tra­fi­ło za­klę­cie, zo­sta­ło kom­plet­nie spo­pie­lo­ne. Wy­glą­da­ło to bar­dzo oso­bli­wie, jakby ktoś spe­cjal­nie po­ury­wał ga­łę­zie drzew, a miej­sca­mi nawet wy­ciął frag­men­ty pni, aby po­wsta­ła ide­al­na kula wy­peł­nio­na wy­łącz­nie po­wie­trzem.

– Hmm, cie­ka­we… – mruk­nął pod nosem, pa­trząc na wy­pa­lo­ny w ziemi krąg, ze wszyst­kich stron oto­czo­ny gę­stym po­szy­ciem. Tuż za gra­ni­cą spo­pie­lo­ne­go pola stał świerk, z któ­rym wcze­śniej zde­rzył się mag, a także jego torba i ple­cak. Męż­czy­zna po­gra­tu­lo­wał sobie w duchu tego, że po ostat­nim eks­pe­ry­men­cie stale pod­trzy­my­wał pod­sta­wo­we czary do ochro­ny sie­bie i swego do­byt­ku. Po bliż­szych oglę­dzi­nach do­strzegł jed­nak, że naj­wy­raź­niej nie były one w pełni szczel­ne, bo prze­trwa­ła tylko część ple­ca­ka. Ozna­cza­ło to, że przy­naj­mniej tej nocy przyj­dzie mu spać na gołej ziemi, bo z koca ostał się je­dy­nie nad­pa­lo­ny frag­ment wiel­ko­ści chu­s­tecz­ki.

Po­pa­trzył z po­wro­tem na bul­go­czą­cą ka­łu­żę. Nie miał naj­mniej­sze­go po­ję­cia, jak się jej po­zbyć, a rzu­ca­nie ko­lej­nych im­pro­wi­zo­wa­nych za­klęć nie wy­da­wa­ło się teraz naj­lep­szym po­my­słem.

Wzru­szył ra­mio­na­mi. Skoro do tej chwi­li nie wy­buchł pożar, to go­rzej już chyba nie bę­dzie, a do­my­ślał się, że roz­to­pio­na skała ogrze­je go nawet le­piej niż ogni­sko. Po­zo­sta­ła więc do zro­bie­nia tylko jedna rzecz.

Do bie­gną­ce­go przez tors męż­czy­zny paska przy­tro­czo­na była nie­wiel­ka książ­ka. Ary­sto­kles od­cze­pił spi­na­ją­cy ją łań­cuch, a na­stęp­nie wy­cią­gnął z torby po­dłuż­ny, błę­kit­ny krysz­tał. Otwo­rzyw­szy książ­kę na pu­stej stro­nie, za­czął kre­ślić nim po per­ga­mi­nie, w sku­pie­niu po­kry­wa­jąc kart­kę za kart­ką nie­bie­skim, lekko ilu­mi­nu­ją­cym pi­smem. Igno­ru­jąc na­ra­sta­ją­ce zmę­cze­nie, bar­dzo do­kład­nie spi­sał wszyst­kie skut­ki nie­uda­ne­go za­klę­cia, a na ko­niec zmie­rzył śred­ni­cę wy­pa­lo­ne­go w ziemi kręgu i cho­ciaż w przy­bli­że­niu osza­co­wał wy­mia­ry ka­łu­ży, gdyż bi­ją­cy z niej żar wciąż unie­moż­li­wiał do­kład­ne po­mia­ry. Do­pie­ro po skru­pu­lat­nym za­no­to­wa­niu tego wszyst­kie­go udał się na spo­czy­nek, z braku in­nych moż­li­wo­ści po pro­stu kła­dąc się na ziemi i uży­wa­jąc zwi­nię­te­go płasz­cza jako po­dusz­ki. Ską­pa­ny w pro­mie­niu­ją­cym ze skały cie­ple, usnął nie­mal na­tych­miast, nie­po­mny na chłód ogar­nia­ją­cy resz­tę gór­skie­go kra­jo­bra­zu.

***

Po­ko­na­nie prze­łę­czy za­ję­ło mu wię­cej czasu, niż za­kła­dał, głów­nie z tego po­wo­du, że sporą część trasy po­kry­wa­ły żwi­ro­we ru­mo­wi­ska. O tym, jak nie­sta­bil­ne było to pod­ło­że, prze­ko­nał się w wy­jąt­ko­wo nie­mi­ły spo­sób. Kiedy w pew­nym mo­men­cie grunt ob­su­nął mu się pod no­ga­mi, prze­mie­rzył dobre sto stóp, tur­la­jąc się bez­wład­nie w dół zbo­cza i gro­ma­dząc przy oka­zji całą ko­lek­cję no­wych si­nia­ków. Upu­ścił też wtedy swój ko­stur i gdyby nie za­klę­cie przy­wo­łu­ją­ce, pew­nie nigdy nie zdo­łał­by go wy­do­być spod hałd gruzu, które spię­trzy­ły się w trak­cie tej mi­nia­tu­ro­wej la­wi­ny.

Od chwi­li, gdy słoń­ce sta­nę­ło w ze­ni­cie mi­nę­ło już parę go­dzin, zanim do­tarł na szczyt skal­ne­go pła­sko­wy­żu, z któ­re­go mógł objąć wzro­kiem pod­nó­że wzno­szą­cej się na­prze­ciw­ko góry.

Już na pierw­szy rzut oka dało się oce­nić, że przy­naj­mniej część opo­wie­ści sta­rusz­ki nie mi­ja­ła się z praw­dą. Kłęby gę­stej mgły roz­po­ście­ra­ły się na od­cin­ku co naj­mniej dwóch mil, cał­ko­wi­cie skry­wa­jąc przed wzro­kiem maga dno do­li­ny. Kiedy słoń­ce wy­chy­nę­ło na mo­ment zza chmur, czę­ścio­wo prze­bi­ja­jąc się przez tę za­sło­nę, Ary­sto­kles od­niósł wra­że­nie, że do­strze­ga zarys ja­kiejś bu­dow­li. Po­stą­pił krok do przo­du, mru­żąc oczy, ale zanim zdo­łał się upew­nić, czy nie pa­trzy po pro­stu na spe­cy­ficz­ną for­ma­cję skał, mlecz­ne opary z po­wro­tem ukry­ły kształt przed jego wej­rze­niem.

Wy­chy­lił się znad skra­ju pła­sko­wy­żu, spo­glą­da­jąc na ścież­kę, która bie­gła zyg­za­ka­mi w dół zbo­cza i pro­wa­dzi­ła dalej, pro­sto w ob­ję­cia mgły. Po­cząt­ko­wo pla­no­wał zro­bić po­stój i po­cze­kać z eks­plo­ra­cją sank­tu­arium do rana, nie chcąc przy­pad­kiem zna­leźć się w ru­inach po zmro­ku, głów­nie ze wzglę­du na nie­po­ko­ją­cą moż­li­wość, że nie bę­dzie tam sam. Teraz zda­wał sobie jed­nak spra­wę, że cie­ka­wość nie po­zwo­li mu cze­kać tak długo. Od­po­czął chwi­lę, sie­dząc na gła­zie i za­ja­da­jąc su­cha­ra, po czym roz­po­czął ostat­ni etap wę­drów­ki.

Do­tarł­szy na dno do­li­ny, z nie­zbyt dużym za­sko­cze­niem od­krył, że nawet z od­le­gło­ści kilku stóp wciąż nie jest w sta­nie prze­nik­nąć wzro­kiem opa­rów, które zda­wa­ły się two­rzyć nie­mal­że fi­zycz­ną ba­rie­rę. Po krót­kim za­sta­no­wie­niu we­tknął czu­bek ko­stu­ra w mlecz­no­bia­łe kłę­bo­wi­sko, a kiedy nic się nie stało, wło­żył całe ramię. Wzdry­gnął się, czu­jąc na skó­rze prze­ni­kli­wy chłód, a na­stęp­nie bar­dzo uważ­nie obej­rzał rękaw, na któ­rym osia­dły ma­leń­kie kro­ple wody. Jeśli miał do czy­nie­nia z ilu­zją, była ona bar­dzo do­kład­na.

Wy­szep­tał kilka słów w śpiew­nym ję­zy­ku, wy­pusz­cza­jąc z dłoni laskę, która sama utrzy­ma­ła się w pio­nie i wy­do­był z torby bla­sza­ne puz­der­ko, wy­peł­nio­ne lekko po­ły­sku­ją­cym, pur­pu­ro­wym sma­ro­wi­dłem. Wtarł tro­chę maści pod po­wie­ka­mi i wzdłuż grzbie­tu nosa, a na­stęp­nie uniósł wzrok, z pewną miną cze­ka­jąc, aż mgła za­cznie się roz­pra­szać. W miarę jed­nak, jak mi­ja­ły ko­lej­ne se­kun­dy i w dal­szym ciągu nie wi­dział nic poza białą ścia­ną, uśmiech po­wo­li speł­zał mu z twa­rzy.

Uznaw­szy wresz­cie, że skoń­czy­ła mu się cier­pli­wość, się­gnął do przy­tro­czo­nej do paska sa­kiew­ki, wy­do­by­wa­jąc z niej garść wy­szli­fo­wa­nych oto­cza­ków. Wy­ry­te na każ­dym z nich runy wy­raź­nie róż­ni­ły się od tych, które wid­nia­ły na jego ko­stu­rze. Były bar­dziej smu­kłe, ele­ganc­kie. El­fic­kie.

Zna­la­zł­szy wła­ści­wy ka­mień, wziął sze­ro­ki za­mach i ci­snął go przed sie­bie. W mo­men­cie, kiedy ka­mień po­grą­żył się we mgle, ta na­tych­miast za­czę­ła opa­dać, jakby roz­wie­wa­na gwał­tow­nym wi­chrem. Męż­czy­zna aż sap­nął z wra­że­nia, ob­ser­wu­jąc, jak w ciągu kilku se­kund zo­sta­je od­sło­nię­ta cała do­li­na.

Ścież­ka, którą dotąd po­dą­żał, na dłu­go­ści za­le­d­wie paru stóp prze­ista­cza­ła się w wy­ło­żo­ną mar­mu­ro­wy­mi pły­ta­mi aleję. Wzdłuż drogi stały po­zo­sta­ło­ści dwóch rzę­dów ko­lumn, ale wspar­te na nich skle­pie­nie dawno się za­pa­dło, za­ście­ła­jąc pod­ło­że dzie­siąt­ka­mi ka­mien­nych odłam­ków. Po obu stro­nach ko­lum­na­dy widać było reszt­ki zdo­bio­nych co­ko­łów i pie­de­sta­łów, wokół któ­rych wa­la­ły się ubru­dzo­ne zie­mią po­są­gi.

Cią­gnąc się przez nie­mal­że ćwierć mili, aleja wy­cho­dzi­ła w końcu na ob­szer­ny dzie­dzi­niec, za któ­rym wzno­si­ło się sank­tu­arium. Choć wy­raź­nie po­grą­żo­na w ru­inie, bu­dow­la wciąż za­pie­ra­ła dech w pier­siach. Jedno z bliź­nia­czych skrzy­deł oka­la­ją­cych po­dwó­rze cał­kiem się za­wa­li­ło, ale nawet z tej od­le­gło­ści mag do­strze­gał mi­ster­ne fryzy zdo­bią­ce dru­gie z nich. Cen­tral­na, naj­więk­sza część bu­dyn­ku po­mi­mo swych roz­mia­rów wy­da­wa­ła się nie­zwy­kle zwiew­na i de­li­kat­na, jakby nie wy­ko­na­no jej ze skały, tylko z lek­kie­go drew­na. Wiele ze sta­no­wią­cych ele­wa­cję fi­la­rów przy­po­mi­na­ło wła­śnie po­trza­ska­ne pa­ty­ki, le­żą­ce po­śród pyłu, w który roz­sy­pa­ła się więk­szość fa­sa­dy. Naj­wyż­szy ele­ment bu­dow­li sta­no­wi­ła zwień­cza­ją­ca ją ko­pu­ła, ja­kimś cudem wciąż za­cho­wa­na w do­brym sta­nie, mimo zie­ją­cej u pod­sta­wy cza­szy dziu­ry.

Wy­do­byw­szy zza pa­zu­chy nie­wiel­ki wo­re­czek, Ary­sto­kles wy­sy­pał całą jego za­war­tość na wy­cią­gnię­tą dłoń. Drob­niut­ki, wie­lo­barw­ny pia­sek skrzył się w świe­tle słoń­ca, nie­ustan­nie zmie­nia­jąc kolor, jakby za­wie­rał w sobie kro­ple wody, do któ­rych ktoś co chwi­lę do­da­wał inną farbę. Wcze­śniej męż­czy­zna mar­twił się, czy za­brał go wy­star­cza­ją­co dużo, ale bio­rąc pod uwagę, w jak do­brym sta­nie za­cho­wa­ne były ruiny, taka ilość po­win­na wy­star­czyć. Przyj­rzał się ba­daw­czo naj­bliż­szej ko­lum­nie, po­cie­ra­jąc wolną ręką pod­bró­dek i mam­ro­cząc do sie­bie pod nosem.

– El­fic­ka ro­bo­ta… Czyli to bę­dzie co naj­mniej sześć… Może nawet sie­dem­set lat. A, co tam, spró­bu­je­my z peł­nym mi­le­nium.

Uczy­nił nad pia­skiem kilka skom­pli­ko­wa­nych ge­stów, szep­cząc for­mu­łę za­klę­cia, po czym wziął głę­bo­ki od­dech i dmuch­nął wzdłuż nad­garst­ka. Ko­lo­ro­we dro­bin­ki po­szy­bo­wa­ły w górę ni­czym smuż­ka dymu i po­mknę­ły w stro­nę sank­tu­arium, już po paru se­kun­dach roz­pra­sza­jąc się w po­wie­trzu i zni­ka­jąc ma­go­wi z oczu. Męż­czy­zna od­cze­kał tro­chę, a gdy wresz­cie uznał, że mi­nę­ło do­sta­tecz­nie dużo czasu, kla­snął ener­gicz­nie w dło­nie.

Na ten znak ruiny roz­bły­sły wie­lo­barw­nym świa­tłem, które na mo­ment opro­mie­ni­ło całą do­li­nę. Wyrwy za­bu­rza­ją­ce struk­tu­ry ścian, pęk­nię­cia na po­wierzch­ni ko­lumn, wszyst­kie skazy zo­sta­ły po­kry­te war­stwą lśnią­ce­go pyłu, od­sła­nia­jąc kształt bu­dow­li z cza­sów, zanim ule­gły one znisz­cze­niu. Nawet w miej­scach, gdzie teraz le­ża­ły już tylko zwały gruzu, za­wie­szo­ne w po­wie­trzu dro­bin­ki uka­zy­wa­ły kon­tu­ry znaj­du­ją­cych się tam nie­gdyś po­są­gów. Uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko, Ary­sto­kles ru­szył wzdłuż alei, po­pa­tru­jąc na wszyst­kie stro­ny i chło­nąc wzro­kiem echa daw­ne­go pięk­na, przy­wró­co­ne­go świa­tu na tę krót­ką chwi­lę.

Nie­ste­ty efekt za­klę­cia nie utrzy­my­wał się długo i jesz­cze zanim mag do­tarł do dzie­dziń­ca przed sank­tu­arium, lśnią­cy pył two­rzą­cy pro­jek­cje za­czął się osy­py­wać, po­wo­li roz­dmu­chi­wa­ny przez wiatr. Kiedy w końcu sta­nął przed wej­ściem do bu­dyn­ku, do­li­na z po­wro­tem zmie­ni­ła się w za­wa­lo­ne ru­ina­mi pust­ko­wie.

Ku za­sko­cze­niu męż­czy­zny, drzwi z ja­sne­go drew­na oka­za­ły się nie być w naj­mniej­szym stop­niu spróch­nia­łe ani nawet za­ku­rzo­ne. Prze­ciw­nie, wy­da­wa­ło się wręcz, że wsta­wio­no je za­le­d­wie parę dni temu. Szarp­nię­cie za ko­łat­kę nie przy­nio­sło żad­ne­go efek­tu, ale gdy przy­ło­żył do niej ko­lej­ny ka­mień z runą, odrzwia na­tych­miast roz­chy­li­ły się na boki. Ary­sto­kles do­tknął czub­ka laski, ak­ty­wu­jąc biały sym­bol, który rzu­cił snop świa­tła na wąski ko­ry­tarz, po czym wszedł do środ­ka, stu­ka­jąc bu­ta­mi o po­sadz­kę.

Nie zdzi­wił się spe­cjal­nie, sły­sząc za ple­ca­mi szczęk za­my­ka­ją­cych się drzwi i nawet nie obej­rzał się przez ramię. Idąc oświe­tlo­nym już tylko po­je­dyn­czą runą przej­ściem, wo­dził opusz­ka­mi pal­ców po ścia­nie, w ca­ło­ści po­kry­tej pła­sko­rzeź­ba­mi.

W końcu do­tarł do sali tak ob­szer­nej, że jej krań­ce kryły się w mroku, zbyt od­le­głe, by do­tar­ło do nich mdłe świa­tło ko­stu­ra. Mar­mu­ro­wą po­sadz­kę przy­kry­wa­ło tu mnó­stwo zbrą­zo­wia­łych i po­kry­tych ku­rzem gał­ga­nów, które do­pie­ro po chwi­li zi­den­ty­fi­ko­wał jako po­zo­sta­ło­ści dy­wa­nów. Upew­niw­szy się szyb­kim za­klę­ciem, że w po­bli­żu wciąż nie ma żad­nych ży­wych istot, śmia­ło wpa­ro­wał do środ­ka.

Kiedy tylko obie jego stopy spo­czę­ły na dy­wa­nie, roz­legł się cichy szum, a całą kom­na­tę zalał in­ten­syw­ny blask, mo­men­tal­nie ośle­pia­jąc maga. Od­ru­cho­wo spró­bo­wał się cof­nąć, lecz ude­rzył ple­ca­mi o twar­dy mur, który nagle za­blo­ko­wał wylot ko­ry­ta­rza. Nic nie wi­dząc w za­pa­dłych z po­wro­tem ciem­no­ściach, za­marł w bez­ru­chu, nagle sły­sząc ostre skwier­cze­nie.

Za­ci­snął lewą pięść, prze­krę­ca­jąc nad­gar­stek. Rękaw lnia­nej ko­szu­li roz­darł się na strzę­py, od­sła­nia­jąc błę­kit­ne ta­tu­aże po­kry­wa­ją­ce przed­ra­mię, wzdłuż któ­re­go zma­te­ria­li­zo­wa­ła się pół­prze­zro­czy­sta tar­cza. Ary­sto­kles sku­lił się za nią, ledwo utrzy­mu­jąc rów­no­wa­gę, gdy o jej po­wierzch­nię roz­bi­ło się kil­ka­na­ście po­ci­sków. Swym wciąż za­mglo­nym wzro­kiem spró­bo­wał doj­rzeć źró­dło ataku, ale wi­dział tylko zło­ci­ste smugi trza­ska­ją­ce raz za razem w sza­fi­ro­wą ochro­nę. Sku­pił się, ści­ska­jąc z całej siły ko­stur, a na­stęp­nie wsu­nął go w sam jej śro­dek i wy­po­wie­dział za­klę­cie. Tar­cza nagle utra­ci­ła swój kształt i przy­lgnę­ła do drew­na, a mag na­tych­miast prze­tur­lał się na bok, po czym sta­nął na nogi, od razu za­ma­chu­jąc się laską, która zda­wa­ła się być teraz po­wle­czo­na war­stwą nie­bie­skie­go szkła. Dwoma ru­cha­mi odbił su­ną­ce ku niemu oszcze­py, roz­cza­pie­rza­jąc jed­no­cze­śnie palce dru­giej dłoni, po któ­rej za­czę­ły prze­ska­ki­wać wy­ła­do­wa­nia elek­trycz­ne. Za­ci­snął zęby i pchnął ręką do przo­du, po­sy­ła­jąc bły­ska­wi­cę w kie­run­ku, z któ­re­go le­cia­ły po­ci­ski.

Ogłu­sza­ją­cy huk wstrzą­snął po­miesz­cze­niem. Czu­jąc sy­pią­cy mu się na głowę pył, męż­czy­zna po­pa­trzył nie­spo­koj­nie w górę, nie­pew­ny, czy skle­pie­nie zaraz się nie za­pad­nie, grze­biąc go pod to­na­mi skały. Przez kil­ka­na­ście se­kund wsłu­chi­wał się z na­pię­ciem w ciszę, nim wresz­cie za­mknął oczy i wes­tchnął z ulgą.

Uznaw­szy, że po tym całym ha­ła­sie ra­czej nie ma sensu silić się na skry­tość, się­gnął do czub­ka ko­stu­ra, a błę­kit­na po­wło­ka ucie­kła przed jego do­ty­kiem, od­sła­nia­jąc drew­no. Po­now­nie do­tknął bia­łe­go sym­bo­lu, który tym razem za­pło­nął znacz­nie moc­niej­szym świa­tłem i od­sło­nił całą salę. Mru­żąc oczy w in­ten­syw­nym bla­sku runy, po­wiódł do­oko­ła wzro­kiem.

Już na pierw­szy rzut oka łatwo było się do­my­ślić, że po­miesz­cze­nie sta­no­wi coś w ro­dza­ju ozdob­ne­go holu. Miało ono kształt wy­dłu­żo­ne­go łuku, który spa­jał oba skrzy­dła bu­dyn­ku, do któ­rych pro­wa­dzi­ły wi­docz­ne po bo­kach za­krę­ty. Na­prze­ciw­ko Ary­sto­kle­sa za­czy­na­ły się stop­nie wio­dą­ce na pię­tro, od­dzie­lo­ne od par­te­ru za­ku­rzo­ną po­rę­czą. Takie same scho­dy roz­miesz­czo­no co kil­ka­dzie­siąt stóp, po­dob­nie jak pary wy­so­kich, bia­łych drzwi, któ­rych kopie zo­ba­czył rów­nież po spoj­rze­niu wzdłuż ścia­ny, przy któ­rej stał.

Po źró­dle po­ci­sków ci­ska­nych wcze­śniej w maga i po sa­mych po­ci­skach nie po­zo­sta­ło ani śladu, a przej­ście, któ­rym się tu do­stał, wciąż blo­ko­wał twar­dy mur. Męż­czy­zna nie po­tra­fił nawet do­kład­nie wska­zać miej­sca, gdzie znaj­do­wał się za­ta­ra­so­wa­ny ko­ry­tarz. Białe re­lie­fy zda­wa­ły się płyn­nie prze­cho­dzić od jed­nej pła­sko­rzeź­by do dru­giej, bez żad­ne­go śladu łą­czeń czy przerw. Wzru­szył ra­mio­na­mi. I tak nie pla­no­wał w naj­bliż­szym cza­sie stąd od­cho­dzić, więc szu­ka­nie wyj­ścia mógł odło­żyć na póź­niej.

Uniósł lewą rękę, spo­glą­da­jąc na zwi­sa­ją­ce smut­no strzęp­ki rę­ka­wa. Do­tknął ko­stu­rem wy­cią­gnię­te­go przed­ra­mie­nia, a okry­wa­ją­ca drew­no po­wło­ka spły­nę­ła na skórę, z po­wro­tem przyj­mu­jąc formę błę­kit­ne­go ta­tu­ażu.

Za­czął się za­sta­na­wiać, od któ­re­go miej­sca na­le­ża­ło­by roz­po­cząć zwie­dza­nie, gdy coś przy­ku­ło jego uwagę. Nad fu­try­ną po­je­dyn­czych drzwi na pię­trze, ostat­nich przed za­krę­tem ko­ry­ta­rza, coś skrzy­ło się ła­god­nie, od­bi­ja­jąc bi­ją­cy z ko­stu­ra blask. Ary­sto­kles zmru­żył oczy, po czym ru­szył żwa­wym kro­kiem w tam­tym kie­run­ku.

Chrzęst dy­wa­nu pod bu­ta­mi prze­mie­nił się w stłu­mio­ne stu­ka­nie, kiedy wstą­pił na po­kry­te ku­rzem stop­nie. Do­tarł­szy na szczyt, przy­sta­nął na mo­ment, z unie­sio­ny­mi brwia­mi wpa­tru­jąc się w szron po­kry­wa­ją­cy ścia­nę. Ostroż­nie pod­szedł na skraj mroź­ne­go pół­ko­la osnu­wa­ją­ce­go po­sadz­kę, gdzie przy­kuc­nął i po krót­kim wa­ha­niu prze­je­chał pal­ca­mi po pod­ło­żu. Uniósł je do twa­rzy, przy­glą­da­jąc się, jak dro­bin­ki lodu top­nie­ją i spły­wa­ją po skó­rze, lekko za­czer­wie­nio­nej po kon­tak­cie z zim­nym po­wie­trzem, które zda­wa­ło się ota­czać drzwi ni­czym nie­wi­dzial­ny woal.

Opu­ściw­szy z po­wro­tem wzrok, zmarsz­czył czoło, do­strze­ga­jąc, że w ciągu tych kilku se­kund szron zdą­żył już za­peł­nić po­wsta­łą po jego do­ty­ku lukę. Nie od­ry­wa­jąc oczu od ziemi, ak­ty­wo­wał kciu­kiem jeden z sym­bo­li na ko­stu­rze, który za­bły­snął na po­ma­rań­czo­wo, a na­stęp­nie prze­je­chał czub­kiem laski nad pod­ło­gą. Sre­brzy­sto­bia­ła po­wło­ka na­tych­miast za­czę­ła top­nieć, a na­stęp­nie ulat­niać się z sy­kiem pod po­sta­cią lek­kiej mgieł­ki. W mo­men­cie, gdy cał­ko­wi­cie po­zbył się szro­nu z po­sadz­ki, od­su­nął ko­stur i ob­ser­wo­wał z uwagą, jak w oka­mgnie­niu z po­wro­tem otula ją skrzą­cy się mróz.

– Oso­bli­we – mruk­nął, po­cie­ra­jąc w za­sta­no­wie­niu brodę. – Bar­dzo oso­bli­we…

Po chwi­li na­my­słu przy­go­to­wał ko­lej­ne za­klę­cie. Oto­czyw­szy się sferą go­rą­ce­go po­wie­trza, zbli­żył się do drzwi i de­li­kat­nie na­parł na nie ręką. Naj­wy­raź­niej nie­bro­nio­ne żad­ny­mi cza­ra­mi, uchy­li­ły się nie­znacz­nie, ale przy po­now­nym po­pchnię­ciu na­po­tkał lekki opór. Za­parł­szy się mocno no­ga­mi, stęk­nął z wy­sił­kiem, ale w końcu zdo­łał otwo­rzyć je na pełną sze­ro­kość, czemu to­wa­rzy­szył nie­przy­jem­ny chro­bot.

– Na bogów… – wy­ją­kał, wkra­cza­jąc do środ­ka.

Po­czuł się, jakby za­wę­dro­wał do wnę­trza lo­dow­ca. Grube ko­lum­ny nie­bie­skie­go lodu pod­trzy­my­wa­ły skle­pie­nie, z któ­re­go zwie­sza­ły się ty­sią­ce róż­nej gru­bo­ści sopli. Nie­rów­ne, po­szar­pa­ne po­wierzch­nie lśni­ły róż­ny­mi od­cie­nia­mi bieli, sza­ro­ści i błę­ki­tu, a każde drob­ne po­ru­sze­nie ko­stu­ra wy­wo­ły­wa­ło ta­niec świetl­nych re­flek­sów, utrud­nia­ją­cych zo­rien­to­wa­nie się w praw­dzi­wych roz­mia­rach sali.

Kiedy w końcu otrzą­snął się z pierw­sze­go wra­że­nia, mag ru­szył w stro­nę naj­bliż­sze­go z lo­do­wych fi­la­rów, cią­gną­cych się w dwóch rzę­dach aż do prze­ciw­le­głej ścia­ny. Z każ­dym po­sta­wio­nym kro­kiem roz­ta­piał mroź­ną sko­ru­pę okry­wa­ją­cą po­sadz­kę i wznie­cał ob­ło­ki sy­czą­cej pary. Sta­nąw­szy obok ko­lum­ny, przy­po­mi­na­ją­cej gi­gan­tycz­ny blok krysz­ta­łu, prze­żył jed­nak za­sko­cze­nie, gdyż czar ogrze­wa­ją­cy oka­zał się nie mieć na nią żad­ne­go wpły­wu. Po bliż­szej in­spek­cji za­uwa­żył, że po­wierzch­nia lodu lekko zwil­got­nia­ła, ale w żaden spo­sób nie uko­iło to tar­ga­ją­ce­go nim nie­po­ko­ju. Do­sko­na­le znał ogra­ni­cze­nia swo­je­go za­klę­cia, więc wie­dział, że jeśli coś tak mocno mu się opie­ra, ma praw­do­po­dob­nie wy­star­cza­ją­co niską tem­pe­ra­tu­rę, by za­mro­zić nawet po­wie­trze. Wzdry­gnął się na myśl o tym, co by się stało, gdyby do­tknął gołą dło­nią tego lodu, albo po pro­stu zna­lazł się w po­bli­żu bez żad­nej ochro­ny.

Pod wpły­wem tej nie­przy­jem­nej wizji po­sta­no­wił zmie­nić plan i w pierw­szej ko­lej­no­ści zba­dać resz­tę sank­tu­arium, a przy­naj­mniej te po­miesz­cze­nia, gdzie chwi­lo­wa awa­ria ko­stu­ra nie skoń­czy­ła­by się śmier­cią. Już za­czy­nał się od­wra­cać, gdy uchwy­cił kątem oka coś oso­bli­we­go. Schy­lił się i przy­su­nął twarz do fi­la­ra, wy­tę­ża­jąc wzrok, by przej­rzeć pół­prze­zro­czy­stą struk­tu­rę.

Nagle roz­sze­rzy­ły mu się oczy. Nie było mowy o po­mył­ce. Głę­bo­ko pod krysz­ta­ło­wą po­wierzch­nią znaj­do­wa­ła się księ­ga. Wy­pi­sa­ny na grzbie­cie tytuł znie­kształ­ca­ły wy­brzu­sze­nia na po­wierzch­ni lodu, lecz wciąż po­zo­sta­wał on wy­star­cza­ją­co czy­tel­ny, by męż­czy­zna mógł roz­po­znać dzie­ło, któ­re­go lek­tu­rze po­świę­cił swego czasu wiele go­dzin: ”Mi­strza Ali­san­dra­sa stu­dium nad ete­rem”.

Uśmiech­nął się trium­fal­nie, z tru­dem tłu­miąc okrzyk eks­cy­ta­cji. Po­mi­mo usil­nych prób nie udało mu się doj­rzeć ni­cze­go wię­cej, ale i tak nie miał już żad­nych wąt­pli­wo­ści, że tra­fił we wła­ści­we miej­sce, a pod lo­do­wą sko­ru­pą kryją się setki półek za­sta­wio­nych zwo­ja­mi i opa­sły­mi to­ma­mi. Pro­blem tkwił je­dy­nie w tym, że nie znał żad­ne­go spo­so­bu na wy­cią­gnię­cie ich stam­tąd w jed­nym ka­wał­ku. Na szczę­ście mógł odło­żyć roz­wią­za­nie tej kwe­stii na póź­niej. Jeśli prze­ka­zy o bo­gac­twie pra­daw­nej bi­blio­te­ki za­wie­ra­ły cho­ciaż ziar­no praw­dy, jej zbio­rów na pewno nie po­mie­ści­ła­by ta jedna sala.

Ob­ró­cił się na pię­cie i wró­cił na ko­ry­tarz, od razu uda­jąc się w stro­nę ko­lej­nych drzwi, tym razem ni­czym nie róż­nią­cych się od resz­ty. Nie sta­wia­ły żad­ne­go oporu, gdy pchnął je ręką, a wi­docz­nej za nimi po­sadz­ki nie sku­wał lód. W bia­łym mar­mu­rze poza bla­skiem ko­stu­ra od­bi­ja­ło się ja­kieś inne, lekko drga­ją­ce świa­tło, któ­re­go źró­dło kryło się gdzieś w głębi po­miesz­cze­nia. Sta­ra­jąc się je wy­pa­trzeć, bez­wied­nie prze­kro­czył próg.

Po­czuł się, jakby wpadł do kadzi z wrząt­kiem. Po­je­dyn­czy od­dech spra­wił, że płuca za­pło­nę­ły mu żywym ogniem, dła­wiąc wy­ry­wa­ją­cy się z gar­dła wrzask. Nogi męż­czy­zny od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa, a laska wy­śli­zgnę­ła się z dłoni, kiedy wstrzą­sa­ny kon­wul­sja­mi upadł na twarz. Roz­ża­rzo­ne że­la­zo pa­li­ło mu skórę, a włosy sta­nę­ły w pło­mie­niach. Sma­żąc się żyw­cem w ubra­niu, które przy­po­mi­na­ło roz­grza­ną do czer­wo­no­ści zbro­ję, reszt­ka­mi sił za­czął wo­dzić po omac­ku rę­ka­mi, zmu­szo­ny za­ci­skać po­wie­ki, by choć tro­chę osło­nić oczy przed strasz­li­wym go­rą­cem. Po chwi­li, która zda­wa­ła się cią­gnąć przez wiecz­ność, jego palce na­tra­fi­ły wresz­cie na zna­jo­my kształt. Nie po­trze­bu­jąc wzro­ku, aby ro­ze­znać się w sym­bo­lach, na któ­rych zgłę­bia­nie po­świę­cił setki go­dzin, szyb­ko uło­żył od­po­wied­ni czar i wy­szep­tał ochry­płym gło­sem za­klę­cie.

Ból szar­pią­cy jego cia­łem znik­nął rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wił i Ary­sto­kles oklapł bez­wład­nie na ziemi. Jakiś czas leżał bez ruchu, cze­ka­jąc, aż bicie stru­chla­łe­go serca nieco się uspo­koi. Kiedy w końcu uznał, że już wy­star­cza­ją­co ochło­nął, pod­niósł się ocię­ża­le z po­sadz­ki, wciąż lekko roz­dy­go­ta­ny. Zlu­stro­wał za­nie­po­ko­jo­nym wzro­kiem swe dło­nie, ale nie do­strzegł na nich opa­rzeń, a po­spiesz­na in­spek­cja resz­ty ciała rów­nież nie od­sło­ni­ła żad­nych ubyt­ków w ubra­niu ani we wło­sach.

Ode­tchnął z ulgą, do­pie­ro teraz roz­glą­da­jąc się po sali, do któ­rej tra­fił. Świa­do­mość, że ogień nie był w pełni praw­dzi­wy, tro­chę ła­go­dzi­ła wstrząs, któ­re­go przed mo­men­tem do­znał, ale wcale nie czy­ni­ła ota­cza­ją­ce­go go wi­do­ku mniej prze­ra­ża­ją­cym. Poza wąską trasą wio­dą­cą do drzwi na­prze­ciw­ko, wszyst­ko wokół spo­wi­ja­ły pło­mie­nie. Strze­li­ste ko­lum­ny przy­po­mi­na­ły roz­ża­rzo­ne kije wy­ję­te z ogni­ska, a po­usta­wia­ne w rów­nych rzę­dach re­ga­ły wy­glą­da­ły, jakby miały lada chwi­la ob­ró­cić się w po­piół. Setki iskier try­ska­ły z miejsc, gdzie się to już stało, wi­ru­jąc po­śród sczer­nia­łych szczą­tek. Nawet mar­mu­ro­wą pod­ło­gę i ścia­ny tra­wi­ła szkar­łat­na po­żo­ga, przed którą oca­lał je­dy­nie sufit, wi­szą­cy ponad salą ni­czym po­kry­wa pie­kiel­ne­go kotła.

Mag za­wa­hał się na mo­ment, nie­pew­ny, czy chce wstę­po­wać w tą prze­strzeń rodem z kosz­ma­ru, ale osta­tecz­nie jego cie­ka­wość zwy­cię­ży­ła. Ru­szył środ­kiem ścież­ki roz­dzie­la­ją­cej morza pło­mie­ni, uważ­nie roz­glą­da­jąc się do­ko­ła. Ogień pło­nął tak in­ten­syw­nie, że mo­men­ta­mi mu­siał przy­my­kać oczy, by nie oślep­nąć, lecz mimo to udało mu się po­czy­nić kilka ob­ser­wa­cji. Naj­bar­dziej za­fa­scy­no­wał go fakt, że od mo­men­tu, kiedy się tu zna­lazł, ogar­nię­te po­ża­rem przed­mio­ty nie ule­gły żad­nej zmia­nie. Wiel­ka ster­ta zwo­jów, którą krót­ko po wej­ściu za­uwa­żył pod jed­nym z fi­la­rów, w dal­szym ciągu stała tam, gdy zo­sta­wiał ją za ple­ca­mi, choć przez ten czas dawno po­win­na pójść z dymem.

Za­trzy­mał się na­prze­ciw­ko dwóch wy­so­kich re­ga­łów, ze sko­ło­wa­ną miną pa­trząc na za­peł­nia­ją­ce je tomy. W pierw­szym od­ru­chu uznał, że cała ta po­żo­ga jest po pro­stu po­tęż­ną ilu­zją, po­dob­ną do tej, któ­rej efek­ty miał nie­daw­no nie­przy­jem­ność od­czuć na sobie. To jed­nak nie tłu­ma­czy­ło zwę­glo­nych szczą­tek wa­la­ją­cych się po po­sadz­ce oraz stert roz­ża­rzo­ne­go po­pio­łu za­le­ga­ją­ce­go na pół­kach. Część ksią­żek zo­sta­ła już nie­mal cał­ko­wi­cie znisz­czo­na, ale z ja­kie­goś po­wo­du po­je­dyn­cze kart­ki wciąż opie­ra­ły się sza­le­ją­cym pło­mie­niom, nie tra­cąc ani li­nij­ki tek­stu przez ten czas, kiedy przy­glą­dał im się z uwagą.

Czary dzia­ła­ją­ce w sank­tu­arium nie przy­po­mi­na­ły ni­cze­go, z czym się dotąd spo­tkał. Pew­nie po­win­no go to w ja­kimś stop­niu fru­stro­wać, a nawet nie­po­ko­ić, ale tak na­praw­dę był wręcz za­chwy­co­ny.

Oczy błysz­cza­ły mu z eks­cy­ta­cji, kiedy ukła­dał ko­lej­ne za­klę­cie, in­ten­syw­nie my­śląc nad róż­ny­mi spo­so­ba­mi po­ra­dze­nia sobie z po­żo­gą. Przy­go­to­wa­nia za­ję­ły mu sporo czasu, a gdy w końcu do­pra­co­wał ich ostat­ni ele­ment, jego ko­stur mie­nił się dzie­siąt­ka­mi róż­nych ko­lo­rów. Nie­mal wszyst­kie runy, jakie miał na wy­po­sa­że­niu, zo­sta­ły po­łą­czo­ne plą­ta­ni­ną srebr­nych linii, two­rząc za­wi­łą i po­zo­sta­ją­cą w nie­ustan­nym ruchu struk­tu­rę, która tylko dla bar­dzo wpraw­ne­go oka nie sta­no­wi­ła kom­plet­ne­go cha­osu.

Wy­ce­lo­wał czu­bek laski w sam śro­dek re­ga­łu, czu­jąc pod pal­ca­mi cyr­ku­la­cję stru­mie­ni ener­gii, wpra­wia­ją­cych drew­no w drże­nie. Za­cie­śnił uchwyt, na­pi­na­jąc całe ramię, a jego płaszcz za­czął gwał­tow­nie ło­po­tać, jakby tar­ga­ny po­tęż­nym wi­chrem. Mi­stycz­ne sym­bo­le przy­spie­szy­ły, z szu­mem roz­ma­zu­jąc się w barw­ne smugi i emi­tu­jąc coraz moc­niej­sze świa­tło. Ode­tchnął głę­bo­ko, za­my­ka­jąc oczy, lecz zanim zdą­żył zro­bić coś wię­cej, zza ple­ców do­tarł doń obcy głos.

– Nie ro­bi­ła­bym tego na twoim miej­scu.

Męż­czy­zna drgnął i pra­wie utra­cił kon­tro­lę nad za­klę­ciem, które za­czę­ło ci­skać do­oko­ła zie­lo­ny­mi iskra­mi. Nie­po­mny na to, prze­tur­lał się na bok i ob­ró­cił, szy­ku­jąc na atak, który jed­nak nie na­stą­pił. Sto­ją­ca na­prze­ciw­ko po­stać zi­gno­ro­wa­ła wy­mie­rzo­ny w nią ko­stur, od­po­wia­da­jąc na bacz­ne spoj­rze­nie maga przy­ja­znym uśmie­chem. Ary­sto­kles nie wie­dział, jakim cudem zdo­ła­ła tak łatwo się do niego pod­kraść, ani dla­cze­go wy­ja­wi­ła swą obec­ność, za­miast ude­rzyć z za­sko­cze­nia. Był bo­wiem cał­ko­wi­cie pe­wien tego, że ma przed sobą rze­ko­mą wam­pi­rzy­cę, o któ­rej sły­szał w wio­sce.

Wy­gląd nie­zna­jo­mej w pełni zga­dzał się z opi­sem przy­to­czo­nym przez sta­rusz­kę. Szkar­łat­ne włosy spły­wa­ły na od­sło­nię­te ra­mio­na, oka­la­jąc twarz o drob­nych, har­mo­nij­nych ry­sach. Spod skra­ju pro­stej, bia­łej sukni wy­sta­wa­ły bose stopy, a szma­rag­do­we oczy spo­glą­da­ły na maga z uprzej­mym za­in­te­re­so­wa­niem. Blask pło­mie­ni uka­zy­wał bla­dość gład­kiej skóry, lecz nie tę cha­rak­te­ry­stycz­ną tru­pią biel, która po­zwo­li­ła­by na­tych­miast roz­po­znać wam­pi­rzą na­tu­rę. Co praw­da nie da­wa­ło to gwa­ran­cji, że z życz­li­we­go ob­li­cza nie spoj­rzą nań w pew­nym mo­men­cie szkar­łat­ne śle­pia, a mię­dzy usta­mi nie bły­sną ostre kły, go­to­we ro­ze­rwać mu gar­dło. Ko­bie­ta nie oka­zy­wa­ła jed­nak żad­nych oznak wro­go­ści. Ręce trzy­ma­ła sple­cio­ne za ple­ca­mi i spra­wia­ła wra­że­nie zu­peł­nie spo­koj­nej.

– Nie po­wi­nie­neś cze­goś z tym zro­bić? – wska­za­ła pod­bród­kiem ko­stur, który wciąż ema­no­wał in­ten­syw­nym bla­skiem i co se­kun­dę strze­lał kil­ko­ma iskra­mi. Mag zre­flek­to­wał się i prze­je­chał dło­nią wzdłuż laski, mam­ro­cząc parę słów, pod wpły­wem któ­rych runy prze­sta­ły krą­żyć po drew­nie i po­wo­li przy­ga­sły. Wciąż nie wie­dząc, z kim ma do czy­nie­nia, część sym­bo­li po­zo­sta­wił ak­tyw­nych, na wy­pa­dek gdyby mimo wszyst­ko do­szło do walki.

– To za­klę­cie i tak by nie za­dzia­ła­ło.

Spoj­rzał z po­wro­tem na nie­zna­jo­mą, która szyb­ko wy­ja­śni­ła – O, nie zro­zum mnie źle, po­mysł mia­łeś dobry. Ale to już nie­ste­ty stra­co­na spra­wa. Wiecz­ny Ogień spala po­wo­li, ale im dłu­żej pło­nie, tym trud­niej go uga­sić. Teraz to już prak­tycz­nie nie­moż­li­we. Stra­cił­byś tylko nie­po­trzeb­nie swój ko­stur.

– W takim razie dzię­ku­ję za ostrze­że­nie. – Męż­czy­zna ski­nął sztyw­no głową, po czym wes­tchnął cicho i dodał – Tro­chę nie­zręcz­nie mi o to pytać, ale czy nie jest pani przy­pad­kiem wam­pi­rem? Chciał­bym usta­lić to już na wstę­pie, bo oba­wiam się, że dość mocno wpły­nie to na dal­szy prze­bieg na­szej roz­mo­wy.

Ko­bie­ta ro­ze­śmia­ła się, uka­zu­jąc sze­reg rów­nych zębów. – Więc to tak o mnie mówią? No cóż, chyba nie mogę ich za to winić. – Ro­zej­rza­ła się po sali. – Miesz­ka­jąc w takim miej­scu ra­czej na­le­ży się spo­dzie­wać, że prę­dzej czy póź­niej za­czną krą­żyć na twój temat różne plot­ki. Ale bez obaw, ta aku­rat zu­peł­nie mija się z praw­dą. – Zwró­ci­ła ku niemu lewy po­li­czek, od­gar­nia­jąc włosy, by od­sło­nić szpi­cza­sto za­koń­czo­ne ucho. – Je­stem elfką, tak jak ci, co zbu­do­wa­li to miej­sce. Moja obec­ność tutaj nie po­win­na zatem ni­ko­go dzi­wić, nie są­dzisz?

Ary­sto­kles nie dał się tak łatwo prze­ko­nać. – Wam­pi­ry cza­sem ko­rzy­sta­ją z ilu­zji, by pod­szy­wać się pod inne rasy.

– To praw­da, ale z tą ma­ścią na twa­rzy ra­czej nie mu­sisz się tym przej­mo­wać. – Nie­zna­jo­ma prze­je­cha­ła pal­cem po nosie, a mag uświa­do­mił sobie, że skórę wciąż ma uma­za­ną fio­le­to­wym sma­ro­wi­dłem. Zmru­żył oczy.

– Skąd…

– Nie ty pierw­szy od­kry­łeś wła­ści­wo­ści, jakie wy­ka­zu­je ko­rzeń szkar­łat­ne­go pło­mień­ca, jeśli zbie­rze się go pod­czas pełni. Choć nie­wąt­pli­wie na­le­ży ci się uzna­nie za przy­wró­ce­nie nauce tego fe­no­me­nu. A do tego muszę przy­znać, że pierw­szy raz widzę tak umie­jęt­nie rzu­co­ne Za­klę­cie Trze­cie­go Oka.

– Wie pani… za­ska­ku­ją­co dużo. – Męż­czy­zna nawet nie pró­bo­wał ukryć zdzi­wie­nia.

Elfka uśmiech­nę­ła się. – Czy na­praw­dę po­win­no cię to aż tak zdu­mie­wać? Znaj­du­je­my się prze­cież we­wnątrz naj­więk­szej bi­blio­te­ki, jaką znała hi­sto­ria. – Skrzy­wi­ła się i po­wio­dła smut­nym spoj­rze­niem po pło­ną­cych re­ga­łach. – A przy­naj­mniej tego, co z niej zo­sta­ło…

Po­pa­trzy­ła na Ary­sto­kle­sa z bły­skiem w oku. – Ale nie cała wie­dza zo­sta­ła utra­co­na i każdy, kto okaże się tego godny, wciąż może się tu wiele na­uczyć. Chodź, po­ka­żę ci.

Ob­ró­ci­ła się na pię­cie i ru­szy­ła w głąb sali. Po­cząt­ko­wo nie­pew­ny, czy po­wi­nien przy­jąć za­pro­sze­nie, mag ru­szył osta­tecz­nie jej śla­dem. Ofe­ro­wa­ła mu w końcu do­kład­nie to, po co przy­szedł.

– Jak się pani na­zy­wa? – spy­tał, zrów­nu­jąc się z elfką.

– Jeśli li­czysz na to, że znasz mnie z kart prze­glą­da­nych kro­nik, to muszę cię roz­cza­ro­wać. Me ist­nie­nie nigdy nie było wy­star­cza­ją­co ważne, by sta­no­wić ele­ment czy­ichś za­pi­sków. A pod­czas po­by­tu tutaj prze­czy­ta­łam tyle ksiąg, za­peł­nio­nych imio­na­mi ksią­żąt, uczo­nych, bo­ha­te­rów i zbrod­nia­rzy, że już dawno za­po­mnia­łam, jak brzmi moje wła­sne… – par­sk­nę­ła cicho, wy­raź­nie roz­ba­wio­na tym fak­tem. – Po pro­stu od dawna nie spo­tka­łam ni­ko­go, kto mógł­by się nim do mnie zwró­cić.

Przy­sta­nę­ła przed bia­ły­mi drzwia­mi, które uchy­li­ły się bez­gło­śnie, jesz­cze zanim w ogóle ich do­tknę­ła.

– Mo­żesz mnie na­zy­wać Bi­blio­te­kar­ką. Jeśli kie­dyś mia­łam inne miano, dawno stra­ci­ło ono swe zna­cze­nie.

Wska­za­ła za­pra­sza­ją­cym ge­stem drzwi. Ary­sto­kles po­krę­cił głową, krót­kim ru­chem ko­stu­ra po­ka­zu­jąc jej, by we­szła pierw­sza. Ko­bie­ta ski­nę­ła głową.

– Jak sobie ży­czysz – po­wie­dzia­ła i po­słusz­nie prze­stą­pi­ła próg, a on po chwi­li wa­ha­nia po­dą­żył za nią.

Po raz ko­lej­ny tego dnia od­niósł wra­że­nie, jakby jeden krok prze­niósł go o setki mil. Salę, w któ­rej się zna­leź­li, w ca­ło­ści wy­peł­nia­ła gęsta mgła. Świa­tło bi­ją­ce z po­miesz­cze­nia za nimi tro­chę ją roz­pra­sza­ło, ale i tak ledwo wi­dział syl­wet­kę swej prze­wod­nicz­ki, choć dzie­li­ło ich za­le­d­wie parę stóp. Elfka pstryk­nę­ła pal­ca­mi i drzwi za ple­ca­mi męż­czy­zny za­trza­snę­ły się z hu­kiem.

– Bez obaw, nie za­mie­rzam cię tu wię­zić. Ale drzwi muszą po­zo­stać za­mknię­te. W tych mu­rach krążą stru­mie­nie bar­dzo po­tęż­nej magii. Nie­roz­waż­nie by­ło­by po­zwa­lać im mie­szać się ze sobą.

Po tych sło­wach pod­ję­ła prze­rwa­ny marsz, a męż­czy­zna po­spie­szył jej śla­dem, zanim zdą­ży­ła znik­nąć mu z oczu. Szare opary nie­mal cał­ko­wi­cie tłu­mi­ły wszel­kie dźwię­ki, tak że nie sły­szał nawet wła­sne­go od­de­chu. Twar­da po­wierzch­nia po­sadz­ki sta­no­wi­ła je­dy­ne przy­po­mnie­nie, że wciąż znaj­du­ją się we­wnątrz bu­dyn­ku, a nie na ja­kichś po­sęp­nych ba­gnach albo nawet po­śród chmur.

– Kiedy nie­speł­na ty­siąc lat temu sank­tu­arium zo­sta­ło za­ata­ko­wa­ne, magia za­pie­czę­to­wa­na w tu­tej­szych zbio­rach wy­do­sta­ła się na wol­ność. Sztu­ki ta­jem­ne nie są ci obce, więc na pewno zda­jesz sobie spra­wę, jak nie­bez­piecz­ne może być nawet bar­dzo pro­ste za­klę­cie, jeśli wy­mknie się spod kon­tro­li. A w tym przy­pad­ku pro­ble­mem nie było jedno nie­ujarz­mio­ne za­klę­cie, tylko czary sta­no­wią­ce efekt pracy ca­łych po­ko­leń el­fic­kich mę­dr­ców. Nie­któ­re z trzy­ma­nych tu ksiąg po­sia­da­ją wła­sną wolę, a także wie­dzę oraz in­te­li­gen­cję da­le­ce wy­kra­cza­ją­ce poza zro­zu­mie­nie więk­szo­ści śmier­tel­ni­ków. Przez długi czas to one tu rzą­dzi­ły, wzra­sta­jąc w mocy, a nawet ry­wa­li­zu­jąc ze sobą o wpły­wy w sank­tu­arium. Isto­ty z krwi i kości pew­nie nie są zdol­ne w ogóle sobie wy­obra­zić, co się tu dzia­ło przez te kil­ka­set lat.

Ko­bie­ta zer­k­nę­ła przez ramię, spraw­dza­jąc, czy mag słu­cha opo­wie­ści i przy­pad­kiem nie zgu­bił się we mgle. Ro­bi­ła to zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie, bo odkąd za­czę­ła mówić, Ary­sto­kles po­świę­cał jej całą swoją uwagę.

– Nie byłam pierw­szą osobą, która tra­fi­ła tu po ka­ta­stro­fie. Ale tylko mi udało się prze­żyć tak długo i za­cho­wać zmy­sły. Przy­by­szów za­zwy­czaj spo­ty­ka­ła szyb­ka śmierć, kiedy na­tra­fia­li na za­klę­cia obron­ne albo wkra­cza­li nie­przy­go­to­wa­ni do któ­rejś z Kom­nat Ży­wio­łów. Zda­rza­ło mi się znaj­do­wać szcząt­ki ta­kich osób, spo­pie­lo­ne, zde­for­mo­wa­ne albo po­roz­rzu­ca­ne w czę­ściach po całym sank­tu­arium. Ist­nie­ją jed­nak tacy, któ­rzy mo­gli­by nawet po­zaz­dro­ścić im tego losu. Nie spo­sób stwier­dzić, ilu nie­szczę­śni­ków wciąż błą­dzi w ota­cza­ją­cej nas mgle, od stu­le­ci za­wie­szo­nych w cza­sie, z wła­sny­mi lę­ka­mi jako je­dy­ny­mi to­wa­rzy­sza­mi.

Elfka za­drża­ła lekko i ob­ję­ła się ra­mio­na­mi. – Na samym po­cząt­ku swo­je­go po­by­tu tutaj ja rów­nież zgu­bi­łam drogę we mgle. Te chwi­le spę­dzo­ne na po­szu­ki­wa­niu wyj­ścia zda­wa­ły się cią­gnąć przez wieki. – Wes­tchnę­ła cięż­ko, spusz­cza­jąc wzrok. – Marzę o tym, by kie­dyś za­po­mnieć cho­ciaż część rze­czy, które wtedy uj­rza­łam.

Przez jakiś czas szli dalej w ciszy. Ary­sto­kles nie czuł po­trze­by po­ga­nia­nia Bi­blio­te­kar­ki, spo­koj­nie cze­ka­jąc, aż sama po­dej­mie prze­rwa­ną hi­sto­rię.

– Od tego czasu sta­ra­łam się nie tylko oca­lić jak naj­wię­cej zbio­rów bi­blio­te­ki, ale rów­nież stwo­rzyć trasy, dzię­ki któ­rym moż­li­we bę­dzie bez­piecz­ne prze­miesz­cza­nie się po niej.

Nagle ko­bie­ta przy­sta­nę­ła, zer­ka­jąc na maga, który mimo mgły do­strzegł zmar­twie­nie w jej oczach. – Nie ozna­cza to jed­nak, że odkąd tu je­stem nie do­cho­dzi­ło do wy­pad­ków. – Przy­gry­zła kącik ust, przez mo­ment spra­wia­jąc wra­że­nie, jakby wa­ha­ła się, czy nie za­milk­nąć. – Mu­sisz zro­zu­mieć, że dzia­ła­ją­ce tu za­klę­cia tak dia­me­tral­nie róż­nią się od wszyst­kie­go, co nawet w świe­cie magów ucho­dzi za normę, że samo ich wy­kry­cie gra­ni­czy z nie­moż­li­wo­ścią, nie mó­wiąc już o prze­wi­dze­niu ich skut­ków. Igno­ru­ją­cy moje ostrze­że­nia przy­by­sze nie mieli żad­nych szans prze­trwać w tak groź­nym oto­cze­niu. A ja nie po­tra­fi­łam zro­bić nic, żeby ich ura­to­wać.

Męż­czy­zna rzu­cił jej po­waż­ne spoj­rze­nie, ale w żaden inny spo­sób nie za­re­ago­wał na to wy­zna­nie.

Od­wró­ciw­szy się, elfka przy­kuc­nę­ła i do­tknę­ła pal­cem wska­zu­ją­cym po­sadz­ki. W miej­scu, gdzie jej skóra ze­tknę­ła się z pod­ło­żem, po­ja­wi­ło się zimne, błę­kit­ne świa­teł­ko, od­ci­na­ją­ce się wy­raź­nie na tle wszech­obec­nej sza­ro­ści. Trzy­ma­jąc rękę sztyw­no wy­pro­sto­wa­ną, za­czę­ła ry­so­wać w po­wie­trzu pio­no­wą linię. Pa­trząc na to z boku miało się wra­że­nie, jakby do ja­rzą­ce­go się na ziemi punk­tu przy­twier­dzo­na była nitka, którą ko­bie­ta cią­gnę­ła w górę, bar­dzo uwa­ża­jąc, aby jej nie ze­rwać. Za­wie­sza­jąc w paru miej­scach nitkę na ob­ło­kach mgły, ufor­mo­wa­ła z niej zarys drzwi.

– Mam na­dzie­ję, że oka­żesz się roz­waż­niej­szy od swo­ich po­przed­ni­ków – oznaj­mi­ła, ob­ra­ca­jąc się z po­wro­tem w stro­nę maga. – Wo­la­ła­bym unik­nąć ko­lej­nych tra­ge­dii. – Uśmiech­nę­ła się smut­no i wska­za­ła dło­nią za sie­bie. – Tym razem bę­dziesz mu­siał pójść pierw­szy. Przej­ście za­mknie się po tym, jak je prze­kro­czę.

Męż­czy­zna pod­szedł do mi­go­czą­ce­go kształ­tu, przy­glą­da­jąc się ba­daw­czo two­rzą­cym go li­niom. Mru­żąc oczy, spró­bo­wał prze­nik­nąć wzro­kiem szare opary, które w tym miej­scu były wy­jąt­ko­wo gęste i spo­koj­nie mo­gły­by zo­stać uzna­ne za ciało stałe, gdyby nie ich po­wol­ne wi­ro­wa­nie. Zer­k­nął na elfkę, która ski­nę­ła za­chę­ca­ją­co głową.

– Nie martw się, na­stęp­ne po­miesz­cze­nie jest cał­ko­wi­cie bez­piecz­ne. Naj­gor­sza rzecz, jaka może cię tam spo­tkać, to po­śli­zgnię­cie się na ka­łu­ży atra­men­tu. Ja do­łą­czę do cie­bie za chwi­lę, muszę tylko spraw­dzić, czy mgła nie za­czę­ła roz­prze­strze­niać się na resz­tę sank­tu­arium.

Po tych sło­wach zro­bi­ła krok w tył, prze­mie­nia­jąc się w obłok szkar­łat­ne­go dymu, który po­mknął tam, skąd przy­szli. Od­pro­wa­dziw­szy ją wzro­kiem, Ary­sto­kles od­wró­cił się i wkro­czył w otu­lo­ne mgłą przej­ście.

Po do­tych­cza­so­wych prze­ży­ciach tego dnia przy­go­to­wał się men­tal­nie na ko­lej­ne oso­bli­wo­ści, toteż kom­plet­nie za­sko­czył go cha­rak­ter po­miesz­cze­nia, które wy­glą­da­ło na zu­peł­nie nor­mal­ną salę bi­blio­tecz­ną. A przy­naj­mniej taką, ja­kiej na­le­ża­ło­by się spo­dzie­wać po naj­więk­szej bi­blio­te­ce świa­ta. Rzędy po­dłuż­nych re­ga­łów cią­gnę­ły się aż do prze­ciw­le­głej ścia­ny i się­ga­ły su­fi­tu, tylko tro­chę niż­sze­go niż w po­zo­sta­łych kom­na­tach. Umiesz­czo­ne w spe­cjal­nych szy­nach dra­bi­ny za­pew­nia­ły do­stęp do gór­nych półek, a do­kład­nie na­prze­ciw­ko Ary­sto­kle­sa znaj­do­wa­ły się spi­ral­ne scho­dy. Po­roz­sta­wia­ne gdzie­nie­gdzie ławy i stoły za­wa­lo­ne były sto­sa­mi per­ga­mi­nu. Nad każ­dym z bla­tów uno­si­ła się krysz­ta­ło­wa kula wiel­ko­ści ludz­kiej głowy, ema­nu­ją­ca ła­god­nym bla­skiem.

Męż­czy­zna pod­szedł do naj­bliż­sze­go re­ga­łu, się­ga­jąc po pierw­szą książ­kę z brze­gu. Prze­je­chał dło­nią po spę­ka­nej skó­rze, w którą była opra­wio­na, marsz­cząc czoło na widok wy­pi­sa­ne­go srebr­nym atra­men­tem ty­tu­łu: ”TzζWäipp bv đlaͼ”.

Przej­rzaw­szy kilka pierw­szych stron, za­klął pod nosem, do­strze­ga­jąc, że wszyst­kie za­peł­nio­ne są nie­zro­zu­mia­łym beł­ko­tem. Za­czął prze­glą­dać są­sied­nie tomy, ale każdy z nich oka­zał się być rów­nie nie­czy­tel­ny. Nie mógł nawet spraw­dzić, do ja­kiej dzie­dzi­ny na­le­żą wer­to­wa­ne tek­sty, bo przy­twier­dzo­ne do półek ta­blicz­ki rów­nież uka­zy­wa­ły je­dy­nie cha­otycz­ne zlep­ki zna­ków.

Do­tarł­szy do skrzy­żo­wa­nia przejść mię­dzy re­ga­ła­mi, Ary­sto­kles przy­sta­nął koło sze­ro­kie­go biur­ka, oświe­tlo­ne­go mniej­szą wer­sję wi­dzia­nych wcze­śniej bia­łych krysz­ta­łów. Do­tknąw­szy sfery pal­cem, prze­su­nął ją w po­wie­trzu o kilka cali, lekko zdzi­wio­ny tym, jak chłod­na oka­za­ła się w do­ty­ku.

Pcha­jąc przed sobą kulę, pod­szedł do ko­lej­ne­go re­ga­łu. Już w pierw­szej chwi­li za­uwa­żył, że na grzbie­tach znaj­du­ją­cych się tu ksią­żek nie była wy­pi­sa­na ani jedna li­te­ra. Bra­ko­wa­ło też ja­kich­kol­wiek in­nych ozna­czeń, po­zwa­la­ją­cych ro­ze­znać się w dzie­siąt­kach wo­lu­mi­nów. Jak się jed­nak szyb­ko zo­rien­to­wał, nie ro­bi­ło to ja­kiejś szcze­gól­nej róż­ni­cy, bo skó­rza­ne opra­wy skry­wa­ły wy­łącz­nie setki pu­stych kar­tek. Rzu­ce­nie kilku szyb­kich za­klęć upew­ni­ło go, że nie ma do czy­nie­nia z żad­nym bez­barw­nym lub za­cza­ro­wa­nym tu­szem. Mimo to więk­szość ksiąg spra­wia­ła wra­że­nie dość zu­ży­tych, jakby ktoś wie­lo­krot­nie prze­wra­cał ich stro­ny.

Ary­sto­kles po­krę­cił głową, po­wo­li tra­cąc cier­pli­wość, gdy wtem uchwy­cił wzro­kiem coś dziw­ne­go. Ob­ró­ciw­szy się na pię­cie, prze­szedł kil­ka­na­ście kro­ków, po czym przy­klęk­nął, spo­glą­da­jąc z uwagą na po­sadz­kę. Ciem­ny kształt, któ­re­mu wcze­śniej nie po­świę­cił w ogóle uwagi, uzna­jąc go po pro­stu za cień re­ga­łu, wcale nie cof­nął się przed świa­tłem ema­nu­ją­cym z krysz­ta­ło­wej kuli.

Du­ma­jąc nad tym, dla­cze­go część pod­ło­gi zo­sta­ła po­ma­lo­wa­na na czar­no, męż­czy­zna ode­tchnął głę­bo­ko. Oczy roz­sze­rzy­ły mu się, kiedy spo­strzegł drob­ne fale wzbu­dzo­ne na gład­kiej po­wierzch­ni. W jed­nej chwi­li zro­zu­miał, że to, na co pa­trzy, nie jest wy­schnię­tą farbą, tylko ogrom­ną ka­łu­żą atra­men­tu, za­pew­ne po­cho­dzą­ce­go z tych wszyst­kich po­zba­wio­nych tre­ści tomów.

Po­wo­li tra­cąc już na­dzie­ję, że zdoła tu zna­leźć jakąś nor­mal­ną książ­kę, prze­mie­rzył sporą część sali, zanim w końcu do­pi­sa­ło mu szczę­ście. Po przy­glą­da­niu się przez nie­mal pół go­dzi­ny bez­ład­nej plą­ta­ni­nie zna­ków, sta­nął jak wryty, uj­rzaw­szy wresz­cie li­te­ry ukła­da­ją­ce się w lo­gicz­ny sens. Kiedy oka­za­ło się, że nie tylko ten jeden wo­lu­min, ale wszyst­kie spo­czy­wa­ją­ce na półce mają na grzbie­tach zro­zu­mia­łe wy­ra­zy, ledwo po­wstrzy­mał się, by nie sko­czyć z ra­do­ści.

Wziął do ręki pierw­szy z za­uwa­żo­nych tek­stów, za­ty­tu­ło­wa­ny ”Sło­wi­czy ry­cerz”. Szyb­kie prze­kart­ko­wa­nie księ­gi po­zwo­li­ło roz­po­znać w niej zbiór po­ema­tów. Ary­sto­kles odło­żył­by ją pew­nie od razu na miej­sce, gdyby nie zdo­bią­ca okład­kę ilu­stra­cja, już sama w sobie na­da­ją­ca książ­ce miano ar­cy­dzie­ła. Zbro­ja wi­docz­ne­go na niej ry­ce­rza od­bi­ja­ła świa­tło lampy ni­czym praw­dzi­wy, wy­po­le­ro­wa­ny metal, a spo­czy­wa­ją­cy na jego dłoni sło­wik wy­da­wał się tak re­al­ny, jakby w każ­dej chwi­li mógł roz­chy­lić dzio­bek i za­śpie­wać. Choć wi­ze­ru­nek ptasz­ka był nie więk­szy od dzie­cię­ce­go pa­znok­cia, przy wy­tę­żo­nym wzro­ku dało się nawet roz­róż­nić po­je­dyn­cze piór­ka two­rzą­ce bru­nat­ne skrzy­deł­ko. Z każdą se­kun­dą wpa­try­wa­nia się w ob­ra­zek męż­czy­zna od­kry­wał coraz wię­cej po­dob­nych de­ta­li, od in­kru­sta­cji po­kry­wa­ją­cych miecz ry­ce­rza po błysk mo­ne­ty prze­świ­tu­ją­cej przez dziur­kę w wi­szą­cej mu u pasa sa­kiew­ce. Cał­ko­wi­cie po­chło­nię­ty tym za­ję­ciem, o mało nie pod­sko­czył, gdy znie­nac­ka do­tarł doń ko­bie­cy głos.

– Za­chwy­ca­ją­ce, praw­da?

Wzdry­gnął się, pra­wie upusz­cza­jąc książ­kę. Bi­blio­te­kar­ka stała tuż obok, za­glą­da­jąc mu przez ramię. Ma­go­wi prze­mknę­ło przez myśl py­ta­nie, od jak dawna tam jest, ale zanim zdą­żył je zadać, znowu prze­mó­wi­ła, w ogóle nie za­uwa­ża­jąc jego gwał­tow­nej re­ak­cji.

– Ilu­stra­cje są zde­cy­do­wa­nie naj­więk­szą za­le­tą tego dzie­ła, choć sta­no­wi ono rów­nież cał­kiem przy­jem­ną lek­tu­rę. Po­zwa­la umy­sło­wi od­po­cząć po tym, jak zmę­czy się stu­dio­wa­niem ma­gicz­nych zwo­jów.

Nie chcąc dać po sobie po­znać, że serce wciąż mocno mu wali po na­głym po­ja­wie­niu się ko­bie­ty, Ary­sto­kles non­sza­lanc­ko stwier­dził – Nigdy dotąd nie zmę­czy­ło mnie ich czy­ta­nie. Do tej pory od­czu­wa­łem co naj­wy­żej nie­do­syt.

Elfka uśmiech­nę­ła się.

– W takim razie z pew­no­ścią po­lu­bisz to miej­sce. Nawet teraz znaj­du­je się tu dość wie­dzy, byś miał za­ję­cie na całe lata. A jeśli do­pi­sze nam szczę­ście, może uda się oca­lić jesz­cze wię­cej. – Po­gła­ska­ła dło­nią regał. – W tym seg­men­cie miesz­czą się głów­nie po­ema­ty, a także tek­sty fi­lo­zo­fów, za­rów­no tych po­wszech­nie zna­nych, jak i ta­kich, o któ­rych ist­nie­niu dawno już za­po­mnia­no.

Spoj­rza­ła ma­go­wi w oczy. – Oboje wiemy jed­nak, że nie tego szu­kasz. – Wy­cią­gnę­ła rękę do trzy­ma­nej przez męż­czy­znę kuli, która na­tych­miast po­fru­nę­ła ku niej. Mi­nąw­szy męż­czy­znę, elfka udała się w kie­run­ku, z któ­re­go przy­szedł. – Chodź. Za­pro­wa­dzę cię do celu twych po­szu­ki­wań.

Ary­sto­kles po­pa­trzył ostat­ni raz na pięk­ną ilu­stra­cję, lecz zanim zdą­żył odło­żyć ”Sło­wi­cze­go ry­ce­rza” na półkę, od­da­la­ją­ca się Bi­blio­te­kar­ka za­wo­ła­ła – Mo­żesz za­trzy­mać książ­kę, jeśli ci się spodo­ba­ła. Tutaj i tak tylko zbie­ra­ła­by kurz.

Męż­czy­zna wahał się przez mo­ment, zanim z lek­kim uśmie­chem wło­żył księ­gę to torby i po­dą­żył śla­dem prze­wod­nicz­ki.

Do­tarł­szy do scho­dów znaj­du­ją­cych się po­środ­ku sali, elfka od razu za­czę­ła się po nich wspi­nać. Mag już miał zro­bić to samo, ale za­marł wpół kroku, za­uwa­ża­jąc, iż drew­nia­ne stop­nie wio­dły rów­nież w dół. Uznał to za dość nie­ty­po­we, jako że elfy nie lu­bi­ły prze­by­wać pod zie­mią, a ich strze­li­ste zamki i pa­ła­ce bar­dzo rzad­ko po­sia­da­ły ja­kie­kol­wiek piw­ni­ce. Cie­kaw, co spro­wo­ko­wa­ło je do bu­do­wy jed­nej tutaj, spró­bo­wał zejść tro­chę niżej, lecz oka­za­ło się to nie­moż­li­we. Już przy pierw­szym kroku jego but za­trzy­mał się w po­wie­trzu, stu­ka­jąc cicho, jakby opadł na ka­mien­ną po­sadz­kę. Męż­czy­zna zmarsz­czył brwi i na­parł na nogę całym cię­ża­rem, lecz wciąż nie był w sta­nie prze­bić się przez nie­wi­dzial­ną ba­rie­rę. Po­sta­wiw­szy na niej drugą stopę pod­sko­czył dwu­krot­nie, czu­jąc się nieco dziw­nie, gdy lą­do­wał na prze­zro­czy­stym pod­ło­żu. Wtem przy­po­mniał sobie o Bi­blio­te­kar­ce. Spoj­rzał za sie­bie, aku­rat by zo­ba­czyć, jak wy­chy­la się ona zza słupa łą­czą­ce­go stop­nie i spo­glą­da nań z wy­raź­nie zmar­twio­ną miną.

– Nie radzę – ostrze­gła. Te pod­zie­mia nie były bez­piecz­nym miej­scem nawet za cza­sów funk­cjo­no­wa­nia bi­blio­te­ki. Le­piej się tam nie za­pusz­czać.

Po tych sło­wach pod­ję­ła wę­drów­kę w górę, ge­stem na­ka­zu­jąc, by uczy­nił to samo. Wspi­na­jąc się po wą­skich stop­niach, Ary­sto­kles sta­rał się ukry­wać od­czu­wa­ne wzbu­rze­nie, wpa­trzo­ny czuj­nym wzro­kiem w stopy wcho­dzą­cej przed nim ko­bie­ty. Do nie­daw­na wie­rzył jej za­pew­nie­niom, że wszy­scy do­tych­cza­so­wi przy­by­sze zgi­nę­li od za­klęć, po­zo­sta­wia­jąc ją jako je­dy­ną miesz­kan­kę bi­blio­te­ki. Teraz jed­nak wie­dział, że rze­czy­wi­stość przed­sta­wia­ła się zgoła ina­czej. Przez te kilka se­kund, które spę­dził na skra­ju wej­ścia do pod­zie­mi, po raz pierw­szy od mo­men­tu wej­ścia do sank­tu­arium wy­raź­nie czuł obec­ność nie tylko świe­żych za­klęć, ale rów­nież ży­wych istot.

– Czy wyż­sze pię­tra są bez­piecz­ne? – spy­tał, nie chcąc, by prze­dłu­żo­ne mil­cze­nie wy­da­ło się Bi­blio­te­kar­ce po­dej­rza­ne. – Wo­lał­bym ogra­ni­czyć się do tych sal, gdzie mo­je­mu życiu nic nie za­gra­ża.

– Bez obaw, ta część bu­dyn­ku zo­sta­ła cał­ko­wi­cie od­izo­lo­wa­na od resz­ty. Do­pó­ki nie bę­dziesz pró­bo­wał otwo­rzyć któ­rychś z za­pie­czę­to­wa­nych drzwi, nie spo­tka cię tu żadna krzyw­da. – Nagle elfka zre­flek­to­wa­ła się i pręd­ko do­da­ła – To nie groź­ba, lecz prze­stro­ga. Jeśli coś jest za­mknię­te, ist­nie­je po temu dobry powód. Z całej resz­ty mo­żesz jed­nak ko­rzy­stać do woli. Na pewno znaj­dziesz tu to, czego szu­kasz.

– Skąd ta pew­ność? – spy­tał męż­czy­zna, któ­re­go dłoń po­wę­dro­wa­ła w mię­dzy­cza­sie do wnę­trza skó­rza­nej torby, nie­po­strze­że­nie wy­cią­ga­jąc z niej kilka drob­nych przed­mio­tów i cho­wa­jąc je w kie­sze­ni na pier­si.

Do­tarł­szy na na­stęp­ną kon­dy­gna­cję, ko­bie­ta za­czę­ła pro­wa­dzić go przez salę do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cą tę, w któ­rej byli przed chwi­lą.

– Aby sku­tecz­nie strzec tego miej­sca, sta­ra­łam się do­wie­dzieć jak naj­wię­cej o każ­dym, kto pla­no­wał tu przy­być. Nie bra­ko­wa­ło wśród nich ta­kich, któ­rych za­mia­ry sta­no­wi­ły za­gro­że­nie dla zgro­ma­dzo­nej tu wie­dzy. Dla­te­go skru­pu­lat­nie wy­ma­zy­wa­łam wszel­kie ist­nie­ją­ce za­pi­ski do­ty­czą­ce sank­tu­arium, a także wspo­mnie­nia tych, któ­rzy zda­wa­li sobie spra­wę z jego ist­nie­nia.

– Jakim cudem zdo­ła­łaś osią­gnąć coś ta­kie­go?! – Ary­sto­kles sta­nął jak wryty. Szu­ka­jąc do­wo­dów na ist­nie­nie bi­blio­te­ki, sam nie raz od­niósł wra­że­nie, jakby ktoś ce­lo­wo usu­wał wszel­kie wzmian­ki o niej, ale tak na­praw­dę nigdy nie uwa­żał tego za wia­ry­god­ne wy­ja­śnie­nie. Nawet w ustach Bi­blio­te­kar­ki brzmia­ło ono ab­sur­dal­nie.

– Mu­sia­ła­byś jakoś zy­skać do­stęp do naj­pil­niej strze­żo­nych miejsc i umy­słów, jakie w ogóle ist­nie­ją. – Mag po­krę­cił głową, uśmie­cha­jąc się scep­tycz­nie. – Nie, cze­goś ta­kie­go nie da­ło­by się zro­bić. A już na pewno nie w po­je­dyn­kę.

Ko­bie­ta ob­ró­ci­ła się ku niemu, opie­ra­jąc rękę na dłu­gim re­ga­le.

– Nie byłam sama – oznaj­mi­ła, wska­zu­jąc ski­nie­niem za­peł­nio­ne to­ma­mi półki. – Bi­blio­te­ka mi po­mo­gła. Mó­wi­łam ci, że część tych ksiąg po­sia­da wła­sną świa­do­mość. I wszyst­kie z nich łączy jeden cel, który prze­ko­nał je do współ­pra­cy ze mną. Cel nie­ob­cy rów­nież nam, bytom z krwi i kości.

Elfka za­mil­kła na mo­ment, spo­glą­da­jąc z prze­dziw­ną czu­ło­ścią na opra­wio­ne w skórę tomy.

– One po pro­stu chcą prze­trwać. Chci­wość i głu­po­ta ras ma­ją­cych czel­ność na­zy­wać się ro­zum­ny­mi do­pro­wa­dzi­ła je do obec­ne­go, opła­ka­ne­go stanu. Całe sale pełne bez­cen­nych tek­stów ule­gły znisz­cze­niu, a miną ko­lej­ne wieki, zanim zdo­łam od­zy­skać wszyst­ko, co się osta­ło. – Ścią­gnę­ła brwi, coraz bar­dziej pod­no­sząc głos, aż wresz­cie wes­tchnę­ła i spu­ści­ła wzrok.

– Nikt tutaj nie chce ko­lej­nej ka­ta­stro­fy – po­wie­dzia­ła cicho, po czym do­da­ła już pew­niej­szym tonem – Dla­te­go zro­bi­li­śmy to, co było ko­niecz­ne, aby jej unik­nąć. Masz ab­so­lut­ną rację, żaden mag, choć­by naj­po­tęż­niej­szy, nie zdo­łał­by osią­gnąć cze­goś ta­kie­go. Jed­nak gdy wzię­ły się za to byty, dla któ­rych wie­dza jest tym, czym dla nas myśli i pa­mięć, ciało i krew… zwy­kłe ogra­ni­cze­nia prze­sta­ły mieć zna­cze­nie. Wojna po­mo­gła, przy­zna­ję… Więk­szość magów była zbyt za­ję­ta ci­ska­niem w sie­bie bły­ska­wic, by do­strzec inne, dużo sub­tel­niej­sze czary.

Wi­dząc minę męż­czy­zny, unio­sła w uspo­ka­ja­ją­cym ge­ście dło­nie. – Nie zro­bi­li­śmy ni­ko­mu krzyw­dy. Pa­ro­dnio­wy ból głowy i uprzy­krze­nie życia kilku hi­sto­ry­kom to chyba nie­wiel­ka cena za ochro­nę naj­więk­szej skarb­ni­cy wie­dzy w dzie­jach, nie są­dzisz?

Ary­sto­kles mruk­nął po­twier­dza­ją­co, prze­jeż­dża­jąc dło­nią po grzbie­tach ksią­żek i ukrad­kiem wsu­wa­jąc mię­dzy dwie z nich fio­le­to­wy krysz­tał. Taki sam zdą­żył już umie­ścić na re­ga­le przy scho­dach. Zmarsz­czył czoło, spo­glą­da­jąc z po­wro­tem na roz­mów­czy­nię.

– Mó­wi­łaś, że nie­któ­rym udało się tu jed­nak do­trzeć.

– Zga­dza się. – Na twarz elfki po­wró­cił uśmiech. – Ale nie przez nasze prze­ocze­nie. Nikt, wli­cza­jąc cie­bie, Ary­sto­kle­sie, nie tra­fił tu przy­pad­ko­wo.

Na tym eta­pie maga nie dzi­wił już fakt, że Bi­blio­te­kar­ka wie, jak się na­zy­wa, co nie zna­czy, że nie po­czuł lek­kie­go ukłu­cia nie­po­ko­ju. Nie dał jed­nak tego po sobie po­znać.

– Od dawna szu­kam osób, które za­słu­gu­ją na ko­rzy­sta­nie z darów tego miej­sca i mo­gły­by mi pomóc przy­wró­cić jego dawną świet­ność. – En­tu­zjazm wi­docz­ny w szma­rag­do­wych oczach nagle zgasł, a ko­bie­ta spu­ści­ła wzrok. – Może gdy­bym ostroż­niej do­bie­ra­ła tych, któ­rych da­wa­łam tu przy­stęp, nie do­szło­by do wielu śmier­ci.

– Prze­szło­ści nie da się zmie­nić, a roz­pa­cza­nie nad nią do ni­cze­go nie pro­wa­dzi. – Męż­czy­zna po­gła­dził się po bro­dzie, omia­ta­jąc spoj­rze­niem za­peł­nio­ne księ­ga­mi półki. – Teraz liczy się to, że dzię­ki twoim wy­sił­kom cała ta wie­dza prze­trwa­ła.

– A więc ro­zu­miesz! – Ob­li­cze ko­bie­ty na­tych­miast się roz­pro­mie­ni­ło. Kla­snę­ła w dło­nie i ob­ró­ci­ła się za­ma­szy­ście do tyłu. – Chodź, chcia­ła­bym ci coś po­ka­zać – rzu­ci­ła ra­do­śnie przez ramię.

Za­pro­wa­dzi­ła maga w głąb sali, gdzie re­ga­ły ustę­po­wa­ły miej­sca du­że­mu po­de­sto­wi z czar­ne­go mar­mu­ru. Wzdłuż jego kra­wę­dzi w rów­nych od­stę­pach wzno­si­ły się krysz­ta­ło­we igli­ce, lekko wy­gię­te ku środ­ko­wi kręgu i po­kry­te zło­ty­mi in­skryp­cja­mi. Znacz­nie więk­sze, ja­skra­wo­nie­bie­skie sym­bo­le oka­la­ły ich pod­sta­wy, łą­cząc je ze sobą ni­czym ogni­wa łań­cu­cha. Wszyst­ko to two­rzy­ło bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ną kon­struk­cję, którą Ary­sto­kles na­tych­miast roz­po­znał.

– Por­tal – stwier­dził z lek­kim zdzi­wie­niem. – Dokąd?

– Zaraz się prze­ko­nasz. – Elfka zo­sta­wi­ła krysz­ta­ło­wą kulę za­wie­szo­ną w po­wie­trzu, a na­stęp­nie wkro­czy­ła na pod­wyż­sze­nie i spoj­rza­ła wy­cze­ku­ją­co na to­wa­rzy­sza, który po krót­kim wa­ha­niu do niej do­łą­czył.

Palce Bi­blio­te­kar­ki roz­cza­pie­rzy­ły się, a jej blade ra­mio­na po­wę­dro­wa­ły w górę, spra­wia­jąc że krysz­ta­ły roz­bły­sły stru­ga­mi zim­ne­go świa­tła. Wy­ła­do­wa­nia elek­trycz­ne za­czę­ły prze­ska­ki­wać z trza­skiem mię­dzy igli­ca­mi a pa­znok­cia­mi ko­bie­ty, gdy ta w mil­czą­cym sku­pie­niu ob­ra­ca­ła się do­ko­ła, po kolei na­kie­ro­wu­jąc dłoń na każdy z krysz­ta­łów i lekko zmie­nia­jąc jego barwę.

Do­ko­naw­szy przy­go­to­wań, opu­ści­ła ręce i przy­klę­kła na czar­nej pły­cie, do­ty­ka­jąc sa­me­go jej cen­trum. Roz­legł się gło­śny szum, a świat mo­men­tal­nie stra­cił ostrość, jakby po­wie­trze wokół po­de­stu zmęt­nia­ło. Mag po­czuł prze­dziw­ną sen­sa­cję to­wa­rzy­szą­cą te­le­por­ta­cji, kiedy jego ciało zda­wa­ło się jed­no­cze­śnie stać w miej­scu i le­cieć z ogrom­ną pręd­ko­ścią. Trwa­ło to za­le­d­wie parę se­kund, po upły­nię­ciu któ­rych Bi­blio­te­kar­ka wy­pro­sto­wa­ła się, a mag ode­tchnął głę­bo­ko. Do­tar­li do celu.

Pod sto­pa­mi dalej mieli czar­ną płytę, ze wszyst­kich stron oto­czo­ną teraz jakąś opa­li­zu­ją­cą po­wierzch­nią, przy­po­mi­na­ją­cą wiel­ką bańkę my­dla­ną. Uszy wy­peł­niał im świsz­czą­cy sze­lest, a prze­strzeń do­oko­ła wciąż skła­da­ła się z kłę­bo­wi­ska roz­ma­za­nych barw, wa­ha­ją­cych się mię­dzy sza­ro­ścią a żół­cią. Wszyst­ko to spra­wia­ło wra­że­nie, jakby ota­cza­ła ich chma­ra ogrom­nych ciem, zwa­bio­nych świa­tłem krysz­ta­ło­wych iglic i sza­mo­czą­cych się bez­wład­nie wokół przej­rzy­stej ba­rie­ry. Kiedy widok ten nie zmie­nił się przez dłuż­szą chwi­lę, Ary­sto­kles po­pa­trzył py­ta­ją­co na Bi­blio­te­kar­kę.

– Cięż­ko się cze­go­kol­wiek do­czy­tać, nie­praw­daż? – stwier­dzi­ła z uśmie­chem, od­wza­jem­nia­jąc spoj­rze­nie. Męż­czy­zna zmarsz­czył brwi i po­now­nie objął wzro­kiem roz­gry­wa­ją­cy się wokół chaos, ale nawet po przej­ściu na skraj po­de­stu nie zdo­łał wy­pa­trzyć ni­cze­go kon­kret­ne­go w wi­ru­ją­cej masie ko­lo­rów. Zmie­ni­ło się to do­pie­ro, gdy elfka do­tknę­ła szczy­tu ochron­ne­go pola. Po opa­li­zu­ją­cej tafli prze­mknę­ły ła­god­ne fale, a wi­docz­ne za nią nie­wy­raź­ne kształ­ty za­czę­ły zwal­niać. W końcu zmniej­szy­ły swą pręd­kość na tyle, by mag mógł je wresz­cie roz­po­znać.

Kart­ki. Dzie­siąt­ki, setki ty­się­cy kar­tek o róż­nych roz­mia­rach, fak­tu­rze i tre­ści or­bi­to­wa­ło wokół por­ta­lu, kom­plet­nie prze­sła­nia­jąc wszyst­ko inne. Prze­czy­taw­szy szyb­ko parę li­ni­jek z su­ną­cych mu przed twa­rzą tek­stów, Ary­sto­kles po­czął gło­wić się nad tym, jakim cudem wcze­śniej­szy pęd nie ro­ze­rwał ich wszyst­kich na strzęp­ki. Z roz­my­ślań wy­rwa­ła go Bi­blio­te­kar­ka, po­now­nie stu­ka­jąc pal­cem w ma­gicz­ną ba­rie­rę i wzna­wia­jąc sze­lesz­czą­cy cy­klon.

– To, co przed chwi­lą wi­dzia­łeś, sta­no­wi­ło je­dy­nie spo­wol­nio­ną pro­jek­cję stanu, który trwa tu nie­prze­rwa­nie od dnia ka­ta­stro­fy. Spo­śród pię­ciu wież sank­tu­arium tylko ta jedna za­cho­wa­ła się w ca­ło­ści, ale wy­wo­ła­ne za­klę­cia­mi wi­chry do­szczęt­nie zde­wa­sto­wa­ły prze­cho­wy­wa­ne tu zbio­ry, roz­ry­wa­jąc je na ka­wa­łecz­ki nie więk­sze od dro­bi­nek kurzu. Do­pie­ro po kilku stu­le­ciach sy­tu­acja ule­gła zmia­nie. – Ko­bie­ta za­mil­kła na mo­ment, roz­glą­da­jąc się z ckli­wym uśmie­chem. – Nawet czę­ścio­we za­pa­no­wa­nie nad tym cha­osem za­ję­ło im wieki, ale w pew­nym mo­men­cie książ­ki same za­czę­ły się uzdra­wiać. Bez żad­ne­go wspar­cia z ze­wnątrz, ni­czym żywe isto­ty, opa­tru­ją­ce wza­jem­nie swe rany i pod czułą opie­ką współ­bra­ci wra­ca­ją­ce do zdro­wia.

Z ob­li­cza elfki ema­no­wał szcze­ry za­chwyt.

– Jak pew­nie za­uwa­ży­łeś, pro­ces ich le­cze­nia nie do­biegł jesz­cze końca. Na razie zdo­ła­ły je­dy­nie po­skła­dać się w pełne stro­ny i oba­wiam się, że jeśli po­zo­sta­ną w tej za­wie­ru­sze, nie dadzą rady osią­gnąć nic wię­cej. Po­trze­bu­ją na­szej po­mo­cy.

Po tych sło­wach cof­nę­ła się dwa kroki, ge­stem na­ka­zu­jąc męż­czyź­nie odejść na bok. Z za­sty­głą w wy­ra­zie in­ten­syw­ne­go sku­pie­nia twa­rzą wbiła wzrok w wi­ru­ją­cy gąszcz kar­tek, wo­dząc oczy­ma z miej­sca na miej­sce, jakby ja­kimś cudem była w sta­nie wy­szu­kać w tym cha­osie jakąś kon­kret­ną stro­ni­cę. Naj­wy­raź­niej osią­gnąw­szy swój cel, jed­nym płyn­nym ru­chem cof­nę­ła ramię, na co ze świsz­czą­ce­go wiru rze­czy­wi­ście wy­fru­nął po­je­dyn­czy świ­stek, prze­ni­ka­jąc przej­rzy­stą ba­rie­rę i za­trzy­mu­jąc się tuż przed ko­bie­tą, która rzu­ci­ła szyb­kie spoj­rze­nie na Ary­sto­kle­sa.

– Za­pro­wa­dzi­łam cię tutaj, żebyś mógł zo­ba­czyć, jak wy­glą­da moja praca. Jeśli zde­cy­du­jesz się tu zo­stać, to nie ukry­wam iż liczę na to, że tro­chę mi w niej po­mo­żesz.

Zwró­ciw­szy twarz z po­wro­tem w stro­nę le­wi­tu­ją­ce­go przed nią tek­stu, prze­czy­ta­ła go w ciągu paru se­kund, z czego więk­szość po­świę­ci­ła na po­dzi­wia­nie or­na­men­tal­ne­go ini­cja­łu. Szyb­kość, z jaką po­ru­sza­ły się oczy elfki, z ja­kie­goś po­wo­du wy­da­ła się ma­go­wi nie tylko nie­na­tu­ral­na, ale wręcz upior­na. Wra­że­nie to trwa­ło jed­nak za­le­d­wie chwi­lę, pręd­ko za­stą­pio­ne przez au­ten­tycz­ny po­dziw i lekką nutkę za­zdro­ści.

Skoń­czyw­szy lek­tu­rę, Bi­blio­te­kar­ka pstryk­nę­ła pal­ca­mi. Zżółk­nię­te stro­ni­ce naj­pierw po­je­dyn­czo, a póź­niej w coraz więk­szej ilo­ści wla­ty­wa­ły w obręb por­ta­lu, gdzie za­czy­na­ły krą­żyć wokół ko­bie­ty, mo­men­ta­mi nie­mal cał­ko­wi­cie prze­sła­nia­jąc jej syl­wet­kę. Wzbu­dza­ne przez nie po­wie­wy roz­wi­chrza­ły szkar­łat­ne włosy i tar­ga­ły lek­kim ma­te­ria­łem sukni, któ­rej rąbek raz za razem po­dry­gi­wał ku górze. Do­pie­ro po ja­kimś cza­sie Ary­sto­kles zdo­łał za­uwa­żyć po­rzą­dek w po­zor­nie cha­otycz­nym ruchu kar­tek, me­to­dycz­nie do­pa­so­wu­ją­cych się do sie­bie na­wza­jem, by w ciągu kil­ku­na­stu se­kund skom­ple­to­wać opa­słe to­mi­sko, które za­wi­sło nie­ru­cho­mo w po­wie­trzu.

– W rze­czy­wi­sto­ści jest to znacz­nie prost­sze, niż się wy­da­je. Książ­ki same do­brze wie­dzą, co na­le­ży zro­bić, trze­ba im je­dy­nie tro­chę pomóc. Mu­sisz jed­nak przy­znać, że wy­glą­da to cał­kiem efek­tow­nie, czyż nie?

Mag ski­nął z uzna­niem głową.

– No cóż, myślę że na razie wy­star­czy. – Schy­liw­szy się, Bi­blio­te­kar­ka znów po­ło­ży­ła dłoń na czar­nym mar­mu­rze. Za­szu­mia­ło, a krysz­ta­ło­we igli­ce bły­snę­ły ostat­ni raz i w mgnie­niu oka zna­leź­li się z po­wro­tem w sali, w któ­rej roz­po­czę­ła się ich po­dróż.

Zstą­piw­szy na szarą po­sadz­kę, męż­czy­zna ru­szył wol­nym kro­kiem wzdłuż kra­wę­dzi po­stu­men­tu, przy­glą­da­jąc się wy­ry­tym na nim in­skryp­cjom. Uno­sząc na mo­ment wzrok, do­strzegł jak jego prze­wod­nicz­ka od­sta­wia le­wi­tu­ją­cą księ­gę na sto­ją­cy opo­dal regał. Nie od­ry­wa­jąc od niej oczu, wy­do­był z kie­sze­ni fio­le­to­wy krysz­tał, cho­wa­jąc go w dłoni dzier­żą­cej ko­stur.

– To… co teraz? – spy­tał, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę.

– Po­my­śla­łam, że bę­dziesz chciał sa­me­mu się tu tro­chę po­krę­cić. Pew­nie nie mo­żesz się do­cze­kać, by przej­rzeć cho­ciaż część ksią­żek. Nie krę­puj się, wszyst­kie są do two­jej dys­po­zy­cji. No chyba że masz do mnie naj­pierw ja­kieś py­ta­nia. – Ko­bie­ta ob­ró­ci­ła się przo­dem do maga, spla­ta­jąc ręce za ple­ca­mi.

– Tak wła­ści­wie to mam. – Stuk­nął czub­kiem ko­stu­ra w po­dest. – Za­sta­na­wia mnie spo­sób dzia­ła­nia tego por­ta­lu. Wi­dzia­łem już takie i wiem mniej wię­cej, jak dzia­ła­ją. Two­rzą tunel…

– Zmie­rzasz do tego, że po­trzeb­ne są dwa? – Bi­blio­te­kar­ka uśmiech­nę­ła się, jakby do­sko­na­le zda­wa­ła sobie spra­wę, co nęka roz­mów­cę.

Ary­sto­kles ski­nął głową. – Je­stem pe­wien, że cały ten czas prze­by­wa­li­śmy w tym samym por­ta­lu. Ale to prze­cież nie­moż­li­we! Nawet gdyby zdo­ła­ło się jakoś otwo­rzyć przej­ście, po­je­dyn­czy por­tal pro­wa­dził­by do­ni­kąd.

– Rze­czy­wi­ście, w nor­mal­nych wa­run­kach tak to wła­śnie wy­glą­da. – Elfka ze­szła z po­de­stu. – I gdyby nie trwa­ją­ce tutaj wa­run­ki, taka ma­chi­na nie mia­ła­by racji bytu. Dla­te­go też za­sięg por­ta­lu jest bar­dzo ogra­ni­czo­ny. Nie obej­mu­je nawet całej do­li­ny sank­tu­arium, tylko te czę­ści bi­blio­te­ki, gdzie skle­pie­nie i ścia­ny wciąż są kom­plet­ne. Otóż wi­dzisz, kon­struk­cja…

Wy­słu­chu­jąc jej ob­ja­śnień na temat bu­do­wy i dzia­ła­nia por­ta­lu, Ary­sto­kles od­cze­kał jakiś czas, sta­ra­jąc się oka­zy­wać jak naj­więk­sze za­in­te­re­so­wa­nie, po czym nie­po­strze­że­nie ak­ty­wo­wał trzy­ma­ny krysz­tał. Na­tych­miast za­uwa­żył re­ak­cję ko­bie­ty, która prze­rwa­ła wywód wpół słowa i drgnę­ła, jakby ktoś ją nagle uszczyp­nął. Wstrzy­mał od­dech, czu­jąc ro­sną­ce na­pię­cie, a gdy cisza cią­gnę­ła się już przez pięć dłu­gich se­kund, ode­zwał się lekko żar­to­bli­wym tonem – Za­po­mnia­łaś nazwy któ­re­goś ze skład­ni­ków za­gęsz­cza­cza eteru? Bo jeśli ko­rzy­sta­łaś z me­to­dy…

– Nie. – Bi­blio­te­kar­ka ścią­gnę­ła brwi i obej­rza­ła się przez ramię. Kiedy unio­sła ręce, roz­cza­pie­rza­jąc palce na kształt szpo­nów, męż­czy­zna po­czuł prze­cho­dzą­cy mu po ple­cach dreszcz. Przez mo­ment był pe­wien, że jed­nak źle oce­nił sy­tu­ację i roz­mów­czy­ni po­trak­tu­je go ja­kimś za­klę­ciem, lecz ona prze­krę­ci­ła tylko głowę, jakby na­słu­chu­jąc.

– Coś się stało? – spy­tał, przy­wo­łu­jąc na twarz wyraz po­waż­ne­go, w dużej mie­rze szcze­re­go nie­po­ko­ju. Elfka po­pa­trzy­ła nań lekko zdez­o­rien­to­wa­nym wzro­kiem, ale pręd­ko się opa­mię­ta­ła, spo­koj­nym gło­sem oznaj­mia­jąc – Skąd­że, wszyst­ko jest w jak naj­lep­szym po­rząd­ku. Po pro­stu po­ja­wi­ła się pewna… kom­pli­ka­cja, wy­ma­ga­ją­ca mojej uwagi. Nic groź­ne­go! – za­pew­ni­ła, wi­dząc minę to­wa­rzy­sza. – Ale nasza dys­ku­sja bę­dzie mu­sia­ła po­cze­kać. Zatem pro­szę, roz­gość się i czy­taj do woli, a ja wrócę, gdy tylko upo­ram się z tym pro­ble­mem.

Zro­bi­ła krok w tył, znów prze­obra­ża­jąc się w smugę szkar­łat­ne­go dymu, która od­fru­nę­ła w dal, po kilku se­kun­dach skrę­ca­jąc za jeden z re­ga­łów. Ary­sto­kles jesz­cze przez chwi­lę wbi­jał wzrok w miej­sce, gdzie znik­nę­ła, po czym za­mknął oczy i ode­tchnął głę­bo­ko. Nagle zro­dzi­ła się w nim myśl o za­nie­cha­niu planu i unik­nię­ciu dal­sze­go ry­zy­ka, ale sta­now­czo wy­parł ją z umy­słu. Więk­sze ry­zy­ko po­dej­mo­wał­by, po­zo­sta­jąc w sank­tu­arium bez świa­do­mo­ści, co tak na­praw­dę się tu dzia­ło.

Się­gnął do kie­sze­ni skry­wa­ją­cej ostat­nie dwa krysz­ta­ły. Chwy­ciw­szy pierw­szy z nich, od­cze­kał aż pur­pu­ro­wy blask za­sy­gna­li­zu­je dzia­ła­nie za­klę­cia, po czym ci­snął nim z całej siły w głąb sali. Klej­not nie zdą­żył nawet ude­rzyć o któ­rąś z półek, nim po­chło­nął go krót­ki błysk, po­prze­dzo­ny stłu­mio­nym trza­skiem. Wy­jąw­szy drugi krysz­tał, mag zmiaż­dżył go w dłoni, czemu to­wa­rzy­szył nie­przy­jem­ny chrzęst, po czym roz­sy­pał po­wsta­ły pro­szek na po­wierzch­ni czar­ne­go po­de­stu.

Nie zwle­ka­jąc ani chwi­li dłu­żej, po­pę­dził w kie­run­ku scho­dów. Nie wie­dział, ile do­kład­nie ma czasu. Stra­te­gicz­nie roz­miesz­czo­ne krysz­ta­ły po­win­ny siać teraz zamęt w całym bu­dyn­ku, lo­so­wo te­le­por­tu­jąc się z miej­sca na miej­sce i trza­ska­jąc do­oko­ła te­le­ki­ne­zą. Wąt­pił, by nawet ktoś taki jak Bi­blio­te­kar­ka szyb­ko po­ra­dził sobie z ich wy­śle­dze­niem i zneu­tra­li­zo­wa­niem. Za­kła­dał jed­nak, że prę­dzej czy póź­niej jej się to uda. Nie spo­sób było prze­wi­dzieć, co sta­nie się póź­niej. Wszyst­ko za­le­ża­ło od tego, czego uda mu się w mię­dzy­cza­sie do­wie­dzieć.

Wresz­cie sta­nął na skra­ju nie­wi­dzial­nej ba­rie­ry blo­ku­ją­cej drogę do pod­zie­mi. Odkąd tylko ją na­po­tkał, jakaś część jego umy­słu nie­ustan­nie zaj­mo­wa­ła się ob­my­śla­niem spo­so­bu na jej prze­kro­cze­nie. Usta­wiw­szy ko­stur po­zio­mo, po­zwo­lił mu za­wi­snąć w po­wie­trzu, po czym za­czął ak­ty­wo­wać wid­nie­ją­ce na nim sym­bo­le, spa­ja­jąc je dzie­siąt­ka­mi pro­stych linii, na któ­rych wy­ry­so­wy­wał pa­znok­cia­mi do­dat­ko­we runy i cyfry. Po­łą­czyw­szy w ten spo­sób jakąś jedną trze­cią zna­ków po­kry­wa­ją­cych sę­ka­tą po­wierzch­nię, chwy­cił laskę obu­rącz i wal­nął nią z im­pe­tem w prze­szko­dę. Drew­no od­sko­czy­ło, jakby rąb­nę­ło o ścia­nę, a przez lewe ramię męż­czy­zny prze­bie­gła bły­ska­wi­ca bólu. Za­klął, po­trzą­sa­jąc kilka razy ręką, aby po­zbyć się nie­przy­jem­ne­go mro­wie­nia. Zmie­nił uło­że­nie czę­ści zna­ków, do­da­jąc dwa nowe, a na­stęp­nie za­mach­nął się i po­now­nie ude­rzył.

Tym razem za­dzia­ła­ło. Czu­bek ko­stu­ra bez żad­ne­go oporu prze­nik­nął po­wie­trze, od­bi­ja­jąc się do­pie­ro po stuk­nię­ciu o stop­nie. Ary­sto­kles skwi­to­wał suk­ces za­do­wo­lo­nym uśmie­chem i wzno­wił wę­drów­kę w dół. Już po paru kro­kach mu­siał rzu­cić ko­lej­ne za­klę­cie, żeby roz­ja­śnić pa­nu­ją­cy wokół mrok. Pod pal­ca­mi, któ­ry­mi dotąd przy­trzy­my­wał się po­rę­czy, teraz czuł śli­ską, lo­do­wa­tą wil­goć po­kry­wa­ją­cą ścia­ny. W miarę jak zstę­po­wał coraz głę­biej, mu­siał po­chy­lać głowę, by nie szo­ro­wać nią po su­fi­cie, a od­po­wied­nie ma­new­ro­wa­nie laską, któ­rej prze­cież nie mógł zo­sta­wić, sta­no­wi­ło praw­dzi­we wy­zwa­nie. W zim­nej, klau­stro­fo­bicz­nej prze­strze­ni każda se­kun­da cią­gnę­ła się nie­mi­ło­sier­nie długo, więc mogło to być je­dy­nie złu­dze­niem, ale męż­czy­zna miał wra­że­nie, że po­ko­nał od­po­wied­nik pra­wie dzie­się­ciu kon­dy­gna­cji, zanim do­tarł do końca scho­dów.

Za­czy­na­ją­cy się w tym punk­cie tunel nie był już tak cia­sny, co nie zna­czy­ło by­naj­mniej, że wy­glą­dał przy­tul­nie. Przy­świe­ca­jąc sobie ko­stu­rem, mag omiótł spoj­rze­niem pusty ko­ry­tarz, który sko­ja­rzył mu się z gar­dzie­lą ja­kiejś be­stii, cza­ją­cej się od wie­ków w trze­wiach ziemi. Wzdry­gnął się i ode­pchnął te myśli na bok, żwa­wym kro­kiem ru­sza­jąc na­przód.

W prze­ci­wień­stwie do resz­ty bi­blio­te­ki, gdzie wszyst­ko wy­ko­na­ne było z nie­zwy­kłą sta­ran­no­ścią i kunsz­tem, to przej­ście pre­zen­to­wa­ło się dość to­por­nie. Idąc, mu­siał bar­dzo uwa­żać, by nie po­tknąć się o jedną z licz­nych nie­rów­no­ści tego, co tylko z dużą dozą wy­ro­zu­mia­ło­ści mógł­by okre­ślić mia­nem chod­ni­ka.

Po­wie­trze w przej­ściu stop­nio­wo ro­bi­ło się coraz cięż­sze, aż w końcu mu­siał rzu­cić za­klę­cie oczysz­cza­ją­ce, aby móc iść dalej. Tknię­ty na­głym prze­czu­ciem, przy­ćmił ma­gicz­ny sym­bol. Za­miast znik­nąć w ciem­no­ściach, za­ry­sy ścian po­zo­sta­ły lekko wi­docz­ne, roz­ja­śnio­ne ła­god­ną po­świa­tą bi­ją­cą z głębi tu­ne­lu. Zda­jąc się na to ta­jem­ni­cze świa­tło, mag nie ak­ty­wo­wał z po­wro­tem runy, kon­ty­nu­ując wę­drów­kę w upior­nym, zie­lon­ka­wym pół­mro­ku. W końcu do­tarł do za­krę­tu, po któ­re­go po­ko­na­niu od­sło­ni­ła się przed nim sze­ro­ka ja­ski­nia. Przy­sta­nąw­szy w miej­scu, ro­zej­rzał się uważ­nie, czu­jąc prze­cho­dzą­cy wzdłuż krę­go­słu­pa dreszcz.

Pod­ło­że groty przy­kry­wa­ła war­stwa ciem­nych opa­rów, z któ­rych wy­ła­nia­ły się rzędy zma­to­wia­łych po­stu­men­tów, bę­dą­cych źró­dłem do­strze­żo­nej prze­zeń łuny. Co jakiś czas kłęby smo­li­stej mgły uno­si­ły się i wi­ro­wa­ły, jakby ja­kieś stwo­rze­nia bez­gło­śnie prze­my­ka­ły pod jej po­wierzch­nią. Nie to jed­nak spra­wi­ło, że na rę­kach Ary­sto­kle­sa po­ja­wi­ła się gęsia skór­ka.

Na każ­dym z pod­wyż­szeń le­ża­ło ciało. W sumie pra­wie dwu­dzie­stu męż­czyzn i ze dwie, trzy ko­bie­ty. Część naga, część odzia­na w zbro­je i po­sza­rza­łe szaty bądź też je­dy­nie ich strzęp­ki, tylko w nie­wiel­kim stop­niu za­kry­wa­ją­ce blade, za­pad­nię­te torsy. Ską­pa­na w zgni­ło­zie­lo­nym bla­sku skóra nada­wa­ła po­sta­ciom wy­gląd to­piel­ców, wy­sta­wio­nych na ka­ta­fal­kach w tym pod­ziem­nym mau­zo­leum.

Mu­sia­ła minąć dłuż­sza chwi­la, zanim mag zdo­łał otrzą­snąć się z lo­do­wa­tej grozy, która zmro­zi­ła mu umysł. Prze­łknąw­szy ślinę, pod­szedł do naj­bliż­sze­go po­de­stu, zmu­sza­jąc się, by do­kład­nie obej­rzeć roz­cią­gnię­te na nim zwło­ki. Jego spoj­rze­nie po­wo­li po­wę­dro­wa­ło od zżółk­nię­tych pa­znok­ci nóg aż do sfla­cza­łych ra­mion, po­kry­tych czar­ny­mi pla­ma­mi. Wy­trzesz­czył oczy, nagle do­strze­ga­jąc de­li­kat­ne po­ru­sze­nie klat­ki pier­sio­wej.

Wzdry­gnął się i jesz­cze raz ob­rzu­cił wzro­kiem spo­czy­wa­ją­ce do­oko­ła po­sta­ci, które po­cząt­ko­wo błęd­nie za­li­czył do grona umar­łych. Teraz, kiedy pierw­szy szok już minął, a jego myśli za­czę­ły od­zy­ski­wać kla­row­ność, znowu wy­czu­wał nikłą aurę życia, któ­rej śla­dem tu tra­fił.

– Życia, czy może ra­czej we­ge­ta­cji – mruk­nął po­nu­ro, kła­dąc dłoń na czole le­żą­ce­go przed nim nie­szczę­śni­ka. Skrzy­wił się, wni­ka­jąc do jaźni czło­wie­ka, któ­re­go umysł oka­zał się być w jesz­cze gor­szym sta­nie niż przy­po­mi­na­ją­ce trupa ciało. Za­ry­sy wspo­mnień i emo­cji zle­wa­ły się w jedno wiel­kie bagno, które już dawno prze­sta­ło two­rzyć co­kol­wiek, co można by na­zwać osobą. Nie chcąc uto­nąć w tym po­sęp­nym grzę­za­wi­sku, mag wy­co­fał się, z pew­nym wy­sił­kiem opa­no­wu­jąc od­czu­wa­ne jesz­cze przez chwi­lę mdło­ści i za­wro­ty głowy.

Otrzą­snąw­szy się, po­pa­trzył na są­sied­nie pod­wyż­sze­nie, za­ję­te przez wy­so­kie­go, okry­te­go płasz­czem osob­ni­ka, któ­re­go po­marsz­czo­ną twarz oka­la­ły kępki si­wych wło­sów. Ary­sto­kles uniósł brwi, do­strze­ga­jąc szpi­cza­ste końce uszu wy­sta­ją­ce spo­mię­dzy rzad­kich ko­sm­ków. Wstrzy­mał od­dech, do głębi wstrzą­śnię­ty fak­tem, że ze­sta­rza­łe ob­li­cze, na które spo­glą­dał, na­le­ża­ło do elfa. Nie na­le­żał do szcze­gól­nych wiel­bi­cie­li tej rasy, ale szcze­rze lękał się tego, co zdo­ła­ło spro­wa­dzić jedną z tych dłu­go­wiecz­nych istot do tak ża­ło­snej formy. Po kolei roz­chy­lił pal­ca­mi opuch­nię­te po­wie­ki, od­sła­nia­jąc po­sta­wio­ne w słup i strasz­li­wie prze­krwio­ne oczy. Spró­bo­wał zaj­rzeć do świa­do­mo­ści męż­czy­zny, tak jak to zro­bił z po­przed­nim, ale nie­mal na­tych­miast mu­siał zre­zy­gno­wać z tego za­mia­ru. Wy­star­czył krót­ki prze­błysk tego, w co prze­obra­ził się pra­sta­ry umysł, by upew­nić się, że nie ma tam nic, co da­ło­by się ura­to­wać.

– A jed­nak ty rów­nież wciąż ży­jesz – wy­szep­tał pod nosem. – Dla­cze­go?

Nie są­dził, by te pół­mar­twe osoby co­kol­wiek jesz­cze czuły, więc ich stan ra­czej nie peł­nił funk­cji ja­kiejś per­wer­syj­nej kary bądź tor­tur.

– Nie, musi być coś wię­cej… – wy­mam­ro­tał, po­cie­ra­jąc ma­chi­nal­nie brodę. Przy­kuc­nąw­szy, za­czął przy­glą­dać się po­stu­men­to­wi, na któ­rym le­ża­ło naj­bliż­sze ciało. Gład­ki ma­te­riał na całej dłu­go­ści ema­no­wał po­świa­tą, która nawet skó­rze maga nada­wa­ła nie­zdro­wy, tru­pio­zie­lo­ny od­cień. Wy­cią­gnął rękę, chcąc spraw­dzić, jaką tem­pe­ra­tu­rę ma ta dziw­na sub­stan­cja, ale w ostat­niej chwi­li się za­wa­hał. Ta szma­rag­do­wa tafla z ja­kie­goś po­wo­du dzia­ła­ła nań jesz­cze bar­dziej od­strę­cza­ją­co niż roz­kła­da­ją­ce się wokół żywe zwło­ki. Nie po­tra­fił okre­ślić, skąd brało się to nie­przy­jem­ne od­czu­cie, ale ka­za­ło mu ono wie­rzyć, że pod tą mętną po­wierzch­nią kryje się coś… wy­pa­czo­ne­go. Coś, co ab­so­lut­nie nie po­win­no ist­nieć.

Wo­dząc do­oko­ła wzro­kiem w po­szu­ki­wa­niu wska­zó­wek, które po­mo­gły­by roz­wi­kłać ta­jem­ni­cę tego miej­sca, zmru­żył nagle oczy. Mię­dzy krań­cem pod­wyż­sze­nia a skro­nią po­grą­żo­ne­go w śpiącz­ce męż­czy­zny mie­ści­ła się pro­sto­kąt­na wnęka. W środ­ku znaj­do­wa­ła się… książ­ka.

Mag zmarsz­czył brwi, po­chy­la­jąc się nad po­zba­wio­ną ty­tu­łu opra­wą, za­le­d­wie o pół tonu ciem­niej­szą od sa­me­go po­de­stu i przez to pra­wie nie­do­strze­gal­ną w pa­nu­ją­cym pół­mro­ku. Uwa­ża­jąc, by nie mu­snąć pal­ca­mi ścia­nek wnęki, otwo­rzył księ­gę. Okład­ka stuk­nę­ła o blat, od­sła­nia­jąc po­zba­wio­ne mar­gi­ne­sów kart­ki, w ca­ło­ści po­kry­te drob­nym, ledwo czy­tel­nym pi­smem. Wy­glą­da­ło to, jakby autor nie mógł sobie po­zwo­lić na zmar­no­wa­nie cho­ciaż­by cala per­ga­mi­nu. Kiedy jed­nak Ary­sto­kles prze­wer­to­wał po­bież­nie ca­łość dzie­ła, oka­za­ło się, że mniej wię­cej od po­ło­wy jest ono zu­peł­nie puste. Uniósł brwi, po czym wró­cił na pierw­szą stro­nę i przy­stą­pił do lek­tu­ry.

Przez jakiś czas stu­dio­wał rę­ko­pis, zdu­mio­ny pro­za­icz­no­ścią po­ru­sza­nej w nim te­ma­ty­ki, kiedy w gło­wie za­świ­ta­ła mu nie­po­ko­ją­ca myśl. Zer­k­nął na ob­li­cze nie­przy­tom­ne­go zbroj­ne­go, a na­stęp­nie wró­cił do po­chła­nia­nia tek­stu, z każdą li­nij­ką coraz bar­dziej bled­nąc. Uznaw­szy, że do­wie­dział się już dość, po­stą­pił w tył, ob­rzu­ca­jąc wzro­kiem po­zo­sta­łe po­stu­men­ty i spo­strze­ga­jąc, że wszyst­kie po­sia­da­ją po­dob­ne wnęki.

Za­ci­snął dłoń na trzon­ku ko­stu­ra. Do­my­ślał się już, co ro­bi­li tutaj ci wszy­scy nie­szczę­śni­cy, albo ra­czej co ktoś z nimi robił.

Tknię­ty prze­czu­ciem, roz­pro­szył za­klę­cie oczysz­cza­ją­ce. Jego noz­drza na­tych­miast ude­rzy­ła in­ten­syw­na woń. Nie był to jed­nak odór roz­kła­du, któ­re­go na­le­ża­ło­by się spo­dzie­wać w tym miej­scu. W po­wie­trzu uno­sił się ostry, me­ta­licz­ny za­pach krwi.

Ak­ty­wo­wał runę na czub­ku laski, a przy­naj­mniej spró­bo­wał to zro­bić, bo choć sym­bol za­bły­snął, w ogóle nie roz­świe­tli­ło to pod­zie­mi. Za­klął siar­czy­ście i za­czął cho­dzić w tę i z po­wro­tem, nie­cier­pli­wie prze­szu­ku­jąc ja­ski­nię. Serce ło­mo­ta­ło mu dziko o żebra, lecz nie miało to nic wspól­ne­go z nie­ru­cho­my­mi po­sta­cia­mi ani su­ną­cą po po­sadz­ce mgłą. Wresz­cie za­trzy­mał się na środ­ku groty, do­strze­ga­jąc niski, okrą­gły pie­de­stał, utwo­rzo­ny z wi­ru­ją­cych smug dymu. Prze­ły­ka­jąc ner­wo­wo ślinę, skie­ro­wał spoj­rze­nie na uno­szo­ną przez nie po­je­dyn­czą kartę per­ga­mi­nu.

Wy­star­czył jeden rzut oka, by włosy sta­nę­ły mu dęba, a gar­dło ści­snę­ło się bo­le­śnie. Ciągi ostrych, szkar­łat­nych liter oka­la­ły sczer­nia­łe, jakby wy­pa­lo­ne w skó­rze sym­bo­le, na widok któ­rych umysł maga za­la­ły wizje bólu i śmier­ci, a w uszach roz­brzmia­ły echa ochry­płych in­kan­ta­cji. Od­wró­cił wzrok, zanim cho­ciaż­by cząst­ka tek­stu zdo­ła­ła wyryć się w jego pa­mię­ci. Wie­dział, czyja ręka spi­sa­ła ma­nu­skrypt oraz z ja­kiej skóry zro­bio­ny był blady per­ga­min.

Wy­krzy­wia­jąc z od­ra­zą usta, po­stą­pił kilka kro­ków w tył, po czym za­ka­sał rę­ka­wy. W oczach błysz­cza­ła mu zimna de­ter­mi­na­cja. Mu­siał za wszel­ką cenę znisz­czyć ten prze­klę­ty ar­te­fakt. Teraz. Wszyst­ko inne mogło za­cze­kać.

Po­wie­trze wokół za­trzesz­cza­ło, kiedy za­ci­snął dłoń na ko­stu­rze, z każdą se­kun­dą coraz moc­niej drżą­cym od prze­pły­wa­ją­cej przez drew­no ener­gii. Po­chy­lił głowę i ode­tchnął głę­bo­ko, kła­dąc środ­ko­wy i wska­zu­ją­cy palec na czole, zanim jed­nak zdo­łał wy­po­wie­dzieć cho­ciaż sy­la­bę za­klę­cia, w pod­zie­miu roz­legł się głos Bi­blio­te­kar­ki.

– Nawet nie pró­buj.

Ary­sto­kles zmełł w ustach prze­kleń­stwo, po czym ob­ró­cił się, pa­trząc z wście­kło­ścią na sto­ją­cą w wej­ściu ko­bie­tę. Drob­ne ob­li­cze zdo­bił do­brze mu już znany, ła­god­ny uśmiech, ale w szma­rag­do­wych oczach cza­iła się groź­ba. Przez uła­mek se­kun­dy uj­rzał prze­błysk mocy, jaką wła­da­ła elfka, ni­czym ko­tłu­ją­cą się za jej ple­ca­mi burzę. W świe­tle pur­pu­ro­wych bły­ska­wic uka­zał się zarys gi­gan­tycz­nej po­sta­ci, która prze­szy­ła jego duszę ogni­stym spoj­rze­niem. Nie spu­ścił wzro­ku.

– Czym je­steś? – wy­ce­dził.

– Już ci mó­wi­łam. Je­stem elfką.

– Bzdu­ra. Żaden elf nie użył­by magii krwi.

– Ach, ro­zu­miem… – Bi­blio­te­kar­ka za­kry­ła dło­nią usta, wy­raź­nie roz­ba­wio­na. – My­ślisz, że je­stem jakąś zjawą, kar­mią­cą się wi­tal­no­ścią ży­wych istot? – Par­sk­nę­ła. – Nie bądź śmiesz­ny. Je­stem z krwi i kości, tak jak ty. Sam zo­bacz.

Wy­cią­gnę­ła dłoń i po­stą­pi­ła krok na­przód, ale Ary­sto­kles na­tych­miast wy­ce­lo­wał w nią ko­stur.

– Nie­zła próba – stwier­dził sucho. – Ale nie je­stem na tyle głupi, by dać ci się teraz do­tknąć. Gadaj, kim je­steś i co tak na­praw­dę tu ro­bisz.

Opusz­cza­jąc rękę, ko­bie­ta wes­tchnę­ła cięż­ko i przez dłuż­szą chwi­lę wbi­ja­ła wzrok w zie­mię.

– Nie okła­ma­łam cię, Ary­sto­kle­sie – oznaj­mi­ła smut­no. – Nawet jeśli nie wy­ja­wi­łam od razu całej praw­dy. Za­le­ży mi je­dy­nie na tym, by zgro­ma­dzo­na tu wie­dza prze­trwa­ła. Sta­ra­łam się spro­wa­dzać tu wy­łącz­nie ta­kich, któ­rzy mo­gli­by mi w tym pomóc, ale… – za­ci­snę­ła pię­ści, a jej głos stward­niał – Wszy­scy chcie­li na­ra­zić bi­blio­te­kę na nie­bez­pie­czeń­stwo. Tylko część otwar­cie pró­bo­wa­ła mnie zabić, ale wszy­scy chcie­li za­gar­nąć całą tę wie­dzę dla sie­bie, albo, co gor­sza, od­sło­nić przed świa­tem jej ist­nie­nie. – Prych­nę­ła po­gar­dli­wie. – Świat do­stał już swoją szan­sę i w efek­cie to miej­sce nie­mal spo­tka­ła za­gła­da. Nie po­zwo­li­my, by po­dob­na ka­ta­stro­fa się po­wtó­rzy­ła.

Po­pa­trzy­ła z od­ra­zą na le­żą­ce wokół ciała. – Ci sza­leń­cy, ma­ją­cy czel­ność okre­ślać się mia­nem ”uczo­nych”, chcie­li otwo­rzyć bramy tej świę­tej bi­blio­te­ki! Byli go­to­wi wpu­ścić tu byle dur­nia, co ledwo po­tra­fi prze­li­te­ro­wać wła­sne imię! Nie ro­zu­mie­li, że tu­tej­sze zbio­ry na­le­ży chro­nić przed świa­tem, który nie za­słu­gu­je na to, by mieć do nich do­stęp.

– I dla­te­go zro­bi­łaś z nimi TO?! – wy­krztu­sił ze wzbu­rze­niem mag. – Dla­cze­go po pro­stu nie po­zba­wić ich czę­ści wspo­mnień i nie wy­pu­ścić z po­wro­tem w świat?

– Mia­ła­bym pod­jąć takie ry­zy­ko? Niby po co? – Ko­bie­ta spra­wia­ła wra­że­nie szcze­rze zdzi­wio­nej. – Nie, le­piej było kon­ty­nu­ować to, w czym zy­ska­łam już dużą wpra­wę. Wy­star­czy­ły po­je­dyn­cze zmia­ny w za­pi­skach do­ty­czą­cych ich po­dró­ży, by upew­nić się, że nikt nie­po­wo­ła­ny nie do­trze tu ich śla­dem.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, spo­glą­da­jąc na le­żą­ce­go obok po­si­wia­łe­go elfa. – A skoro nie mo­głam ich wy­pu­ścić, głu­po­tą by­ło­by zmar­no­wać całą wie­dzę, jaką zgro­ma­dzi­li przez swoje do­tych­cza­so­we życie, nie są­dzisz?

Po ple­cach Ary­sto­kle­sa prze­biegł zimny dreszcz, kiedy po­twier­dzi­ły się jego obawy do­ty­czą­ce czar­nych ksiąg.

– I nie za­wa­ha­łaś się przed uży­ciem do tego magii krwi? – za­py­tał.

– Czemu mia­ła­bym się wahać? – Bi­blio­te­kar­ka unio­sła brwi, po czym z dumą oświad­czy­ła – Tutaj nie ma cze­goś ta­kie­go jak za­ka­za­na wie­dza. Już dawno po­zby­łam się ta­kich śmiesz­nych uprze­dzeń i tobie radzę zro­bić to samo. Ja… – Wes­tchnę­ła, wbi­ja­jąc wzrok w zie­mię i za­ci­ska­jąc ner­wo­wo pię­ści. – My­śla­łam, że zro­zu­miesz. Wciąż liczę na to, że zro­zu­miesz. To jest moje życie, moja po­win­ność. Naj­waż­niej­sza misja w całej hi­sto­rii! Nie­waż­ne jakim kosz­tem, te księ­gi muszą…

– Dość!

Męż­czy­zna ode­tchnął głę­bo­ko, ale po chwi­li wa­ha­nia opu­ścił ko­stur. Jakiś czas bił się z my­śla­mi, zanim prze­mó­wił do ko­bie­ty, wpa­tru­ją­cej się weń z nie­śmia­łą na­dzie­ją.

– Masz ab­so­lut­ną rację, to miej­sce na­le­ży chro­nić. Ale nie w ten spo­sób. Ja… po­mo­gę ci, ale mu­sisz przy­siąc, że nigdy wię­cej…

Bez ostrze­że­nia ci­snął w nią bły­ska­wi­cą, wy­cią­ga­jąc do przo­du prawe ramię. Błę­kit­ne wy­ła­do­wa­nia prze­cię­ły z hu­kiem po­wie­trze, ale od­bi­ły się od świe­tli­stej ba­rie­ry, która po­ja­wi­ła się przed dło­nią elfki. Seria zło­ci­stych włócz­ni wy­strze­li­ła w kie­run­ku maga, który usko­czył na bok, ak­ty­wu­jąc ta­tu­aż na lewej ręce. Sza­fi­ro­wa tar­cza osło­ni­ła jego głowę przed naj­cel­niej­szym z po­ci­sków, ale roz­pa­dła się przy tym na ka­wał­ki, które ob­sy­pa­ły mu twarz. Syk­nął, czu­jąc wbi­ja­ją­ce się w czoło odłam­ki. Czym prę­dzej schro­nił się za jed­nym z po­stu­men­tów, opie­ra­jąc na nim ko­stur i prze­je­chał pal­ca­mi po przy­ćmio­nych sym­bo­lach. Parę z nich za­bły­sło, a w stro­nę Bi­blio­te­kar­ki po­mknę­ła iskrzą­ca się spi­ra­la. Jej zmru­żo­ne oczy prze­kie­ro­wa­ły ją jed­nak w górę, gdzie wsią­kła w skle­pie­nie.

W tym cza­sie Ary­sto­kles prze­sa­dził pod­wyż­sze­nie i po­pę­dził ku prze­ciw­nicz­ce, chwy­ta­jąc laskę obu­rącz i ukła­da­jąc ko­lej­ne za­klę­cie. Sma­gnął na odlew ogni­stym bi­czem, który wy­su­nął się z krań­ca ko­stu­ra i od razu po­pra­wił pio­ru­nem ku­li­stym. Chy­bił dwu­krot­nie, gdyż ko­bie­ta po­now­nie przy­ję­ła formę szkar­łat­ne­go dymu, który roz­pro­szył się, gład­ko wy­mi­ja­jąc oba ataki.

Męż­czy­zna za­klął i spró­bo­wał dać susa za naj­bliż­szą osło­nę, ale jego stopy nawet nie drgnę­ły. Zer­k­nął w dół, z prze­ra­że­niem do­strze­ga­jąc, że ob­ło­ki dymu, które dotąd je­dy­nie kłę­bi­ły się przy ziemi, teraz opla­ta­ły mu nogi ni­czym grube pną­cza. Uniósł wzrok na elfkę, która za­czę­ła już od­zy­ski­wać cie­le­sną po­wło­kę, ale zanim zdo­ła­ła zma­te­ria­li­zo­wać coś poza głową i ra­mio­na­mi, ak­ty­wo­wał scho­wa­ny w lewej dłoni krysz­tał. Bi­blio­te­kar­ka, mgła, le­żą­ce wokół ciała, w ułam­ku se­kun­dy wszyst­ko to znik­nę­ło, za­stą­pio­ne przez zna­jo­me kon­tu­ry za­peł­nio­nych książ­ka­mi re­ga­łów.

Uspo­ka­ja­jąc od­dech, mag ro­zej­rzał się w po­szu­ki­wa­niu scho­dów, a gdy wy­pa­trzył je po lewej stro­nie, pu­ścił się bie­giem. Mi­ja­jąc rzędy rzeź­bio­nych półek, mam­ro­tał pod nosem wy­uczo­ne in­kan­ta­cje. Wokół jego przed­ra­mion za­czę­ły for­mo­wać się pier­ście­nie ja­śnie­ją­cych sym­bo­li. Do­tarł­szy do wą­skich stop­ni, po­gnał co sił w górę, prze­ska­ku­jąc po kilka naraz. Nie wie­dział, jak szyb­ko ko­bie­ta po­tra­fi­ła się prze­miesz­czać, ale po­dej­rze­wał, że może mieć pro­blem z do­tar­ciem do por­ta­lu przed nią.

Nie mylił się. Kiedy do­cie­rał już do wła­ści­wej kon­dy­gna­cji, runy oka­la­ją­ce mu lewą rękę zga­sły, przyj­mu­jąc na sie­bie ener­gię za­klę­cia, które tra­fi­ło go w bio­dro. Rzu­cił się na­przód, jed­nym susem po­ko­nu­jąc ostat­ni od­ci­nek scho­dów. Prze­tur­lał się po po­sadz­ce i na­tych­miast ze­rwał na nogi, czu­jąc na­ra­sta­ją­cą za ple­ca­mi po­tęż­ną obec­ność.

Po­pę­dził w głąb sali, pró­bu­jąc ukryć się mię­dzy rzę­da­mi półek. Nagle tem­pe­ra­tu­ra wokół dra­stycz­nie spa­dła. Nie prze­ry­wa­jąc uciecz­ki, stuk­nął ko­stu­rem o zie­mię, wznie­ca­jąc słupy ognia, w samą porę by sto­pić mkną­ce ku niemu sople lodu. Ledwo utrzy­mu­jąc rów­no­wa­gę na szro­nie, który coraz grub­szą war­stwą przy­kry­wał pod­ło­że, skrę­cił za regał, z tru­dem wcią­ga­jąc w płuca lo­do­wa­te po­wie­trze. Czu­jąc setki igieł wra­ża­ją­cych mu się z każ­dym od­de­chem w pierś, przez za­ma­rza­ją­ce w oczach łzy do­strzegł wresz­cie swój cel.

Por­tal znaj­do­wał się do­kład­nie na wprost, lecz do prze­by­cia wciąż po­zo­sta­wa­ło dobre kil­ka­set stóp. Męż­czy­zna uniósł dy­go­czą­ce ramię i skie­ro­wał je za plecy. Ma­gicz­ne znaki bły­snę­ły ostrą czer­wie­nią i za­wi­ro­wa­ły dziko, a mag wy­strze­lił do przo­du ni­czym bełt z kuszy.

W locie zdo­łał wy­char­czeć tylko dwa słowa za­klę­cia, więc lą­do­wa­nie na ka­mien­nym par­kie­cie nie na­le­ża­ło do przy­jem­nych. Stłu­cze­nia na ko­la­nach i łok­ciach były jed­nak drob­nost­ką w po­rów­na­niu z bólem wy­bi­te­go barku. Mimo to Ary­sto­kles od razu za­czął się pod­no­sić, tłu­miąc w gar­dle jęk. Pod­czas upad­ku ko­stur wy­su­nął mu się z dłoni, która na szczę­ście zdo­ła­ła utrzy­mać czub­ka­mi pal­ców fio­le­to­wy krysz­tał i oca­lić go przed roz­trza­ska­niem.

Dźwi­gnąw­szy się do klę­czek, przy­wo­łał do ręki le­żą­cą opo­dal laskę, po czym spoj­rzał za sie­bie. Mi­nia­tu­ro­wa burza mknę­ła ku niemu z za­wrot­ną pręd­ko­ścią, jej skłę­bio­ne ob­ło­ki co se­kun­dę roz­świe­tla­ne kil­ku­na­sto­ma bły­ska­wi­ca­mi, kon­cen­tru­ją­cy­mi się wokół szkar­łat­ne­go oka cy­klo­nu. Prze­łknął ślinę i sta­nął nie­zgrab­nie na nogi, pod­pie­ra­jąc się ko­stu­rem i ak­ty­wu­jąc dwie z wi­docz­nych na drew­nie run. Na­stęp­nie stuk­nął nim o ramię, które na­tych­miast wsko­czy­ło z po­wro­tem na miej­sce. Zawył przez za­ci­śnię­te zęby, ale ru­szył chwiej­nym kro­kiem na­przód, utkwiw­szy wzrok w mar­mu­ro­wym po­de­ście.

Za­bra­kło mu jakiś trzech se­kund. Gdy tylko usły­szał świst zbli­ża­ją­cych się po­ci­sków, padł plac­kiem na zie­mię, ledwo uni­ka­jąc oskal­po­wa­nia. Lśnią­ce oszcze­py przy­cię­ły mu część wło­sów, ale nie wy­rzą­dziw­szy więk­szej szko­dy po­le­cia­ły dalej, wbi­ja­jąc się do po­ło­wy w po­sadz­kę. Uniósł nie­pew­nie głowę i za­klął bez­gło­śnie, do­strze­ga­jąc utwo­rzo­ny przez nie złoty ostro­kół, który za­gra­dzał mu teraz drogę. Ob­ró­cił się, aku­rat by zo­ba­czyć, jak Bi­blio­te­kar­ka wy­fru­wa z serca na­wał­ni­cy i lą­du­je na­prze­ciw­ko, trium­fal­nie uśmiech­nię­ta.

Pa­trząc na zbli­ża­ją­cą się spo­koj­nie elfkę, wró­cił pa­mię­cią do pod­zie­mi, w któ­rych spo­czy­wa­ły pół­ży­we ciała jej wcze­śniej­szych ofiar. W żad­nym razie nie za­mie­rzał skoń­czyć jako jedno z nich. Pojął jed­nak, że ani uciecz­ka z sank­tu­arium, ani nawet po­wrót do Ata­ra­su nie gwa­ran­to­wa­ły bez­pie­czeń­stwa w ob­li­czu ta­kie­go wroga. Poza tym nie mógł za­ry­zy­ko­wać tego, że po­dob­nie jak resz­ta świa­ta za­po­mni o ist­nie­niu bi­blio­te­ki i tym samym po­zwo­li jej straż­nicz­ce dalej swo­bod­nie dzia­łać.

Sły­sząc już brzęk łań­cu­chów wy­su­wa­ją­cych się z ma­gicz­nych pie­czę­ci, które za­ja­śnia­ły w po­wie­trzu, wy­strze­lił z ręki ko­lej­ny pio­run ku­li­sty. W pierw­szej chwi­li ko­bie­ta unio­sła tylko brwi, nie mu­sząc nawet robić uniku przed ata­kiem, który minął ją o dobre parę stóp. Do­pie­ro se­kun­dę póź­niej po­ję­ła za­miar maga i ledwo zdą­ży­ła się ob­ró­cić, by ru­chem dłoni prze­kie­ro­wać za­klę­cie na po­sadz­kę.

– Co ty wy­pra­wiasz?! – wark­nę­ła, spo­glą­da­jąc z furią na męż­czy­znę, koń­czą­ce­go wła­śnie szep­tem in­kan­ta­cję. Kil­ka­na­ście nie­wiel­kich, ale bar­dzo ja­snych ogni­ków po­mknę­ło w róż­nych kie­run­kach, każdy wy­mie­rzo­ny w jeden z re­ga­łów. Bi­blio­te­kar­ka roz­po­star­ła sze­ro­ko ra­mio­na, po­sy­ła­jąc do­oko­ła falę mrozu, która zdu­si­ła pło­mie­nie.

– Jak śmiesz?! – wrza­snę­ła w amoku. Po jej skó­rze za­czę­ły prze­bie­gać szkar­łat­ne wy­ła­do­wa­nia, a ma­te­ria­łem sukni szarp­nę­ło nie­wi­dzial­ne tor­na­do. Dwie bły­ska­wi­ce trza­snę­ły w Ary­sto­kle­sa, lecz ten pu­ścił ko­stur i schwy­cił je dłoń­mi, a na­stęp­nie z bo­le­snym jęk­nię­ciem od­trą­cił na boki. Opie­ra­jąc się o le­wi­tu­ją­cą po­zio­mo laskę i chwy­ta­jąc le­żą­cy na niej krysz­tał, spoj­rzał spode łba na prze­ciw­nicz­kę.

– Są bez­war­to­ścio­we, jeśli nikt ich nie prze­czy­ta – oświad­czył słabo, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad drżą­cy­mi pal­ca­mi, po czym dodał w my­ślach – Tacy sza­leń­cy jak ty się nie liczą…

– Chcia­łam za­cho­wać twoje ciało w ca­ło­ści, żeby do­wie­dzieć się wię­cej o tych dziw­nych krysz­ta­łach… – oczy Bi­blio­te­kar­ki roz­go­rza­ły szma­rag­do­wym ogniem – ale chyba tym razem po­wścią­gnę swą cie­ka­wość.

Pie­czę­cie jedna po dru­giej po­ja­wia­ły się za jej ple­ca­mi, zbyt licz­ne i zbyt róż­no­rod­ne, by mógł je po­wstrzy­mać, nawet gdyby jego palce były jesz­cze w sta­nie uło­żyć jakiś czar.

– A szko­da… Zna­jo­mość tego, co po­tra­fią bar­dzo by ci się przy­da­ła! – Mag pchnął na boki te­le­ki­ne­zą, prze­wra­ca­jąc naj­bliż­sze re­ga­ły, a na­stęp­nie prze­je­chał rę­ka­mi po wid­nie­ją­cych na lasce sym­bo­lach, ak­ty­wu­jąc wszyst­kie, co do jed­ne­go. Ko­bie­ta wzdry­gnę­ła się i cof­nę­ła o krok, prze­su­wa­jąc pie­czę­cie tak, by ją osła­nia­ły. Ary­sto­kles wziął głę­bo­ki za­mach, ale ku jej za­sko­cze­niu ob­ró­cił się na pię­cie i ci­snął ko­stu­rem w por­tal. Prze­sy­co­ne magią drew­no prze­szło przez ścia­nę zło­tych włócz­ni jak przez pa­pier, wra­ża­jąc się w sam śro­dek czar­ne­go po­de­stu.

Męż­czy­zna prze­sko­czył przez po­wsta­łą wyrwę i oparł dłoń na jed­nej z po­kry­tych in­skryp­cja­mi iglic. Trzy­ma­ny prze­zeń krysz­tał bły­snął głę­bo­ką pur­pu­rą, a chwi­lę póź­niej to samo zro­bił pro­szek roz­sy­pa­ny na po­wierzch­ni po­stu­men­tu. Trza­ski wy­ła­do­wań to­wa­rzy­szą­cych oży­wia­niu się por­ta­lu za­głu­szy­ły krzyk Bi­blio­te­kar­ki, która do­pie­ro teraz po­ję­ła jego plan. Z jej gar­dła dobył się ża­ło­sny la­ment, ale nie­po­mny na to Ary­sto­kles za­mknął oczy i po­wta­rza­jąc upo­rczy­wie w my­ślach ”jak naj­da­lej stąd, jak naj­da­lej stąd, jak naj­da­lej stąd” roz­bił krysz­tał o pod­sta­wę igli­cy.

Mag znik­nął, a w tej samej se­kun­dzie setki lśnią­cych ostrzy, stru­mie­ni ognia, dymu i bły­ska­wic po­mknę­ły w stro­nę ko­stu­ra, szyb­sze niż ludz­kie oko, lecz i tak zbyt wolne by po­wstrzy­mać to, co miało się zda­rzyć. Z każ­dej runy try­snę­ły barw­ne iskry, a sze­ro­ko otwar­te oczy elfki zalał ośle­pia­ją­cy blask.

Ary­sto­kles zma­te­ria­li­zo­wał się dwie mile dalej, lą­du­jąc z głu­chym stęk­nię­ciem na szczy­cie ka­mien­ne­go pła­sko­wy­żu. Ostat­kiem sił do­czoł­gał się na skraj wznie­sie­nia i spoj­rzał na wi­docz­ną po­ni­żej do­li­nę. Smugi mgły, która wcze­śniej oka­la­ła ruiny, teraz wi­ro­wa­ły na po­do­bień­stwo cy­klo­nu, w któ­re­go cen­trum znaj­do­wa­ło się sank­tu­arium. Ja­zgot po­tęż­ne­go wi­chru niósł się po gó­rach, a wy­la­tu­ją­ce z bu­dyn­ku bły­ska­wi­ce roz­ja­śnia­ły noc setką róż­nych ko­lo­rów. Przez wyrwę w ko­pu­le wy­try­snę­ła ko­lum­na błę­kit­nych pło­mie­ni, a ogłu­sza­ją­cy ło­skot w końcu stał się tak gło­śny, że męż­czy­zna nie sły­szał już nic.

Z prze­ra­że­niem ob­ser­wo­wał, jak grunt pod lewym skrzy­dłem bu­dow­li gwał­tow­nie się wy­brzu­sza, od­sła­nia­jąc fun­da­men­ty i roz­rzu­ca­jąc do­oko­ła gi­gan­tycz­ne bloki mar­mu­ru. Jeden z tych blo­ków do­le­ciał aż do pła­sko­wy­żu i choć roz­bił się o jego prze­ciw­le­gły ko­niec, impet zde­rze­nia pra­wie strą­cił maga w prze­paść. Go­rącz­ko­wo od­su­wa­jąc się od kra­wę­dzi urwi­ska, Ary­sto­kles mu­siał wal­czyć z siłą cią­że­nia, coraz bar­dziej za­krzy­wio­ną w stro­nę sza­le­ją­cych ży­wio­łów.

Skie­ro­wał za­trwo­żo­ny wzrok na ro­sną­cą po­środ­ku tego cha­osu mrocz­ną sferę, z każdą se­kun­dą coraz szyb­ciej wchła­nia­ją­cą wszyst­ko do­oko­ła. Nie mi­nę­ło dużo czasu, nim zaj­mo­wa­ła już więk­szą część do­li­ny, ni­czym ko­lo­sal­na wyrwa w rze­czy­wi­sto­ści. Oczy męż­czy­zny sta­nę­ły w słup, kiedy wy­ssa­ła z oko­li­cy całe po­wie­trze, więc nie do­strzegł już nawet, jak czar­na masa gwał­tow­nie im­plo­do­wa­ła.

***

Gdy się ock­nął, wła­śnie wscho­dzi­ło słoń­ce. Jego zdrę­twia­łe ciało na­tych­miast dało o sobie znać falą nie­przy­jem­nych do­znań, które jesz­cze przez jakiś czas nie po­zwa­la­ły mu wstać. Dźwi­gnąw­szy się w końcu do pionu, omiótł wzro­kiem ską­pa­ną w po­ran­nym świe­tle do­li­nę. Gdyby nie to, że i tak cały drżał już z zimna, roz­cią­ga­ją­cy się przed nim widok pew­nie przy­pra­wił­by go o ciar­ki.

Sank­tu­arium zo­sta­ło zmie­cio­ne z po­wierzch­ni ziemi. Nawet po­je­dyn­cze odłam­ki bia­łe­go mar­mu­ru nie wy­sta­wa­ły spo­śród sza­re­go ru­mo­wi­ska, po­wsta­łe­go z za­wa­lo­ne­go zbo­cza góry. W isto­cie wy­gląd całej oko­li­cy tak bar­dzo się zmie­nił, że męż­czy­zna przez mo­ment miał wąt­pli­wo­ści, czy spo­glą­da na wła­ści­we miej­sce. Pła­sko­wyż rów­nież wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej, z po­roz­rzu­ca­ny­mi wszę­dzie skal­ny­mi okru­cha­mi oraz sporą czę­ścią urwi­ska ode­rwa­ną od resz­ty i spo­czy­wa­ją­cą na dnie prze­pa­ści.

Serce ści­snę­ło mu się na myśl o ty­sią­cach tek­stów, które prze­pa­dły, lecz wie­dział, że nie miał in­ne­go wy­bo­ru, niż po­stą­pić do­kład­nie tak, jak to zro­bił.

Za­kła­dał, że prze­klę­ty ma­nu­skrypt rów­nież uległ znisz­cze­niu, jed­nak na­le­ża­ło się upew­nić. Ale nie teraz. Teraz i tak nie po­sia­dał już środ­ków, aby sa­mo­dziel­nie go uni­ce­stwić.

Przez długi czas trwał tak w bez­ru­chu, wo­dząc wzro­kiem po spu­sto­szo­nej do­li­nie, ale w pew­nym mo­men­cie drgnął i zer­k­nął na wi­szą­cą mu u pasa torbę. Uśmiech­nął się lekko, wy­cią­ga­jąc ze środ­ka księ­gę, która jako je­dy­na prze­trwa­ła ka­ta­stro­fę. Prze­je­chał pal­ca­mi po okład­ce ”Sło­wi­cze­go ry­ce­rza”, po czym scho­wał tom z po­wro­tem do torby i ob­ró­cił się na pię­cie, zo­sta­wia­jąc prze­szłość za ple­ca­mi i kie­ru­jąc myśli ku ogro­mo­wi pracy, jaka go teraz cze­ka­ła. 

Koniec

Komentarze

Sel­mi­rze, mam na­dzie­ję, że wiesz, iż opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Mam taką świa­do­mość i dzię­ku­ję za przy­po­mnie­nie. 

Nie­źle po­je­cha­łeś :) Widzę, że nawet beta była, je­stem pełen po­dzi­wu dla be­tu­ją­cych. Po­sta­ram się prze­czy­tać, daj mi chwi­lę.

A o czym to, btw?

Che mi sento di morir

Krót­ko mó­wiąc opo­wia­da­nie opi­su­je prze­ży­cia mło­de­go maga, po­szu­ku­ją­ce­go pew­nych sta­ro­żyt­nych ruin. 

Hmmm. Współ­czyn­nik fa­bu­ły do licz­by zna­ków zde­cy­do­wa­nie za niski jak na mój gust. Za dużo na­pa­rza­nek. Facet jesz­cze nic się nie do­wie­dział, jesz­cze nic nie wie, ale już za­czy­na psuć. To takie mę­skie…

Ale fajna wy­obraź­nia, po­do­ba­ły mi się sale z ży­wio­ła­mi i książ­ki bez liter. Gdy­byś nie za­rzu­cał nas mnó­stwem szcze­gó­łów na temat każ­de­go kroku i zgrzy­tu pod­ło­ża pod sto­pa­mi, czy­ta­ło­by się nie­źle.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka