- Opowiadanie: Astraph - Surma

Surma

OK, here we go again.

Tym razem wrzu­cam coś dłuż­sze­go. Tech­nicz­nie jest to jeden z moich naj­star­szych tek­stów, ale jakiś czas temu prze­pi­sa­łem go od zera, po­pra­wia­jąc... za­sad­ni­czo wszyst­ko, poza imio­na­mi bo­ha­te­rów, kon­cep­tem i ogól­nym zrę­bem wy­da­rzeń. Więc sam nie wiem, czy to li­czyć to jako tekst stary, czy nowy.

Miłej (mam na­dzie­ję) lek­tu­ry życzę! :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Surma

“Pod­czas fiń­skiej zimy nie ma lep­szych przy­ja­ciół niż para nart.”

Tak brzmia­ło credo tłu­czo­ne do głów wszyst­kim uczest­ni­kom szko­le­nia wstęp­ne­go w Turku. Każdy ko­lej­ny dzień spę­dzo­ny w ka­rel­skiej głu­szy po­twier­dzał Lászlo­wi praw­dzi­wość tych słów.

 Kula prze­le­cia­ła ze świ­stem nie­bez­piecz­nie bli­sko ucha. Strze­la­nie w ruchu było samo w sobie sztu­ką, bol­sze­wic­cy żoł­da­cy w żad­nym miej­scu nie za­li­cza­li się do strzel­ców wy­bo­ro­wych – ale w ta­kich spra­wach nie wolno zo­sta­wiać nic śle­pe­mu lo­so­wi. Ode­pchnął się moc­niej, zwięk­sza­jąc dy­stans dzie­lą­cy go od po­ści­gu.

Jeden z su­ną­cych wraz z nim Finów nagle stra­cił rów­no­wa­gę i runął na ubity śnieg. László zdą­żył je­dy­nie do­strzec pierw­sze ślady krwi, są­czą­cej się na biel kom­bi­ne­zo­nu ze świe­żej prze­strze­li­ny. Stłu­mił od­ruch na­ka­zu­ją­cy mu za­wró­cić i pomóc ran­ne­mu to­wa­rzy­szo­wi. Nie było czasu. Byle szyb­ko, byle do przo­du!

Droga za­czę­ła po­wo­li opa­dać, do­da­jąc im im­pe­tu. We­szli w ła­god­ny za­kręt, za bez­piecz­ną osło­nę drzew. Wresz­cie ode­tchnę­li z ulgą, skry­ci cho­ciaż na chwi­lę przed wzro­kiem Ru­skich. Nie­wiel­ki od­dział po­szedł w roz­syp­kę. Każdy dał dra­pa­ka w swoją stro­nę, byle tylko zna­leźć kry­jów­kę po­śród ośnie­żo­nej gę­stwi­ny. László siłą roz­pę­du prze­je­chał jesz­cze kilka me­trów, od­piął narty, zgar­nął je z ubi­te­go śnie­gu i prze­sa­dził naj­bliż­szą zaspę. Ścią­gnął sznur­ki przy kap­tu­rze, przy­sy­pał płozy kil­ko­ma gar­ścia­mi bia­łe­go puchu, wtu­lił twarz w śnież­ną górkę – i cze­kał.

Czer­wo­ni nad­cią­gnę­li chwi­lę potem. Śnieg chrzę­ścił pod ich bu­cio­ra­mi, za­pa­so­we ma­ga­zyn­ki grze­cho­ta­ły w ła­dow­ni­cach. Są­dząc po od­gło­sach, za­trzy­ma­li się kil­ka­na­ście me­trów od jego kry­jów­ki. Szorst­ki, gar­dło­wy głos do­wód­cy wydał kilka śpiew­nych ko­mend – o ile do­brze zro­zu­miał, wy­pa­trzy­li ich ślady.

Szlag.

Po­wo­li i ostroż­nie pod­niósł głowę, zer­ka­jąc na czer­wo­no­ar­mi­stów przez ma­leń­ką szpa­rę po­mię­dzy śnie­giem a kra­wę­dzią kap­tu­ra. Dwóch Ro­sjan nie­pew­nie ru­szy­ło w stro­nę ro­sną­cych tuż obok jego kry­jów­ki krza­ków. Lufy ka­ra­bi­nów wy­ce­lo­wa­li w przy­sy­pa­ne grubą pie­rzy­ną za­ro­śla, tak jakby te lada chwi­la miały ożyć i za­po­bie­gaw­czo otwo­rzyć ku nim ogień. Jeden z bol­sze­wi­ków zer­k­nął trwoż­nie na do­wód­cę. Ten za­chę­cił pod­wład­nych gor­li­wym ru­chem od­bez­pie­czo­ne­go Na­gan­ta.

Cóż, cięż­ko było im się dzi­wić. Tyle co stra­ci­li część ta­bo­ru, kuch­nię po­lo­wą i zapas pro­wian­tu na kilka dni. Ni­ko­go w ta­kiej sy­tu­acji nie cie­szy per­spek­ty­wa go­nie­nia za wro­giem po lesie. Z dru­giej stro­ny, po­zy­cja ofi­ce­ra też nie była do po­zaz­drosz­cze­nia. Kto wie, może on rów­nież czuł na swoim karku mo­ty­wu­ją­cy wzrok przy­dzie­lo­ne­go do ich jed­nost­ki po­li­tru­ka…

Ciszę zi­mo­we­go lasu prze­rwał suchy trzask wy­strza­łu. Ofi­cer nie zdą­żył nawet za­re­ago­wać. Fu­trza­ną czapę roz­dar­ła wy­cho­dzą­ca skro­nią kula, impet po­ci­sku gwał­tow­nie szarp­nął całą głową. Mar­twe ciało bez­wład­nie osu­nę­ło się na zie­mię, wy­pusz­cza­jąc ze zwiot­cza­łej dłoni re­wol­wer. Ktoś – naj­pew­niej trzeź­wo my­ślą­cy pod­ofi­cer, jesz­cze nie w pełni świa­dom nie­spo­dzie­wa­ne­go awan­su – na­ka­zał od­wrót. Nim mi­nę­ła mi­nu­ta, je­dy­ną po­zo­sta­ło­ścią po czer­wo­no­ar­mi­stach były cha­otycz­ne ślady na śnie­gu oraz szyb­ko tę­że­ją­cy trup. 

Na wszel­ki wy­pa­dek, László od­wa­żył się pod­nieść głowę do­pie­ro gdy z głębi lasu padła ba­so­wa ko­men­da Ah­tie­go:

– Czy­sto! Od­dział, zbiór­ka, ru­sza­my dalej!

Szyb­ko prze­li­czył wy­cho­dzą­cych spo­mię­dzy drzew Finów. Nie było po­śród nich Il­ma­rie­go. Ahti rów­nież za­uwa­żył brak mło­de­go chło­pa­ka. De­cy­zja za­pa­dła szyb­ko – cof­nę­li się w górę drogi, cały czas wy­pa­tru­jąc ewen­tu­al­nych czer­wo­nych ma­ru­de­rów. Nie­ste­ty – za­miast po­strze­lo­ne­go mło­dzi­ka za­sta­li je­dy­nie plamę zmro­żo­nej krwi. Chło­pak naj­wy­raź­niej prze­żył. Ro­sja­nie nie za­wra­ca­li by sobie głowy wzię­ciem do nie­wo­li trupa. Co z dru­giej stro­ny ozna­cza­ło…

Wró­ci­li do obozu w po­nu­rej ciszy.

 

 Szum­nie na­zy­wa­na obo­zem po­lan­ka le­ża­ła w samym sercu lasu, w po­ło­wie drogi po­mię­dzy mia­stecz­kiem Raate a oku­po­wa­ną przez Ro­sjan wsią Su­omus­sal­mi. Ogni­sko, kilka na­mio­tów, w któ­rych można było zmru­żyć oko i prze­cho­wać sprzęt oraz za­pa­sy – to wszyst­ko, czego po­trze­bo­wa­li do dzia­ła­nia. Kil­ka­dzie­siąt ta­kich grup, roz­pro­szo­nych i w każ­dej chwi­li go­to­wych do re­lo­ka­cji, dniem i nocą nę­ka­ło Ro­sjan. Szar­pa­ło linie za­opa­trze­nio­we, pla­no­wa­ło za­sadz­ki, sło­wem, ro­bi­ło wszyst­ko, by czer­wo­ni na­jeźdź­cy po­ża­ło­wa­li dnia, w któ­rym wkro­czy­li na fiń­ską zie­mię.

 Mi­nę­ło po­łu­dnie. Słoń­ce chy­li­ło się już ku za­cho­do­wi, opa­da­jąc po­mię­dzy szpi­cza­ste czub­ki sosen. Ogień trza­skał przy­jem­nie, roz­ta­cza­jąc wokół za­pach ży­wi­cy. Dru­gia dru­ży­na tyle co wró­ci­ła z wy­pa­du. Nie­ste­ty, nie mieli tyle szczę­ścia co od­dział Lászla. Na­po­tka­li przy­pad­ko­wy pa­trol czer­wo­no­ar­mi­stów, tra­cąc tym samym szan­sę na skry­te po­dej­ście do po­lo­we­go warsz­ta­tu na skra­ju Su­omus­sal­mi.

 – A tak ład­nie się za­po­wia­da­ło! – Tu­omas po­cią­gnął z pier­siów­ki so­lid­ny łyk. – Po pro­stu mu­sie­li­śmy na nich wpaść, no nie było prze­bacz! By ich szlag wszyst­kich naraz, za­srań­ce pier­do­le­ni!

 – Nie dziś, to jutro. Albo po­ju­trze. Przy­naj­mniej wró­ci­li­ście w kom­ple­cie. – Ahti wzru­szył po­tęż­ny­mi ra­mio­na­mi, wpa­trzo­ny w ogni­sko. W od­róż­nie­niu od po­ryw­cze­go Tu­oma­sa, sta­no­wił on ide­al­nie ste­reo­ty­po­wy przy­kład pół­noc­ne­go sto­icy­zmu. – Je­ste­śmy u sie­bie. Ten las jest nasz. Ro­sja­nie mogą mieć swo­je­go Ge­ne­ra­ła Mroza, my mamy po swo­jej stro­nie samą zimę.

 – Jest jakaś róż­ni­ca? – spy­tał nie­pew­nie László. Trzy­dnio­we szko­le­nie w Turku i dwa ty­go­dnie w od­dzia­le pod­cią­gnę­ły jego fiń­ski na po­ziom po­zwa­la­ją­cy śle­dzić tok roz­mo­wy. Ahti sta­no­wił jed­nak dla niego po­dwój­ny pro­blem: po pierw­sze, stary drwal uwiel­biał prze­no­śnie i me­ta­fo­ry. Po dru­gie, jego cięż­ki, sa­woń­ski ak­cent bar­dziej przy­po­mi­nał brzmie­niem i in­to­na­cją mrocz­ne za­klę­cia, niż fak­tycz­ny język.

 – I to jaka! – par­sk­nął śmie­chem Ahti, pod­no­sząc wzrok na Węgra. – Daruj, że spy­tam, ale tak w ogóle… wy tam na po­łu­dniu macie lasy? Takie wiel­kie i gęste, nie ja­kieś za­gaj­ni­ki.

 – Oczy­wi­ście, że mamy… Może nie tak ogrom­ne, ale prze­cież nie ży­je­my na pust­ko­wiu… – od­parł, nie do końca pe­wien dokąd zmie­rza drwal.

 – Wi­dzisz, bra­cie z bez­drzew­nej kra­iny… – Za­to­czył ręką krąg. – Te lasy są domem, ale nie tylko dla nas. Inni żyli tu na długo przed pierw­szy­mi ludź­mi. I nigdy stąd nie ode­szli. Bo w sumie dla­cze­go? To my je­ste­śmy tu go­ść­mi. Wpa­da­my tylko na chwi­lę, po ja­go­dy, chrust na opał czy za­ją­ca na ko­la­cję. W za­mian pil­nu­je­my, żeby nikt nie­po­wo­ła­ny nie wcho­dził w szko­dę. My mamy z czego żyć, oni mają spo­kój. Ale jeśli ktoś przy­cho­dzi bu­rzyć ten stan rze­czy…

 Ahti za­wie­sił głos, jakby cze­ka­jąc na do­po­wie­dze­nie przez Lászla mo­ra­łu opo­wie­ści. Wę­gier zer­k­nął nie­pew­nie na boki, roz­pacz­li­wie szu­ka­jąc po­mo­cy.

 – A ty znowu swoje, stary niedź­wie­dziu… – Sie­dzą­cy obok Ju­ha­ni prze­wró­cił ocza­mi. – Na bajki mu się ze­bra­ło, nie przej­muj się – dodał, pa­trząc ze współ­czu­ciem na Lászla.

– Bajki?! – Sa­woń­ski drwal pod­niósł się z kuc­ków, krę­cąc smut­no głową. – Niech wam bę­dzie, niech wam bę­dzie… Gry­zi­piór­ki ze sto­li­cy, na­czy­ta­li się mą­drych ksią­żek i myślą że… ech.

 Spoj­rzał na chwi­lę w stro­nę lasu, jakby z na­dzie­ją, że spo­mię­dzy za­śnie­żo­nych drzew wyj­dzie ja­ki­kol­wiek dowód na praw­dzi­wość jego słów. Nic ta­kie­go oczy­wi­ście się nie stało, więc zre­zy­gno­wa­ny ob­ró­cił się z po­wro­tem ku ogni­sku.

 – Dobra. Ustal­my plan na noc. Do­brze jest po­ga­dać przy wódce, ale wojna nie czeka na ni­ko­go…

 

 Na­stęp­ne dwa dni mi­nę­ły bez in­cy­den­tów. Po­go­da gwał­tow­nie się po­gor­szy­ła, mor­der­cze śnie­ży­ce unie­ru­cho­mi­ły oby­dwie stro­ny. Krót­kie prze­ja­śnie­nia wy­ko­rzy­sty­wa­no je­dy­nie na naj­pil­niej­sze akcje: uzu­peł­nie­nie za­pa­sów, zwiad w kie­run­ku Su­omus­sal­mi, próbę zlo­ka­li­zo­wa­nia Il­ma­rie­go. Nie­ste­ty, chło­pak prze­padł jak ka­mień w wodę. Mógł się wy­krwa­wić w dro­dze do ra­dziec­kiej nie­wo­li. Albo zo­stać od­ra­to­wa­nym i wy­sła­nym przez swych ‘zbaw­ców’ na prze­słu­cha­nie. Nie wia­do­mo, co gor­sze. Nie­wie­dza co do jego dal­sze­go losu wcale nie po­pra­wia­ła at­mos­fe­ry w od­dzia­le. Je­dy­ną po­cie­chą było, że przez ten czas nie po­nie­śli żad­nych do­dat­ko­wych strat. 

 Na po­cząt­ku trze­cie­go dnia, ko­rzy­sta­jąc z wresz­cie po­pra­wia­ją­cej się po­go­dy, Ahti wy­słał Ju­ha­nie­go i Tu­oma­sa z mel­dun­kiem do do­wo­dzą­ce­go ope­ra­cją puł­kow­ni­ka Sii­la­svuo. Wró­ci­li z no­wy­mi roz­ka­za­mi – i złymi wie­ścia­mi. Innym od­dzia­łom wio­dło się zde­cy­do­wa­nie go­rzej.

 – Roz­bi­li dru­ży­nę Tapia. Po­rucz­nik Ko­ski­nen mu­siał po­rzu­cić obóz, stra­cił po­ło­wę ludzi. Nie wia­do­mo jesz­cze jak ukła­da się sy­tu­acja na pół­noc od szosy. Cały czas trwa­ją tam walki. – Brzmiał jego ra­port Ju­ha­nie­go.

 Ahti, aku­rat rą­bią­cy drew­no na opał, z ca­łych sił wbił sie­kie­rę w pniak. Lászó odło­żył czysz­czo­ny ka­ra­bin na roz­ło­żo­ną na śnie­gu plan­de­kę, cze­ka­jąc na dal­szy ciąg.

 – Jasny szlag. – Po raz pierw­szy od przy­by­cia do od­dzia­łu wę­gier­ski ochot­nik wi­dział tak gwał­tow­ny wy­buch u Ka­re­la. – Jak to się stało?

– Zmie­ni­li po­dej­ście. Prze­sta­li pchać się czoł­ga­mi do lasu, pró­bu­ją nas mał­po­wać. Or­ga­ni­zu­ją nie­wiel­kie pa­tro­le na nar­tach, lo­ka­li­zu­ją miej­sce, w któ­rym mogą być nasze sta­no­wi­ska, bom­bar­du­ją cały ob­szar ar­ty­le­rią z góry na dół.

 – Ty­po­we po­dej­ście – wtrą­cił Lászó. – Tak samo wy­glą­da­ło to w Hisz­pa­nii. Tyle że tam mu­sie­li się za­do­wo­lić re­pu­bli­kań­ski­mi pu­kaw­ka­mi. Tutaj mają wszyst­ko czego dusza za­pra­gnie. Hau­bi­ce, cięż­kie dzia­ła, bom­bow­ce…

 – Tak, zga­dza się… cze­kaj… – Ju­ha­ni spoj­rzał na Lásza tak jakby wi­dział go pierw­szy raz w życiu – …ty byłeś w Hisz­pa­nii?

– Nie­ca­ły rok. A co?

 – No… ja my­śla­łem, że je­steś ja­kimś świe­ża­kiem, tak jak więk­szośc z nas. A tu wy­cho­dzi, że mamy wśród nas we­te­ra­na!

 – Wcale wiele się tam nie na­wal­czy­łem… – Lászó mach­nął ręką. – Opo­wiem, kiedy bę­dzie oka­zja. Na razie mamy waż­niej­sze spra­wy na gło­wie.

 W mię­dzy­cza­sie zdą­ży­ła ze­brać się resz­ta od­dzia­łu. Tuzin, jeśli nie li­czyć bę­dą­cej na pa­tro­lu trój­ki.

 – Dobra. – Ahti skrzy­żo­wał ra­mio­na. – Tak się przed­sta­wia obec­na sy­tu­acja. A jak brzmią roz­ka­zy puł­kow­ni­ka?

– Zdwo­ić czuj­ność. Prze­nieść obóz. Do­wódz­two oba­wia się, że jest to do­pie­ro wstęp do więk­sze­go na­tar­cia i że nie je­ste­śmy już w tym miej­scu bez­piecz­ni. Tutaj – Tu­omas podał Ah­tie­mu za­la­ko­wa­ną ko­per­tę – znaj­du­ją się szcze­gó­ło­we in­struk­cje.

– Dobra… – po­wtó­rzył, omia­ta­jąc od­dział stra­pio­nym wzro­kiem – …wie­cie, co robić. Zwi­ja­my ma­nat­ki.

 

 Jakąś go­dzi­nę póź­niej Lászó wy­ru­szył z Mi­ka­elem – ope­ra­to­rem ce­ka­emu i jed­nym z nie­licz­nych za­wo­do­wych żoł­nie­rzy w ich od­dzia­le – na zwiad w po­szu­ki­wa­niu miej­sca pod nowe obo­zo­wi­sko. Po­go­da po­pra­wi­ła się zde­cy­do­wa­nie. Wiatr prze­pę­dził ciem­ne chmu­ry, po­kry­wa­ją­cy las śnieg skrzył się w pro­mie­niach nisko za­wie­szo­ne­go słoń­ca.

 W pew­nym mo­men­cie na­tra­fi­li na miej­sce, w któ­rym wojna bez­pow­rot­nie znisz­czy­ła pięk­no na­tu­ry. Naj­pierw do­strze­gli ogo­ło­co­ne z ga­łę­zi drze­wa. Potem całe pnie zła­ma­ne w pół albo wy­rwa­ne z ko­rze­nia­mi. Głę­bo­kie kra­te­ry, wy­bi­te w za­mar­z­nię­tej na ka­mień ziemi. Po­wy­krę­ca­ne po­zo­sta­ło­ści broni i sprzę­tu, strzę­py na­mio­to­wych plan­dek – i wresz­cie, zmro­żo­ne na kość ciała.

 – A fenébe… – Lászó zmełł pod nosem prze­kleń­stwo, zer­ka­jąc na ma­pow­nik i prze­cho­dząc z po­wro­tem na fiń­ski. – To bę­dzie miej­sce Tapia. Znisz­czy­li wszyst­ko.

 – Z pre­cy­zją pi­ja­ne­go ko­wa­la – kwa­śno sko­men­to­wał Mi­ka­el. – Ru­szaj­my dalej. Nic tu nie zdzia­ła­my, a Ahti chce prze­nieść obóz jesz­cze dzi­siaj.

 Ode­pchnął się i ru­szył dalej. Lászó już miał po­dą­żyć jego śla­dem, gdy jego uwagę zwró­cił wi­dzia­ny samym kątem oka błysk. Mały, nie­zna­czą­cy. Prak­tycz­nie nie wy­róż­nia­ją­cy się na tle skrzą­ce­go się mi­ria­da­mi po­dob­nych iskier śnie­gu. Tyle po­cho­dził z za­cie­nio­nej szpa­ry po­mię­dzy przy­gnie­cio­ny­mi bia­łym cię­ża­rem ga­łę­zia­mi ni­skiej jodły. Ide­al­nej kry­jów­ki dla szy­ku­ją­ce­go za­sadz­kę zwia­dow­cy.

 Za­dzia­łał in­stynk­tow­nie. Padł na zie­mię, ścią­ga­jąc w locie ka­ra­bin z ra­mie­nia. Nie mar­no­wał czasu na do­kład­ne wy­ce­lo­wa­nie, po­cią­gnął za cyn­giel. Strzał prze­szył ośnie­żo­ne igli­wie. Od­tur­lał się na bok, na wy­pa­dek gdyby spu­dło­wał i ukry­ty w za­sadz­ce Ro­sja­nin zdo­łał od­po­wie­dzieć ogniem.

 Cisza.

 Mi­ka­elo­wi wy­star­czył rzut oka, by zro­zu­mieć sy­tu­ację. Za­wró­cił, zbli­ża­jąc się od boku do po­dej­rza­nej jodły.

Ruki wwierch! Sda­waj­sja!

Cisza.

Nim Lászó pod­niósł się z po­wro­tem na nogi, Fin roz­gar­niał już ga­łę­zie. Pusto. Je­dy­nie nie­tknię­ty śnieg, osy­pu­ją­cy się pod jego do­ty­kiem. Ni­g­dzie w po­bli­żu nie było też śla­dów, które mu­siał­by zo­sta­wić ucie­ka­ją­cy Ro­sja­nin.

He­lve­tii… – Lászówi cięż­ko było od­gad­nąć, czy prze­kleń­stwo Mi­ka­ela rzu­co­ne było pod ad­re­sem wid­mo­we­go snaj­pe­ra, czy jego fał­szy­we­go alar­mu.

Spę­dzi­li jesz­cze chwi­lę, by obejść oko­li­cę do­oko­ła i upew­nić się, że nie prze­oczy­li żad­nych tro­pów. Na próż­no.

– Dobra. Nic tu po nas. Ru­szaj­my dalej.

 

 Nie­dłu­go póź­niej zna­leź­li od­po­wied­nie miej­sce: po­ło­żo­ne w za­głę­bie­niu te­re­nu, osło­nię­te z trzech stron drze­wa­mi i bli­sko szosy. Do pół­no­cy prze­rzu­ci­li więk­szość sprzę­tu i roz­sta­wi­li na­mio­ty. Jeśli wszyst­ko po­szło do­brze, po­win­ni przez jakiś czas być bez­piecz­ni.

 Późno w nocy Lásza obu­dził niski po­mruk. Jakby prze­cią­gły grzmot, roz­cho­dzą­cy się na wszyst­kie stro­ny po­przez le­żą­cą pod nimi wiecz­ną zmar­z­li­nę. Ro­sja­nie coś bom­bar­do­wa­li. Są­dząc po kie­run­ku z któ­re­go do­cho­dzi­ły grzmo­ty, mogło to fak­tycz­nie być ich byłe obo­zo­wi­sko.

 Krót­kie mgnie­nie snu po­mię­dzy tam­tym wy­bu­dze­niem a świ­tem wy­peł­nił Lászlo­wi od­błysk snaj­per­skiej lu­net­ki, mru­żą­cej swe śle­pię o pio­no­wej źre­ni­cy. Hur­got ar­ty­le­rii ob­ni­żył ton jesz­cze bar­dziej, stał się bar­dziej re­gu­lar­ny – jak po­mruk kota – aż wresz­cie ucichł zu­peł­nie.

 

 Skoro świt, Ahti za­rzą­dził zbiór­kę ca­łe­go od­dzia­łu.

 – Ru­skie dep­czą nam po pię­tach. Wedle sta­re­go… – wska­zał na trzy­ma­ną w ręku otwar­tą ko­per­tę z roz­ka­za­mi – …całe to bom­bar­do­wa­nie było przy­go­to­wa­niem dla więk­szej akcji. Ale na to już na pewno wpa­dli­ście. Teraz pora na kon­kre­ty.

 Na­ry­so­wał butem w śnie­gu grubą linię po­mię­dzy sobą a od­dzia­łem.

 – Tutaj – wbił nogę głę­biej w jeden ko­niec od­cin­ka – jest Su­omus­sal­mi, za­ję­te przez czer­wo­nych. To – wska­zał linię – jest oczy­wi­ście szosa Raate. Tam gdzie sto­icie, jest ruska dy­wi­zja zme­cha­ni­zo­wa­na. Ta, która przez ostat­nie kilka dni ra­do­śnie i sa­mo­bój­czo pcha­ła swoje czoł­gi w las. Nie­ste­ty, jej do­wód­cy od­la­li sobie tro­chę oleju do głowy.

 – No to się muszą jesz­cze bar­dziej po­sta­rać. – Ju­ha­ni wzru­szył ra­mio­na­mi. – Oni się wy­si­la­ją, my zmie­nia­my lo­ka­li­za­cję, znowu szu­ka­ją wia­tru w polu. Koło się za­my­ka.

 – Tyle że kiedy my ucie­ka­my i szu­ka­my no­we­go miej­sca, oni zaj­mu­ją opusz­czo­ny teren. Przez ostat­nie trzy dni po­su­nę­li się kilka ład­nych ki­lo­me­trów. Jeśli po­łą­czą się z jed­nost­ka­mi oku­pu­ją­cy­mi So­umus­sal­mi, będą mogli po pro­stu oczy­ścić całą oko­li­cę metr po me­trze. A nam po­zo­sta­nie je­dy­nie uciecz­ka, o ile bę­dzie jesz­cze któ­rę­dy.

 – No dobra. Więc na czym po­le­ga plan?

 Ahti po­now­nie po­trzą­snął ko­per­tą.

 – Wedle in­for­ma­cji do­wódz­twa, jutro o świ­cie Ro­sja­nie spró­bu­ją wy­ko­rzy­stać nasze ruchy i prze­ła­mać się więk­szą grupą. Czoł­gi, cięż­ki sprzęt, tym razem z od­po­wied­nią ob­sta­wą. Rów­no­cze­śnie jed­nost­ki z Su­omus­sal­mi spró­bu­ją wy­pa­du z na­dzie­ją, że oby­dwie siły po­łą­czą się gdzieś po­mię­dzy. Jeśli cho­dzi o naszą kontrę, od­dzia­ły bli­żej mia­sta mają się oko­pać i bro­nić aż przy­bę­dzie wspar­cie z głów­ne­go od­wo­du. Dru­ży­ny takie jak nasza, po­ło­żo­ne bli­żej ru­skiej szpi­cy, mają po­zwo­lić czer­wo­nym wejść głę­biej w las, by na­stęp­nie ude­rzyć z flan­ki. Po­dzie­lić od­dzia­ły, znisz­czyć sprzęt, zadać mak­sy­mal­ne stra­ty.

 – Czyli w sumie nic no­we­go. Mnie pa­su­je – Ju­ha­ni po­now­nie wzru­szył ra­mio­na­mi, tym razem z uśmiesz­kiem na twa­rzy.

 – Na razie skup­my się na przy­go­to­wa­niu. Po­ło­wa od­dzia­łu na re­ko­nen­sans, resz­ta ma spraw­dzić sprzęt. Do wie­czo­ra chcę wie­dzieć, jak i któ­rę­dy naj­le­piej się prze­miesz­czać, a jutro broń ma dzia­łać bez za­rzu­tu. Do ro­bo­ty!

 

– Hisz­pa­nia, co? – Ju­ha­ni odło­żył na chwi­lę lejek, by roz­ru­szać zmar­z­nię­te palce. Ostre, zi­mo­we słoń­ce skrzy­ło się w sto­ją­cym mię­dzy nimi szpa­le­rze wy­peł­nio­nych śmier­dzą­cą cie­czą bu­te­lek.

 – Hm? – Lászó nie prze­ry­wał pracy, sta­ran­nie wy­peł­nia­jąc po­zo­sta­łe puste flasz­ki ben­zy­ną. W zmro­żo­nym po­wie­trzu syn­te­tycz­ny za­pach wier­cił noz­drza dwa­kroć moc­niej.

 – No, że byłeś tam! Wal­czy­łeś po stro­nie Fran­co, tak? Kiedy do­kład­nie? Gdzie? Jak się tam zna­la­złeś?

 Lászó wes­tchnął cięż­ko.

 – Mo­że­my przejść na inny język? Ła­twiej opo­wia­dać. Fiń­skie­go na tyle nie znam.

– Fran­cu­ski? Znam ze stu­diów.

 – Może być. Ja rów­nież.

 – No to mów!

 Wę­gier zbie­rał przez chwi­lę myśli, upew­nia­jąc się że w na­peł­nia­nej wła­śnie bu­tel­ce po­ziom cie­czy jest ide­al­nie taki, jak po­wi­nien być.

 – Pod­czas po­przed­niej wojny oj­ciec wal­czył na fron­cie w Ga­li­cji, potem bił re­wo­lu­cjo­ni­stów w Bu­da­pesz­cie. Kiedy byłem dzie­cia­kiem, za­wsze po­wta­rzał że czer­wo­ni wrócą, więc trze­ba być go­to­wym. Na­uczył mnie strze­lać gdy tylko pod­ro­słem na tyle, by utrzy­mać sztu­cer. Gdy trzy lata temu skoń­czy­łem stu­dia i po­wie­dzia­łem mu, że chcę ru­szyć do Hisz­pa­nii, przy­dać się na coś, bez słowa po­mógł zor­ga­ni­zo­wać wy­jazd.

 – Nie­źle, nie­źle… – Ju­ha­ni strze­lił pal­ca­mi, po czym wró­cił do pracy nad swoją po­ło­wą bu­te­lek. – Wiesz, u mnie było tro­chę ina­czej. W sumie to nawet nie był mój po­mysł, tylko brata. Służy w lot­nic­twie, na Prze­smy­ku, koło Vii­pu­ri. Kiedy ru­skie ude­rzy­li, wy­słał mi te­le­gram. “Ju­ha­ni, rusz tę swoja za­sie­dzia­łą dupę z biura, przy­daj się!”… Zgło­si­łem się, umiem na nar­tach jeź­dzić i mam dobre oko, więc we­pchnę­li z mar­szu do pie­cho­ty. No i je­stem!

 Za­śmiał się po­god­nie, po czym za­milkł na chwi­lę, za­ję­ty za­wi­ja­niem knota.

 – No dobra, ale Hisz­pa­nia! Opo­wia­daj!

 Lászó nigdy nie uwa­żał swo­jej służ­by w Ibe­rii za szcze­gól­nie fa­scy­nu­ją­cy temat. Jego od­dział sta­cjo­no­wał z dala od naj­cięż­szych walk, a on sam zaj­mo­wał się głów­nie roz­po­zna­niem. Ku jego zdzi­wie­niu, Ju­ha­ni chło­nął opo­wieśc jak gąbka, do­py­tu­jąc o naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły, o miej­sca walk i uży­wa­ny sprzęt. Wę­gier za­spo­ka­jał jego cie­ka­wość na ile mógł, aż opróż­ni­li całą skrzy­nię, prze­ra­bia­jąc jej za­war­tość na kil­ka­dzie­siąt im­pro­wi­zo­wa­nych gra­na­tów za­pa­la­ją­cych.

 – Po­win­no wy­star­czyć. – Lászó za­krę­cił ka­ni­ster z reszt­ką ben­zy­ny i od­niósł go do płyt­kiej, przy­kry­tej na­mio­tem jamy słu­żą­cej im za skład na­rzę­dzi i za­pa­sów. – Nie­ste­ty, wiele wię­cej ci nie je­stem w sta­nie opo­wie­dzieć. Nawet nie to, że nie ma czasu. Po pro­stu nie ma o czym gadać.

 – Daj spo­kój! – Fin mach­nął ręką. – Nawet jeśli to nie jest ma­te­riał na po­wieść, to i tak świet­nie się słu­cha ta­kich hi­sto­rii z in­nych kra­jów. Je­ste­śmy w po­dob­nym wieku, a patrz ile świa­ta już zwie­dzi­łeś! A mówią, że wojna tylko pie­przy lu­dziom życie…

 Lászó po­my­ślał o pa­da­ją­cym na śnieg Il­ma­rim.

 – Ano… – wes­tchnął. – Nie­któ­rym bar­dziej, innym mniej…

 

 Tej nocy wy­pa­dła jego warta. Była psia go­dzi­na. Na Wę­grzech wschod­ni ho­ry­zont za­czął­by już sza­rzeć cha­rak­te­ry­stycz­nym bla­skiem przed­świ­tu. Tutaj, na skra­ju po­lar­nej nocy, cały czas pa­no­wa­ła zu­peł­na ciem­ność. Ro­sną­cy sierp księ­ży­ca wy­peł­niał czy­ste po­wie­trze swoim zim­nym świa­tłem, a gwiaz­dy mi­go­ta­ły na tle czer­ni nieba.

 Nagle, bez­gło­śnie, ponad czub­ki drzew wy­strze­li­ła czer­wo­na raca. Po niej dwie ko­lej­ne – wszyst­kie na za­cho­dzie, z kie­run­ku na Su­omus­sal­mi. Lászó ze­rwał się na równe nogi, ru­szył bie­giem w stro­nę na­mio­tu Ah­tie­go.

 – Sy­gnał! – Roz­chy­lił poły wej­ścia, dla pew­no­ści ło­mo­cząc pię­ścią w le­żą­cą w rogu ra­dio­sta­cję. – Ru­skie się ru­szy­li! Po­bud­ka!

 Zbiór­ka za­ję­ła im je­dy­nie kilka minut. Z bro­nią i duszą na ra­mie­niu ru­szy­li na wschód, na wy­zna­czo­ne za­wcza­su miej­sce za­sadz­ki. Na nie­bie przed nimi za­kwi­tła ko­lej­na raca, po niej jesz­cze jedna. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi, Ro­sja­nie ru­szy­li z oby­dwóch stron, sze­ro­kim fron­tem.

 

 Wedle za­ło­żeń do­wódz­twa, Ro­sja­nie mieli tylko kilka tras, któ­ry­mi mogli bez­piecz­nie i szyb­ko prze­pro­wa­dzić cięż­ki sprzęt. Hu­ra­ga­no­we bom­bar­do­wa­nie, sko­or­dy­no­wa­ne wy­pa­dy w las i wresz­cie zma­so­wa­ne, dwu­stron­ne na­tar­cie miały w za­my­śle czer­wo­nej ge­ne­ra­li­cji roz­pro­szyć Finów i wy­ko­rzy­stać wy­ni­kły chaos by umoż­li­wić oby­dwóm dy­wi­zjom po­łą­cze­nie sił. Nie­ste­ty dla nic, od­dział Ah­tie­go nie chciał pójść w roz­syp­kę. Byli zdol­ni do walki, zwar­ci i go­to­wi.

 Ale z dru­giej stro­ny, nie wie­dzie­li ile dru­żyn po­dzie­li­ło los grupy Tapia. Teo­re­tycz­nie mieli ra­dio­sta­cję, mogli spró­bo­wać skon­tak­to­wać się z in­ny­mi od­dzia­ła­mi, zmo­dy­fi­ko­wać plan, za­ła­tać dziu­ry stwo­rzo­ne przez bra­ku­ją­ce jed­nost­ki. Jed­nak Ahti, pod­pie­ra­jąc się roz­ka­za­mi puł­kow­ni­ka, za­rzą­dził bez­względ­ną ciszę ra­dio­wą. Szli w ciem­no. Los bitwy o Su­omus­sal­mi miał za­le­żeć od wy­ni­ku cha­otycz­nej, nie­prze­wi­dy­wal­nej szar­pa­ni­ny.

 Lászó wdra­pał się na drze­wo, zaj­mu­jąc po­zy­cję na jed­nej z ga­łę­zi. Prze­wią­za­ny w pasie sznur mo­co­wał go do pnia, a gęste igli­wie i gruba war­stwa śnie­gu chro­ni­ły przed ob­ser­wa­cją. Ostroż­nie, samą lufą ka­ra­bi­nu, po­sze­rzył swoje okno na świat. Po­grą­żo­ny w przed­świ­cie las był ide­al­nie cichy, jeśli nie li­czyć do­bie­ga­ją­ce­go z za­cho­du przy­tłu­mio­ne­go huku dział.

 Nie wie­dział, ile czasu mi­nę­ło nim ten mar­twy spo­kój za­bu­rzył pierw­szy bliż­szy dźwięk. Z po­cząt­ku szep­czą­cy, stop­nio­wo urósł do wy­raź­ne­go po­mru­ku, osią­ga­jąc kul­mi­na­cję w ło­sko­cie le­cą­ce­go na ni­skim pu­ła­pie sa­mo­lo­tu.

 Prze­sie­kę wy­peł­nił ośle­pia­ją­cy, biały blask zrzu­co­nej flary. Ze swo­jej kry­jów­ki Lászó nie mógł do­strzec bez­po­śred­nio ani jej, ani ae­ro­pla­nu – ale dźwięk sil­ni­ka brzmiał zna­jo­mo. Chyba Tu­po­lew. Nie nie­po­ko­jo­ny przez ni­ko­go, ra­dziec­ki bom­bo­wiec kon­ty­nu­ował lot, chcąc oświe­tlić nad­cią­ga­ją­cym czer­wo­no­ar­mi­stom jak naj­więk­szy ob­szar lasu.

 Kilka minut póź­niej, nim za­wie­szo­na na spa­do­chro­nie flara zdą­ży­ła się wy­pa­lić, do­strzegł na tle śnie­gu pierw­szy ruch. Ciem­ny, kan­cia­sty kształt prze­dzie­rał się z war­ko­tem przez białe zaspy. Gą­sie­ni­co­wy cią­gnik otwie­rał po­chód, wio­ząc na pace czte­rech żoł­nie­rzy. Za nim, w dwóch ko­lum­nach, ma­sze­ro­wa­li pie­chu­rzy. Na­stęp­nie, z ogłu­sza­ją­cym ry­kiem po­tęż­nych sil­ni­ków, su­nę­ły trzy czoł­gi. Za nimi, za­my­ka­jąc po­chód i ko­rzy­sta­jąc z uto­ro­wa­nej w śnie­gu ścież­ki, szła ko­lej­na po­dwój­na ko­lum­na pie­chu­rów i pół tu­zi­na ho­lu­ją­cych ar­ty­le­rię cią­gni­ków.

 Lászó wi­dział już tanki w Hisz­pa­nii. Małe, wło­skie tan­kiet­ki i ra­dziec­kie ma­szy­ny z uzbro­jo­ny­mi w dzia­ło wie­ża­mi. Sły­szał do­nie­sie­nia o no­wych ty­pach wy­sła­nych do walki w Fin­lan­dii. Wi­dział zdję­cia i szki­ce za­łą­czo­ne do roz­ka­zów prze­sy­ła­nych z do­wódz­twa. Ale rze­czy­wi­stość prze­ro­sła jego ocze­ki­wa­nia.

 Dwa razy dłuż­sze od sze­ścio­to­no­wych “dwu­dzie­stek szó­stek” i o dobry metr od nich wyż­sze, wie­lo­wie­żo­we mon­stra parły przed sie­bie. Prze­cie­ra­ją­cy szlak cią­gnik i pie­chu­rzy jeden po dru­gim omi­nę­li zwa­lo­ne w po­przek prze­sie­ki drze­wo. Nowy czołg po pro­stu na­je­chał na nie, ła­miąc pień jak spróch­nia­ły kijek. Jego dwie mniej­sze, uzbro­jo­ne w ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we, wie­życz­ki ob­ra­ca­ły się po­wo­li, wy­pa­tru­jąc ofiar.

 Zgod­nie z pla­nem Ah­tie­go, po­zwo­li­li czo­łów­ce ko­lum­ny przejść bez prze­szkód. Mieli otwo­rzyć ogień do­pie­ro gdy w cen­trum za­sadz­ki znaj­dzie się głów­na zwie­rzy­na.

Wstrzy­mał od­dech, od­mie­rza­jąc po­praw­kę wzglę­dem głowy wy­glą­da­ją­ce­go przez właz do­wód­cy pierw­sze­go czoł­gu. Świat za­marł na uła­mek se­kun­dy.

Za po­wa­lo­nym po dru­giej stro­ny prze­sie­ki drze­wem roz­błysł ka­ra­bin ma­szy­no­wy Mi­ka­ela.

Palec Lászla ścią­gnął spust. Po­czuł całym cia­łem kop­nię­cie od­rzu­tu. Ra­dziec­kim ofi­ce­rem wstrzą­snął spazm, po czym jego bez­wład­ne zwło­ki zsu­nę­ły się do wnę­trza ma­szy­ny.

Wszyst­kie czte­ry ko­lum­ny pie­chu­rów roz­pa­dły się, a ich człon­ko­wie ru­szy­li bie­giem, szu­ka­jąc ja­kiej­kol­wiek osło­ny. Z mier­nym skut­kiem. Pa­da­li pod­cię­ci se­ria­mi z ce­ka­emu, oba­le­ni nad­la­tu­ją­cy­mi ze­wsząd po­ci­ska­mi.

Ko­rzy­sta­jąc z za­mie­sza­nia, Ahti ci­snął ze swo­jej kry­jów­ki kok­tajl. Bu­tel­ka roz­trza­ska­ła się o sta­lo­wą płytę, roz­bry­zgu­jąc pło­ną­cą ben­zy­nę. Dwa na­stęp­ne mo­ło­to­wy po­le­cia­ły z in­nych kie­run­ków. Pło­ną­ca mie­szan­ka wlała się przez osło­nę sil­ni­ka. Po chwi­li cała ma­szy­na sta­nę­ła w ogniu. Za­ło­ga sal­wo­wa­ła się uciecz­ką, tylko po to by paść pod krzy­żo­wym ogniem Finów.

Po­cią­gał spust raz za razem, prze­ry­wa­jąc je­dy­nie by prze­ła­do­wać swo­je­go Mau­se­ra. Efekt za­sko­cze­nia li­czył się tylko przez kilka chwil – i wie­dział, że dany im czas minie lada mo­ment.

Drugi z czoł­gów przy­spie­szył i nie­zgrab­nie skrę­cił w bok, zrów­nu­jąc się z li­de­rem. Oca­le­li pie­chu­rzy wbie­gli w prze­rwę po­mię­dzy ma­szy­na­mi, uży­wa­jąc ich cielsk jak im­pro­wi­zo­wa­ne­go okopu. Uzbro­jo­ne w ka­ra­bi­ny wie­życz­ki pluły ogniem na boki, pró­bu­jąc się­gnąć ukry­tych Finów. Głów­na wieża jed­ne­go z ko­lo­sów ob­ró­ci­ła się. Z ogłu­sza­ją­cym hu­kiem wy­strze­li­ła w stro­nę po­wa­lo­ne­go drze­wa. Kry­jów­kę Mi­ka­ela po­chło­nę­ła kula ognia. Ter­kot ce­ka­emu umilkł.

Długa, za­ma­szy­sta seria prze­cię­ła ga­łę­zie tuż pod Lászlem, wstrzą­sa­jąc całym drze­wem. Druga salwa po­szła niżej, na wy­so­ko­ści ni­skich jodeł po­ra­sta­ją­cych skraj prze­sie­ki. Ze swo­jej po­zy­cji László wi­dział, jak kule prze­bi­ja­ją za­śnie­żo­ne igli­wie i rażą szy­ku­ją­ce­go się do rzutu Tu­oma­sa. Tra­fie­nie nie za­bi­ło go od razu – impet po­ci­sków wy­trą­cił chło­pa­ka z rów­no­wa­gi, prze­chy­lił trzy­ma­ną w ręku pło­ną­cą bu­tel­kę. Ca­łość eks­plo­do­wa­ła gdy pa­li­wo do­tar­ło do lontu, za­sy­pu­jąc oko­li­cę desz­czem ogni­stych odłam­ków.

László zwal­czył od­ruch pa­ni­ki, na­ka­zu­ją­cy na­tych­miast ucie­kać z za­gro­żo­ne­go miej­sca. Za­ci­snął zęby, prze­ła­do­wał ka­ra­bin, wziął na cel ostrze­li­wu­ją­ce­go się zza czoł­go­we­go ka­dłu­ba czer­wo­no­ar­mi­stę. Wy­strze­lił. Spu­dło­wał, po­cisk skrze­sał iskrę o ciem­no­oliw­ko­wą stal. Za­re­pe­to­wał. Zło­żył się do ko­lej­ne­go strza­łu.

Nagłe ude­rze­nie zimna było jak cios młota. O ile chwi­lę temu wal­czył z pa­ra­li­żu­ją­cym go stra­chem, teraz unie­ru­cha­mia­ją­ca siła była jak naj­bar­dziej na­ma­cal­na. Ka­ra­bin wy­padł z po­zba­wio­nych czu­cia pal­ców, wbi­ja­jąc się bez­gło­śnie w gruby śnieg u stóp drze­wa. Ziąb igno­ro­wał gruby kom­bi­ne­zon i war­stwy odzie­nia, zda­wał się po­cho­dzić z wnę­trza ciała. Jakby cały szpik w jego ko­ściach prze­mie­nił się w lód. Mię­śnie zdrę­twia­ły do tego stop­nia, że nie był nawet w sta­nie za­szczę­kać zę­ba­mi.

Ka­no­na­da uci­chła. Po­je­dyn­cze, za­sko­czo­ne jęki czer­wo­no­ar­mi­stów nio­sły ze sobą ból i za­sko­cze­nie. Poza le­żą­cym na czer­wo­nym śnie­gu Tu­oma­sem nie był w sta­nie do­strzec swo­ich kom­pa­nów – ale oni rów­nież mu­sie­li czuć prze­szy­wa­ją­ce na wylot ostrza mrozu.

I wtedy zo­ba­czył to.

Nie miał po­ję­cia skąd się wzię­ło. Mu­sia­ło wyjść z lasu – ale tak ogrom­ny stwór nie miał prawa po­ja­wić się nie­po­strze­że­nie. Wiel­ki jak ty­grys, lecz smu­klej­szy i o dłu­gim, wil­czym pysku. Kro­czył po śnie­gu, zbli­ża­jąc się od stro­ny znisz­czo­nej po­zy­cji Mi­ka­ela. Po­mi­mo ma­syw­nej bu­do­wy zda­wał się nie za­głę­biać w puch ani na cal. Po­kry­wa­ło go dłu­gie, białe futro, a za­koń­czo­ny sta­lo­wo­sza­rym kol­cem ogon wił się nad jego grzbie­tem jak go­to­wy do ataku wąż. Noz­drza pra­co­wa­ły in­ten­syw­nie, wę­sząc za ofia­rą.

Dwóch naj­od­waż­niej­szych – albo naj­głup­szych – Ro­sjan zdo­ła­ło zmu­sić swoje ciała do re­ak­cji. Suchy trzask ka­ra­bi­no­wych wy­strza­łów roz­trza­skał za­sty­głą ciszę. Z tej od­le­gło­ści, przy tak ogrom­nym celu, nie było mowy o pudle.

Nie­wzru­szo­ny, stwór ob­ró­cił swój szpet­ny łeb i w jed­nym susie do­padł czoł­gu. Wie­lo­to­no­wy blok stali za­chy­bo­tał się i prze­su­nął, przy­gnia­ta­jąc scho­wa­nych po­mię­dzy ma­szy­na­mi pie­chu­rów. Upior­ny zgrzyt dar­tej pa­zu­ra­mi bla­chy za­głu­szył jęki bólu. Be­stia jed­nym susem wsko­czy­ła na grzbiet ma­szy­ny. Za­ło­ga czoł­gu ob­ra­ca­ła wieżę w roz­pacz­li­wej pró­bie wy­mie­rze­nia w po­two­ra. Ten jed­nym chla­śnię­ciem łapy roz­pła­tał pan­cer­ną stal jak mokry kar­ton. Po kilku bez­li­to­snych cio­sach z wieży i jej za­ło­gi zo­sta­ły je­dy­nie strzę­py. Jedno kłap­nię­cie pasz­czy prze­po­ło­wi­ło do­wód­cę czoł­gu. Krew ska­py­wa­ła z kłów isto­ty, za­ma­rza­jąc zanim zdą­ży­ła się­gnąć ka­dłu­ba ma­szy­ny. László roz­pacz­li­wie pró­bo­wał za­mknąć oczy, uciec przed wi­do­kiem ma­sa­kry – ale spa­ra­li­żo­wa­ne po­wie­ki od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa.

Za­my­ka­ją­ce ko­lum­nę cią­gni­ki, oszczę­dzo­ne pod­czas pierw­szej fazy za­sadz­ki, otwo­rzy­ły ogień. Ich ka­ra­bi­ny za­kle­ko­ta­ły. Ry­ko­sze­tu­ją­ce od czoł­go­wej stali po­ci­ski krze­sa­ły iskry. Ko­lej­ne krzy­ki i jęki bólu oznaj­mi­ły, że nie­któ­re zbłą­ka­ne kule się­gnę­ły za­klesz­czo­nych po­mię­dzy czoł­ga­mi pie­chu­rów. Je­dy­nie be­stia stała nie­wzru­szo­na, jakby ołów nie imał się jej śnież­no­bia­łe­go futra.

Bocz­na wie­życz­ka ostat­nie­go nie­usz­ko­dzo­ne­go czoł­gu ob­ró­ci­ła się w stro­nę stwo­ra, do­da­jąc swoją por­cję oło­wiu do ka­no­na­dy. Mon­strum nawet nie za­szczy­ci­ło jej spoj­rze­niem – wy­pro­wa­dzi­ło sze­ro­ki za­mach ogo­nem, wbi­ja­jąc jego za­ostrzo­ny czu­bek przez wi­zjer strzel­ca. Na­stęp­nie jed­nym susem prze­sko­czy­ło dy­stans dzie­lą­cy je od ho­low­ni­ków, kpiąc z ludz­kie­go oporu.

W ru­chach stwo­ra nie było agre­sji. Nie było głodu. Sta­ran­nie pla­no­wał każdy atak, od­mie­rzał każdy krok. Dzia­łał prze­my­śla­nie. Ce­lo­wo. To nie był dra­pież­nik. Za rzeź od­by­wa­ją­cą się przed ocza­mi Lászla od­po­wia­dał zimny, wy­ra­cho­wa­ny mor­der­ca. Zda­wał się pro­mie­nio­wać lo­do­wa­tą aurą, być źró­dłem wszech­ogar­nia­ja­ce­go, nie­ziem­skie­go mrozu wy­peł­nia­ją­ce­go prze­sie­kę.

Umysł Węgra prze­gry­wał walkę z zim­nem. Wy­peł­nio­ne cie­kłym lodem kości pro­mie­nio­wa­ły bólem. Stę­ża­łe mię­śnie za­mie­ni­ły się w bez­wład­ne, mar­twe bryły. Pole wi­dze­nia po­krył czar­ny szron. Krzy­ki, wy­strza­ły i inne dźwię­ki zlały się w gęstą maź, za­py­cha­ją­cą mu uszy.

W ostat­nim prze­bły­sku świa­do­mo­ści uj­rzał jak po­dłuż­ny łeb ob­ra­ca się, kie­ru­jąc w jego stro­nę śle­pie o pio­no­wej źre­ni­cy. Krew na zę­bach stwo­ra za­sty­gła zu­peł­nie, za­mie­nia­jąc je w gir­lan­dę czer­wo­nych sopli.

Ciem­ność wi­bro­wa­ła ocie­ka­ją­cą sa­dy­zmem pa­ro­dią ko­cie­go po­mru­ku.

 

* * *

 

Pierw­szym do­zna­niem po prze­bu­dze­niu był dreszcz, echo za­bój­cze­go mrozu. Ale płyn­ny lód od­ta­jał, za­miast od­de­chu bia­łej śmier­ci po­wie­trze wy­peł­nia­ły za­duch stło­czo­nych ciał i ostra woń środ­ków od­ka­ża­ją­cych. Roz­chy­lił oczy. Do­oko­ła krzą­ta­ły się pie­lę­gniar­ki. Był w la­za­re­cie, naj­pew­niej ki­lo­me­try od linii fron­tu.

Pró­bo­wał się pod­nieść, zwró­cić na sie­bie uwagę któ­rejś z sióstr. Na próż­no. Osła­bio­ne ciało nie chcia­ło go słu­chać. Za­schnię­ta krtań nie była w sta­nie wydać z sie­bie nic poza ochry­płym szep­tem. Zresz­tą i tak nie miało to zna­cze­nia. Naj­bliż­sza pie­lę­gniar­ka szyb­ko pchnę­ła go z po­wro­tem na po­sła­nie. Chyba besz­ta­ła go z góry na dół – ale jesz­cze nie od­ta­ja­ły umysł Węgra nie był w sta­nie zro­zu­mieć ani słowa.

Opu­ścił szpi­tal po ty­go­dniu od wy­bu­dze­nia. Od­mro­że­nia dru­gie­go stop­nia skóry i po­wierz­chow­ne ukła­du od­de­cho­we­go. “Jakby lodem od­dy­chał” – usły­szał któ­re­goś dnia ko­men­tarz jed­nej z zaj­mu­ją­cych się nim sióstr. Ale poza tym był cały. Żad­nych zła­mań, per­ma­nent­nych ob­ra­żeń czy ran.

Na ile zdo­łał się zo­rien­to­wać pod­czas roz­mo­wy z na­po­tka­ną przy­pad­kiem fran­cu­ską wo­lon­ta­riusz­ką Czer­wo­ne­go Krzy­ża, razem z nim do la­za­re­tu tra­fi­ło kil­ku­dzie­się­ciu żoł­nie­rzy wal­czą­cych wzdłuż szosy Raate. Wszy­scy z iden­tycz­ny­mi ob­ra­że­nia­mi. Kilku z wy­raź­ną trau­mą na psy­chi­ce. Beł­ko­czą­cy o śnież­nej be­stii, ty­gry­sie, wilku albo ir­bi­sie, mor­du­ją­cym Ro­sjan. Sur­mie – jak na­zwa­ła go jedna z fiń­skich pie­lę­gnia­rek, go­rącz­ko­wo kre­ślą­ca na brzmie­nie tego imie­nia znak krzy­ża.

Pró­bo­wał od­na­leźć ko­le­gów z od­dzia­łu. Bez skut­ku. Więk­szość wy­szła przed nim, wró­ci­ła na front. Tu­omas do­łą­czył do Il­ma­rie­go na li­ście ofiar. Ju­ha­ni stra­cił ramię i zo­stał ode­sła­ny do domu. Bitwa o Su­omus­sal­mi do­bie­gła końca. Na ile udało mu się usta­lić, dru­ży­nę Ah­tie­go uzu­peł­nio­no i prze­rzu­co­no na inny od­ci­nek fron­tu. Na który do­kład­nie – nikt nie był w sta­nie po­wie­dzieć. Nie wie­dząc, co ze sobą po­cząć, László zła­pał trans­port na dwo­rzec, a na­stęp­nie do Jo­en­suu, naj­bliż­sze­go więk­sze­go mia­sta.

Pró­bo­wał po­now­nie zgło­sić się na front. Bez po­wo­dze­nia. Wojna, na­zy­wa­na już zi­mo­wą, wcho­dzi­ła w ko­lej­ną fazę. Fiń­skie woj­sko okrze­pło, cał­ko­wi­te zwy­cię­stwo pod Su­omus­sal­mi uskrzy­dli­ło obroń­ców. Nie byli już tak sko­rzy przy­jąć w swoje sze­re­gi przy­pad­ko­we­go ochot­ni­ka z da­le­kie­go kraju. W naj­lep­szym razie wci­ska­li do ręki prze­dru­ki z gazet. Na Wę­grzech zbie­rał się ba­ta­lion ochot­ni­czy. Jeśli mu się spie­szy, to niech wraca do domu i spró­bu­je się tam za­cią­gnąć. Albo czeka na przy­by­cie ro­da­ków i zgło­si się już na miej­scu. W naj­gor­szym razie po pro­stu wzru­sza­li ra­mio­na­mi. Ty­po­we, biu­ro­kra­tycz­ne zo­bo­jęt­nie­nie.

Tym­cza­sem za­osz­czę­dzo­ne na wy­pra­wę fun­du­sze top­nia­ły. W końcu mu­siał dać za wy­gra­ną. Naj­pierw wsiadł w po­ciąg do Hel­si­nek, stam­tąd pro­mem prze­pły­nął do Stet­tin, by wresz­cie przez Bre­slau i Mo­ra­wy wró­cić na Węgry.

Prak­tycz­nie każ­de­go dnia się­gał my­śla­mi – a nocą kosz­ma­ra­mi – na za­śnie­żo­ną prze­sie­kę, gdzie sta­nął twa­rzą w twarz z pio­no­wą źre­ni­cą śmier­ci. Surma, imię wspo­mnia­ne przez prze­sąd­ną pie­lę­gniar­kę, na­le­ża­ło do mi­tycz­ne­go de­mo­na, straż­ni­ka ka­rel­skie­go pie­kła. Tyle przy­naj­mniej zro­zu­miał z krót­kich, szep­ta­nych roz­mów to­czo­nych w la­za­re­cie z in­ny­mi ran­ny­mi. Oczy­wi­ście, była to bzdu­ra. Śnież­ne de­mo­ny nie ist­nia­ły, a już na pewno nie ło­wi­ły czer­wo­no­ar­mi­stów, nie­czu­łe na krzy­żo­wy ogień ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Mu­siał pod­czas walki obe­rwać ry­ko­sze­tem i stra­cić przy­tom­ność. Gruby kap­tur uchro­nił go przed zra­nie­niem, a wy­zię­bie­nie tłu­ma­czy­ło zwidy i ha­lu­cy­na­cje.

U niego oraz kil­ku­dzie­się­ciu in­nych przy­wie­zio­nych z szosy Raate ran­nych. Człon­ków róż­nych od­dzia­łów, fi­zycz­nie nie­zdol­nych do po­dzie­le­nia się za­wcza­su tą hi­sto­rią i usta­le­nia ja­kiejś wspól­nej wer­sji. Oczy­wi­ście.

Gdzieś koło Te­schen, wpa­trzo­ny w ośnie­żo­ny las za oknem prze­dzia­łu, przy­po­mniał sobie słowa Ah­tie­go. O daw­nych miesz­kań­cach fiń­skich puszcz, ich dzi­wacz­nej ko­eg­zy­sten­cji z ludź­mi i o bu­rzą­cych spo­kój in­tru­zach. Po­my­ślał o dziw­nym bły­sku z po­bo­jo­wi­ska po­zo­sta­łe­go po obo­zie Tapia. Uśmiech­nął się lekko. Za­sta­no­wił się, co prze­szło przez myśl be­stii, gdy pod­czas bitwy jego ga­sną­ce spoj­rze­nie na­po­tka­ło jej czuj­ny wzrok. Bo co do jej ro­zum­no­ści nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Miał tylko na­dzie­ję, że fak­tycz­nie za­słu­żył na udzie­lo­ną mu li­tość.

Koniec

Komentarze

A Ty po­pra­wiasz błędy wska­za­ne w ko­men­ta­rzach in­nych opo­wia­dań?

Tak, czy­tam wszyst­kie ko­men­ta­rze, w miarę moż­li­wo­ści od­pi­su­ję, a wy­punk­to­wa­ne błędy na­stęp­nie po­pra­wiam. Czy mimo to tutaj po­wtó­rzy­ły się ja­kieś błędy z po­przed­nich szor­tów?

 

EDIT: Chyba że cho­dzi o po­pra­wia­nie błę­dów w już wrzu­co­nych tek­stach tutaj, na forum? W takim razie przy­zna­ję, nie ro­bi­łem tego, wszyst­kie po­praw­ki wpro­wa­dzam w ory­gi­nal­nych pli­kach na dysku.

Tak, na forum. Bo ge­ne­ral­nie na sporą część ko­men­ta­rzy już nie za­re­ago­wa­łeś i nie wia­do­mo czy przy ko­men­to­wa­niu tego tek­stu po­świę­cać czas na ewen­tu­al­ne wska­za­nie ele­men­tów war­tych po­pra­wy :) 

…ojej. Kom­plet­nie, cał­ko­wi­cie i ab­so­lut­nie prze­oczy­łem opcje sor­to­wa­nia. Cały czas mia­łem włą­czo­ną opcję “Data”, przez co nie pod­bi­ja­ło mi wąt­ków tyle co sko­men­to­wa­nych, tylko cały czas wy­świe­tla­ło w ko­lej­no­ści za­po­sto­wa­nia…

Wła­śnie nad­go­ni­łem za­le­gło­ści z po­przed­nie­go ty­go­dnia pod “W toku”. Z tego co widzę, “Krok za kro­kiem” też do­stał nowe ko­men­ta­rze – wła­śnie sia­dam do ich prze­pra­co­wa­nia i po­sta­ram się dzi­siaj wpro­wa­dzić po­praw­ki/od­pi­sać.

Naj­moc­niej prze­pra­szam za to nie­do­pa­trze­nie, mea ma­xi­ma culpa.

Hej, Astraph! Opo­wia­da­nie kom­plet­nie nie w moim kli­ma­cie (II wojna świa­to­wa, po­two­ry, Węgry, Fin­lan­dia), ale czy­ta­ło się nad­zwy­czaj do­brze. Prze­czy­ta­łam całe, a tekst nie­krót­ki – to chyba mówi wszyst­ko. Styl nie jest zły, choć nie­kie­dy chro­po­wa­ty. Cie­ka­wa hi­sto­ria z do­brym głów­nym bo­ha­te­rem.

Nie­ste­ty za mało tu fan­ta­sty­ki :( Pod ko­niec już się de­ner­wo­wa­łam, że nie bę­dzie jej wcale. Gdyby tekst był o po­ło­wę krót­szy, by­ło­by ok. Na pewno sam za­uwa­żasz tę dys­pro­por­cję – po­twór po­ja­wia się bo­wiem zni­kąd, nie wy­da­je mi się, żeby były wcze­śniej ja­kieś prze­słan­ki do jego po­ja­wie­nia (po­praw mnie, jeśli się mylę, ale opko czy­ta­łam wczo­raj). Ktoś mógł­by po­wie­dzieć, że rów­nie do­brze mo­gło­by go nie być, ale ja nie lubię bawić się w brzy­twę Lema.

Jak na­pi­sa­łam – fan­ta­sty­ki jest nie­wie­le, ale tekst sam w sobie nie jest zły. Mimo to z chę­cią zo­ba­czy­ła­bym jej wię­cej ;) (i jed­no­cze­śnie je­stem cie­ka­wa two­ich na­stęp­nych prac). 

 

 

Błędy, które szcze­gól­nie rzu­ci­ły mi się w oczy (choć jest ich wię­cej, ale nie je­stem spe­cja­list­ką):

 

 

“Pod­czas fiń­skiej zimy nie ma lep­szych przy­ja­ciół niż para nart[+.]

 

 

Ogni­sko, kilka na­mio­tów[+,] w któ­rych można było zmru­żyć oko i prze­cho­wać sprzęt oraz za­pa­sy – to wszyst­ko, czego po­trze­bo­wa­li do dzia­ła­nia.

 

 

Szar­pa­ło linie za­opa­trze­nio­we, pla­no­wa­ło za­sadz­ki, sło­wem, ro­bi­ło wszyst­ko, by czer­wo­ni na­jeźdź­cy po­ża­ło­wa­li dnia[+,] w któ­rym wkro­czy­li na fiń­ską zie­mię.

 

Drugi dru­ży­na tyle co wró­ci­ła z wy­pa­du.

Nie je­stem pewna, o co cho­dzi w tym zda­niu. Tak miało być czy cho­dzi­ło ci ra­czej o: “Druga dru­ży­na do­pie­ro co wró­ci­ła z wy­pa­du”? 

 

 

– A tak ład­nie się za­po­wia­da­ło! – Tu­omas po­cią­gnął z pier­siów­ki so­lid­ny łyk. – Po pro­stu mu­sie­li­śmy na nich wpaść, no nie było prze­proś!

Hmm… A nie miało być “nie było prze­bacz”? Czy może Tu­omas wy­po­wia­da się w taki dziw­ny spo­sób? (jeśli tak nar­ra­tor po­wi­nien to jakoś za­zna­czyć).

 

 

– Nie dziś, to jutro. Albo po­ju­trze. Przy­naj­mniej wró­ci­li­ście w kom­ple­cie[+.] – Ahti wzru­szył po­tęż­ny­mi ra­mio­na­mi, wpa­trzo­ny w ogni­sko.

 

 

 – I to jaka! – par­sk­nął śmie­chem Ahti, pod­no­sząc wzrok na Węgra. – Daruj[+,] że spy­tam, ale tak w ogóle… wy tam na po­łu­dniu macie lasy? Takie wiel­kie i gęste, nie ja­kieś za­gaj­ni­ki.

 – Oczy­wi­ście[+,] że mamy… Może nie tak ogrom­ne, ale prze­cież nie ży­je­my na pust­ko­wiu… – od­parł, nie do końca pe­wien dokąd zmie­rza drwal.

 – Wi­dzisz, bra­cie z bez­drzew­nej kra­iny… – za­to­czył ręką krąg.

“Za­to­czył”.

 

 

– Bajki?! – sa­woń­ski drwal pod­niósł się z kuc­ków, krę­cąc smut­no głową.

“Sa­woń­ski”.

 

 

 

Spoj­rzał na chwi­lę w stro­nę lasu, jakby z na­dzie­ją[+,] że spo­mię­dzy za­śnie­żo­nych drzew wyj­dzie ja­ki­kol­wiek dowód na praw­dzi­wość jego słów. Nic ta­kie­go oczy­wi­ście się nie stało – więc zre­zy­gno­wa­ny ob­ró­cił się z po­wro­tem ku ogni­sku.

Le­piej by było: “Nic ta­kie­go oczy­wi­ście się nie stało, więc…”

 

 

 

Or­ga­ni­zu­ją nie­wiel­kie pa­tro­le na nar­tach, lo­ka­li­zu­ją miej­sca[+,] w któ­rym mogą być nasze sta­no­wi­ska, bom­bar­du­ją cały ob­szar ar­ty­le­rią z góry na dół.

 

 

– Dobra[+.] – Ahti skrzy­żo­wał ra­mio­na.

 

 

Ta[+,] która przez ostat­nie kilka dni ra­do­śnie i sa­mo­bój­czo pcha­ła swoje czoł­gi w las. Nie­ste­ty, jej do­wód­cy od­la­li sobie tro­chę oleju do głowy.

 – No to się muszą jesz­cze bar­dziej po­sta­rać[+.] – Ju­ha­ni wzru­szył ra­mio­na­mi.

Hmm… “od­la­li sobie tro­chę oleju”? Z na­stęp­ne­go zda­nia wy­ni­ka, że wro­go­wie stali się mą­drzej­si, więc chyba ra­czej “do­la­li/wlali”? 

 

 

– Po­win­no wy­star­czyć[+.] – Lászó za­krę­cił ka­ni­ster z reszt­ką ben­zy­ny i od­niósł go do płyt­kiej, przy­kry­tej na­mio­tem jamy słu­żą­cej im za skład na­rzę­dzi i za­pa­sów.

 

 

 – Sy­gnał! – roz­chy­lił poły wej­ścia, dla pew­no­ści ło­mo­cząc pię­ścią w le­żą­cą w rogu ra­dio­sta­cję.

“Roz­chy­lił”.

 

 

 

W ru­chach stwo­ra nie było agre­sji. Nie było głodu. Każdy atak i każdy krok były sta­ran­nie wy­mie­rzo­ne. Prze­my­śla­ne. Ce­lo­we. To nie był dra­pież­nik. Za rzeź od­by­wa­ją­cą się przed ocza­mi Lászla od­po­wia­dał zimny, wy­ra­cho­wa­ny mor­der­ca. Zda­wał się pro­mie­nio­wać lo­do­wa­tą aurą, być źró­dłem wszech­ogar­nia­ja­ce­go, nie­ziem­skie­go mrozu wy­peł­nia­ją­ce­go prze­sie­kę.

Po pierw­sze: “wszech­ogar­nia­ją­ce­go” – zgu­bi­łeś ogo­nek ;)

Po dru­gie: wy­stą­pi­ła tu tak zwana “by­ło­za”. Wsta­wia­nie tego słowa jest pój­ściem na ła­twi­znę, cza­sem trze­ba się na­gło­wić, jak ina­czej uło­żyć zda­nie, aby po­zbyć się tego “być” (oczy­wi­ście nie za­wsze się da). Oso­bi­ście po­le­ca­ła­bym po­zbyć się trze­cie­go, więc: “Każdy atak i każdy krok zo­sta­ły…” Tak na przy­kład ;)

 

 

Zresz­tą, i tak nie miało to zna­cze­nia.

Zbęd­ny prze­ci­nek.

 

 

Je­stem pewna, że bę­dzie tylko le­piej. Po­wo­dze­nia!

Nie wy­sy­łaj kra­sno­lu­da do ro­bo­ty dla elfa!

Dzię­ku­ję za prze­czy­ta­nie!

Fak­tycz­nie, stwór jako taki po­ja­wia się do­pie­ro pod sam ko­niec – ale pewne próby jego za­po­wie­dze­nia sta­ra­łem się uwzględ­nić. Pierw­sza była opo­wieść Ah­tie­go. Drugą wid­mo­wy “snaj­per” ze znisz­czo­ne­go obo­zo­wi­ska. Trze­cią nocny kosz­mar Lászla, z kocim okiem w snaj­per­skiej lu­net­ce i od­gło­sem ar­ty­le­rii prze­cho­dzą­cym w koci po­mruk. Pi­sząc to i pa­trząc z per­spek­ty­wy (de­bu­go­wa­nie “na ka­czu­chę” dzia­ła nie tylko w pro­gra­mo­wa­niu) fak­tycz­nie, może to być zbyt mało, a i po­wią­za­nie mię­dzy nimi nie jest wcale oczy­wi­ste…

Ory­gi­nal­ne opo­wia­da­nie było znacz­nie krót­sze – scena bitwy zaj­mo­wa­ła w nim jakoś jedną trze­cią, może ćwierć ob­ję­to­ści, więc siłą rze­czy więk­sza była też obec­ność Surmy. Mia­łem w pla­nach rów­nież ciąg dal­szy, dzie­ją­cy się w póź­niej­szym okre­sie i na fron­cie wschod­nim, ale z róż­nych przy­czyn nie po­cią­gną­łem tego dalej. Głów­nie dla­te­go, że Polak i Wę­gier mogą być bra­tan­ka­mi – ale nie byłem pe­wien, czy pi­sa­nie opo­wia­dań z per­spek­ty­wy wal­czą­ce­go po stro­nie Osi bo­ha­te­ra jest do­brym po­my­słem. Z jed­nej stro­ny, czer­wo­no­ar­mi­stów ni­ko­mu nie żal. Z dru­giej jed­nak, to cały głów­ny bo­ha­ter cały czas jest w sze­re­gach tych złych.

 

Nie je­stem pewna, o co cho­dzi w tym zda­niu. Tak miało być czy cho­dzi­ło ci ra­czej o: “Druga dru­ży­na do­pie­ro co wró­ci­ła z wy­pa­du”?

Tak, oczy­wi­ście :) To naj­pew­niej po­zo­sta­łość po uży­tym wcze­śniej sło­wie… Za­miast “dru­ży­na” było “plu­ton” albo “ze­spół”.

 

Hmm… A nie miało być “nie było prze­bacz”?

Oczy­wi­ście, wa­riant z “prze­bacz” znam… Ale je­stem też ab­so­lut­nie prze­ko­na­ny, że sfor­mu­ło­wa­nie “nie ma prze­proś” sły­sza­łem wie­lo­krot­nie, wię­cej, sam je na co dzień sto­su­ję… ;) Tak czy siak, dla bez­pie­czeń­stwa po­pra­wi­łem.

 

Hmm… “od­la­li sobie tro­chę oleju”?

Po­ba­wi­łem się tutaj fra­ze­olo­gi­zmem “mieć olej w gło­wie” – zmą­drze­li, więc mu­sie­li go sobie dolać.

 

“By­ło­zę” prze­re­ga­do­wa­łem. Wy­ła­pa­łem jesz­cze kilka drob­niej­szych ba­bo­li. Na po­pra­wio­ny fo­re­sha­do­wing Surmy mam pe­wien po­mysł, ale muszę go jesz­cze do­pre­cy­zo­wać…

Hmm… Fak­tycz­nie tak było. Teraz ma to wię­cej sensu, ale dla mnie to wciąż za mało :) 

 

Oczy­wi­ście, wa­riant z “prze­bacz” znam… Ale je­stem też ab­so­lut­nie prze­ko­na­ny, że sfor­mu­ło­wa­nie “nie ma prze­proś” sły­sza­łem wie­lo­krot­nie, wię­cej, sam je na co dzień sto­su­ję… ;) Tak czy siak, dla bez­pie­czeń­stwa po­pra­wi­łem.

O, to nie wie­dzia­łam. W takim razie po­do­ba mi się to :) Fak­tycz­nie bez­piecz­niej bę­dzie zmie­nić (jeśli twoja wer­sja jest ra­czej nie­zna­na), choć mógł­byś zo­sta­wić, ale wtedy, jak wspo­mnia­łam, mu­siał­byś to jakoś za­zna­czyć. Bo­ha­ter po­wi­nien w takim wy­pad­ku po­my­śleć sobie, że ten facet dziw­nie gada czy coś. Bo ina­czej co chwi­lę ktoś mógł­by zwra­cać ci na to uwagę ;)

Nie wy­sy­łaj kra­sno­lu­da do ro­bo­ty dla elfa!

Ład­nie na­pi­sa­ne. Sceny są pla­stycz­ne, zwłasz­cza po­czą­tek. Bez trudu wy­obra­zi­łam sobie sy­tu­ację bo­ha­te­rów, pa­da­ją­ce strza­ły, ślady krwi na śnie­gu. Każda z ko­lej­nych scen wy­da­je się do­pra­co­wa­na w szcze­gó­łach. Nie je­stem tar­ge­tem opo­wia­dań o woj­nie i woj­sku, ale prze­czy­ta­łam tekst z za­in­te­re­so­wa­niem.

Tro­chę za­bra­kło fan­ta­sty­ki. Lana opi­sa­ła pro­blem wyżej. Dodam, że zbyt dużo wy­da­rzeń ty­po­wych, co­dzien­nych na woj­nie spo­wo­do­wa­ło, że śro­dek nieco się dłu­żył.

Od stro­ny tech­nicz­nej czyta się do­brze. Lubię po­wie­ści mi­li­tar­ne, a Twoje opisy są na­praw­dę fajne – pla­stycz­ne, a za­ra­zem nie­roz­wod­nio­ne przez nad­miar przy­miot­ni­ków. Dbasz o szcze­gó­ły, ale nie mor­du­jesz nimi tempa. Od tej stro­ny ca­łość wy­glą­da za­cnie.

Co jed­nak ku­le­je? Te­ma­ty­ka tek­stu, a wła­ści­wie jedno – o czym jest opo­wia­da­nie. Dzie­je László pod­czas Wojny Zi­mo­wej to wła­ści­wie wy­rwa­ne frag­men­ty po­ka­zu­ją­ce wojnę, ale nic ponad to. Frag­ment fan­ta­stycz­ny to ledwo ozdob­nik – niby za­po­wie­dzia­ne u po­cząt­ku pod­czas roz­mo­wy, ale gdy­byś za­stą­pił to na­lo­tem bom­bow­ców ra­dziec­kich, nie by­ło­by róż­ni­cy, czy László oca­lał­by od bomb czy kłów ta­jem­ni­cze­go stwo­ra.

Mam więc wra­że­nie, że w na­praw­dę ładną formę wrzu­ci­łeś za wiele – Wojnę Zi­mo­wą, życie żoł­nie­rza, le­gen­dy Finów – a w kon­se­kwen­cji nie po­ka­za­łeś mi nic. Zo­sta­łem z po­czu­ciem nie­na­sy­co­ne­go głodu, ale nie w po­zy­tyw­nym sen­sie. Ra­czej jak gość re­stau­ra­cji, który chciał bef­sztyk, pach­nia­ło mu gu­la­szem przez jakiś czas, a fi­nal­nie do­stał go­lon­kę. Niby wszyst­ko ok, ale po­czu­cie nie­speł­nio­ne­go pra­gnie­nia po­zo­sta­je.

Pod­su­mo­wu­jąc: kon­cert fa­jer­wer­ków ma ładną formę, ale nie za bar­dzo czuję, co miała ona po­ka­zać.

Won't so­me­bo­dy tell me, an­swer if you can; I want so­me­one to tell me, what is the soul of a man?

Jak na te­ma­ty­kę wo­jen­ną, to czyta się cał­kiem przy­jem­nie.

Tro­chę prze­wi­dy­wal­na fa­bu­ła – wia­do­mo, że po­win­na wy­stą­pić fan­ta­sty­ka, i skoro jeden z żoł­nie­rzy wspo­mi­na o fiń­skich le­gen­dach…

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka