- Opowiadanie: PJ - Noc w Deimos Inn

Noc w Deimos Inn

Zapraszam Was, Podróżni, do przejażdżki przez Nową Anglię lat 80-tych do krain nieznanych.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Noc w Deimos Inn

Zmierzch zapadał w zastraszająco szybkim tempie, oświetlając gęstwinę lasu nieprzyjemnie czerwonym światłem. Sięgając do schowka w swoim zdezelowanym AMC Rebelu, Terry zaczął gorączkowo szukać latarki, modląc się przy tym o to, żeby była sprawna. “Modląc się”, zaśmiał się w duchu. Nie było miejsca na modlitwę od czasu jego powrotu z Wietnamu, bo nie było boga czy bogów, w których mógł uwierzyć, po tym co widział. Wygodnie było wzywać zmyślone istoty, gdy człowiek szukał kozła ofiarnego dla swojej głupoty. Nie mógł zrozumieć, jak znalazł się w tej sytuacji, jak doszło do tego, że Terry Hemlock zgubił drogę. Jeździł na trasie Pittsburgh – Nowy Jork od dziesięciu lat, od czasu kiedy jego była żona Tracey zabrała dzieciaki i wyemigrowała do Kanady. W uszach wciąż dźwięczały mu wyrzuty, jakie czyniła mu w ostatni dzień ich źle dobranego małżeństwa. Skrajny egoizm, niezrozumienie, brak empatii, brak… wiary – wszystkie te słowa wracały ponownie, gdy odpalił latarkę, rozłożył mapę stanu Pensylwania i jął przyglądać się trasie. Przeklinał moment, w którym zdecydował się zjechać z 99-ki, żeby ominąć roboty drogowe za Altoona. Robiąc objazd przez Mt. Union wyjechałby po około dwóch godzinach na skrzyżowanie dróg 99 i 80, a stamtąd już prosta trasa do Wielkiego Jabłka. Coś musiało jednak pójść nie tak, nie wiedział, czy źle obrał kierunek w samym Mt. Union, ale ostatecznie skończyło się na tym, że utknął na nieoznakowanej drodze, w samym środku niczego. Pamiętał przejazd przez most, kiedy odbił od drogi idącej wzdłuż rzeki Juniata, więc składając mapę i wsiadając z powrotem do samochodu, przekręcił kluczyk i ruszył w górę, mając nadzieję zobaczyć wreszcie upragniony znak na Lewistown, który doprowadziłby go bliżej drogi stanowej 80.

 

*

 

Echa trzeszczącej rury wydechowej Rebela ucichły, a las ponownie zanurzył się w ciszy i mroku nocy. Wśród choin pohukiwały uszatki i syczonie, a gdzieś niżej do księżyca zawył kojot. Las brzmiał jeszcze przez moment kakofonią dźwięków i ucichł nagle, a tam, gdzie jeszcze niedawno Terry gorączkowo przyglądał się mapie, było słychać ciche szuranie po leśnym runie, jak gdyby ktoś ciągnął po ziemi właśnie złowioną kałamarnicę. Pohukiwanie sów przeszło w paniczny trzepot oddalających się skrzydeł, a wycie kojota zmieniło się w mrożący krew w żyłach skowyt. Las przeszył nieprzyjemny dźwięk łamanych kości i mdlący zapach oceanu, a w mroku drzew dostrzec można było delikatne światełko, niczym świetlika, które jednak momentalnie zgasło. Las znów opanowała cisza. Śmiertelna cisza.

 

 

*

 

Terry był zirytowany. Wiedział już, że nie zdąży na czas do Nowego Jorku, żeby spotkać się z potencjalnymi klientami na jego farby. Firma Terry'ego nie działała tak dobrze, jak sobie to wymarzył, ale wciąż liczył na przebicie się ze swoją ofertą. Liczył sobie czterdzieści dziewięć lat i wciąż miał nadzieję, że spełni się jego wielki amerykański sen. W głębi duszy zdawał sobie jednak sprawę, że jest sfrustrowanym, łysiejącym nieudacznikiem, który wydaje swoje ostatnie pieniądze na próby sprzedaży swoich niskobudżetowych farb, licząc na to, że dostanie w końcu większy kontrakt od którejś z krajowych korporacji. Rozmyślając o tym, jaki zawód go czeka, gdy dotrze wreszcie do celu z dużym opóźnieniem i zda sobie sprawę, że klienci dawno zmyli się z niesmakiem, dostrzegł w oddali drogowskaz i pełen nadziei dodał gazu, chcąc jak najszybciej wydostać się z tych parszywych lasów. Poczuł nagle, jak w płucach wzbiera ciśnienie i zanim mógł zareagować, napadł go duszący kaszel, a oczy zaszły mu mgłą. W oddali widział już znak, kaszel nie ustawał i nagle, kilkadziesiąt jardów od niego, zobaczył z przerażeniem, że na drodze wyrosła z ziemi wysoka postać. Terry wciągnął głośno powietrze i nacisnął mocno na hamulec. Pech chciał, że zrobił to akurat, gdy jego auto wjechało na pokrywę krwisto-czerwonych liści, które usiały drogę. Samochód wpadł w poślizg; Terry gorączkowo wykręcał kierownicą, nie mogąc poprzez napad kaszlu dostrzec, gdzie jest tajemniczy nieznajomy i czy za chwilę nie usłyszy okropnego dźwięku metalu uderzającego o ciało. Po kilku sekundach, które wydawały mu się wiecznością, Terry'emu udało się zatrzymać. Chwycił błyskawicznie za latarkę ze schowka i wypadł na ulicę, rozglądając się na wszystkie strony. Niczego jednak nie dostrzegł, okolica była całkowicie pusta, i – z czego zdał sobie sprawę dużo później – nienaturalnie wręcz cicha. Nietypowe były również liście, na które najechał, a które krwisto-czerwoną plamą zalały runo leśne. Terry oparł się z wysiłkiem o maskę samochodu i skierował światło latarki na drogowskaz. Doznał niemiłego uczucia w żołądku, gdy spojrzał na napis. Jeszcze 120 mil do Lewistown – pomyślał, a ciarki przeszły mu po plecach. – Jak to możliwe? Przecież nie powinno być tam więcej niż kilkanaście mil. Czy mogłem aż tak pomieszać drogę? 120 mil i ani jednego miasteczka po drodze. Był zmęczony, wiedział już, że nie zdąży do Nowego Jorku na czas, więc równie dobrze mógł podarować sobie szaleńczą nocną jazdę, zwłaszcza, że opadał z sił, a nie chciał ryzykować kręcenia się w kółko mając w baku może galon paliwa, nie więcej. Poniżej drogowskazu, Terry dostrzegł stary, drewniany znak z napisem „Deimos Inn”. Wizja ciepłego łóżka i gorącej strawy wydała się kusząca, więc nie zastanawiając się wiele, wskoczył do samochodu i skręcił w małą, leśną dróżkę prowadzącą do zajazdu.

 

*

 

Gdyby jakiś podróżny zatrzymał się wtedy na skrzyżowaniu pośrodku lasu, zobaczyłby niecodzienny widok. Zobaczyłby mianowicie, jak tablica z napisem „Deimos Inn” kołysze się, rozbłyska zielonym światłem i wybucha żywym ogniem, niczym supernowa i tak szybko jak umierająca gwiazda, znika. Podróżny spostrzegłby również jak drogowskaz powyżej tablicy migocze w świetle księżyca, a cyfry i litery wijąc się niczym macki układają się w napis „Lewistown, 7 mil”.

Podróżny spostrzegłby również, gdyby wysilił wzrok, tajemniczy cień, który stapiając się z mroczną ścianą lasu zmieniał swój kształt. Dostrzegłby podróżny coś niby macki, które przybierały kształt długich, kobiecych nóg. Ujrzałby ciemność, która spływa falą długich blond włosów na pokryte glonami plecy.

Strach zdjąłby podróżnego i przygwoździł do ziemi, gdyby kształt ten się obrócił.

Lecz nie było tam nikogo. Las, na tyle na ile mógł, starał się ze wszystkich sił odsunąć od ciemności, która przezeń sunęła.

 

*

 

Światła zajazdu Deimos przebijały się przez gałęzie drzew i wabiły ciepłem. Terry zatrzymał się i zaparkował swojego AMC tuż przed zajazdem. Był to klasyczny nowoangielski przybytek: dolna część budynku, gdzie znajdowała się recepcja i część pokoi, pokryta była kamieniem, natomiast górna była przyozdobiona sidingiem, na oko z drewna klonowego. Stare, drewniane drzwi prowadzące do recepcji, pomalowane były na biało, podobnie jak balustrada górnego piętra. Zajazd do złudzenia przypominał ten, w którym Terry, Tracey i dzieciaki zatrzymali się kilkanaście lat temu w okolicach jeziora Eerie. Zanim Tracey wniosła pozew rozwodowy. Zanim w innym miejscu, w innym czasie stracili ich najmłodszą córkę Jessie. Zanim Terry nieopatrznie w jednej z kłótni zarzucił żonie, że powinna się leczyć w klinice Horsham i że jej chore urojenia nie przywrócą Jessie życia. Niestety, na tamtym etapie nie sądził już, żeby ich małżeństwo mogło przetrwać po tym co się stało i co usłyszał od Tracey. Zostawiając walizkę w bagażniku, skierował swoje kroki w stronę drzwi i wszedł do środka. Od progu ogarnęło go przyjemne ciepło bijące od kominka, w którym radośnie trzaskały drwa. Za ladą, utrzymaną w motywach marynistycznych, siedziała wiejska piękność o długich włosach w jasnym odcieniu blond i piłowała paznokcie, oglądając moment rzewnego spotkania jakiegoś małżeństwa po latach rozłąki na PBS. Świetnie, pomyślał, tylko tego mi było trzeba. Sól na ranę.

Piękność odwróciła się do niego i uchwyciła jego spojrzenie, mówiąc:

 

– Uwielbiam, gdy Ci rozdzieleni przez los małżonkowie ponownie się ze sobą łączą, a Pan?

 

Terry odburknął, że nie jest fanem, ale zaraz zreflektował się pod silnym spojrzeniem hipnotycznie zielonych oczu, przedstawił i spytał o wolny pokój.

 

– Jestem Desirae, ale możesz mówić mi Dee. Co do pokoju, to masz pełny wybór, bo poza mną i Rhyley'em nie ma tutaj nikogo. Osobiście polecam pokój 1937, na piętrze. Okna wychodzą na strumień i las tuż za budynkiem, miło jest czasem posłuchać wody. Uwielbiam wodę! Chciałabym się kiedyś przeprowadzić nad ocean, może do Miami? Tam jest tak cudownie! Gdyby Pan czegoś potrzebował, proszę zadzwonić z pokoju, postaram się to dostarczyć w miarę możliwości!

 

Ha, pomyślał Terry, jeszcze dwadzieścia lat temu wiedziałbym czego chcę, ale teraz… Nawet jeżeli nie był już oficjalnie żonaty, nawet w najśmielszych snach nie wyobrażał sobie, że mógłby próbować poukładać sobie życie z kimś innym. Kochał wciąż Tracey, nawet po tym wszystkim. Zamyślił się i nie zauważył nieznacznego grymasu zirytowania, który wystąpił na twarzy recepcjonistki. Podziękował za klucze i ruszył na zewnątrz, by po schodach na górę dotrzeć do swojego pokoju. Zatrzymał się przy samochodzie, żeby z walizki w bagażniku wyjąć szczoteczkę i pastę do zębów. Gdy przymknął wieko bagażnika, zamarł i wciągnął silnie powietrze. Kilka kroków od niego, w półcieniu drzewa, dostrzegł postać, którą zobaczył na drodze tuż przed tym jak wpadł w poślizg. Postać obróciła się teraz wolno w jego stronę i postąpiła kilka kroków do przodu, a Terry instynktownie cofnął się i sięgnął do bagażnika po klucz do kół. W tym samym momencie, w którym dopadł klucza, postać weszła w krąg światłą, a Terry skarał się w myślach za tak śmiesznie zabobonne podejście. Człowiek okazał się bowiem być starszym mężczyzną około sześćdziesiątki, ubranym w robocze spodnie i czarną koszulę z podwiniętymi rękawami. Nie przedstawił mu się, ale kiwnął głową i wskazał ręką na kieszeń w koszuli, na której naszyte było imię „Rhyley”. Niemowa, pomyślał Terry, i kiwając głową w odpowiedzi ruszył w stronę swojego pokoju.

Pomieszczenie było proste, choć schludne i zadbane. Jedno łóżko, szafka, krzesło, stolik i obraz jakiejś planety, który po bliższym spojrzeniu okazał się być zdjęciem księżyca Marsa, Deimosa. Terry uśmiechnął się w duchu, rozumiejąc już nazwę zajazdu, i otworzył okno, wpuszczając do środka świeże powietrze wraz z zapachem igliwia i szumem strumienia. Zrzucił z siebie ubranie, wyjrzał przez okno na świecący mocno tej nocy księżyc, po czym umył się i położył do snu.

 

*

 

Zbudził się nagle, niespodziewanie, targany nieprzyjemny uczuciem niepokoju. Szybkim ruchem zapalił światło i rozejrzał się po pomieszczeniu. Wszystko było na swoim miejscu, ale wydawało mu się, że jakiś dziwny, oślizgły, a jednocześnie słodki głos, woła jego imię. Leżał przez kilka chwil, po czym zasnął niespokojnie czując, że pościel zrobiła się jakby wilgotna. Uznał, że musi to być spowodowane ulewą, która szalała za oknem. Zajazd nie był pierwszej nowości, na pewno łatwo wkradała się tutaj wilgoć. Ostatecznie zasnął niespokojnym snem.

 

*

Poranek przywitał go bardzo złą wiadomością. Po przekręceniu kluczyka w stacyjce samochodu okazało się, że jego AMC nie ma zamiaru dzisiaj ruszać. Próbując jeszcze kilka razy odpalić silnik, pogrzebał trochę pod maską, ale poddał się ostatecznie i ruszył w stronę recepcji, żeby skorzystać z telefonu. W środku spotkał się z kolejnym zawodem – okazało się, że telefon nie działa, ale Dee zaoferowała się, że Rhyley, jako mechanik z zawodu, może przyjrzeć się autu. Zasugerowała również, żeby w tym czasie Terry przeszedł się po okolicznych lasach i odpoczął. Kokieteryjnie puściła do niego oczko mówiąc, że chętnie mu potowarzyszy, ale odmówił. Wydawało mu się, że dostrzegł ledwie dostrzegalny grymas na jej twarzy, może było to tylko złudzenie. Tak czy inaczej podziękował za pomoc z autem i wyszedł na ciepłe, wiosenne słońce, kierując kroki w stronę mostku nad strumieniem. Minął po drodze grzebiącego już pod maską Rhyleya. Dziwne, pomyślał, chyba muszą być telepatycznie połączeni, bo nie miała szans dać mu znać, żeby zajął się autem, ale Terry uznał, że mężczyzna prawdopodobnie usłyszał jęki silnika kilka chwil wcześniej i jego dusza mechanika kazała mu niezwłocznie wziąć się do dzieła.

W lesie poczuł, jak opada z niego napięcie. Drzewa szumiały miło, młode liście nieśmiało budziły się do życia po zimie, a woń poszycia leśnego po deszczu mile łechtała jego nozdrza. Spacerując niespiesznie wśród sosen przeplatanych gdzieniegdzie jesionami i innymi drzewami liściastymi, Terry jął rozmyślać o swojej żonie, Tracey. Od czasu rozstania zdarzało mu się to coraz rzadziej, ale spokój tego miejsca spowodował, że odezwały się wspomnienia. Te dobre i te złe. Ciekawe, co teraz robi, pomyślał. Ciekawe, czy dalej nawiedzają ją te sny. Wiedział, że śmierć Jessie odbiła się na niej równie mocno co na nim, ale trzeba było żyć dalej. Odgrywał w pamięci scenę kłótni, która zaważyła o wszystkim. Wciąż dręczyło go słynne „co by było gdyby”– nie mógł pozbyć się wrażenia, że wszystko potoczyłoby się inaczej gdyby nie zarzucił swojej żonie fanaberii. Wiedział, że jej dziwne sny i wizje musiały być spowodowane ciągłym przebywaniem w pobliżu oparów farby, zwłaszcza, gdy Terry mieszał w domu składniki, próbując ulepszyć swoje produkty. Nie rozumiał, czemu ona tego nie widziała, i dlaczego z uporem powtarzała, że śmierć Jessie nie była przypadkiem, że była morderstwem. Czemu naciskała się, że widziała to, w co on swym analitycznym umysłem uwierzyć po prostu nie mógł? Czemu nie chciała pomocy, czemu nie mogli na spokojnie o tym porozmawiać, postarać się poszukać jakiegoś rozwiązania, zapewnić Tracey opiekę medyczną, jakiej potrzebowała?

 

– Nie potrzebowałam opieki, potrzebowałam wiary. Twojej wiary.

 

Podskoczył jak poparzony i momentalnie obrócił się w stronę, z której doszedł dźwięk, a dreszcz przeszedł go od stóp do głów. To był znajomy głos, głos zapomniany, głos Tracey. Las wciąż szeleścił, ale nie był to już miły szelest. Nagle, spoglądając w górę, zauważył, że korony drzew zrobiły się jakby bliższe, napierały na niego. Ścieżka, którą szedł pociemniała, a on miał nieprzyjemne uczucie, wwiercające mu się w nasadę czaszki, dławiące, mieszające zmysły uczucie, że ktoś go obserwuje. Rozglądnął się bacznie we wszystkie strony, powoli, potem coraz szybciej kierując się w stronę, z której przyszedł. Znów usłyszał szelest i mógł przysiąc, że poczuł czyjś wzrok na sobie, a w jego uszach zadźwięczał znajomy głos. Szelest nasilił się, a gdy obrócił się znów za siebie, dostrzegł ją. Stała pośrodku ścieżki, w całkowitym cieniu rzucanym teraz przez nienaturalnie wykrzywione pnie drzew, stała i patrzyła w jego stronę. Z niedowierzaniem wyszeptał jej imię, a ona podniosła lekko twarz w jego stronę i pociemniało mu w oczach. Upadł na ziemię, a gdy ponownie spojrzał w tamtą stronę, nie było jej, a las trzeszczał i łomotał teraz złowieszczo setką gałęzi i liści. Wiatr szumiał, niosąc w podmuchach szepty i krzyki, a Terry zaczął biec. Biegł na oślep, byle dalej od tego miejsca, tej zjawy, tego zakątka mrocznej puszczy, w którym nieopatrznie się znalazł. Potykając się i siniacząc, pędził jak na złamanie karku rozdzierając ubranie, które przesiąknęło jego krwią. Dobiegł wreszcie do wyrwy w lesie, cały czas słysząc za sobą szepty i swoje imię, niesione przez wiatr. Zatrzymał się na skraju strumienia, widząc przed sobą mostek i zajazd. Byłby odetchnął z ulgą, gdyby nie usłyszał za sobą cichego pomruku, który wyszeptał gdzieś za nim jedno słowo.

 

– Tato.

 

Obrócił się i zamarł, patrząc na las. Wydał z siebie zduszony krzyk przerażenia, gdy czyjaś dłoń dotknęła jego ramienia, przewrócił się i odczołgał w stronę drzew. Był to jednak Rhyley, który gestem i skinieniem głowy zaprosił go w stronę zajazdu, wyraźnie chcąc mu coś przekazać. Podążył za mężczyzną szybkim krokiem, wciąż trzęsąc się na wspomnienie niedawnych przerażających chwil. Bolała go głowa, bolało ciało, przed oczami widział małe ogniki. Dochodząc do zajazdu, opadł ciężko na fotel i poprosił o wodę. Mężczyzna oddalił się, a w jego miejsce pojawiła się Dee ze szklanką. Przyjął ją od niej i jednym haustem wypił zawartość. Dee przekazała mu, że nawalił akumulator i że Rhyley będzie właśnie jechał do sąsiedniego miasteczka, żeby załatwić nowy. Terry nie widział nigdzie innego auta, ale uznał, że musi być gdzieś za budynkiem. Recepcjonistka spytała również, czy spacer był przyjemny. Terry nie zaprzeczył i nie potwierdził, skierował swoje kroki w stronę swego pokoju i po dotarciu do niego, padł nieprzytomny na łóżko. Zanim jeszcze zasnął, dosłyszał szmer silnika i uznał, że to zapewne Rhyley ruszający po nowy akumulator. Wpadając powoli w skrzydlate objęcia Morfeusza czuł niepokój i strach spowodowany tym, co przed chwilą się stało. Te uczucia zmieszały się z przemożnym wrażeniem samotności, targając jego wymęczoną psychiką i wpychając go w niespokojny półsen.

 

*

Tym razem obudził go trzask dochodzący zza okna. Poderwał się i podbiegł do framugi, wyglądając ostrożnie i próbując przebić spojrzeniem mrok. Jego imię rozbrzmiało z początku cicho, potem coraz donośniej daleko w głębi lasu. Wyjrzał jeszcze bardziej, nasłuchując. Znów powtórzyło się wołanie, tym razem bliżej, z gęstwiny drzew po drugiej stronie strumienia. Dostrzegł ruch, nie miał już czasu biec po latarkę, a był jak zahipnotyzowany, bo wydawało mu się, że… ale to niemożliwe, to nie może być prawda, to nie to miejsce, nie ten czas. Usłyszał swoje imię wykrzykiwane z różnych stron, cały las trząsł się od wołania: „Terry! Terry! Terry!”. Odsunął się od okna, cofnął w przestrachu, rozpoznając te głosy, które nagle ucichły. Te same głosy, które słyszał wczoraj w lesie. Tuż za jego plecami, na wysokości pasa, usłyszał ciche „Tato…”. Podskoczył, obrócił się, maniakalnie rozejrzał po pokoju, włączając wszelkie możliwe źródła światła. Pustka. Cisza. Znów usłyszał swoje imię, tym razem tuż za oknem. Podczołgał się po cichu i błyskawicznym ruchem dopadł do framugi, wyglądając w stronę lasu. I wtedy ją dostrzegł. Stała, ociekając wodą, cała mokra, w podartej sukience. Jessie…

Dziewczynka wbiegła pomiędzy choiny, znikając w mroku. Terry stał jak skamieniały, a potem niewiele myśląc rzucił się w stronę drzwi. Zbiegł na dół, po drodze mijając puste miejsca parkingowe. Puste. Zatrzymał się. Gdzie jego AMC?! Rozejrzał się, ale błyskawicznie zaniechał pomysłu bliższego przyjrzenia się temu, gdyż znów usłyszał głosy. Dopadł do drzwi recepcji, biegnąc w stronę źródła światła, niczym ćma przyciągana płomieniem świecy. W środku nie było nikogo. Terry rozejrzał się odurzony po pomieszczeniu. Wyglądało jakby przez recepcję przeszedł huragan. Stołki, fotele, kanapa i krzesła były poprzewracane, obrazy albo krzywo wisiały na ścianach, albo pospadały, leżąc na ziemi. Pierwszą myślą Terry'ego było poszukać jakiegoś narzędzia, bowiem przekonany był, że te zniszczenia zostały dokonane ręką ludzką, a to mogło oznaczać tylko jedno – włamywaczy. Czego mieliby tu szukać, pomyślał, przecież ten zajazd to nie Fort Knox, nie ma tu składów kosztowności do zrabowania. Ta myśl niczym wijąca się dżdżownica została zastąpiona przez inną, nieprzyjemną, niechcianą – morderca. Jak gdyby na zawołanie, Terry usłyszał krzyk, przeszywający powietrze pisk. Krzyczała Dee. Jej wycie ucichło nagle, zdławione – Terry było tym przekonany – wielką, czarną rękawicą lub kneblem. Nie zastanawiając się dalej, gnany instynktami, wypadł z recepcji i wbiegając do pokoju zgarnął ze skrytki w swojej walizce pistolet AMT, który trzymał tylko dlatego, że jego wspólnicy powtarzali mu cięgiem, że drogi Pensylwanii są niebezpiecznie. Nie znosił broni, nie zrobił użytku z żadnej od czasu powrotu z Wietnamu. Brzydził się przemocą, zwłaszcza po tym, co dane mu było zobaczyć na Półwyspie Indochińskim. Krzyk Dee znów rozdarł ciszę, przebił się przez szemrzący poniżej okna strumień i ogarnął cały las. Z pistoletem za paskiem i determinacją w oku, Terry zbiegł po schodach i ruszył w stronę, z której dobiegł go krzyk, zatapiając się w gęstwinę drzew.

 

*

 

Biegnąc słyszał głosy, krzyczące do niego, jego głos, jej, ich odbiło Ci doszczętnie, kobieto, nie widziałaś nic! ile razy byłaś w fabryce, co? a pamiętam jak mówiła przestań się na mnie wydzierać, Terry do cholery wiem co widziałam! czemu mi nie wierzysz nie wierzyłem brzmisz jakbyś się nawąchała farby! macki? światło? wzburzona woda, krew? co Ty bredzisz wygadywała głupoty istny obłęd szaleństwo !inne miejsce inny czas! Jessie Jessie krzyczy Tato Tato pomocy coraz słabiej woda woda i krew bulgocze w uszach, w żyłach proszący głos nie chce nie może stracić córki Terry, błagam ona tonie! Terry nie nie skacz Jessie mam Cię daj mi rękę proszę dziecinko! Tato nie! Jessie daj rękę Jessie nie!

 

NIE!

 

Gałęzie choin uderzały go w twarz, igliwie i szyszki raniły stopy, krew, wszędzie krew, krew i woda. Biegł jak oszalały, słyszał swoje imię, cały czas słyszał je, przeplatane wrzaskami porwanej dziewczyny, która wzywała go na pomoc, raz swoim głosem, raz całkiem nieswoim. Szmer strumienia oddalił się, był ledwo słyszalny, Terry nie widział okien zajazdu, widział tylko ciemny, gęstniejący i zamykając się za nim i nad nim las. Wreszcie dostrzegł uciekający w oddali kształt. Dee szarpała się, a ogromna postać, która ją trzymała, biegła niezdarnie, ociężale. Terry obawiał się oddać strzału z tej odległości, wiedział, że może trafić dziewczynę. Kształt mimo nieporadnego biegu i pokaźnej postury, nie przybliżał się, a Terry zaczynał tracić siły, dusić się.

Nagle kształt zniknął, a on z impetem uderzył w gałąź przed sobą, przewrócił się i stracił grunt pod nogami. Ziemia rozstąpiła się i zjechał w dół skarpy, na małą polanę otoczoną klonami. Światło księżyca mocno oświetlało to miejsce, dostrzegł na środku polany ogromny kamienny głaz, który świecił się delikatnie na czerwono. Podchodząc bliżej, poraniony, zmęczony, z oczami przesłoniętymi mgłą dostrzegł, że głaz jedynie odbija światło rzucane przez klony, które mimo pory roku błyszczały się tysiącem czerwonych liści.

Usłyszał szelest. Wiedział, czuł instynktownie, tak jak zwierzyna czuje łowcę, że oto powinien biec, biec szybko, jak najdalej stąd, a jednak stał nieruchomo, wpatrzony w miejsce, z którego dobiegał ten dźwięk.

Jessie wyszła zza krzaków, zobaczył ją teraz w świetle księżyca. Zobaczył i wydał z siebie dziki wizg, szarpany pierwotnym strachem dźwięk. Jego córka pokryta była mackami, które powoli oplatały jej ciało i zaczynały się wić. Zmieniła się na jego oczach, a jej krzyk rozpaczy, przeszedł w krzyk rozkoszy dorosłej kobiety, kobiety którą znał aż za dobrze. Tracey. Szła w jego stronę, wciąż oplatana mackami, zmiennokształtna, tutaj i nie tutaj. Próbował krzyczeć, cofnąć się, biec. Nie mógł. Zaczął się dusić, chciał zamknąć oczy, ale tego też nie mógł. Jego ciało nie było jego, a Tracey była już za kamieniem. Spojrzała na niego. Otworzyła usta i zamknęła je. Uśmiechnęła się i przemówiła, nie poruszając wargami.

 

– Ciekawy przypadek: wina, frustracja, samotność, a jednak siła ponad pożądaniem. Aż chciałoby się krzyczeć ze szczęścia! Ślinka mi cieknie na samą myśl.

 

Tracey zbliżyła się, znów przybierając inny kształt. Jej kruczoczarne włosy pojaśniały nagle, przechodząc od barwy jasny blond do zgniłozielonej. Jej piersi zafalowały, powiększyły się, jej oczy zmieniły kolor z brązowego na zielony, a sylwetka wydłużyła się. Stanęła przed nim Dee – nie krzycząca, rzucająca się w ramionach mordercy Dee, lecz wyniosła, zimna, uśmiechająca się kusicielsko. Terry poczuł, jak wraca mu czucie w ciele i momentalnie rzucił się do tyłu, padając w mocne objęcia mroku. Mroku, bo innymi słowami nie dało się określić tej otchłani o ludzkich kształtach, która złapała go i przepłynęła z nim w stronę kamienia, rzucając go mocno na głaz i przytrzymując. Spojrzał w oczy, zielone oczy, które zahipnotyzowały go, usłyszał ciche szelesty, a las odsunął się w dal, tak, że zostali tylko on, ona, głaz i krąg klonów o czerwonych liściach.

Kobieta nad nim uniosła rękę w stronę księżyca, drugą przyłożyła do jego piersi i wypowiedziała słowa w nieznanym mu, paskudnie brzmiącym języku:

 

Yogshugg ah nogephaii ph' vulgtm, shugnahoth ah n'ghft ph'nglui gn'th'bthnk, D’endrrah ah mg bthnkornah mg ahog!

 

Mrok pod nim powtórzył jej słowa, powtórzył je w jego języku, i w innych językach, innych ludów, innego świata, powtórzył by ofiara wiedziała, co ją czeka, gdyż o tyle smaczniejsza jest uczta, gdy strach przybiera formę.

 

Moon is reflected in prayer, stone is covered in blood, D'endrrah is hungry no more, Der Mond spiegelt sich im Gebet wider, der Stein ist voller Blut, D'endrrah hat keinen Hunger mehr, Луна отражается в молитве, камень залит кровью, Д'ендра больше не голодна!

 

Księżyc odbija się w modlitwie, kamień spływa od krwi, D'endrrah nie głoduje już więcej!

 

*

Koniec

Komentarze

Cześć PJ,

ciekawe opowiadanie, stworzyłeś mroczny klimat. Wprowadzasz napięcie i aurę tajemniczości. Nie jestem pewna czy zrozumiałam zakończenie i co tak naprawdę spotkało byłą żonę i córkę, ale ogólnie stworzyłeś ciekawą opowieść. 

Poniżej garść uwag ode mnie, mam nadzieję, że okażą się pomocne.

 

Terry zaczął gorączkowo szukać latarki, modląc się przy tym o to, żeby była sprawna. “Modląc się”, zaśmiał się w duchu. Nie było miejsca na modlitwę od czasu jego powrotu z Wietnamu, bo nie było boga czy bogów, w których mógł uwierzyć, po tym co widział. Wygodnie było wzywać zmyślone istoty, gdy człowiek szukał kozła ofiarnego dla swojej głupoty.

powtórzenia

 

Echa trzeszczącej rury wydechowej Rebela ucichły, a las ponownie zanurzył się w ciszy i mroku nocy. Wśród choin pohukiwały uszatki i syczonie, a gdzieś niżej do księżyca zawył kojot. Las brzmiał jeszcze przez moment kakofonią dźwięków i ucichł nagle, a tam, gdzie jeszcze niedawno Terry gorączkowo przyglądał się mapie, było słychać ciche szuranie po leśnym runie, jak gdyby ktoś ciągnął po ziemi właśnie złowioną kałamarnicę

powtórzenie, a poza tym piszesz, że las zanurzył się w ciszy, oraz, że słychać kakofonię dźwięków.

 

Po kilku sekundach, które wydawały mu się wiecznością, Terry'emu udało się zatrzymać.

mu zbędne

 

Podróżny spostrzegłby również, gdyby wysilił wzrok, tajemniczy cień, który stapiając się z mroczną ścianą lasu zmieniał swój kształt. Dostrzegłby podróżny coś niby macki, które przybierały kształt długich, kobiecych nóg.

powtórzenie, poza tym szyk

Podróżny, gdyby wysilił wzrok, spostrzegłby tajemniczy cień… 

 

Był to klasyczny nowoangielski przybytek: dolna część budynku, gdzie znajdowała się recepcja i część pokoi, pokryta była kamieniem, natomiast górna była przyozdobiona sidingiem, na oko z drewna klonowego. Stare, drewniane drzwi prowadzące do recepcji, pomalowane były na biało, podobnie jak balustrada górnego piętra.

powtórzenia

 

Od progu ogarnęło go przyjemne ciepło bijące od kominka, w którym radośnie trzaskały drwa

radośnie?:-)

 

Piękność odwróciła się do niego i uchwyciła jego spojrzenie, mówiąc:

 

– Uwielbiam, gdy Ci rozdzieleni przez los małżonkowie ponownie się ze sobą łączą, a Pan?

 

Terry odburknął, że nie jest fanem, ale zaraz zreflektował się pod silnym spojrzeniem hipnotycznie zielonych oczu, przedstawił i spytał o wolny pokój.

 

dlaczego takie odstępy między dialogami a resztą tekstu?

 

W środku nie było nikogo. Terry rozejrzał się odurzony po pomieszczeniu. Wyglądało jakby przez recepcję przeszedł huragan. Stołki, fotele, kanapa i krzesła były poprzewracane, obrazy albo krzywo wisiały na ścianach, albo pospadały, leżąc na ziemi. Pierwszą myślą Terry'ego było poszukać jakiegoś narzędzia, bowiem przekonany był, że te zniszczenia zostały dokonane ręką ludzką, a to mogło oznaczać tylko jedno

powtórzenia

 

brzmisz jakbyś się nawąchała farby! macki? światło? wzburzona woda, krew? co Ty bredzisz wygadywała głupoty istny obłęd szaleństwo !inne miejsce inny czas! Jessie Jessie krzyczy Tato Tato pomocy coraz słabiej woda woda i krew bulgocze w uszach, w żyłach proszący głos nie chce nie może stracić córki Terry, błagam ona tonie! Terry nie nie skacz Jessie mam Cię daj mi rękę proszę dziecinko! Tato nie! Jessie daj rękę Jessie nie!

A tutaj Ci się coś posypało, brak przecinków, małe litery, tam gdzie powinny być duże, w niektórych miejscach brak spacji,

 

Jego ciało nie było jego, a Tracey była już za kamieniem.

znowu:-)

 

Proponuję, abyś zwrócił uwagę na szyk zdań. Ponadto, koniecznie podziel tekst na akapity, stworzyłeś całe bloki tekstu, co utrudnia lekturę.

powodzenia!

pozdrawiam

@Olciatka, dziękuję bardzo za uwagi! Faktycznie, powtórzeń jest sporo, dużo więcej niż bym chciał ;) Podział na akapity zdecydowanie pomógłby opowiadaniu, będę o tym pamiętał!

Co do tego fragmentu, w którym “się coś posypało”, to był to tzw. strumień świadomości, wykorzystywany u Faulknera, czy bliższego nam Gombrowicza. Miałem nadzieję, że wgląd w myśli bohatera na tym etapie opowiadania pogłębi uczucie niepokoju :)

Co do tego fragmentu, w którym “się coś posypało”, to był to tzw. strumień świadomości, wykorzystywany u Faulknera, czy bliższego nam Gombrowicza. Miałem nadzieję, że wgląd w myśli bohatera na tym etapie opowiadania pogłębi uczucie niepokoju :)

Oczywiście rozumiem Twój zamiar, ale jednak błędy to błędy:-) 

pozdrawiam i cieszę się, że mogłam pomóc

Właśnie o ten brak interpunkcji w strumieniu świadomości chodzi, zabieg był celowy :) Porównaj proszę z poniższymi przykładami:

 

Faulkner uses a literary technique called "stream of consciousness" to explore and expose the unspoken thoughts of his characters. For example, Darl Bundren in As I Lay Dying thinks: "I am I and you are you and I know it and you dont know it and you could do so much for me if you just would and if you just would then I could tell you and then nobody would have to know it except you and me and Darl" (p. 51). Or consider The Sound and the Fury when Quentin Compson remembers: "A face reproachful tearful an odor of camphor and of tears a voice weeping steadily and softly beyond the twilit door the twilight-colored smell of honeysuckle" (p.95).

 

I zwłaszcza Ulysses James’a Joyce’a:

 

“I was a Flower of the mountain yes when I put the rose in my hair like the Andalusian girls used or shall I wear a red yes and how he kissed me under the Moorish wall and I thought well as well him as another and then I asked him with my eyes to ask again yes and then he asked me would I yes to say yes my mountain flower and first I put my arms around him yes and drew him down to me so he could feel my breasts all perfume yes and his heart was going like mad and yes I said yes I will”

 

Dzięki za wszystkie uwagi, przy okazji kolejnych opowiadań będę je miał w pamięci :)

Cześć, PJ! Bardzo fajny, mroczny klimat. Plus za próbę ze strumieniem świadomości. Tekstowi największą przysługę zrobiłoby rozbicie tych mega akapitów na nieco mniejsze porcyjki. Może to moja obsesja, ale taki szczegół naprawdę poprawia to jak tekst “wchodzi” odbiorcy.

Co do uwag bardziej fabularnych – otwarte zakończenie pozostawia wiele niedopowiedzeń co do losu najbliższych bohatera oraz jego samego. Z drugiej strony niepewność co do faktycznego ciągu i toku zdarzeń potęguje ten efekt obłędu charakterystyczny dla oryginału. Co do reszty podpinam się pod Olciatkę. Ale ogólnie było w porządku.

Pozdrawiam!

Przeczytane, komentarz później.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Historia daje radę. Nie rzuca na kolana, bo dużo tu sztampowych elementów z filmowych horrorów, ale wstydu też nie przynosi.

Nieco gorzej z wykonaniem, nad tym warto popracować.

– Uwielbiam, gdy Ci rozdzieleni przez los małżonkowie ponownie się ze sobą łączą, a Pan?

W dialogach ty, twój, pan itp. piszemy małą literą. W listach dużą.

skierował swoje kroki w stronę swego pokoju

Czy na pewno oba swoje są potrzebne? Unikaj tego słowa, jeśli z kontekstu wiadomo, czyje coś jest.

albo pospadały, leżąc na ziemi.

Taka konstrukcja oznacza równoczesność zdarzeń. A trudno spadać i leżeć na podłodze (raczej podłoga niż ziemia) w tym samym momencie.

Babska logika rządzi!

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka