- Opowiadanie: maciekzolnowski - Ruskie bryzgane

Ruskie bryzgane

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Ruskie bryzgane

Czy słyszał ktoś może o Dolince Łańskiego Ruczaju – magicznej i epatującej tajemnicą cząstce Beskidów? To dziwne, niebezpieczne i upiorne miejsce, choć… dziwne to za mało powiedziane. Czymże więc ono jest? Czymże jest ów obszar zakazany, znany wyłącznie nielicznym, o którym nawet Górale Śląscy i rodowici Brenniacy boją się rozmawiać? Miejscowi mają co najmniej jeden ważki powód do tego milczącego niepokoju, a to z uwagi na fakt, iż liczne przypadki zaginięć oraz morderstw wcale nie przysparzają dobrej sławy Górkom Wielkim, gdzie i mnie przyszło od niedawna przebywać, mieszkać, żyć.

Nietrudno zgadnąć, dlaczego zdecydowałem się udokumentować na piśmie swoją historię, wypadki bowiem chodzą po ludziach, ja zaś mam w życiu tak zwanego pecha. Nie potrafię natomiast określić, co skłoniło mnie, by owego feralnego dnia udać się nad ów potok w Dolince Łańskiego, i to w dodatku sam.

Pewnej jesieni wiatr, jak zwykle zresztą, pokazywał listkom, gdzie ich miejsce, i że nie znajduje się ono ani na drzewie, ani u jego tellurycznych „stóp”. Z kolei unosząca się w powietrzu mgiełka, chwytając tlące się jeszcze w barwach życie, łamała je, dławiła, dogaszała, co było bodaj najwyraźniej widoczne gdzieś między popołudniem a wczesnym wieczorem. Podobało mi się to ogólne smętnienie, skostnienie wszechrzeczy ogromne, ten marazm połączony z chandrą opętańczą jakiegoś poety albo ulicznego grajka.

Choć do zmroku pozostało niewiele czasu, postanowiłem, że zwiedzę tę część miejscowości, której kompletnie nie znałem, a którą od dawna chciałem poznać. Stare żurawie do czerpania wody, archaiczne studnie, dachy kryte strzechą, niepozorne kapliczki porozsiewane i poukrywane gdzieś po rogach ulic, a także gęstniejąca z każdą chwilą “śmietanowa osobliwość” – to wszystko robiło na mnie piorunujące wrażenie.

Na krańcu sioła, tam, gdzie w końcu po godzinie udało mi się dotrzeć, znajdowała się niedługa i niepozorna uliczka wiodąca wprost – tak wynikało z mapy – w okolice Łańskiego Ruczaju. Jej przedłużenie stanowił wąski tajemniczy dukt. Tajemniczy… cokolwiek to znaczy. Rozejrzałem się i poczułem lekki niepokój. Majaczące ostatnie chałupy dobitnie świadczyły o kończącym się królestwie ludzi, o kończącym się cieple domowego ogniska. Tu rozpościerała się dzicz i mrok szeleszczącego bezkresu. 

W pewnym momencie jedna po drugiej zaczęły gasnąć uliczne lampy o fikuśnych kształtach przypominające iluzoryczne chińskie lampiony, a mgła i jej towarzyszka szarówka nagle przeistoczyły się w ciemną zaporę nie do sforsowania. Po harcersku należało więc zarządzić odwrót i po prostu skierować się ku centrum Górek.

We mgle ginęły nie tylko całe połacie ziemi, przepadały imponujących rozmiarów gospodarstwa, ruiny dawnego folwarku, ale także ogromne ogrody i sady. Biała zaraza połykała trzodę chlewną i domowe zwierzęta – oczywiście w przenośni. Gasły też jednocześnie, jakby na komendę: „kolejno odlicz”, latarenki w stylu retro, których obecność kłóciła się z rustykalnością otoczenia. I tak najpierw umarły dla świata dwie, a potem kolejne trzy. Czas mijał, a ciemność zdawała się czynić piekielne harce we wsi. Pozostawały jeszcze cztery lampiony, które – tańcząc w blasku własnych luminacji – ulegały achom i ochom żarówkowych samozachwytów, ale do czasu! Wreszcie po minucie padło ostatnie źródło światła, to mianowicie, pod którym tkwiłem. I jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapłonęło wnętrze upiornej rozwaliny, jedynej zresztą, jaka pozostawała w zasięgu mojego wzroku, w zasięgu czegokolwiek, co było jeszcze do wyłowienia pośród zwodniczego pustkowia nicości i czarnych, jakby czarcich odmętów. Nocne wskaźniki, świetliste znaki na nocnej drodze do zatracenia, talizmany przynoszące nie szczęście, lecz pecha – oto cała prawda o tym plugawym miejscu. 

Nie mając nic do stracenia, chwiejnym krokiem artysty-dekadenta albo pijaka, wszedłem na dziedziniec, następnie skierowałem się ku czarnym hebanowym wrotom, które nieoczekiwanie rozwarły się z przeraźliwym odgłosem po to tylko, by móc równie szybko zatrzasnąć się za mną i uwięzić mnie w środku. I w taki sposób znalazłem się w nieprzeniknionych czeluściach czegoś potwornie ponurego i zawilgoconego, co wypadałoby określić mianem potrzasku (chatką albo nastrojową kolibą bym tego w każdym razie nie nazwał).

Wnętrze labiryntowego gmaszyska wyglądało dostojnie i świeciło pustkami, przy czym słowo „świeciło” nie jest zdaje się odpowiednie dla wyrażenia półmroku panującego w izbie pełnej najprzeróżniejszych rupieci: suszonych ziół, naprędce zmajstrowanego chochoła, malowideł o ukrytym czarze i z dziwacznymi postaciami w tle, brzozowej miotełki, a także alembików z nietkniętą okowitą o utajonej dynamice i potencji. Tu skrzypiąca podłoga, tam kurz zalegający grubą warstwą, w kątach stare popękane lustra, a w spiżarni mnóstwo eliksirów o niesamowitych woniach – oto jedyna w swoim rodzaju instalacja, tworząca niepowtarzalną aurę pogańskości i świętości, harmonizująca jak nic ze scenerią matuzalemowej jesieni królującej za oknem, która zdążyła się już na dobre rozgościć. Tylko czarny, tłusty, na wpół dziki kot był wielkim nieobecnym tego sennego domostwa.

Czy mogło mnie coś jeszcze zaskoczyć? Owszem, mogło. Oto w pewnej chwili poczułem na sobie przeszywające spojrzenie starej baby o lasce, siwych włosach, cuchnących zębiskach oraz krwistoczerwonych, żarzących się płomieniem nienawiści i żmijowego jadu ślepiach. Jak zahipnotyzowany, jakby woli człowieczej pozbawiony, dałem się zapędzić w kozi róg i posadzić za suto zastawionym stołem, choć nie odczuwałem głodu, tylko wprost przeciwnie – obrzydzenie. Bez piśnięcia, bez słowa sprzeciwu, zacząłem wcinać ruskie bryzgane, a baba tylko stała i zacierała kościste szpony. Stała i okraszała tłuszczem pierogową surowiznę, którą następnie rzucała na wrzątek. Rzucała, gotowała, wyjmowała i następnie serwowała. Muszę wyznać, że w życiu nie widziałem, aby ktoś pluł „żywym” tłuszczem na lewo i prawo po półmisku, po patelni i stolnicy pełnej pierożków. Mój Boże, przecież zawsze musi być ten pierwszy raz, nieprawdaż? Czas leciał jak – za przeproszeniem – gile z haczykowatego nosa gaździny, a ja jadłem. Ja jadłem, a baba pluła, lepiła wprzód i bryzgała potem tym tłuszczem śmierdzącym, capiącym, zjełczałym, co stanowić miało jak się zdaje swego rodzaju wisienkę na ruskim – bądź co bądź – „torcie” (dobrze, że „ukrainszczyzny” i dań zupnych nie miała w planach).

A kiedy biesiada miała się ku końcowi, wiedźma pokuśtykała ku mnie, spojrzała mi głęboko w oczy, głęboko, głębusienko i spytała:

– Te! A chce może odrobiny kefirku na deser? Pyyyyszny! Na ludzkim mleku sporządzony i z dodatkiem sfermentowanego jadu ropuchy.

– Nieeee! To co mam, mi wystarczy. Strasznie dziękuję!

– Ło matko kocheno, wystarczy kawalerowi! Wystaaaarczy! A to ci niejadek, a to ci francuski pieseczek, chienchien, oui, oui. Ha, ha!

Zdążyłem zjeść jeszcze sześć z tych “uszkowatych” specjałów, dławiąc się przy tym, plując na lewo i prawo i – pardon, że o tym mówię – okrutnie, ale to okrutnie buchając pienistymi wymiocinami, po czym zwróciłem się do gospodyni najdelikatniej, jak potrafiłem:

– Mateczko, ja lubię krew, wino i kości, ja ubóstwiam ścięgna i mięśnie, jestem chłopak mięsny. Weźże no włóż rękę do wrzątku i poświęć się dla głodnego, daj wreszcie coś od siebie.

– Od siebie, powiadasz? Hmm…

I babie się zgłupiało. Całkowicie! Bez chwili namysłu zadarła kiecę do góry i tak jak stała, wparowała do kotła z gotującą się cieczą, pozostawiając mnie z szeroko rozdziawioną japą.

Wreszcie zgasła ostatnia latarnia z tych, które gasły kolejno, jedna po drugiej, a mgły spowiły kontury upiornej chałupy w niezwykłej dzielnicy Kanibali Góreckich.

Koniec

Komentarze

Maćku, czytało się nieźle, zwłaszcza o nocnym wędrowaniu. I ogólnie było nieźle aż do deseru, który mnie zniesmaczył, I wcale nie dlatego, że mój organizm nie trawi kefiru… Niesmaczne jest dla mnie porównanie Marty Lempart do ropuchy.

 

Już tu ma­ja­czą­ce nie­wy­raź­nie ostat­ków cha­łu­py… –> Co to są ostatków chałupy? Czy ostatki mają chałupy?

A może miało być: Już tu ma­ja­czą­ce nie­wy­raź­nie ostat­nie cha­łu­py

 

a w ką­tach zaś stare po­pę­ka­ne lu­stro… –> Jakim sposobem jedno lustro mogło być w wielu kątach?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Masz rację, zmienimy to, Reg. Niech to będzie zwykła, po bożemu napisana creepypasta, a nie politycznie zaangażowany paszkwil. Zresztą nie warto zniżać się do poziomu ulicy, choćby i z najbardziej nawet szlachetnych pobudek. Przepraszam i pięknie dziękuję za łapankę. :-)  

Melduję, że błędy poprawiłem, a ropuchy i ropuszki poznikały z nieapetycznego menu. Podpisano: Bociek Maciek. ;-)

Maćku, teraz jest o wiele lepiej. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Miast politycznego, mamy za to przykład horroru gastronomicznego, ale role społeczne się nie zmieniły. Ciekawe co by było, gdybym wiedźmę zamienił na wiedźmina, a narratora na narratorkę? Bo to w sumie niefajnie, że taka Bogu ducha winna Baba Jaga, a więc kobieta obrywa zawsze najmocniej. :-)

I to jest słuszny kierunek. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Otóż to, jedynie słuszna linia. ;-)

Ciekawe co by było, gdybym wiedźmę zamienił na wiedźmina, a narratora na narratorkę? Bo to w sumie niefajnie, że taka Bogu ducha winna Baba Jaga, a więc kobieta obrywa zawsze najmocniej. :-)

Mam wrażenie, że tego nie czytałam, że edytowałeś komentarz po 21:12.

Ale cóż, zamiast zastanawiać się, co by było gdyby, spróbuj wprowadzić pomysł w czyn, to znaczy w opowiadanie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

“Stare żurawie do czerpania wody, archaiczne studnie (…)

…uliczne latarenki o wielce archaicznych kształtach…”

Niby te dwa słowa są od siebie oddalone w sposób dość znaczący, jednak jest to określenie na tyle rzadko spotykane, że rzuca się w oczy (przynajmniej mnie się rzuciło).

 

“…a w kątach zaś stare popękane lustra i mnóstwo” – Albo “a w kątach popękane lustra”, albo “w kątach zaś popękane lustra”. Jakoś i “a” i “zaś” to za dużo grzybków w barszczu.

 

“…miotełki, a także alembików z nietkniętą okowitą o utajonej dynamice i potencji. Tu skrzypiąca podłoga, tam kurz zalegający grubą gdzieniegdzie warstwą… a w kątach zaś stare popękane lustra…”

 

Przyznam, że nie wiem, co zamierzałeś przekazać tym tekstem? Bohater spisuje wspomnienia, więc wiadomo, że “przeżył, aby opowiedzieć” o swojej przygodzie, jednak… co właściwie z tego wynika? Bo niestety mam wrażenie, że nic. Piszesz wcale ładnie, ale sądzę, że przesadziłeś ze stylizacją i próbą zrobienia tekstu a’la literatura sprzed wieku. Za dużo ozdobników, za dużo przymiotników, miejscami przesadzone porównania/określenia. No i mamy wcale interesujący, choć przepoetyzowany opis miasteczka, a potem trafiamy na obrzydliwą ucztę, która kończy się zgaśnięciem światła. Niesatysfakcjonujące rozwiązanie ;(

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję bardzo, bardzo za miłe dla ucha komplementy oraz cenne uwagi; poprawiłem już dublujące się, redundantne wyrazy. Na pytanie, co autor chciał wyrazić i co miał na myśli, odpowiem tak: pierwotny zamysł był zupełnie inny, polityczny, natomiast koniec końców udało mi się chyba stworzyć horror gastronomiczny, co samo w sobie jest niezłe. Ale teraz widzę, że mogłem pójść na całość i stworzyć coś bardziej obrzydliwego i bizarnego.  

Zmieniłem zakończenie, dodałem figlarny twist . 

Maćku, jak znam Twoje możliwości pisarskie, że o wyobraźni nie wspomnę, to nie posunęłabym się do stwierdzenia, że to ostatnia wersja tego opowiadanka. ;)

 

Jaga bez chwili namysłu zadarła kiecę do góry… ―> Masło maślane – czy mogła zadrzeć kiecę do dołu?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podróż przez mgłę interesująca i barwnie opisana, choć nawet zbyt barwnie – im dalej w las, tym odczuwałam coraz większe zmęczenie i wypatrywałam jakiejś akcji na horyzoncie. Cały ten fragment z wiedźmą i, hm, z braku lepszego określenia posiłkiem – dodatkowo mnie zdezorientował. Niestety, nie wiem, co tekst miał właściwie przekazywać… Gdzieś w komentarzach widzę, że chyba miał być paszkwil polityczny – skoro tak, to cieszę się, że przynajmniej opowiadanie przeczytałam w “odpolitycznionym” kształcie.

No cóż, nie podeszło. Pozdrawiam!

deviantart.com/sil-vah

Z tym jest jak z jedzeniem: może innym razem podejdzie, ale też… nic na siłę. Dzięki w każdym razie za wizytę oraz komentarzyk. :)

Cześć :)

 

Mocno dziwne ;) Trudno mi ocenić, mam mieszane uczucia.

 

W końcówce, kiedy kiecka powędrowała do góry, to już miałem serce w gardle, co to się zaraz zadzieje ;) Na szczęście nie było aż tak niesmacznie jak się obawiałem.

 

Spójrz jeszcze na uwagę Reg wyżej odnośnie: “zadarła kieckę do góry”.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Dzięki, Drodzy Moi, za komentarze. Kurczę, uwagi Reg w ogóle nie zauważyłem, prawdę powiedziawszy. Reg, zawstydzasz mnie. Mów do mnie jeszcze. ;) 

 

Nowa Fantastyka