- Opowiadanie: Ślimak Zagłady - Błąd księżniczki Heleny

Błąd księżniczki Heleny

Pierw­sze moje dłuż­sze i so­czyst­sze opo­wia­da­nie tutaj. Przede mną jesz­cze sporo krę­tej drogi roz­wo­ju pi­sar­skie­go, więc z miłą chę­cią przyj­mę każdą kon­struk­tyw­ną kry­ty­kę i po­sta­ram się do niej rze­tel­nie od­nieść oraz wy­cią­gnąć wnio­ski na przy­szłość. Dys­ku­sje o kwe­stiach ję­zy­ko­wych uwa­żam za szcze­gól­nie zaj­mu­ją­ce, pro­szę bez­li­to­śnie wy­ty­kać ewen­tu­al­ne błędy. Ostrze­żeń dla czy­tel­ni­ka chyba nie po­trze­ba, niby jest tro­chę ero­ty­ki i tor­tur, ale ra­czej za­su­ge­ro­wa­ne niż opi­sa­ne. Jako do­dat­ko­wą za­ba­wę dla za­in­te­re­so­wa­nych pro­po­nu­ję wy­szu­ki­wa­nie cy­ta­tów i na­wią­zań li­te­rac­kich, tro­chę tego jest w tek­ście.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy IV, Finkla

Oceny

Błąd księżniczki Heleny

W sali na pię­trze Gór­ne­go Dwor­ca roz­po­czął się im­pro­wi­zo­wa­ny kon­cert for­te­pia­no­wy. Młody ma­estro wstrzą­snął bujną fry­zu­rą, omiótł wzro­kiem pu­blicz­ność i wy­ko­nał kilka pierw­szych ude­rzeń w kla­wi­sze.

Pu­blicz­ność była zna­ko­mi­ta. W pierw­szym rzę­dzie za­siadł sam król Au­re­liusz, bodaj czy nie naj­lep­szy i naj­ła­god­niej­szy wład­ca, ja­kie­go zna hi­sto­ria na­sze­go globu. Ota­cza­ła go, jak za­wsze, roz­ro­śnię­ta ro­dzi­na; obok żony, wła­snych dzie­ci i wnu­ków także trzy córki by­łe­go mi­ni­stra edu­ka­cji. Wy­cho­wy­wał je ni­czym wła­sne po tym, jak przy­mu­szo­ny oko­licz­no­ścia­mi po­sta­no­wił wy­gnać na osiem lat rze­czo­ne­go mi­ni­stra, spi­skow­ca i wi­chrzy­cie­la, a pod­ra­sta­ją­ce już pa­nien­ki od­mó­wi­ły opusz­cze­nia swo­jej ma­lut­kiej oj­czy­zny i dzie­le­nia z ojcem tu­ła­cze­go losu. Uwa­żał to za swój obo­wią­zek mo­ral­ny.

Nie­opo­dal króla za­siadł także Cza­kor, jego nie­od­stęp­ny druh i ochro­niarz, fi­gu­ra szcze­gól­nie ory­gi­nal­na: na­wró­co­ny ban­dy­ta, sę­dzi­wy, bez­zęb­ny i pół­śle­py sta­rzec, a przy tym naj­szyb­szy, naj­bar­dziej za­bój­czy re­wol­we­ro­wiec, ja­kie­go kie­dy­kol­wiek wi­dzia­no w sze­ro­ko po­ję­tej oko­li­cy. Po prze­ciw­nej stro­nie, na samym skra­ju dru­gie­go rzędu, przy­cup­nął mi­ni­ster kul­tu­ry i in­fra­struk­tu­ry Wi­told Sta­ni­sław­ski, czło­wiek wielu ta­len­tów, wraz z kil­ku­let­nim sy­necz­kiem imien­ni­kiem, po któ­rym już wów­czas można było po­znać, że zwie­lo­krot­ni ta­len­ty ojca. Śro­do­wi­sko twór­cze sta­wi­ło się nie­omal w kom­ple­cie – wy­star­czy może wspo­mnieć poetę pu­bli­ku­ją­ce­go pod pseu­do­ni­mem Gość, nie­mło­de­go i śmier­tel­nie już wów­czas cho­re­go, który zda­wać się mu­siał bar­dzo chmur­ny, nie z po­wo­du cho­ro­by wszak­że, tylko wsku­tek nie­zu­peł­nie od­po­wia­da­ją­ce­go mu to­wa­rzy­stwa (pewna pu­bli­ka­cja z epoki opi­su­je go sło­wa­mi „brat ludu, wróg mo­nar­chów i ksią­żąt”). Obok niego, gotów w razie po­trze­by udzie­lić wia­ty­ku, przy­siadł ksiądz farny Cie­śla, na­le­żą­cy także do star­sze­go po­ko­le­nia, ale zu­peł­nie krzep­ki, wy­róż­nia­ją­cy się z tłumu wzro­stem i onie­śmie­la­ją­co otyły. Nie­umiar­ko­wa­nie w je­dze­niu i piciu nie było jego je­dy­ną przy­ziem­ną wadą, więc – zna­jąc krą­żą­ce plot­ki – przed­sta­wi­ciel­ki płci pięk­nej prze­zor­nie sta­ra­ły się nie zaj­mo­wać miejsc w po­bli­żu.

Skoro już przy­szło o nich wspo­mnieć, czas wresz­cie wy­mie­nić księż­nicz­kę He­le­nę, osobę nie­wąt­pli­wie in­te­re­su­ją­cą. Pod­cho­dzi­ła aku­rat pod dwu­dzie­sty rok życia, nie­wy­so­ka i szczu­pła, jej sub­tel­ne rysy i owal­na twarz oko­lo­na ciem­ny­mi splo­ta­mi nie­chyb­nie zdra­dza­ły po­cho­dze­nie mniej lub wię­cej za­kau­ka­skie. Istot­nie, mowa o córce emira z bez­kre­snych rów­nin Środ­ko­we­go Wscho­du, któ­re­mu swo­je­go czasu przy­da­rzy­ło się schwy­tać sobie Sło­wian­kę za kon­ku­bi­nę. Przy­by­łą nieco póź­niej na świat istot­kę, zgod­nie ze swo­imi pryn­cy­pia­mi, usi­ło­wał wy­cho­wać w wie­rze mu­zuł­mań­skiej, co przez pe­wien czas zda­wa­ło się przy­no­sić skut­ki.

W na­stęp­nych jed­nak la­tach to przed­wcze­śnie roz­wi­nię­ta w ogniu in­tryg pa­ła­co­wych dziew­czy­na, nie wie­dzieć skąd czer­pią­ca do­sko­na­łą edu­ka­cję, za­czę­ła po­nie­kąd wy­cho­wy­wać sta­re­go ojca, ży­wią­ce­go do niej nawet zro­zu­mia­łą sła­bość. Osta­tecz­nie na­kło­ni­ła go do wy­jaz­du w ro­dzin­ne stro­ny matki, ażeby tam za­in­we­sto­wał część swo­jej for­tu­ny w kieł­ku­ją­cy pod­ów­czas prze­mysł naf­to­wy, tym samym sta­jąc się no­wo­cze­snym typem ary­sto­kra­ty-prze­my­słow­ca. Na szczę­ście oka­zał się mieć wy­raź­ną smy­kał­kę do in­te­re­sów uwzględ­nia­ją­cych nie tylko stada ba­ra­nów, dzię­ki czemu po­su­nię­cie to przy­nio­sło zna­ko­mi­te owoce, a księż­nicz­ka He­le­na (za­do­wa­la­no się tym mia­nem z po­wo­du nie­obec­no­ści pro­fe­sjo­nal­ne­go orien­ta­li­sty, który mógł­by być może za­pro­po­no­wać wła­ściw­sze okre­śle­nie córki emira, jak rów­nież z uwagi na do­mnie­ma­ne po­cho­dze­nie jej matki z ro­dzi­ny do­stat­niej A…wi­czów) po­ja­wi­ła się na opi­sy­wa­nym kon­cer­cie. Oj­ciec na­to­miast nie przy­był, przed­kła­da­jąc ponad kul­tu­rę wy­so­ką sa­mot­ne wa­łę­sa­nie się po gó­rach wie­czo­ro­wą porą, al­bo­wiem nie po­tra­fił wy­zbyć się wy­ro­bio­nych za młodu na­wy­ków. Matka już od dłuż­sze­go czasu głów­nie zaj­mo­wa­ła się le­że­niem, mniej w swoim łóżku, wię­cej w szpi­tal­nym.

Po pra­wej stro­nie księż­nicz­ki usia­dła miss Lucy, jej ró­wie­śni­ca i ko­re­spon­den­cyj­na przy­ja­ciół­ka z An­glii, za­pro­szo­na na letni wy­wczas. Co do wła­ści­wej na­tu­ry ich re­la­cji, może nie na­le­ży po­wta­rzać nie­spraw­dzo­nych plo­tek. Wia­do­mo jed­nak­że, iż – wziąw­szy grupę doj­rze­wa­ją­cych pod­lot­ków, które oprócz swo­je­go ojca sty­ka­ją się je­dy­nie z męż­czy­zna­mi w pew­nym sen­sie nie­kom­plet­ny­mi – skut­ki można łatwo prze­wi­dzieć. I je­że­li dla nie­któ­rych skut­ki te po­zo­sta­ną mało istot­ną cie­ka­wost­ką, u in­nych być może po­bu­dzą wro­dzo­ne skłon­no­ści, które gdzie in­dziej w ów­cze­snym pru­de­ryj­nym spo­łe­czeń­stwie nie mia­ły­by szan­sy się ujaw­nić i zo­sta­ły­by za­pew­ne pod­świa­do­mie wy­par­te. W re­zul­ta­cie księż­nicz­ka He­le­na za­pro­si­ła swoją przy­ja­ciół­kę na letni wy­wczas… Zdaje się, że było im razem do­brze.

Po lewej stro­nie mło­dej ary­sto­krat­ki siadł na­to­miast ema­blu­ją­cy ją ślu­sarz, któ­re­mu naj­wi­docz­niej za­szko­dzi­ło uczęsz­cza­nie w cha­rak­te­rze wol­ne­go słu­cha­cza na uni­wer­sy­tec­ki kurs fi­lo­zo­fii in­dyj­skiej, gdyż roz­wi­nął me­ga­lo­ma­nię oraz nie­ja­kie zdol­no­ści pa­ra­nor­mal­ne. To­le­ro­wa­no go wszak­że w to­wa­rzy­stwie ze wzglę­du na zdol­ność do nader ory­gi­nal­nej in­ter­pre­ta­cji zda­rzeń oraz miłą po­wierz­chow­ność. Księż­nicz­ka lu­bi­ła cza­sem z pół­przy­mknię­ty­mi po­wie­ka­mi chło­nąć jego elek­trycz­ny dotyk – od któ­re­go inni od­ska­ki­wa­li rap­tow­nie, bez po­wo­dze­nia usi­łu­jąc jed­no­cze­śnie wy­wrza­ski­wać nie­przy­zwo­ite wy­ra­zy oraz ssać ura­żo­ne czę­ści ciała. Do­pusz­cza­ła nawet myśl, że gdyby po­sta­no­wi­ła kie­dyś spraw­dzić z na­uko­wej cie­ka­wo­ści, do czego do­kład­niej służą męż­czyź­ni, ślu­sarz-fi­lo­zof nadał­by się do tego celu. Na razie jed­nak więk­szą przy­jem­ność spra­wia­ło jej na­kła­nia­nie miss Lucy, aby po­da­ła mu rękę na po­wi­ta­nie, pod­czas gdy pulch­na blon­dy­necz­ka wciąż za­po­mi­na­ła (albo ra­czej uda­wa­ła, że za­po­mi­na), dla­cze­go nie na­le­ży tego robić.

Po­nie­waż próba wy­li­cze­nia wy­bit­nych słu­cha­czy co do sztu­ki mi­ja­ła­by się z ja­kim­kol­wiek celem, sen­sem i po­żyt­kiem, w tym miej­scu trze­ba już przejść płyn­nie do opisu kon­cer­tu. Oto więc spo­ra­dycz­ne z po­cząt­ku i nie­re­gu­lar­ne ude­rze­nia w kla­wia­tu­rę za­czę­ły zle­wać się w pe­wien wspól­ny nurt czy wątek, który przy­wo­dził na myśl gwar­ny jar­mark, „nie­co­dzien­ne zbie­go­wi­sko na śród­miej­skim rynku”. Zda­wa­ło się, że nie tak wiele bra­ku­je, aby dało się od­róż­nić po­je­dyn­cze roz­mo­wy – to ra­do­sne, to znów stro­ska­ne. Nie było żad­nych wąt­pli­wo­ści, iż ma­estro im­pro­wi­zu­je.

I nagle ton jed­nej z tych bez­rad­nych roz­mów zbiegł się i pękł w krót­kie, brzę­czą­ce cre­scen­do w ni­skich re­je­strach, wszyst­kie­go sie­dem bez­kom­pro­mi­so­wych ude­rzeń w tem­pie nie­jed­no­staj­nie przy­spie­szo­nym, uła­mek se­kun­dy mar­twej ciszy. Po­wró­cił po­przed­ni har­mi­der jar­marcz­ny. Nikt z obec­nych jesz­cze nie wie­dział, co o tym są­dzić, ale wsłu­chi­wa­li się do­brze. I kiedy iden­tycz­ny motyw po­ja­wił się po­now­nie, Cza­kor naraz wy­chry­piał rzew­nie:

– Hej!… tak-ci cha­dzał ino niébo­scyk Stach Siec­ka, niech mu ziémia lek­kom be­dzie. By­li-ci to byli, ci Siec­ko­wi kłop­cy, ło­zbi­li za­me­cek po mie­siąc­ku w nocy!…

Pia­ni­sta zaś nie po­zwo­lił pu­blicz­no­ści znu­dzić się czy choć­by po­paść w re­flek­syj­ny trans. Roz­mo­wy ludu wciąż wy­brzmie­wa­ły, lecz coraz kró­cej po­mię­dzy ko­lej­ny­mi po­wro­ta­mi mo­ty­wu, a przy tym jak gdyby gęst­nia­ły i jęły się w jedno mrocz­ne ogni­sko. I oto zgłu­szył je nowy zgiełk, na­śla­du­ją­cy mno­gość in­stru­men­tów, z któ­rych dały się wy­róż­nić dudy, dzwon­ki, zele, bę­ben­ki, trąba i coś niby dzwon po­grzeb­ny. Marsz gó­ral­ski nie ze­rwał już tego cha­osu, lecz tylko prze­bi­jał się prze­zeń w coraz gwał­tow­niej­szym cre­scen­dzie, nie­praw­do­po­dob­nym, prze­dłu­ża­ją­cym się wez­bra­niu tempa, od któ­re­go wielu słu­cha­czom zbra­kło tchu i do­zna­li przy­krej ta­chy­kar­dii. Ponad ca­łość wznio­sło się jak gdyby uja­da­nie sfory, ale mogło to trwać naj­wy­żej dwie se­kun­dy – i wła­śnie wtedy po­je­dyn­czy, dosyć wy­so­ki dźwięk za­koń­czył kul­mi­na­cję. Cichł długo, pod­par­ty przez kilka nie­pew­nych, osu­wa­ją­cych się do­tknięć niż­szych kla­wi­szy…

Nikt nie miał­by ar­ty­ście za złe, gdyby już teraz za­koń­czył wy­stęp, ale on grał, wciąż grał, skoro tylko za­milkł po­głos tam­te­go ciosu. Tym razem grał bez­tro­sko i ra­do­śnie, jakąś zu­peł­nie nie­sły­cha­ną kom­po­zy­cję. Do­świad­czeń­si ko­ne­se­rzy po­zna­li w niej mi­strzow­sko wy­ko­ny­wa­ne­go ku­ja­wia­ka Idzie Jasio do To­ru­ni, o tyle jed­nak nie­zwy­kłe­go, że ma­estro wy­bi­jał takt nie­mal jed­no­cze­śnie na dwóch róż­nych wy­so­ko­ściach, w od­le­gło­ści okta­wy, tym samym po­zwa­la­jąc zro­zu­mieć, że do mu­zy­ki tań­czy para na­rze­czo­nych czy może no­wo­żeń­ców. I oto wyż­szy po­głos za­milkł, niż­szy zaś po­głę­bił się i stward­niał, z czego pły­nął pro­sty wnio­sek, że pa­nicz naj­wy­raź­niej uniósł pannę w ra­mio­nach.

Ku­ja­wiak do­ko­nał ży­wo­ta nie­po­strze­że­nie, kilka ostat­nich ude­rzeń po­wtó­rzy­ło się pła­skim ryt­mem i nie wie­dzieć kiedy prze­szło w ter­kot kół wozu. Ponad wozem za­czę­ły śpie­wać pta­szy­ny wy­ra­ża­ją­ce swoją bez­brzeż­ną tę­sk­no­tę. Z for­te­pia­nu wy­do­był się okrut­ny świst, rów­no­mier­ny dotąd takt przy­spie­szył i za­czął pręd­ko cich­nąć – wóz od­da­lał się czym prę­dzej. Za­bra­kło sło­wi­ków i tylko wi­cher hulał po rów­ni­nie. Zaraz potem po­ja­wił się nowy, dud­nią­cy rytm, w któ­rym już wszy­scy bez trudu roz­po­zna­li bu­cio­ry żoł­da­ków. I szli sze­re­giem – sze­re­giem – sze­re­giem… Ma­estro nie za­koń­czył kon­cer­tu na­tych­miast, za dźwię­kiem po­stę­po­wa­ła ułuda dźwię­ku, a za nią ułuda ułudy.

– Co­ście zro­bi­li z Oj­czy­zną?!… – krzyk­nę­ła bez związ­ku jakaś eg­zal­to­wa­na pa­nien­ka z przed­ostat­nie­go rzędu. Wy­nie­sio­no kil­ko­ro omdla­łych. Na­stęp­nie całe to­wa­rzy­stwo jęło kupić się u drzwi, jedni z wciąż ga­lo­pu­ją­cy­mi ser­ca­mi – dru­dzy usi­łu­ją­cy ukryć roz­dzie­ra­ją­ce ziew­nię­cia.

 

Przy wyj­ściu na­wią­zy­wa­no roz­go­rącz­ko­wa­ne roz­mo­wy. Przy­kła­do­wo, mło­dziut­ki Wituś Sta­ni­sław­ski, syn mi­ni­stra, pod­szedł do króla i za­wa­hał się. Za­wa­hał się dla­te­go, że tata po­le­cał mu zwra­cać się do niego „wujku”, pod­czas gdy do­stęp­na li­te­ra­tu­ra su­ge­ro­wa­ła ra­czej formy „wasza wy­so­kość” lub przy­naj­mniej „panie”. Osta­tecz­nie nie użył więc żad­nej formy i po­wie­dział tylko:

– Pod­czas kon­cer­tu my­śla­łem tro­chę o ciągu Fi­bo­nac­cie­go.

Król Au­re­liusz do­tknął czoła wierz­chem dłoni. Znał chłop­ca zbyt do­brze, aby za­py­tać o przy­czy­nę, wobec czego za­in­te­re­so­wał się tylko:

– I wy­my­śli­łeś coś cie­ka­we­go?

– Ow­szem – od­po­wie­dział Wituś z en­tu­zja­zmem – przy­szło mi do głowy, że dla do­wol­ne­go cał­ko­wi­te­go k więk­sze­go od jed­no­ści wyraz ciągu o in­dek­sie kn bę­dzie po­dziel­ny przez wyraz o in­dek­sie n, a zatem licz­bą pierw­szą może być je­dy­nie wyraz o in­dek­sie bę­dą­cym rów­nież licz­bą pierw­szą. Oczy­wi­ście z wy­jąt­kiem czwór­ki, bo drugi wyraz to jeden.

Wład­ca, hu­ma­ni­sta na­zbyt su­mien­ny, aby po­zwo­lić sobie na za­nie­dby­wa­nie ja­kiej­kol­wiek dzie­dzi­ny wie­dzy, zu­peł­nie do­brze ro­zu­miał, o czym mówi jego młody to­wa­rzysz:

– Po­tra­fił­byś to uza­sad­nić?

– Spró­bu­ję. Wiemy, że Fn daje resz­tę zero z dzie­le­nia przez Fn. Przy­pu­ść­my, że Fn-1 daje resz­tę r z dzie­le­nia przez Fn. Skoro każdy wyraz jest sumą dwóch po­przed­nich, wy­ra­zy o in­dek­sach n+1 i n+2 także dadzą resz­tę r z dzie­le­nia przez Fn. A skoro tak, Fn+3 da resz­tę 2r z dzie­le­nia przez Fn, Fn+4 da resz­tę 3r i w ogóle Fn+m da resz­tę rFm. W szcze­gól­no­ści F2n da resz­tę rFn, czyli r razy zero, czyli zero. To zna­czy, że wyraz o in­dek­sie 2n jest po­dziel­ny przez wyraz o in­dek­sie n, a dalej zu­peł­nie ana­lo­gicz­nie przez in­duk­cję ma­te­ma­tycz­ną.

Król za­my­ślił się. Dowód był po­praw­ny. Zdol­ność do swo­bod­ne­go wy­ko­ny­wa­nia abs­trak­cyj­nych w końcu ope­ra­cji mo­du­lar­nych (na resz­tach z dzie­le­nia) u chłop­ca nie­speł­na dzie­się­cio­let­nie­go uwa­żał za ewe­ne­ment, który wy­ma­ga dal­szej sty­mu­la­cji. Nie wąt­pił, że ro­dzi­na po­tra­fi wy­wią­zać się z tej roli, mimo to po­sta­no­wił jed­nak za­pro­po­no­wać pole do dal­szych prze­my­śleń:

– A po­wiedz, czy po­dziel­ność przez każdą licz­bę pierw­szą po­ja­wi się w końcu w tym ciągu?

Wituś po­padł w na­mysł. Zanim tatuś za­brał go do domu, zdą­żył jesz­cze po­wie­dzieć:

– Czuję, że tak, ale jesz­cze nie umiem tego po­ka­zać. Za­sta­no­wię się nad tym.

Wy­bie­ga­jąc nie­znacz­nie w przy­szłość, mo­że­my po­wie­dzieć, że roz­gryzł to za­da­nie tego wie­czo­ra w łóżku, przed za­śnię­ciem.

Nawet cie­kaw­szą roz­mo­wę od­by­ło jed­nak po wyj­ściu z Gór­ne­go Dwor­ca dwóch mło­dych ludzi z panią Marią. Po­nie­waż za­cho­wy­wa­ła się i wy­glą­da­ła ade­kwat­nie, panią Marię na­zy­wa­no prze­waż­nie Wiedź­mą, czemu się zresz­tą nie prze­ciw­i­ła. Uro­dzi­ła się jako sy­bi­racz­ka w dru­gim po­ko­le­niu. Ob­ser­wo­wa­nie, jak oj­ciec i na­rze­czo­ny ko­lej­no stop­nio­wo pod­upa­da­ją na zdro­wiu psy­chicz­nym wsku­tek ze­sła­nia, wy­war­ło dosyć szcze­gól­ny wpływ na jej sys­tem po­glą­dów, a bli­skie kon­tak­ty z lud­no­ścią tu­byl­czą do­ło­ży­ły swój ory­gi­nal­ny od­cień. Od pew­ne­go głu­cha­we­go, sko­śno­okie­go sza­ma­na z długą siwą brodą po­zna­ła ciem­ne, ta­jem­ne ry­tu­ały i me­to­dy, z któ­rych czer­pa­ła ob­fi­cie. Seria szczę­śli­wych zbie­gów oko­licz­no­ści po­zwo­li­ła jej wresz­cie osie­dlić się na tym skraw­ku wol­nej ziemi przod­ków. Odro­bi­na spo­ko­ju, za­chod­nia li­te­ra­tu­ra głów­ne­go nurtu – cie­ka­wie kom­po­nu­ją­ca się z wcze­śniej na­by­tą tra­dy­cyj­ną wie­dzą – i wła­sne zdol­no­ści uczy­ni­ły ją wkrót­ce nader nie­bez­piecz­ną wiedź­mą. Do­ro­bi­ła się także ste­reo­ty­po­wych wiedź­mich atry­bu­tów, jako to: skrom­nej cha­tyn­ki, gęsto za­ro­śnię­te­go ogro­du, czaj­nicz­ka zwy­kłe­go, czaj­nicz­ka Rus­sel­la, żmii Rus­sel­la oraz wy­jąt­ko­wo tłu­ste­go, jed­no­li­cie czar­ne­go ko­cu­ra dwoj­ga imion Adam Ber­nard, który no­ca­mi wy­my­kał się poza gra­ni­ce pań­stew­ka, dla roz­ryw­ki po­lu­jąc na wilki oraz ofi­ce­rów im­pe­rial­nych.

Ta­jem­ni­cę po­li­szy­ne­la sta­no­wił fakt, że kiedy sądy i ad­mi­ni­stra­cja za­wo­dzą, warto zwró­cić się do Wiedź­my, która może ze­chce przy­wró­cić spra­wie­dli­wy po­rzą­dek rze­czy spo­so­bem sku­tecz­nym, acz za­pew­ne kon­tro­wer­syj­nym mo­ral­nie. W ta­kiej wła­śnie spra­wie po­de­szło do niej po kon­cer­cie dwóch mło­dzień­ców, przy­by­szów z ucie­mię­żo­nej daw­nej sto­li­cy, prze­stę­pu­ją­cych wła­śnie ner­wo­wo z nogi na nogę i mam­ro­czą­cych cien­ki­mi gło­si­ka­mi:

– Pro­szę pani, mamy pro­blem.

– Co, obie naraz? Zgoda, chodź­cie do mnie, wy­bio­rę od­po­wied­nią mik­stu­rę i w ciągu nocy po­zbę­dzie­my się pro­ble­mu…

– Słu­cham?!… – za­krzyk­nę­li uni­so­no.

Wiedź­ma po­pra­wi­ła oku­la­ry na sę­ka­tym nosie:

– Och, prze­pra­szam was, chłop­cy. Macie takie miłe twa­rzycz­ki, że pra­wie się po­my­li­łam… Chodź­cie, tak czy siak. Opo­wie­cie mi o wszyst­kim spo­koj­nie.

Szli krót­ko, przez opu­sto­sza­łe, stro­me i wiecz­nie błot­ni­ste ulicz­ki. Do­tar­li do chaty, która przy­cza­iła się w za­uł­ku, na skra­ju urwi­ska. Wiedź­ma ka­za­ła go­ściom usiąść w prze­żar­tych przez mole zdo­bio­nych fo­te­lach, a sama krzą­ta­ła się przy kuch­ni, pa­rząc wy­bor­ną her­ba­tę. Z wolna za­pa­dał zmrok.

– I co to za pro­blem? – za­py­ta­ła nagle.

Mło­dzień­cy po­pa­trzy­li po sobie nie­pew­nie. Wresz­cie od­waż­niej­szy z nich, umiar­ko­wa­nie wy­so­ki blon­dyn, po­wie­dział bar­dzo cicho:

– Szef po­li­cji miej­skiej Ni­ko­łaj Glin­no­go­row.

– Co z nim?

– Roz­pę­dza po­ko­jo­we de­mon­stra­cje – ob­ja­śnił życz­li­wie ten drugi, naj­wy­raź­niej ośmie­lo­ny – każe pod­wład­nym strze­lać do cy­wi­lów. W za­mian za uwol­nie­nie do­brych ludzi do­ma­ga się od człon­ków ro­dzi­ny oso­bi­stych usług albo wprost zgar­nia z ulicy, która mu się spodo­ba. Nie wy­peł­nia swo­jej wła­ści­wej roli, wcho­dzi w ko­mi­ty­wę z grup­ka­mi fa­na­tycz­nych ki­bi­ców na wy­ści­gach sań i po­zwa­la im bić stu­den­tów, przyj­mu­je ła­pów­ki od mię­dzy­na­ro­do­wych or­ga­ni­za­cji prze­stęp­czych zaj­mu­ją­cych się spe­dy­cją ubo­gich dziew­cząt do Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej. Wy­star­czy?

– Nu, oczer­nić można każ­de­go jed­ne­go, a gdzie prawo do obro­ny? – sap­nę­ła Wiedź­ma, sta­wia­jąc na wy­ko­na­nym z drew­na wiązu wy­jąt­ko­wo sę­ka­tym stole trzy fi­li­żan­ki.

Mło­dzi męż­czyź­ni po­czu­li się bar­dzo zmie­sza­ni. W końcu blon­dyn po­wie­dział trzę­są­cym się gło­sem, ner­wo­wo za­pla­ta­jąc ręce:

– Wie pani, trud­no, aby­śmy przy­wle­kli go ze sobą…

– Ćśśś. O do­wo­dy ja py­ta­ła. Wy­cin­ki pra­so­we. Pod­pi­sa­ne ze­zna­nia po­szko­do­wa­nych.

Cho­ciaż na miej­scu nader ner­wo­wi, przy­jezd­ni byli do­brze przy­go­to­wa­ni i po­mi­mo cen­zu­ry zna­leź­li pa­rę­na­ście kra­jo­wych i za­gra­nicz­nych ar­ty­ku­łów, które mogli teraz oka­zać, jak rów­nież przy­wieź­li skar­gi na­pi­sa­ne osob­no lub po­wy­dzie­ra­ne z pa­mięt­ni­ków. Wiedź­ma wciąż nie była usa­tys­fak­cjo­no­wa­na:

– Taka czest­na re­bia­ta, a same sobie po­ra­dzić nie mogą? Kon­spi­ry nie mają?

Mło­dzień­cy ro­ze­śmie­li się gorz­ko:

– Jurek pró­bo­wał. Na­ocz­ni świad­ko­wie twier­dzą, że wsku­tek nie­wy­tłu­ma­czal­ne­go przy­pad­ku rzu­co­na bomba od­bi­ła się od ramy ka­re­ty i tra­fi­ła go z po­wro­tem w głowę. Iden­ty­fi­ko­wa­li­śmy bie­da­ka w kost­ni­cy po no­skach butów. Olek pró­bo­wał z tro­chę więk­szym szczę­ściem. Za­kli­na się na wszyst­kie świę­to­ści, że ce­lo­wał do­brze, tylko kule skrę­ca­ły w locie. Obec­nie ukry­wa się pod fał­szy­wym na­zwi­skiem na wsi u przy­ja­cie­la ciot­ki.

– O, czyli ma­gicz­nie chro­nio­ny? – Ko­bie­ta z oży­wie­niem unio­sła głowę, pod­rzu­ca­jąc siwe strą­ki. Sy­tu­acja naj­wy­raź­niej po­bu­dzi­ła jej pro­fe­sjo­nal­ną am­bi­cję.

– Po­mo­że nam pani?

– Da. Po­my­śli, co trza zro­bić. Po­sie­dzą spo­koj­nie i po­głasz­czą kotka. Nie boją się, nie dra­pie gości.

Blon­dyn jęk­nął z bólu, kiedy do­ma­ga­ją­cy się piesz­czot czar­ny kształt wsko­czył mu na ko­la­na. Adam Ber­nard ważył chyba ze sto pięć­dzie­siąt fun­tów. Po­dra­pa­nie mo­gło­by wy­wo­łać krwo­tok z tęt­ni­cy udo­wej lub otwo­rzyć otrzew­ną.

– Czym pani karmi tego kota?!

– Och, naj­czę­ściej ziół­ka­mi z ogród­ka. Mię­sko znaj­du­je sobie sam. Nie prze­szka­dzać, myślę.

Cie­nie na pod­ło­dze rosły i gęst­nia­ły w miarę zbli­ża­nia się głę­bo­kiej nocy. Go­spo­dy­ni naj­wy­raź­niej nie za­mie­rza­ła za­pa­lać lampy naf­to­wej. Mło­dzień­cy byli już nie­mal skłon­ni wie­rzyć, że nigdy nie opusz­czą tego dzi­wacz­ne­go do­mo­stwa, gdy Wiedź­ma nagle unio­sła się na łok­ciach i za­py­ta­ła:

– Nie ma tam w or­ga­ni­za­cji ja­kiejś mło­dej, am­bit­nej re­wo­lu­cjo­nist­ki?

– Pew­nie by się zna­la­zła – przy­tak­nął ze zdzi­wie­niem drugi z gości, ru­dzie­lec – a czemu pani pyta?

– Nu, przy­je­cha­ła­by tutaj. Ja bym jej umie­ści­ła koło sutka ma­leń­ki zbior­ni­czek z po­wo­li dzia­ła­ją­cą tru­ci­zną. Po po­wro­cie spro­wo­ko­wa­ła­by po­lic­maj­stra, po­igrał­by z nią, po­mię­to­sił, po­ssał pier­siąt­ka, wcią­gnął, co trze­ba, a na trze­ci dzień rano zna­le­zio­no by go w sta­nie ago­nal­nym. Co wy na to?

– Pro­szę pani – po­wie­dział nie­swo­im gło­sem blon­dyn, bło­go­sła­wiąc ciem­no­ści ukry­wa­ją­ce fakt, iż za­czer­wie­nił się jak (nie przy­mie­rza­jąc) burak – nie bę­dzie­my prze­cież ni­ko­go na­kła­niać do ta­kich po­świę­ceń. Nie mo­że­my. To jest ob­le­śny po­twór, on nie wy­sia­da z ka­re­ty, tylko wy­le­wa się z chlu­po­tem!…

– Dobra. To pójdą ze mną do ogród­ka. Złaź, Adam, nie przy­gważ­dżaj mi go­ścia. Pa­szoł won. Tutaj, w tym kącie za wi­śnią. Widzą?

– Tu nic nie widać. Ciem­no jest.

– Kolce tar­ni­ny, dzi­kiej śliwy, łamią się i wę­dru­ją w ranie. Ten krza­czek za­klę­łam tak, aby wę­dro­wa­ły w stro­nę wiel­kich na­czyń i na­rzą­dów miąż­szo­wych. Szep­ta­łam in­kan­ta­cje nad sa­dzon­ką. Wszy­ję wam zaraz po parę cier­ni w na­pięst­ki rę­ka­wic. Wy­star­czy spo­licz­ko­wać Ni­ko­ła­ja – albo może le­piej ude­rzyć w brzuch – a wkrót­ce skona w mę­czar­niach. Wszyst­kiej kawy nie wy­pi­jesz, wszyst­kich gno­jów nie wy­bi­jesz, nu sta­rat’sia nada. Po­do­ba się?

Zanim Wiedź­ma ukoń­czy­ła ro­bót­kę kra­wiec­ką, do któ­rej wcale nie zda­wa­ła się po­trze­bo­wać świa­tła, nie tylko zmierzch nie­po­strze­że­nie ustą­pił miej­sca nocy, ale także za­czę­ło coraz in­ten­syw­niej padać i w od­da­li roz­le­gły się pierw­sze grzmo­ty. Po­mi­mo tego mło­dzień­cy wy­mó­wi­li się od go­ści­ny pod byle pre­tek­stem i – gnąc się w uprzej­mych ukło­nach dzięk­czyn­nych – opu­ści­li go­spo­dar­stwo, aby wkrót­ce, prze­mo­cze­ni do nitki, spę­dzić noc w po­cze­kal­ni dwor­ca.

 

O pół mili za mia­stem w stro­nę nie­czyn­nej huty, u sa­me­go pod­nó­ża dzi­kich gór, usa­do­wił się nie bar­dzo wa­row­ny, ale za to bar­dzo wy­god­ny i ozdob­ny za­me­czek księż­nicz­ki He­le­ny. Wła­ści­wie na­le­żał do jej ojca, który wszak­że – wę­drow­na na­tu­ra – nie tak znów wiele w nim po­miesz­ki­wał. Kiedy, jakąś go­dzi­nę przed pierw­szą ju­trzen­ką, szcze­gól­nie silne wy­ła­do­wa­nie roz­pry­snę­ło się iskra­mi o nie­ustę­pli­we skały zwie­sza­ją­ce się nad blan­ka­mi, miss Lucy, wy­trą­co­na ze snu na­głym ło­sko­tem, za­drża­ła i przy­lgnę­ła bli­żej do boku to­wa­rzysz­ki.

Księż­nicz­ka prze­cią­gnę­ła się i za­py­ta­ła mięk­ko po an­giel­sku (in­ne­go wspól­ne­go ję­zy­ka, oprócz – w pew­nym za­kre­sie – fran­cu­skie­go, na razie nie miały):

– Wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Mia­łam zły sen – przy­zna­ła nie­chęt­nie blon­dyn­ka po chwi­li wa­ha­nia – może nie tyle zły, ile nie­po­ko­ją­cy.

– Naj­le­piej się tym od razu zająć. Po­mo­gę ci go zin­ter­pre­to­wać.

– Je­że­li tak… Śniła mi się twoja imien­nicz­ka. He­le­na Zri­nyi. Z cięż­ką włócz­nią. W pro­stym sta­lo­wym heł­mie z wy­smu­kłym no­sa­lem. To bar­dzo źle?

Tym razem córka emira, choć wciąż nieco za­spa­na, so­lid­nie się zdzi­wi­ła:

– Po czym ją po­zna­łaś, moja droga?

– Cze­kaj, w za­sa­dzie trud­no po­wie­dzieć! Po pro­stu jakoś wie­dzia­łam, że to ona.

– Do­brze, wy­obra­żam sobie He­le­nę Zri­nyi, nie­for­mal­ną kró­lo­wą Sło­wa­cji. Co robi?

– Stoi na szań­cach Nitry, na sto­sie Mo­ska­li, dźga­jąc wro­gów, a Nitra już się wkoło pali!… – sen po­zo­sta­wił dziew­czy­nę wy­raź­nie po­ru­szo­ną, a nawet roz­trzę­sio­ną.

– Do­brze, już do­brze. Tylko spo­kój może nas ura­to­wać. Po­dejdź­my do tego sys­te­ma­tycz­nie. Ob­ra­zek zdaje mi się nie­spój­ny hi­sto­rycz­nie, moja imien­nicz­ka chyba nie miała oka­zji wal­czyć prze­ciw Mo­ska­lom, ale gdyby prze­nieść ją do współ­cze­sno­ści, może i mo­gło­by się spraw­dzić… Czy jest z mężem?

– Nie, bez męża.

– To jesz­cze pół biedy. W takim razie, moim zda­niem, na­le­ży ro­zu­mieć, że spo­tka cię zdra­da z naj­mniej spo­dzie­wa­nej stro­ny, ale nie bę­dzie ona miała naj­gor­szych moż­li­wych skut­ków. Oczy­wi­ście… pod wa­run­kiem, że to był praw­dzi­wy sen pro­ro­czy, a nie tylko przy­pad­ko­wy kosz­mar.

– Dzię­ku­ję, sło­necz­ko. A tobie co się śniło?

– To, co za­wsze. Wy­myśl­ne eg­ze­ku­cje wszyst­kich, któ­rych znam. Cza­sa­mi dla uroz­ma­ice­nia tra­fia się zbio­ro­wy gwałt. Nie przej­muj się, zdą­ży­łam już przy­wyk­nąć. Zgłę­bia­nie za­strze­żo­nej wie­dzy sta­ro­żyt­nych musi mieć swoją cenę.

Le­ża­ły obok sie­bie jesz­cze nie­ca­ły kwa­drans, aż An­giel­ka szep­nę­ła mięk­ko:

– He­len­ko, ja już dzi­siaj nie zasnę.

– Lucy, skoro nie za­śniesz, to nie ma po co się mę­czyć. Wy­ska­ku­je­my z pier­na­tów i oglą­da­my wschód słoń­ca z Chełm­ca Przed­nie­go, co ty na to?

– Przed­nia myśl!

Cheł­miec Przed­ni była to le­si­sta góra z kil­ko­ma skał­ka­mi w ko­pu­le szczy­to­wej wzno­szą­ca się bez­po­śred­nio nad mia­stem na po­łu­dnio­wym wscho­dzie, nie­wy­bit­na, ale o bar­dzo strze­li­stej syl­wet­ce. Po­dej­ście, choć mogło zmę­czyć, nie było na­zbyt dłu­gie ani przy­kre, nie wy­ma­ga­ło wspi­nacz­ki.

Księż­nicz­ka za­pa­li­ła lampę naf­to­wą i wsu­nę­ła się do gar­de­ro­by, po­szu­ku­jąc moż­li­wie prak­tycz­ne­go przy­odziew­ku dla sie­bie i przy­ja­ciół­ki. Jej wybór sta­no­wił osta­tecz­nie kom­pro­mis po­mię­dzy ka­no­na­mi epoki a lo­gi­ką wy­cie­czek gór­skich. Kiedy obie za­czę­ły się żwawo ubie­rać, zza drzwi służ­bów­ki wyj­rza­ła za­spa­na star­sza ko­bie­ta w bia­łym czep­cu i bam­bo­szach. Ary­sto­krat­ka po­wie­dzia­ła znu­żo­nym gło­sem:

– Niech­że Kle­men­ty­na się wyśpi, to nie gor­se­ty ani suk­nie ba­lo­we, mo­że­my sobie po­ra­dzić same. Fa­na­be­rie wiel­kich pań to żaden powód, aby po­rząd­ni, cięż­ko pra­cu­ją­cy lu­dzie wsta­wa­li po nocy…

– Oczy­wi­ście, jak pani sobie życzy.

– Tutaj nie cho­dzi o moje ży­cze­nia, tylko o to, że każdy czło­wiek za­słu­gu­je na sza­cu­nek i uczci­we trak­to­wa­nie.

– Tak, psze­pa­ni.

– Do­bra­noc – ucię­ła księż­nicz­ka z od­cie­niem re­zy­gna­cji w gło­sie. Nie był to jej pierw­szy ani nawet pięć­dzie­sią­ty dia­log tego ro­dza­ju ze zna­ko­mi­tą ską­d­inąd po­mo­cą do­mo­wą.

Do­pie­ro po kilku mi­nu­tach, przy wkła­da­niu do to­reb­ki wik­tu­ałów nie­zbęd­nych na szczy­to­wo-śnia­da­nio­wy pik­nik, prze­mknę­ło jej przez myśl, że pomoc Kle­men­ty­ny może się mimo wszyst­ko oka­zać nie­odzow­na. Miała nieco mgli­ste po­ję­cie o roz­miesz­cze­niu po­szcze­gól­nych pro­duk­tów w spi­żar­ni. Po­ra­dzi­ła sobie jed­nak jakoś.

– Ciem­no, zimno i strasz­no – za­pro­te­sto­wa­ła za­gra­nicz­na tu­ryst­ka, wy­cho­dząc na ze­wnątrz.

Współ­wła­ści­ciel­ka zamku ro­ze­śmia­ła się przy­jaź­nie:

– Wziąw­szy to ra­cjo­nal­nie, chyba nie mu­si­my się ni­cze­go oba­wiać. Roz­grze­je­my się mar­szem. A co do ciem­no­ści…

Kon­cen­tru­jąc się in­ten­syw­nie, wy­ko­na­ła skom­pli­ko­wa­ny gest przy­wo­dzą­cy na myśl spa­czo­ny ko­ło­wro­tek. Na jej czole za­błysł in­try­gu­ją­cy bia­ło­nie­bie­ski ognik, który rzu­cał cał­kiem in­ten­syw­ny snop świa­tła w kie­run­ku spoj­rze­nia.

– Te sta­ro­żyt­ne taj­ni­ki po­tra­fią się cza­sem przy­dać, nie­praw­daż? – rzu­ci­ła swo­bod­nie, spo­glą­da­jąc na drob­niej­szą dziew­czy­nę.

– Auć! – od­po­wie­dzia­ła miss Lucy, mru­ga­jąc gwał­tow­nie.

– Och, prze­pra­szam.

Na­ło­żyw­szy fu­trza­ne na­usz­nicz­ki, szły zrazu po­wo­li, roz­ko­szu­jąc się nad­zwy­czaj­nie rzeź­wią­cym zim­nem, które spra­wia­ło nie­omal ma­te­rial­ne wra­że­nie. Prze­mie­rzyw­szy wą­ziut­ką kład­kę nad po­to­kiem, za­nur­ko­wa­ły wraz ze ścież­ką w gęsty, nieco po­nu­ry las. Kiedy szły w górę, za­ko­sa­mi po po­prze­ra­sta­nej gdzie­nie­gdzie sę­ka­ty­mi ko­rze­nia­mi skar­pie, noc stop­nio­wo ustę­po­wa­ła miej­sca pierw­sze­mu brza­sko­wi i nie­rów­no­ści te­re­nu od­zna­cza­ły się coraz wy­raź­niej, aż księż­nicz­ka zga­si­ła ma­gicz­ną la­ta­ren­kę.

– Czy aby zdą­ży­my na szczyt przed wscho­dem? – za­py­ta­ła nie­spo­koj­nie jej przy­ja­ciół­ka.

– Myślę, że bez pro­ble­mu, ale ten nie­po­kój to za­wsze jesz­cze część uroku po­dob­nych eks­kur­sji – uśmiech­nę­ła się ciem­no­wło­sa, po­da­jąc jej po­moc­ną dłoń, po­nie­waż na­le­ża­ło wy­dźwi­gnąć się ponad czte­ro­sto­po­wy pro­żek skal­ny prze­gra­dza­ją­cy stecz­kę.

I nagle teren po­czął się wy­płasz­czać, do­wo­dząc bli­sko­ści szczy­tu – dziew­czę­ta klu­czy­ły po ru­mo­wi­sku, po­mię­dzy przy­tła­cza­ją­cy­mi swoim ogro­mem basz­ta­mi skal­ny­mi. Ka­wa­łek pła­sko­wy­żu raz jesz­cze od­giął się ostrzej, aż nagle, bez cie­nia ostrze­że­nia, wszyst­ko się skoń­czy­ło – zo­sta­ło tylko gór­skie po­wie­trze, niebo w górze i niebo na dole, prze­strzał urwi­ska o abs­trak­cyj­nym roz­ma­chu, jesz­cze trzy kroki do przo­du ozna­cza­ły­by trzy­sta jar­dów lotu swo­bod­ne­go. Pysz­ny widok na nie­wą­ski wy­ci­nek naj­zu­peł­niej dzi­kie­go łań­cu­cha gór­skie­go. Pół go­dzi­ny wspi­nacz­ki wy­star­czy­ło, aby za­miast kilku za­py­zia­łych uli­czek wi­docz­nych z zamku ogar­nąć spoj­rze­niem licz­ne miej­sca nie­tknię­te jesz­cze ludz­ką stopą. Szczy­ty po więk­szej czę­ści były wciąż zsza­rza­łe, ale na wscho­dzie za­czy­na­ły już mie­nić się uroz­ma­ico­ny­mi od­cie­nia­mi, in­for­mu­jąc ra­do­śnie o nad­cho­dzą­cej ju­trzen­ce.

– Kręci mi się w gło­wie okrop­nie – szep­nę­ła nie­pew­nie An­giel­ka.

– To połóż się spo­koj­nie na skale, po­czu­jesz się pew­niej. O tak, bar­dzo do­brze. Zaraz wyjmę śnia­da­nie…

– Aaaaajjj!…

– Cze­góż to?

– Masz prze­szy­wa­ją­co zimną rękę, Hel­ciu…

– Tak, tak, już do­brze. Sta­ram się i ja cze­goś na­uczyć od na­sze­go ko­cha­ne­go ślu­sa­rza.

Miss Lucy, leżąc na brzu­chu, z pal­ca­mi wcze­pio­ny­mi w szcze­li­ny skal­ne, za­czę­ła się jed­nak ostroż­nie ob­ra­cać i kon­tem­plo­wać kra­jo­braz, wsku­tek czego za­py­ta­ła:

– Czy znasz nazwy i hi­sto­rie tych wszyst­kich wierz­choł­ków do­oko­ła?

– Ra­czej nie­wie­lu; po­trze­ba by pro­fe­sjo­nal­ne­go prze­wod­ni­ka. Po­myśl­my chwi­lę… wiesz, co to bę­dzie, ten wa­pien­ny szczyt po pra­wej?

Za­gra­nicz­na tu­ryst­ka po­krę­ci­ła głową.

– To bę­dzie Za­śnio­na Góra, ta sama, która tak się zwie­sza nad mia­stem, ale wi­dzia­na od dosyć nie­ty­po­wej stro­ny. We­dług podań ukry­wa się w niej za­klę­te woj­sko, które na­le­ży obu­dzić je­dy­nie w przy­pad­ku naj­więk­szej po­trze­by na­ro­do­wej. A wprost na po­łu­dniu, naj­wyż­szy szczyt w pierw­szym pla­nie, dwu­wierz­choł­ko­wy, jakby usza­ty, zaraz tam, gdzie za­czy­na się grupa gra­ni­tów – to bę­dzie Świ­nia Skała. Ksiądz Ty­esten wraz z naj­lep­szy­mi prze­wod­ni­ka­mi już od kilku lat bez­owoc­nie pró­bu­je ją zdo­być, aby zmie­rzyć jej wy­so­kość. Za nią, w głębi, już mocno nie­bie­ska­wy od od­le­gło­ści, wy­chy­la się Krzy­wu­lec – on ma ogrom­ne zna­cze­nie sym­bo­licz­ne dla na­szych po­łu­dnio­wych są­sia­dów. Jesz­cze dalej po lewej, na wscho­dzie, tam już cał­kiem dzi­kie góry, nie­zmie­rzo­ne, nie­zdo­by­te, nie­na­zwa­ne, dzie­wi­cze… Och, patrz teraz w tamtą stro­nę!

Słoń­ce, tak czer­wo­ne, że aż pur­pu­ro­we, jęło się wy­ta­czać ma­je­sta­tycz­nie spoza ja­kiejś po­strzę­pio­nej grani, rzu­ca­jąc setne i ty­sięcz­ne od­bla­ski na całą oko­li­cę – nie­któ­re z nich zda­wa­ły się złote, nie­któ­re fio­le­to­we, nie­któ­re wpa­da­ły w cie­płą je­sien­ną ochrę, nie­któ­re brały sobie barwy, na które w ogóle nie ma nazwy w żad­nym ludz­kim na­rze­czu, a ca­łość ja­wi­ła się jak „scena w brą­zach i żół­cie­niach, w uko­śnym świe­tle, bar­dzo ostrym”. Je­że­li wcze­śniej kra­jo­braz mógł ko­ja­rzyć się ze szki­cem wę­glem wy­szłym spod ręki za­po­mnia­ne­go mi­strza, wy­bla­kłym już dawno i spło­wia­łym, ale wciąż może naj­pięk­niej­szym w zbio­rach mu­zeum, teraz stał się nie­do­ści­gnio­nym ide­ałem, do któ­re­go dą­żył­by każdy wiel­ki im­pre­sjo­ni­sta. Pod­czas gdy lady za­mar­ła w bez­ru­chu, po­ra­żo­na na­tło­kiem wra­żeń, księż­nicz­ka – mo­gło­by się zda­wać – utwo­rzy­ła jak gdyby lej ssący, wy­obra­żo­ne tor­na­do, dzię­ki któ­re­mu całe do­stęp­ne pięk­no spły­wa­ło­by do niej i po­mie­ści­ło­by się w niej. Po­wie­trze mi­go­ta­ło i wi­ro­wa­ło, ona klę­cza­ła, drżą­ca, niby nie­mal nie­ru­cho­ma, a jed­nak w nie­wy­ja­śnio­ny spo­sób ak­tyw­na.

I oto nie­zwy­kła chwi­la ustą­pi­ła. Słoń­ce, już trzy albo czte­ry gra­du­sy nad ho­ry­zon­tem, da­ro­wa­ło sobie ma­lo­wa­nie oko­li­cy i po­zo­sta­ło przy cie­płym, mia­ro­wym bla­sku. No­wi­cjusz­ka ze­bra­ła się na od­wa­gę, aby wresz­cie usiąść, bo­kiem i lekko tyłem do roz­war­tej prze­pa­ści.

– Wolę ją mieć na oku – wy­ja­śni­ła z au­to­iro­nicz­nym bły­skiem w tym na­rzą­dzie – gdyby była cał­kiem za mną, ba­ła­bym się, że w każ­dej chwi­li może mnie nie­po­strze­że­nie schwy­tać i wcią­gnąć.

Dziew­czę­ta przy­stą­pi­ły do śnia­da­nia. Je­że­li w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach krę­ci­ły­by może ślicz­ny­mi no­ska­mi na dwu­dnio­we bułki prze­kła­da­ne chu­dym twa­ro­giem i pla­stra­mi ogór­ka (któ­re­go księż­nicz­ka za­pi­sa­ła­by po­nie­kąd słusz­nie jako „ogu­rek”, bo z gó­ra­mi jako żywo nie ma ety­mo­lo­gicz­nie nic wspól­ne­go, a wy­wo­dzi się od nie­miec­kie­go Gurke), pod­czas pie­szej wy­ciecz­ki smak wszel­kiej żyw­no­ści po­pra­wia się o całe rzędy wiel­ko­ści. To zja­wi­sko nie zo­sta­ło jesz­cze do końca zba­da­ne na­uko­wo.

Po za­koń­czo­nym po­sił­ku przy­szedł czas na po­wrót z wy­ciecz­ki. Córa ste­pów prze­strze­gła swoją przy­ja­ciół­kę, że naj­wię­cej wy­pad­ków gór­skich zda­rza się przy zej­ściu; od­chy­lać się na­le­ży do tyłu, trzy­ma­jąc śro­dek cięż­ko­ści ciała przy nodze za­krocz­nej, bli­sko stoku, ba­da­jąc spoj­rze­niem rzeź­bę te­re­nu przed każ­dym ko­lej­nym stąp­nię­ciem, nigdy nie po­zwa­la­jąc sobie na przy­ję­cie pręd­ko­ści nad­mier­nej pod kątem ewen­tu­al­nej po­trze­by na­tych­mia­sto­we­go za­trzy­ma­nia się, a wresz­cie dzię­ku­jąc wszyst­kim siłom wyż­szym, jak je kto poj­mu­je, iż nie za­ło­ży­ło się kry­no­li­ny. Potem już zej­ściu nie warto po­świę­cać aż tak wielu słów: trud­no o pięk­ny, pla­stycz­ny opis ćmią­ce­go bólu w ko­la­nach, cią­głej ostroż­no­ści i od­ma­wia­nia sobie roz­pra­sza­ją­cej myśli o ry­chłym po­wro­cie do domu, ga­łę­zi prze­su­wa­ją­cych się przed oczy­ma. Dość po­wie­dzieć, że kiedy tu­ryst­ki zna­la­zły się znów w zamku, go­dzi­na była jesz­cze nader wcze­sna.

 

Przed­po­łu­dnie spę­dzi­ły na swo­ich za­ję­ciach: go­spo­dy­ni na lek­tu­rach na­uko­wych i pi­sa­niu ko­lej­ne­go roz­dzia­łu swo­jej pracy „Eu­ro­pa jako od­mien­ny stan umy­sło­wo­ści”, a jej współ­miesz­kan­ka na po­wol­nym kre­śle­niu li­stów do ro­dzi­ny i zna­jo­mych oraz oglą­da­niu wy­po­sa­że­nia zamku ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem gar­de­ro­by. Do­pie­ro po obie­dzie (szczu­pak w sosie z wa­rzę­chy, białe wino) po­now­nie za­pra­gnę­ły swo­je­go to­wa­rzy­stwa i przy­stą­pi­ły do nauki ję­zy­ka. Po­dej­ście, jakie przy­ję­ły, było roz­pacz­li­wie sprzecz­ne z za­le­ce­nia­mi oraz za­pew­ne nie­wy­bit­nie sku­tecz­ne, lecz za to przy­naj­mniej za­pew­nia­ło dobrą za­ba­wę. Wy­glą­da­ło mniej wię­cej tak, że księż­nicz­ka czy­ta­ła frag­men­ty zna­ko­mi­te­go po­ema­tu i na bie­żą­co tłu­ma­czy­ła je na an­giel­ski – na tyle, na ile po­tra­fi­ła, czyli ra­czej do­słow­nie niż po­etyc­ko – a miss Lucy roz­czu­la­ła się.

– Dzi­siaj przy­je­chał Dzie­du­szyc­ki z drogi, sir Dzie­du­szyc­ki came from his way today. Znów się oświad­czył i o moją rękę, he once again pro­po­sed him­self to me and for my hand… Pro­sił. Mój oj­ciec stał się dla mnie srogi, he asked; my fa­ther be­ca­me ob­no­xio­us to me. I gu­wer­nant­ka jak na moją mękę, and my go­ver­ness as if for my pas­sion… Za ojcem trzy­ma. I lu­dzie, i bogi, sup­ports my fa­ther; pe­ople and de­ities… Prze­ciw­ko nam są – i wuja So­sen­kę, con­spi­re aga­inst us – and uncle Smal­l­pi­ne… Prze­ka­ba­ci­li już na swoją stro­nę, has al­re­ady been per­su­aded to help their cause. Pła­ka­łam – pa­trzaj – oczy mam czer­wo­ne, I cried – look – my eyes are red.

An­giel­ka także shed a few tears, bo jej się zda­wa­ło, że tak wy­pa­da i na­le­ży, po czym za­uwa­ży­ła z lek­kim uśmie­chem:

– Ów wuj So­sen­ko to mu­siał być szcze­gól­nie rzad­ki okaz, jest może o nim coś wię­cej?

– Nie, ra­czej nie… Szcze­gól­nie rzad­ki? Dla­cze­go py­tasz?

– Dla­te­go, że cała ta wy­po­wiedź zda­wa­ła się mieć mniej wię­cej na­stę­pu­ją­cy sens: „lu­dzie i bo­go­wie sprzy­mie­rzy­li się prze­ciw­ko nam, ale gdyby wuj So­sen­ko po­zo­stał po na­szej stro­nie, szan­se by­ły­by w miarę wy­rów­na­ne”.

– O tym nie po­my­śla­łam. Ka­pi­tal­ne! – ro­ze­śmia­ła się księż­nicz­ka He­le­na. Nie­ste­ty, w na­stęp­nym ułam­ku se­kun­dy jej uśmiech zbladł ra­dy­kal­nie i roz­je­chał się w pod­ków­kę. Do ga­bi­ne­tu we­szła bo­wiem Kle­men­ty­na z okrzy­kiem:

– List dla pani! – a list miał na ko­per­cie ja­sno­czer­wo­ny krzyż grec­ki, logo ską­d­inąd zna­ko­mi­te­go szpi­ta­la miej­skie­go, w któ­rym już od kilku ty­go­dni le­ża­ła matka dziew­czy­ny. Ta zaś słusz­nie prze­wi­dy­wa­ła, że ko­re­spon­den­cja nie do­ty­czy kroju szla­fro­ka. Z nagła omdle­wa­ją­cy­mi pal­ca­mi nie­zgrab­nie roz­pru­ła ko­per­tę i jak gdyby zza za­sło­ny dwu­krot­nie prze­mie­rzy­ła wzro­kiem epi­sto­łę.

– Cóż ta­kie­go? – za­py­ta­ła ze zro­zu­mia­łym nie­po­ko­jem jej przy­ja­ciół­ka.

Ciem­no­wło­sa, aby się opa­no­wać, zgry­zła dolną wargę, bar­dzo, bar­dzo mocno, i od­po­wie­dzia­ła pła­skim gło­sem:

– Za­wia­da­mia­ją o śmier­ci mojej matki. Za­pra­sza­ją, abym zja­wi­ła się celem obej­rze­nia ciała. Uni­że­nie pro­szą, abym ze­chcia­ła przy­naj­mniej pod­jąć próbę po­wia­do­mie­nia mego ko­cha­ne­go ro­dzi­cie­la, z płon­ną na­dzie­ją na jego obec­ność przy po­chów­ku. Wy­star­czy? Nie, ja tego tak nie zo­sta­wię…

– Co masz na myśli? – głos lady brzmiał bar­dzo nie­pew­nie. Go­spo­dy­ni jed­nak po­de­szła już do okna i oznaj­mi­ła cicho, acz do­bit­nie, pa­trząc gdzieś wy­so­ko w cza­so­prze­strzeń:

– Tym razem się tęgo prze­li­czy­łeś, stary po­pa­prań­cze.

Pierw­szy raz od lat użyła tak moc­ne­go słowa, ale wzo­rzec de­kli­na­cji wy­bra­ła prze­cież po­praw­ny.

– Co za­mie­rzasz? – znów bar­dzo nie­pew­nie.

– Za­ry­zy­ko­wać. Zo­sta­niesz przy mnie, pro­szę?

Kiw­nę­ły do sie­bie gło­wa­mi.

Księż­nicz­ka po­pro­wa­dzi­ła po krę­co­nych scho­dach na ko­ry­tarz trze­cie­go pię­tra i za­czę­ła tłu­ma­czyć:

– Je­że­li dalej będę się roz­wi­jać w takim tem­pie, za trzy do pię­ciu lat mam na­dzie­ję roz­pra­co­wać do końca dawno za­po­mnia­ne se­kre­ty i ich za­sto­so­wa­nia prak­tycz­ne, i może zo­stać jedną z naj­po­tęż­niej­szych cza­ro­dzie­jek w hi­sto­rii, ale – jak widać – teraz już nie mogę tyle cze­kać, więc pój­dzie­my drogą na skró­ty i spro­wa­dzi­my de­mo­na, aby wy­ko­nał za nas czar­ną ro­bo­tę. Ści­ślej bio­rąc, ja spro­wa­dzę, a ty bę­dziesz mi udzie­lać wspar­cia mo­ral­ne­go. I po­mo­żesz znieść to lu­stro do ga­bi­ne­tu.

– Kle­men­ty­na by nie po­mo­gła?

– Ma wy­chod­ne dziś po po­łu­dniu. I nad­we­rę­żo­ny krę­go­słup w krzy­żu.

– Też dziś po po­łu­dniu?

– Nie, ra­czej per­ma­nent­nie.

– A po co wła­ści­wie lu­stro?

– Ażeby spro­wa­dzić de­mo­na, po­trze­bu­jesz trzech rze­czy. Lu­stra, ale ko­niecz­nie ze szkła la­ne­go przez jed­ne­go z daw­nych mi­strzów, a nie ta­kiej no­wo­mod­nej pro­duk­cji fa­brycz­nej, zna­jo­mo­ści od­po­wied­nich słów oraz skraj­nej de­ter­mi­na­cji, bez­wa­run­ko­we­go pra­gnie­nia zro­bie­nia tego, co za­mie­rzasz. To ostat­nie, oczy­wi­ście, jest naj­trud­niej­sze do osią­gnię­cia. Uff, od­sta­wiaj ostroż­nie, gdyż… Do­brze, pierw­sza prze­szko­da po­ko­na­na! Ko­cha­na, za­cią­gnij story, pro­szę.

Kiedy w po­ko­ju za­pa­no­wał przy­ja­zny pół­mrok, księż­nicz­ka He­le­na za­sia­dła przed zwier­cia­dłem na zdo­bio­nym zy­del­ku i wy­mó­wi­ła do­no­śnym gło­sem:

– Akeda! Akeda! Akeda!

Tafla szkła zmęt­nia­ła jakby i za­fa­lo­wa­ła, ale oprócz tego nie wy­da­rzy­ło się nic zna­czą­ce­go.

– Naj­wy­raź­niej muszę tro­chę sobie do­szli­fo­wać pa­ra­me­try na­stro­ju – stwier­dzi­ła po na­my­śle adept­ka sztu­ki czar­no­księ­skiej, a na­stęp­nie wy­re­cy­to­wa­ła w dziw­nej, płyn­nej ka­den­cji, na jed­nym wy­de­chu, nie roz­gra­ni­cza­jąc słów, a jed­nak jakby eks­plo­zyw­nie:

– Pieśń ma była już w gro­bie, już chłod­na, krew po­czu­ła, spod ziemi wy­glą­da… – miała za­miar kon­ty­nu­ować, ale od­nio­sła usil­ne wra­że­nie, że to już wy­star­czy. I znów:

– Akeda! Akeda! Akeda!

Zwier­cia­dło raz jesz­cze ro­ze­dr­ga­ło się – i jakiś gen­tle­man prze­le­ciał przez nie z roz­ma­chem, głową na­przód, aby zaryć nosem w dywan. Po­zbie­rał się jed­nak szyb­ko. Dziew­czę­ta przy­glą­da­ły się mu z za­cie­ka­wie­niem. Miał wpraw­dzie dwie mało es­te­tycz­ne na­ro­śle na ły­sa­wej czasz­ce, ale tylko lo­ka­tor domu dla psy­chicz­nie i ner­wo­wo cho­rych mógł­by je tak zaraz uznać za rogi. Po­dob­nie, nosił kunsz­tow­nie wy­ko­na­ne obu­wie sta­bi­li­zu­ją­ce o dość szcze­gól­nym kształ­cie, więc można było do­mnie­my­wać wro­dzo­ne mal­for­ma­cje stóp, ale żeby od razu po­dej­rze­wać go o ko­pyt­ka? To by­ła­by prze­sa­da. Oprócz tego wą­skie spodnie, świet­nie skro­jo­ny sur­dut, krót­ka bród­ka i smo­li­ście czar­ne, strze­li­ście pro­ste wą­si­ska. Gdyby nie to, że przed chwi­lą wy­ło­nił się z lu­stra bez roz­bi­ja­nia go, mógł­by z po­wo­dze­niem ucho­dzić za cał­kiem nor­mal­ne­go czter­dzie­sto­kil­ku­let­nie­go in­te­li­gen­ta – może pi­sa­rza, in­ter­ni­stę lub me­ce­na­sa?

Go­spo­dy­ni opa­no­wa­ła się szyb­ko:

– Dzień dobry, witam pana w na­szych skrom­nych pro­gach. Je­stem księż­nicz­ka He­le­na, a to miss Lucy…

– Wuj So­sen­ko. Miło mi pa­nien­ki po­znać.

W tym mo­men­cie przy­zy­wa­ją­ca zdzi­wi­ła się rze­tel­nie, a jej to­wa­rzysz­ce żu­chwa wręcz opa­dła do sa­mych pier­si.

– Nie ma po­wo­dów do zdu­mie­nia – oznaj­mił spo­koj­nie demon – przy­wo­łasz spo­śród nie­ogra­ni­czo­ne­go po­ten­cja­łu kre­acji taką isto­tę, która prze­mknie ci przez myśl przy kon­stru­owa­niu naj­skryt­szych pra­gnień, to nie jest moż­li­we do cał­ko­wi­te­go prze­wi­dze­nia i opa­no­wa­nia. Co tu ukry­wać, miło wresz­cie prze­by­wać w nor­mal­nym świe­cie po tych wszyst­kich la­tach, mil­le­niach, czym­kol­wiek zresz­tą. Zna­jąc tych ziem­skich opor­tu­ni­stów, ośmie­lę się jed­nak przy­pusz­czać, że nie za­pro­si­łaś mnie tutaj tak z do­bre­go ser­dusz­ka, tylko po­trze­bu­jesz wy­jąt­ko­wo sku­tecz­nej po­mo­cy?

Księż­nicz­ka oszczęd­nie po­twier­dzi­ła:

– Je­że­li mogę po­ka­zać… panu?…

– Mów mi: wuju.

– Je­że­li mogę wu­jo­wi po­ka­zać list, który otrzy­ma­łam przed pół­go­dzi­ną…

– Uhm. Drob­nost­ka. Nie ma się czym przej­mo­wać – wuj So­sen­ko uśmiech­nął się wąsko.

– Jak komu.

– A prze­czy­ta­łaś ty to uważ­nie, dziec­ko?

Dziew­czy­na po­chy­li­ła się nad li­stem obok ra­mie­nia „wuja”, który z ła­god­ną iro­nią prze­je­chał pal­cem w stro­nę pod­pi­su.

– Pie­lę­gniar­ka – za­uwa­ży­ła z cie­niem na­dziei w gło­sie.

– Wła­śnie. Kiedy pro­fe­sor Ba­ra­niec wróci pod wie­czór z wi­zy­ty do­mo­wej w Zwię­dłej Górze, zbada twoją matkę i stwier­dzi, że po­grą­ży­ła się tylko w le­tar­gu. I wkrót­ce zdoła ją wy­bu­dzić. Co ty na to, pa­nien­ko?

– Je­stem bar­dzo wdzięcz­na za pomoc… cho­ciaż nie je­stem pewna, jaką do­kład­nie formę przy­bra­ła ta pomoc – księż­nicz­ka He­le­na za­wa­ha­ła się wy­raź­nie.

Wuj So­sen­ko uśmiech­nął się:

– Na­le­je­my sobie cze­goś smacz­ne­go, usią­dzie­my wy­god­nie przy stole i omó­wi­my wszyst­ko spo­koj­nie ni­czym po­rząd­ni lu­dzie, zgoda?

Tak też uczy­ni­li, a kiedy stuk­nę­li się de­li­kat­nie szkla­ni­ca­mi w ge­ście zwią­za­nym za­zwy­czaj z to­a­stem, de­mo­nicz­ny wuj od­chrząk­nął i za­py­tał niby od nie­chce­nia:

– Skoro już tutaj je­stem, dziec­ko, warto, abyś mó­wi­ła ze mną otwar­cie, mo­żesz w ten spo­sób wiele zy­skać. Je­że­li już prze­ła­ma­łaś dziw­ne uprze­dze­nia swo­je­go ga­tun­ku i po­sta­no­wi­łaś mnie we­zwać, mu­sisz mieć w sobie nie­ma­ło de­ter­mi­na­cji. Czy słusz­nie przy­pusz­czam, że twoja awer­sja do utra­ty kon­tak­tu z ro­dzi­ca­mi nie jest przej­ścio­wa, dzi­siej­sza, tylko trwa­ła?

Go­spo­dy­nię zdzi­wi­ło tak kla­row­ne po­sta­wie­nie spra­wy, ale od­par­ła bez mru­gnię­cia okiem:

– Tak. Nie ma żad­ne­go lo­gicz­ne­go po­wo­du, dla któ­re­go mia­ła­bym za nimi… czy też oni za mną… tę­sk­nić przez całą resz­tę życia.

– Lo­gicz­ne­go po­wo­du? Tak sta­no­wią prawa bo­skie.

– Prawa od­rzu­cę precz, a Boga zmie­nię! – od­krzyk­nę­ła z pasją, za to bez na­my­słu.

– Po­do­ba mi się to po­dej­ście. Wiesz, sio­strze­nicz­ko, na­praw­dę cię zdą­ży­łem po­lu­bić i z przy­jem­no­ścią po­mo­gę ci naj­le­piej, jak po­tra­fię. Do­brze… zro­bi­my w ten spo­sób… niech ja tylko się­gnę do wa­li­zecz­ki. Pro­szę, dwa czer­wo­ne, ru­mia­ne ja­błusz­ka ze spół­dziel­ni sa­dow­ni­czej „So­sen­ko i Ku­zy­ni”. Po­czę­stuj nimi ro­dzi­ców, a na prze­strze­ni kilku ty­go­dni po­wró­cą im siły pierw­szej mło­do­ści. Z wy­glą­du za­pew­ne też od­młod­nie­ją, cho­ciaż może bez prze­sa­dy, żeby nie wzbu­dzać nie­zdro­wej sen­sa­cji. Za­rę­czam swoim ho­no­rem, że odej­dzie­cie z tego pa­do­łu nie­mal jed­no­cze­śnie, po upły­wie nader go­dzi­we­go czasu. Od­po­wia­da ci takie roz­wią­za­nie?

Księż­nicz­ce cał­ko­wi­cie za­bra­kło słów, więc tylko wsta­ła od stołu i ukło­ni­ła się dwor­nie. Do­pie­ro po upły­wie nie­ja­kie­go czasu zdo­ła­ła wy­szep­tać:

– I wuj na­praw­dę ni­cze­go nie ocze­ku­je w za­mian?…

– Dziec­ko, za jakie grze­chy zdaję ci się tak mer­kan­tyl­nym? – za­py­tał jakby gorz­ko demon – prze­cież wi­dzisz, że na­praw­dę cię po­lu­bi­łem. Nie zni­żył­bym się do pro­sze­nia o wy­na­gro­dze­nie za zwy­kłą ro­dzin­ną pomoc. Je­że­li na­praw­dę chcia­ła­byś spra­wić mi przy­jem­ność, chyba naj­bar­dziej ze wszyst­kie­go ucie­szy mnie małe przy­ję­cie w miłej, pry­wat­nej at­mos­fe­rze. Nie masz po­ję­cia, jak nudno bywa w tych pie­kiel­nych wy­mia­rach. Poza tym miss Lucy sie­dzi tu z boku i zdaje się wy­klu­czo­na z roz­mo­wy; mu­si­my zna­leźć jakąś cie­ka­wą ak­tyw­ność od­po­wied­nią dla trzech osób.

– To brzmi jak pre­fe­rans – kla­snę­ła w dło­nie go­spo­dy­ni. Na­stęp­nie przy­szło do ob­ja­śnie­nia przy­by­szo­wi reguł gry. Oka­zał się nad­zwy­czaj­nie po­jęt­ny, a w do­dat­ku chyba zdol­ny do pa­trze­nia na wskroś po­przez ko­szul­ki kart, po­nie­waż na prze­strze­ni ca­łe­go dłu­gie­go po­po­łu­dnia i wie­czo­ru obie pa­nien­ki wy­gra­ły za­le­d­wie po kilka roz­dań, gdy on – sto pa­rę­dzie­siąt. A nie były prze­cież pierw­szy­mi lep­szy­mi ama­tor­ka­mi, prze­ciw­nie – grały na po­zio­mie zu­peł­nie tur­nie­jo­wym.

Wresz­cie, kiedy już zu­peł­nie się ściem­ni­ło, po ko­lej­nym zre­ali­zo­wa­nym w fan­ta­stycz­nym stylu kontr­ak­cie (dzie­więć bez atu) wuj So­sen­ko od­chy­lił głowę do tyłu i od­sap­nął z roz­ko­szą:

– Do­praw­dy, jesz­cze nigdy w życiu się tak do­brze nie ba­wi­łem. Opo­wiedz, dziec­ko, w czym mógł­bym jesz­cze ci pomóc.

– Czy na pewno mogę…

– Na pewno mo­żesz się nie kry­go­wać, bo mnie to tro­chę draż­ni. Teraz już gramy w otwar­te karty. Co ci leży na sercu?

– Dobro ro­dzi­ny i oj­czy­zny.

– Tylko tyle? Nic dla cie­bie oso­bi­ście?

Księż­nicz­ka He­le­na par­sk­nę­ła ci­chut­ko:

– Liczy się życie i zdro­wie, a resz­ta – nie będę prze­cież pro­sić o fa­ta­łasz­ki czy bi­żu­te­rię. Bądź­my po­waż­ni, wuju.

– Do­brze, bądź­my po­waż­ni. Jak uwa­żasz, czego po­trze­bu­je twój naród – nasz naród?

– Prze­cież je­steś taki mądry, wuju, prze­cież wiesz le­piej ode mnie. Spo­ko­ju. Braku uci­sku i prze­śla­do­wań. Gra­nic zgod­nych z et­no­gra­fią, a nie ką­ci­ka wci­śnię­te­go w załom gór.

– Do­brze!… I jak to osią­gnie­my?

– Uwa­żam, że trze­ba pre­cy­zyj­nie po­zbyć się ty­ra­nów oraz prze­śla­dow­ców, tak aby u steru wła­dzy po­zo­sta­li su­mien­ni do­bro­dzie­je, któ­rzy mają po­wa­ża­nie dla za­sa­dy sa­mo­sta­no­wie­nia ludów i de­mo­kra­cji. Czy by­ło­by to wy­ko­nal­ne?

Wuj So­sen­ko za­śmiał się gar­dło­wo:

– Wy­ko­nal­ne, wy­ko­nal­ne, czemu nie. Masz wiele śmia­ło­ści do sta­wia­nia na gło­wie po­rząd­ku świa­ta, sio­strze­nicz­ko, ale ta­kie­mu na­tu­ral­ne­mu ta­len­to­wi nie­jed­no się wy­ba­cza. Już od stu­le­ci wszel­kim ama­to­rom spro­wa­dza­nia de­mo­nów star­cza­ło siły na utrzy­ma­nie por­ta­lu tylko do po­ło­wy. A z od­cię­tej w pasie po­ło­wy de­mo­na nie­wiel­ki po­ży­tek, nie­praw­daż? Skoro zatem już tu je­stem w ca­ło­ści, chęt­nie spró­bu­ję… Tym­cza­sem, co z kró­lem Au­re­liu­szem?

Księż­nicz­ka wy­czu­ła za­sadz­kę:

– Bar­dzo po­rząd­ny czło­wiek.

– Za­pew­ne, za­pew­ne. A jed­nak mo­nar­cha. Może zdzi­wa­czeć na sta­rość i za­cząć robić głu­po­ty, może nagle umrzeć, po­zo­sta­wia­jąc wła­dzę nie­od­po­wied­nie­mu na­stęp­cy. Nie ma żad­ne­go re­al­ne­go man­da­tu do spra­wo­wa­nia kon­tro­li nad pań­stwem. Po­zo­sta­wie­nie go bez­po­śred­nio za­gra­ża­ło­by re­for­mie, jaką za­mie­rza­my prze­pro­wa­dzić. Przy­kro mi, ale po­zby­wa­my się wszyst­kich ty­ra­nów albo żad­ne­go, tutaj nie ma drogi środ­ka.

Córze ste­pów wy­raź­nie za­krę­ci­ło się w gło­wie. Spró­bo­wa­ła słabo za­pro­te­sto­wać, że rżnię­cie wszyst­kich równo z grun­tem ma mało wspól­ne­go ze spra­wie­dli­wo­ścią.

– Cóż znowu, każdy mo­nar­cha jest z samej isto­ty tej in­sty­tu­cji zdraj­cą. Zdra­dza ludzi, nad któ­ry­mi spra­wu­je kon­tro­lę, zdo­by­tą dzię­ki takim czy innym zbie­gom oko­licz­no­ści i nie­kie­dy – a co naj­mniej po­ten­cjal­nie – szko­dli­wą, za­miast prze­pro­wa­dzić moż­li­wie ry­chły pro­ces de­mo­kra­ty­za­cji.

– Nie można prze­cież na­zy­wać kogoś zdraj­cą wy­łącz­nie na pod­sta­wie pryn­cy­piów, trze­ba do­wo­dów, trze­ba wy­ka­zać, że na­praw­dę świa­do­mie dzia­łał na szko­dę swo­ich pod­opiecz­nych!…

Wów­czas wuj So­sen­ko, aby prze­ko­nać roz­mów­czy­nię, z pew­nym wy­sił­kiem me­ta­fi­zycz­nym się­gnął do przy­szłej skarb­ni­cy ję­zy­ka:

– Do­wo­dem – zdra­da. Ów zdraj­ca zdra­dzo­ny przez wła­sne siły (te, na które li­czył) nie może prze­cież za­cho­wać ko­ro­ny, skoro przez Boga zo­stał osą­dzo­ny i sądzą go jego stron­ni­cy.

Trud­no po­wie­dzieć, czy księż­nicz­ka He­le­na na­praw­dę w pełni uzna­ła rację roz­mów­cy, ale nie­wąt­pli­wie zbra­kło jej ri­po­sty na tak szcze­gól­ne dic­tum, wsku­tek czego po­wie­dzia­ła tylko:

– I co w takim razie teraz ro­bi­my?

De­mo­nicz­ny wuj roz­siadł się wy­god­niej, za­pa­lił wy­do­by­te z wa­li­zecz­ki cy­ga­ro i po dłuż­szej chwi­li na­my­słu za­pro­po­no­wał:

– Po­do­ba mi się cha­rak­ter księ­dza Ty­este­na. Ksiądz Ty­esten nada się zna­ko­mi­cie do spra­wo­wa­nia uczci­wej przej­ścio­wej kon­tro­li i roz­pi­sa­nia wol­nych wy­bo­rów. Po­śle­my do niego kogoś z li­ści­kiem, aby przy­był tutaj z pa­ro­ma naj­wier­niej­szy­mi ucznia­mi i roz­po­czął przy­go­to­wa­nia do tej od­po­wie­dzial­nej roli. Potem zwa­bi­my też króla i roz­pra­wi­my się z nim, a jed­no­cze­śnie na całym świe­cie za­cznie dziać się to, o co pro­si­łaś. Może być? Chwi­lecz­kę – czy mamy kogo po­słać z li­stem do du­chow­ne­go?

Księż­nicz­ce wcale nie po­do­bał się cha­rak­ter księ­dza Ty­este­na, który więk­szość dni w roku spę­dzał na ści­słych po­stach i tego sa­me­go wy­ma­gał od wszyst­kich do­oko­ła, upo­rczy­wie utrzy­mu­jąc, że wy­ra­ża­na przez nich po­trze­ba stra­wy to prze­są­dy świa­tło ćmią­ce. Teraz już jed­nak zgo­dzi­ła się bez za­strze­żeń, od­po­wia­da­jąc zwięź­le:

– Sta­szek, syn stró­ża. Miesz­ka­ją tam w cha­tyn­ce obok zamku, na stro­mym tra­wia­stym wzgó­rzu. Wuj da mu kilka drob­nia­ków, to po­le­ci prę­dzej od konia.

I w rze­czy samej, demon na­kre­ślił pismo, po­drep­tał na ze­wnątrz i po upły­wie pół­trze­ciej mi­nu­ty wró­cił bez ko­per­ty.

Na­stęp­nie, na po­wrót zaj­mu­jąc po­kry­ty drogą tka­ni­ną fotel, uśmiech­nął się za­gad­ko­wo i po­wie­dział:

– Ksiądz za­pew­ne wkrót­ce tu bę­dzie, a tym­cza­sem omó­wi­my jesz­cze jeden dro­biazg. Kiedy da­wa­łem ci, dziec­ko, te ślicz­ne ja­błusz­ka, od­nio­słem wra­że­nie, że twoja wdzięcz­ność była prze­mie­sza­na jak gdyby… z cie­niem za­wo­du.

– Ależ!…

– Ależ tak. W tej chwi­li masz pełne prawo to wy­pie­rać, ale kie­dyś sobie uświa­do­misz, że te kil­ka­dzie­siąt, naj­wy­żej sto lat to o wiele za mało dla osoby o two­ich zdol­no­ściach i moż­li­wo­ściach. Czy nie wo­la­ła­byś za­pew­nić sobie – i ro­dzi­com – nie­li­mi­to­wa­ne­go czasu?

Oczy księż­nicz­ki He­le­ny błysz­cza­ły ni­czym przy wy­so­kiej go­rącz­ce, gdy od­par­ła ostroż­nie:

– Wuju, i tak już znacz­nie nad­uży­łam two­jej uprzej­mo­ści. Je­że­li kie­dyś dojdę do ta­kie­go wnio­sku, może będę już dość dobrą cza­ro­dziej­ką, aby po­ra­dzić sobie sa­mo­dziel­nie… może za­we­zwę inną isto­tę, je­że­li bę­dzie po­trze­ba. Na­praw­dę nie chcę cię tak fa­ty­go­wać.

„Wuj” prze­wró­cił ocza­mi:

– Dziec­ko, może i za­po­wia­dasz się na naj­wy­bit­niej­szą cza­ro­dziej­kę w hi­sto­rii, ale to za­wsze stą­pa­nie po cien­kim lo­dzie. A o dru­gim po­my­śle nie warto nawet dys­ku­to­wać. Wierz mi, że da­le­ce nie wszyst­kie byty z ciem­no­ści są rów­nie przy­ja­zne jak twój wuj. Mo­żesz łatwo tra­fić na taki, który wy­mknie ci się spod kon­tro­li… który za­wład­nie tobą. Który po­sią­dzie cię, jed­no­cze­śnie paląc żyw­cem wszyst­kich, któ­rzy coś dla cie­bie zna­czą. Pro­szę cię, nie mówmy już o tym.

– Brzmi mą­drze – kiw­nę­ła głową oszczęd­nym, acz lekko ro­ze­dr­ga­nym ru­chem, przy­po­mi­na­jąc sobie nie­któ­re z owych kosz­mar­nych wizji.

– Wi­dzisz. W takim razie chęt­nie za­pew­nił­bym ci nową do­sta­wę owo­ców ze spół­dziel­ni sa­dow­ni­czej „So­sen­ko i ku­zy­ni”, jesz­cze sku­tecz­niej­szych niż po­przed­nie, ale boję się, że mógł­bym cię przez to skrzyw­dzić, a tego bar­dzo bym nie chciał…

– Skrzyw­dzić?

– Psy­chicz­nie. Sama sobie wy­obraź, przez całe wieki, może mil­le­nia, bę­dziesz po­zna­wa­ła no­wych ludzi, uczy­ła się ich sza­no­wać, po­dzi­wiać, może ko­chać, a potem oglą­da­ła, jak od­cho­dzą: ze sta­ro­ści, od strasz­li­wych cho­rób, cza­sem za­pew­ne w eg­ze­ku­cjach ulicz­nych. Nie mogę być pe­wien, czy nie po­stra­dasz zdro­wia umy­sło­we­go, a nie wy­ba­czył­bym sobie, gdy­bym uczy­nił ci taką krzyw­dę. Chyba gdyby… – demon efek­tow­nie za­wie­sił głos.

– Czy ist­nie­je jakiś spo­sób, aby się upew­nić?

– Moż­li­we. Gdy­byś po­tra­fi­ła po­go­dzić się z tym, że od­bio­rę ci miss Lucy, uwie­rzył­bym, że rów­nież w przy­szło­ści ko­lej­ne stra­ty nie zła­mią cię psy­chicz­nie. De­cy­duj.

– Czy ist­nie­je jakiś inny spo­sób?

– Nie.

– Co bę­dzie, je­że­li od­mó­wię?

– Już ci usłuż­nie tłu­ma­czę, dziec­ko. Wkrót­ce tego po­ża­łu­jesz. Z cza­sem, w miarę sta­rze­nia się, bę­dziesz ża­ło­wać coraz bar­dziej. Osta­tecz­nie nie wy­trzy­masz i – pró­bu­jąc od­zy­skać szan­sę, którą kie­dyś nie­roz­waż­nie str­wo­ni­łaś – po­dej­miesz głę­bo­ko nie­od­po­wie­dzial­ne próby ma­gicz­ne, które po­skut­ku­ją mno­gi­mi tra­ge­dia­mi dla cie­bie i ca­łe­go oto­cze­nia. To nie są spe­ku­la­cje, ja to po­tra­fię zo­ba­czyć. I jak bę­dzie?

Księż­nicz­ka nie zdo­by­ła się na od­po­wiedź wo­kal­ną, a tylko nie­chęt­nie kiw­nę­ła głową i za­mar­ła w po­ło­wie ruchu, wpa­trzo­na w pod­ło­gę mię­dzy sto­łem a swoim fo­te­lem.

Miss Lucy już od kilku zdań roz­pacz­li­wie pró­bo­wa­ła za­pro­te­sto­wać, od­kry­ła jed­nak, że nie jest w sta­nie pod­nieść się z fo­te­la i czuje się tak, jak gdyby w niego do­słow­nie wro­sła, z ma­te­ria­łem po­łą­czo­nym ze skórą i przed­ra­mio­na­mi wto­pio­ny­mi w po­rę­cze. Kiedy spró­bo­wa­ła otwo­rzyć usta, z krta­ni nie wy­do­był się żaden dźwięk i zdol­na była je­dy­nie do naj­cich­sze­go szep­tu. Nie była w sta­nie okre­ślić, czy to je­dy­nie zgub­ne skut­ki jej wła­sne­go prze­ra­że­nia, czy też magia wuja So­sen­ki.

– Bar­dzo do­brze – po­wie­dział z za­do­wo­le­niem ten ostat­ni do go­spo­dy­ni – skoro po­tra­fisz mi szcze­rze za­ufać, z przy­jem­no­ścią zo­sta­nę z twoją ro­dzi­ną w roli da­le­kie­go ku­zy­na, ro­zu­miesz, wuja i do­rad­cy. Wszyst­ko nam się bę­dzie po­wo­dzi­ło. Bę­dzie­my się pysz­nie bawić. Nie ma dla nas żad­nych ogra­ni­czeń na tym naj­pięk­niej­szym ze świa­tów.

Wtedy wła­śnie do ga­bi­ne­tu wpa­ro­wał za­wia­do­mio­ny li­stow­nie ksiądz Ty­esten, z sy­me­trycz­nie na­ło­żo­ną czap­ką, nader wpad­nię­ty­mi ry­sa­mi twa­rzy i trze­ma naj­bar­dziej za­ufa­ny­mi ucznia­mi: Gu­sta­wem Bro­ni­sław­skim oraz bliź­nia­ka­mi Fe­in­sch­nit­za­mi.

– Witam księ­dza! – ode­zwał się ja­snym gło­sem wuj So­sen­ko, a księż­nicz­ka po­wtó­rzy­ła jak gdyby echem.

– Prze­czy­ta­łem list – nowo przy­by­ły mówił bar­dzo szyb­ko, po­ły­ka­jąc gło­ski, a nawet zgło­ski – pro­jekt uwa­żam za cenny, na­le­ży na­tych­miast przy­stą­pić do jego re­ali­za­cji. Co ro­bi­my w tym mo­men­cie?

– W tym mo­men­cie – uśmiech­nął się demon, wska­zu­jąc na An­giel­kę – skła­da­my tę miłą pa­nien­kę w ofie­rze du­cho­wi re­wo­lu­cji. Ze­chce się ksiądz przy­łą­czyć?

Nie wahał się ani chwi­li:

– Oczy­wi­ście, z przy­jem­no­ścią, re­wo­lu­cja wy­ma­ga ofiar.

– I to po­dej­ście mi się po­do­ba – śmiał się już otwar­cie – jakem wuj So­sen­ko, jesz­cze nigdy nie byłem wujem ta­kich mi­lut­kich isto­tek – na­chy­lił się nad miss Lucy – do­brzy lu­dzie po­wia­da­ją, że słowo niece po­wsta­ło jako znie­kształ­co­ny skró­to­wiec wy­ra­że­nia not quite an in­cest, wie­dzie­li­ście o tym? He­len­ko, dro­gie dziec­ko, pomóż mi z tą sprzącz­ką!

 

Bli­sko cen­trum mia­sta, a jed­nak w za­ci­szu na skra­ju lasu, stał dom za­miesz­ki­wa­ny przez króla wraz z ro­dzi­ną – duży, po­rząd­ny dom, ale z pew­no­ścią nie pałac. Dość późną nocą roz­legł się nagle tupot nóg wzdłuż ulicy i aryt­micz­ne do­bi­ja­nie się ku­ła­kiem do drzwi wej­ścio­wych. Był to Sta­szek, syn stró­ża. Wołał z od­cie­niem zgro­zy:

– Wsta­waj­cie! Pręd­ko, pręd­ko, niech ktoś obu­dzi króla! Mi­la­dy jest upa­lo­na!

– Sam je­steś, psia­krew, upa­lo­ny – za­bul­go­tał nie­przy­chyl­nie jego ko­le­ga szkol­ny, a kró­lew­ski wnuk, od­bi­ja­jąc się bez kon­tro­li od oścież­ni­cy – zda­jesz sobie w ogóle spra­wę z tego, która jest go­dzi­na?!

– Patrz! Patrz tam wzdłuż ulicy!

– O Jezu Chry­ste!

Król, kom­plet­nie ubra­ny, wy­ło­nił się ze swo­je­go za­ciem­nio­ne­go po­ko­ju – wiele wska­zy­wa­ło na to, że znowu, za­miast spać, od­da­wał się pasji ba­da­nia fos­fo­ry­zu­ją­cych po­ro­stów – i po­wie­dział spo­koj­nie:

– Dzie­ci, nie mówi się „upa­lo­na”, tylko „na­bi­ta na pal” – wyj­rzał przez drzwi, spo­glą­da­jąc na scenę wi­docz­ną w per­spek­ty­wie ulicy, na tle ja­skra­wie teraz pod­świe­tlo­ne­go zamku – i to nie­ste­ty jest ści­słe okre­śle­nie. Po kolei. Wnu­siu, po­wiedz El­żu­ni, aby za­bra­ła swój ku­fe­rek me­dycz­ny (naj­star­sza z przy­bra­nych córek mo­nar­chy uczy­ła się pie­lę­gniar­stwa), po­szła do pro­fe­so­ra Ba­rań­ca i jak naj­prę­dzej zna­la­zła się razem z nim na sali ope­ra­cyj­nej. Je­że­li chcesz, mo­żesz ją od­pro­wa­dzić. Stasz­ku, leć w te pędy do cie­śli Jó­zecz­ka znad wody i prze­każ mu, że życzę sobie go na­tych­miast wi­dzieć pod zam­kiem, razem z sy­na­mi. I z na­rzę­dzia­mi oczy­wi­ście. Ja też już pójdę w tamtą stro­nę, a po dro­dze za­wia­do­mię jesz­cze Cza­ko­ra…

Cza­ko­ra nie trze­ba było szcze­gól­nie za­wia­da­miać: ostat­ni­mi czasy bar­dzo źle sy­piał i ga­lo­pu­ją­cy Sta­szek wy­rwał go z drzem­ki, tak że w mo­men­cie po­ja­wie­nia się przy­ja­cie­la (któ­re­go jak zwy­kle po­wi­tał uni­że­nie jako „wiel­ko­mo­zne­go pona”) był już ubra­ny i gotów do wyj­ścia. Skoro jed­nak zdo­łał do­strzec przy­czy­nę po­ru­sze­nia, w jego męt­nie­ją­cych, wy­bla­kłych oczach roz­bły­sła jak gdyby strasz­li­wa po­żo­ga, któ­rej nie wi­dzia­no od pół­to­ra po­ko­le­nia.

A prze­cież jesz­cze pod­ów­czas star­cy po­wia­da­li sobie z drże­niem w ser­cach, jak to we wie­snę, w oną lu­do­wą, wra­ca­ją­cy z ja­kiejś wy­pra­wy my­śliw­skiej czy han­dlo­wej Cza­kor – już wtedy męż­czy­zna wię­cej niż doj­rza­ły – na­tknął się na pa­cy­fi­ka­cję mia­stecz­ka Mokry Wądół. Jak, na wpół osza­la­ły z nie­przy­tom­ne­go żalu i wście­kło­ści, huk­nął okrop­nie w tłum czy­nią­cych bre­we­rie tu­dzież be­ze­ceń­stwa im­pe­rial­nych żoł­da­ków:

– Na bok, dzia­dy – Cza­kor idzie!

Jak nikt nie ważył się go tknąć i prze­szedł, wy­pro­sto­wa­ny, z roz­wia­nym wło­sem, przez całe mia­stecz­ko. Jak i on ni­ko­go wtedy nie tknął, ale za­pa­mię­tał sobie dzie­się­ciu naj­gor­szych opraw­ców. Dwóch tylko nie zna­lazł…

Na przy­po­mi­na­niu sobie tej hi­sto­rii, za­sły­sza­nej od nie­jed­ne­go pod­da­ne­go, upły­nę­ła kró­lo­wi Au­re­liu­szo­wi więk­sza część dwu­mi­lo­wej drogi w stro­nę zamku. Kiedy zaś byli już bli­sko, do­łą­czył do nich su­ną­cy rów­nym truch­tem cie­śla Jó­ze­czek z pro­ge­ni­tu­rą.

– Tylko roz­sąd­nie, panie Jó­ze­fie – ode­zwał się wład­ca – spra­wa jest pro­sta. Od­pi­ło­wać u pod­sta­wy tak de­li­kat­nie, jak tylko po­tra­fi­cie, na nosze i do szpi­ta­la miej­skie­go. Nie pró­buj­cie sami zdej­mo­wać, tym zaj­mie się pro­fe­sor. Gdyby ktoś chciał wam prze­szko­dzić, po­sta­raj­cie się nie zro­bić mu zbyt po­waż­nej krzyw­dy. Po­wo­dze­nia!

Do­szli do furt­ki po­sia­dło­ści wokół zamku. Oka­za­ła się za­war­ta, więc cie­śla Jó­ze­czek wy­sa­dził ją sąż­ni­stym kop­nia­kiem. Na­stęp­nie, wraz z po­tom­ka­mi, udał się żwa­wym tem­pem w stro­nę pala.

Król tym­cza­sem po­stą­pił ku wro­tom zamku, w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od nich na­ty­ka­jąc się na wuja So­sen­kę, który ode­zwał się:

– Miło mi po­znać wład­cę!

– I mnie jest miło, panie… panie…

– So­sen­ko.

– Panie So­sen­ko.

Pa­trzy­li na sie­bie przez dłuż­szą chwi­lę w mil­cze­niu. Wresz­cie król Au­re­liusz ode­zwał się:

– Po­nie­kąd się pan prze­li­czył tej nocy, nie­praw­daż?

– Wasza Wy­so­kość…

– Z za­pa­sem wy­star­czy „panie”.

– Panie, mam za­szczyt oznaj­mić ci, że Try­bu­nał Re­wo­lu­cyj­ny Ze­ro­wej Mię­dzy­na­ro­dów­ki Ni­hi­li­stycz­nej za­są­dził cię na karę śmier­ci za de­spo­tyzm i zdra­dę ludu pra­cu­ją­ce­go. Wyrok zo­sta­nie wy­ko­na­ny na­tych­miast.

Wtedy wła­śnie Cza­kor, osią­gnąw­szy za­ła­ma­nie grzbie­tu pa­gór­ka ze stró­żów­ką, otwo­rzył ogień z od­le­gło­ści trzy­dzie­stu kilku kro­ków. Pierw­sza kula re­wol­we­ro­wa prze­świ­snę­ła nad lewym ra­mie­niem wuja So­sen­ki, nie wię­cej niż pół­to­ra cala od szyi, ten więc za­klął szpet­nie. Od­ru­cho­wo z całej siły od­trą­cił wład­cę, który znik­nął mu z pola wi­dze­nia ni­czym po­rwa­ny wia­trem liść, po czym do­pie­ro po­my­ślał nie­ja­sno, że na­le­ża­ło go ra­czej użyć jako żywej tar­czy, się­gnął do ka­bu­ry po wła­sną broń i wtedy wła­śnie drugi po­cisk sta­re­go skry­to­strzel­ca utrą­cił mu spory strzęp ucha. Demon syk­nął wście­kle i jed­no­cze­śnie wresz­cie zdo­łał oddać strzał. Zgó­ro­wał ha­nieb­nie o wię­cej niż stopę, nie za­uwa­żył bo­wiem, że jego prze­ciw­nik tym­cza­sem zdą­żył przy­klęk­nąć. Trze­cia kula kró­lew­skie­go ad­iu­tan­ta zry­ko­sze­to­wa­ła od bocz­ne­go gu­zi­ka sur­du­ta i ze­śli­zgnę­ła się „wu­jo­wi” po wierz­chu żeber, de­ner­wu­jąc go jesz­cze bar­dziej. Jego od­po­wiedź znów oka­za­ła się spóź­nio­na, gdyż cel wła­śnie – ze zdu­mie­wa­ją­cą u osiem­dzie­się­cio­pa­ro­lat­ka spraw­no­ścią – za­nur­ko­wał za róg stró­żów­ki.

Wuj So­sen­ko ro­zej­rzał się ner­wo­wo, pró­bu­jąc do­strzec króla, co spra­wi­ło mu pro­blem z po­wo­du ciem­no­ści. Na tle pod­świe­tlo­ne­go zamku za­uwa­żył na­to­miast z ła­two­ścią, że Jó­ze­czek znad wody z sy­na­mi do­tkli­wie po­tur­bo­wał braci Fe­in­sch­nit­zów (Gu­staw, oka­zaw­szy wię­cej roz­sąd­ku, sal­wo­wał się uciecz­ką) i w tym mo­men­cie za­bie­rał się już do wy­pi­ło­wy­wa­nia pala. Rów­no­cze­śnie demon po­świę­cał część uwagi na spla­ta­nie nici za­klę­cia, które miało po­wstrzy­mać głów­ne za­gro­że­nie, jed­nak pa­ra­me­try me­ta­fi­zycz­ne prze­ter­mi­no­wa­ne­go ban­dy­ty oka­za­ły się tak od­mien­ne od prze­cięt­nych dla spo­łe­czeń­stwa, że nie wy­cho­dzi­ło mu to zu­peł­nie. Sil­nie roz­pro­szo­ny, nie zdzi­wił się więc nawet, gdy czwar­ta kula prze­szy­ła mu wzmoc­nio­ny koł­nierz sur­du­ta i utkwi­ła w mię­śniu most­ko­wo-oboj­czy­ko­wo-sut­ko­wym. Ana­to­mię przy­brał, w od­po­wie­dzi na we­zwa­nie księż­nicz­ki, zbli­żo­ną do ludz­kiej i za­czął się nawet za­sta­na­wiać, czy nie warto by­ło­by prze­mia­no­wać się na no­so­roż­ca. Pod­czas tego na­my­słu ko­lej­ny po­cisk ugo­dził go w lewe bio­dro. Wtedy prze­stał się za­sta­na­wiać, okrop­nie zawył z bólu i od­po­wie­dział spon­ta­nicz­nym strza­łem, pra­wie bez ce­lo­wa­nia, a jed­nak na­resz­cie z po­wo­dze­niem. Prze­strze­lił prawy nad­gar­stek Cza­ko­ra, który po­bladł i upu­ścił re­wol­wer.

De­mo­nicz­ny wuj, uznaw­szy ten pro­blem za roz­wią­za­ny, raz jesz­cze ro­zej­rzał się za mo­nar­chą. Zna­czą­co po­włó­cząc nogą, ru­szył w stro­nę gę­stych krze­wów, w któ­rych do­strzegł jakiś ruch. Wtedy z rze­czo­nych krze­wów runął na niego ślu­sarz-hin­du­ista. Nie wia­do­mo, kto go uprze­dził – za­pew­ne wła­sne dziw­ne zdol­no­ści – nie wia­do­mo, z ja­ki­mi wy­obra­że­nia­mi się zja­wił, a w ręku miał da­ma­sko­wa­ną sza­blę, którą uprzed­nio wy­po­ży­czył do badań z mu­zeum. Wuj So­sen­ko, naj­zu­peł­niej za­sko­czo­ny, w ostat­nim ułam­ku se­kun­dy zdo­łał jed­nak­że użyć swo­jej ty­ta­no­wej laski, aby strą­cić do boku nie­wpraw­ne cię­cie na odlew. Przed dru­gim cię­ciem znad głowy, po­mi­mo ze­sztyw­nia­łej koń­czy­ny, uchy­lił się z ła­two­ścią, po czym – pie­kiel­nie wpraw­ny szer­mierz – skon­tro­wał od spodu, mie­rząc w wą­tro­bę. Bogu ducha winny ro­bot­nik spa­ro­wał ten cios pra­wie cudem, ale od przy­ję­tej siły ręka zdrę­twia­ła mu aż po bark i ło­pat­kę. Demon po­sko­czył na jed­nej nodze ku co­fa­ją­ce­mu się i roz­bro­ił go na­stęp­nym krót­kim, sko­śnym ude­rze­niem. Roz­pacz­li­wie bie­gną­cy tyłem ślu­sarz, nie wi­dząc oto­cze­nia, wparł się ple­ca­mi w dwo­istą jodłę i utknął w spo­sób tra­gi­ko­micz­ny. Wuj So­sen­ko uśmiech­nął się.

Wtedy wła­śnie szó­sta kula Cza­ko­ra – ostat­nia w bę­ben­ku – wy­strze­lo­na z lewej ręki i ze szczy­tu pa­gór­ka, tra­fi­ła go z wy­so­ka w prawy oczo­dół, zmie­rza­jąc ku do­ło­wi strza­ska­ła kość le­mie­szo­wą, zmie­ni­ła tor lotu i wy­szła po­mię­dzy ga­łę­zia­mi żu­chwy. Osu­nął się na ko­la­na, potem na bok. Po­tęż­ne siły dzia­ła­ją­ce w bez­po­śred­niej bli­sko­ści mózgu (po­trzeb­ne­go, ko­niec koń­ców, nawet de­mo­no­wi, je­że­li chce funk­cjo­no­wać w świe­cie ma­te­rial­nym) po­zba­wi­ły go przy­tom­no­ści tak szyb­ko, że nie zdą­żył nawet zła­pać się za twarz.

Za­rów­no księż­nicz­ka He­le­na, jak i ksiądz Eu­ge­niusz Izy­dor Ty­esten oglą­da­li te zda­rze­nia z okna zamku. Córka emira za­sta­na­wia­ła się in­ten­syw­nie jesz­cze przez mo­ment. Na­stęp­nie uśmiech­nę­ła się prze­bie­gle i po­wie­dzia­ła:

– Nic księ­dzu nie grozi. To ja opo­wie­dzia­łam się po prze­gra­nej stro­nie, biorę całą od­po­wie­dzial­ność na sie­bie i po­dej­mu­ję się wszyst­ko wy­tłu­ma­czyć. Pro­szę mi za­ufać – po czym ude­rzy­ła go z całej siły w nos na­sa­dą dłoni, skrę­po­wa­ła ręce za ple­ca­mi ka­wał­kiem sznu­ra, pchnę­ła sła­nia­ją­ce­go się na no­gach du­chow­ne­go pod ścia­nę i wy­szła za­my­ka­jąc ga­bi­net na klucz.

Po opusz­cze­niu bu­dyn­ku przy­wo­ła­ła swoją ma­gicz­ną la­ta­ren­kę i wy­ko­rzy­sta­ła ją, aby jak naj­prę­dzej od­szu­kać mo­nar­chę:

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, panie? – za­py­ta­ła z cał­kiem szcze­rym nie­po­ko­jem, po­ma­ga­jąc mu pod­nieść się spo­mię­dzy ze­schłych ga­łę­zi.

– Nie przej­muj się, moja droga. To tylko stłu­cze­nia. Pod­trzy­maj mnie, pro­szę, mu­si­my zo­ba­czyć, czy nie da­ło­by się pomóc innym. Tak. I wy­tłu­macz, je­że­li mo­żesz, co tu się wła­ści­wie stało – król Au­re­liusz mówił z nie­ja­kim wy­sił­kiem, ale spo­koj­nie i pew­nie.

Księż­nicz­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi w ge­ście wy­stu­dio­wa­nej bez­na­dziei, skry­wa­jąc ów prze­bie­gły uśmiech:

– W pew­nym sen­sie, sama chcia­ła­bym wie­dzieć. Otrzy­ma­łam ze szpi­ta­la wia­do­mość o śmier­ci matki…

– Och. Tak mi przy­kro, ko­cha­na…

– I nie za­mie­rza­łam się z tym po­go­dzić. Przy­wo­ła­łam de­mo­na. Prze­li­czy­łam się ze swoją wie­dzą, z si­ła­mi ma­gicz­ny­mi – nie wiem zresz­tą, z czym do­kład­nie, muszę to do­pie­ro prze­my­śleć i zba­dać – i w jakiś spo­sób prze­jął nade mną kon­tro­lę. Po­sta­no­wił za­mę­czyć dla roz­ryw­ki Lucy. Wy­my­ślił ten spi­sek i za­mach na cie­bie, panie. Oglą­da­łam to z prze­ra­że­niem, jak gdyby przez mgłę, ale fi­zycz­nie nie byłam w sta­nie sprze­ci­wić się. We­zwał księ­dza Ty­este­na i jego uczniów, aby le­gi­ty­mi­zo­wać prze­ję­cie wła­dzy, ale ksiądz zdo­łał mu od­mó­wić, więc demon go bru­tal­nie pobił i za­mknął w moim ga­bi­ne­cie. Co do resz­ty… resz­ta ro­ze­gra­ła się tutaj. Kilka strza­łów. Tak łatwo, tak pro­za­icz­nie. Nagle mo­głam znów swo­bod­nie my­śleć. Nie wiem tylko jesz­cze, co my­śleć, jakie wnio­ski wy­cią­gnąć.

Wład­ca smut­no po­ki­wał głową, zanim stwier­dził:

– Nie wszyst­ko ma morał. Cza­kor jest po pro­stu nie­zwy­kle sku­tecz­nym strzel­cem. Je­że­li ko­niecz­nie po­trze­bu­jesz wnio­sko­wać, może coś na temat do­bo­ru przy­ja­ciół? Teraz le­piej po­wiedz, co trze­ba zro­bić z tym twoim de­mo­nem, zanim się zdąży zre­ge­ne­ro­wać.

Księż­nicz­ka He­le­na po­zwo­li­ła sobie na uśmiech ulgi. Słusz­nie prze­wi­dy­wa­ła, że mo­nar­cha po­my­śli o wszyst­kim, tylko nie o wy­cią­ga­niu kon­se­kwen­cji. Po chwi­li, po­dą­ża­jąc za jej in­struk­cja­mi, ślu­sarz-fi­lo­zof wraz z Gu­sta­wem Bro­ni­sław­skim (który tym­cza­sem zdą­żył się znów zja­wić) za­nie­śli bro­czą­ce­go smo­li­ście czar­ną krwią wuja So­sen­kę do ga­bi­ne­tu, aby wrzu­cić go z po­wro­tem w lu­stro, a przy oka­zji pomóc księ­dzu Ty­este­no­wi.

 

Jesz­cze przed po­łu­dniem, po za­le­d­wie kil­ku­go­dzin­nej, nie­spo­koj­nej drzem­ce, córa ste­pów po­ja­wi­ła się w szpi­ta­lu miej­skim, aby zo­ba­czyć ran­nych i cho­rych. Jej matka smacz­nie spała, z uno­szą­cą się mia­ro­wo klat­ką pier­sio­wą. Miss Lucy, roz­pra­żo­na go­rącz­ką, chwi­la­mi tylko prze­lot­nie od­zy­ski­wa­ła przy­tom­ność. Pro­fe­sor Ba­ra­niec, z naj­wyż­szym tru­dem trzy­ma­jąc się na no­gach, pił kawę wprost z dzban­ka po­da­ne­go przez pannę Elż­bie­tę. Cza­kor był już także po ope­ra­cji i po­mi­mo za­ban­da­żo­wa­nej dłoni zda­wał się mieć zna­ko­mi­ty na­strój. Za­krzyk­nął od razu:

– Ahoj, dewko! Dzię­ki za te noc, daw­nom się tak py­snie nie bawił. Za­śpi­wać ci cóś?

– Czemu nie – za­wa­ha­ła się – tylko ci­chut­ko, żeby nie bu­dzić cho­rych.

– Była to, była świyn­ta Heléna, świyn­ta Heléna, świyn­ta Heléna, co posła sukać Bo­ze­go Syna, Bo­ze­go Syna, Bo­ze­go Syna. Sła i na­la­zła łonc­ke zie­lo­nom, łonc­ke zie­lo­nom, łonc­ke zie­lo­nom, a na téj łonc­ce troje zy­do­wiont, troje zy­do­wiont, troje zy­do­wiont. Wy­ście to, wy­ście Pana men­cy­li, Pana men­cy­li, Pana men­cy­li? Oj, nie my, nie my, są więt­si, star­si, oj, nie my, nie my, są więt­si, star­si, co przy­tem byli…

– Jak ja zaraz nie zwa­riu­ję!… – wy­po­wie­dział się ostrze­gaw­czo pro­fe­sor Ba­ra­niec, tar­ga­jąc si­wie­ją­cą brodę.

Wtedy wła­śnie we­szła roz­pro­mie­nio­na Wiedź­ma, przy­no­sząc pod pachą im­pe­rial­ne­go Ku­ry­era Po­ran­ne­go i ja­kieś za­wi­niąt­ko.

– Spójrz­cie wszy­scy! – za­pro­si­ła ja­snym gło­sem.

Pierw­sza stro­na oznaj­mia­ła w czar­nej ramce:

Smut­ny zgon za­słu­żo­ne­go po­li­cjan­ta

Ni­ko­łaj Glin­no­go­row wczo­raj w go­dzi­nach wie­czor­nych zo­stał ude­rzo­ny na ulicy przez nie­roz­po­zna­ne­go ło­bu­za ulicz­ni­ka. Jak­kol­wiek ob­ra­że­nia nie były groź­ne, czar­na nie­wdzięcz­ność oka­zy­wa­na przez lud­ność, o którą za­wsze się trosz­czył, tak do­tkli­wie zła­ma­ła serce wier­ne­go urzęd­ni­ka, że we trzy go­dzi­ny umarł wśród bo­le­ści. Miał czter­dzie­ści pięć lat. Owdo­wił żonę i osie­ro­cił troje nie­do­ro­słych dzie­ci. Ogła­sza­my zbiór­kę pie­nięż­ną celem udzie­le­nia im wspar­cia.

Lżej cho­rzy pa­cjen­ci, tło­cząc się nad nu­me­rem ga­ze­ty, za­czę­li szep­tać z pod­nie­ce­niem, wy­mie­nia­jąc po­mię­dzy sobą uwagi. Wiedź­ma za­wo­ła­ła z uda­nym obu­rze­niem:

– Ćśśś, ćśśś, nawet naj­gor­szej szui przy­na­le­ży mi­nu­ta ciszy! Czem się chi­cho­cze­cie?… – i sama przy­łą­czy­ła się do ra­do­sne­go, wie­lo­barw­ne­go wy­bu­chu śmie­chu. Na­stęp­nie po­de­szła do pro­fe­so­ra Ba­rań­ca, aby omó­wić z nim po­da­nie miss Lucy ja­kichś przy­nie­sio­nych w za­wi­niąt­ku zió­łek i grzyb­ków.

Wtedy księż­nicz­ka He­le­na spo­strze­gła, że jej matka po­ru­szy­ła się pod przy­kry­ciem i ode­mknę­ła po­wie­ki. Szep­nę­ła więc jesz­cze do sie­bie:

– Po­peł­ni­łam błąd. W żaden spo­sób nie mogę za­prze­czyć, że po­peł­ni­łam po­waż­ny błąd. A prze­cież się opła­ci­ło… – po czym pod­bie­gła do niej, po­ca­ło­wa­ła ją w czoło i mocno przy­tu­li­ła. I po­wie­dzia­ła:

– Mamo, nawet sobie nie wy­obra­żasz, jak ja się nad­zwy­czaj­nie cie­szę, że się obu­dzi­łaś! Zo­bacz, przy­nio­słam ci pysz­ne ja­błusz­ko.

Koniec

Komentarze

Praw­dę po­wie­dziaw­szy to nad­miar od­nie­sień skła­niał mnie do po­rzu­ce­nia lek­tu­ry przy cza­row­ni­cy. Spra­wę ura­to­wał drugi czaj­ni­czek

Zbyt dużo do­brych ludzi od­da­ło życie za dy­le­mat: 

 Do pa­rze­nia her­ba­ty na­le­ży uży­wać trzech czaj­nicz­ków, czy wy­star­czy jeden w trzech w trzech po­sta­ciach (szu­kaj Perl Har­bor) by nie do­czy­tać do końca. Co do ję­zy­ka, czyta się płyn­nie, żad­nych zgrzy­tów, wpół do trze­ciej, za­trzy­ma­ło mnie na chwi­lę, ale może być, taki pit stop. Kie­dyś zna­jo­ma za­py­ta­ła mnie czego bra­ku­je w tym bi­go­sie spró­bo­wa­łem i wy­plu­łem. Nic nie bra­ko­wa­ło, przy­praw było za dużo. Na plus w pu­en­cie za­ją­łeś się ja­błusz­kiem. Cze­ka­łem na owoc pracy pro­fe­so­ra Pie­niąż­ka

 

Dzię­ku­ję za nie­po­rzu­ce­nie lek­tu­ry i wy­wa­żo­ny ko­men­tarz. Myślę, że w przy­bli­że­niu ro­zu­miem, co sta­ra­łeś się prze­ka­zać. Prze­syt to nie bła­host­ka, z prze­sy­tem na­le­ży się po­waż­nie li­czyć. A prze­cież każdy czy­tel­nik po­strze­ga go ina­czej. Jesz­cze wiele (wir­tu­al­ne­go) atra­men­tu upły­nie, nim na­uczę się per­fek­cyj­nie prze­czu­wać re­ak­cje od­bior­ców.

Wpół do trze­ciej nie wy­stę­pu­je w opo­wia­da­niu, za­pew­ne masz na myśli pół­trze­ciej. Czemu to słowo mia­ło­by razić? Zda­wa­ło mi się cał­ko­wi­cie na­tu­ral­ne w kli­ma­cie ję­zy­ko­wym świa­ta przed­sta­wio­ne­go.

My­ślisz, że dusza pro­fe­so­ra Pie­niąż­ka przed jego przyj­ściem na świat pra­co­wa­ła w spół­dziel­ni sa­dow­ni­czej “So­sen­ko i ku­zy­ni”? Prze­wrot­na in­ter­pre­ta­cja, po­do­ba mi się. A po­in­ta bez ja­błusz­ka nie by­ła­by tutaj po­in­tą.

Po­zdra­wiam i życzę weny!

Opi­sa­nie gości i kon­cer­tu oka­za­ło się tak usy­pia­ją­ce, że za­czę­łam zie­wać i mia­łam wiel­ką ocho­tę prze­rwać lek­tu­rę. Jed­na­ko­woż wy­trwa­łam, no bo w końcu to opo­wia­da­nie z dy­żu­ru.

Pobyt w chat­ce wiedź­my znu­żył mnie okrut­nie.

Dalej, no cóż, nie było le­piej. Po­ran­na wy­pra­wa pa­nie­nek na po­bli­ski szczyt, mimo bu­dzą­ce­go się dnia, nijak nie zdo­ła­ła mnie oży­wić i zająć, po­dob­nie zresz­tą jak dal­szy ciąg opo­wie­ści nie był w sta­nie sku­pić mojej uwagi i za­cie­ka­wić. Od mo­men­tu po­ja­wie­nia się de­mo­na spra­wy jakby przy­spie­szy­ły, ale też, moim zda­niem, rzecz stała bar­dziej cha­otycz­na, skut­kiem czego za­czę­łam się gubić w całej in­try­dze, a prze­czy­taw­szy opo­wia­da­nie do końca, nie mogę, nie­ste­ty, po­wie­dzieć, że to była sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca lek­tu­ra.

 

Młody Ma­estro wstrzą­snął bujną fry­zu­rą… ―> Dla­cze­go wiel­ka li­te­ra?

 

W na­stęp­nych jed­nak la­tach to przed­wcze­śnie roz­wi­nię­ta… ―> Li­te­rów­ka.

 

chło­nąć w sie­bie jego elek­trycz­ny dotyk… ―> To pach­nie ma­słem ma­śla­nym – no bo czy można chło­nąć coś z sie­bie, czy obok sie­bie?

 

dudy, dzwon­ki, zele, bę­ben­ki… ―> …dudy, dzwon­ki, żele, bę­ben­ki

 

– Co­ście zro­bi­li z Oj­czy­zną?!… – krzyk­nę­ła bez związ­ku jakaś eg­zal­to­wa­na pa­nien­ka z przed­ostat­nie­go rzędu. Wy­nie­sio­no kil­ko­ro omdla­łych. Na­stęp­nie całe to­wa­rzy­stwo jęło kupić się ku drzwiom, jedni z wciąż ga­lo­pu­ją­cy­mi ser­ca­mi – dru­dzy usi­łu­ją­cy ukryć roz­dzie­ra­ją­ce ziew­nię­cia. ―> Nar­ra­cji nie za­pi­su­je się z di­da­ska­lia­mi.

– Co­ście zro­bi­li z oj­czy­zną?!… – krzyk­nę­ła bez związ­ku jakaś eg­zal­to­wa­na pa­nien­ka z przed­ostat­nie­go rzędu.

Wy­nie­sio­no kil­ko­ro omdla­łych. Na­stęp­nie całe to­wa­rzy­stwo jęło ci­snąć się ku drzwiom/ kupić się u drzwi  – jedni, z wciąż ga­lo­pu­ją­cy­mi ser­ca­mi – dru­dzy, usi­łu­ją­cy ukryć roz­dzie­ra­ją­ce ziew­nię­cia.

 

Do­tar­li do chaty, która przy­cza­iła się w za­uł­ku u stóp urwi­ska. ―> Czy do­brze ro­zu­miem, że chata przy­cza­iła się na dnie urwi­ska? Coś może znaj­do­wać się u stóp wznie­sie­nia, prze­paść nie ma stóp.

A może miało, być: Do­tar­li do chaty, która przy­cza­iła się w za­uł­ku, na skra­ju urwi­ska.

 

– O, czyli ma­gicz­nie chro­nio­ny? – ko­bie­ta z oży­wie­niem unio­sła głowę, pod­rzu­ca­jąc siwe strą­ki. ―> – O, czyli ma­gicz­nie chro­nio­ny? – Ko­bie­ta z oży­wie­niem unio­sła głowę, pod­rzu­ca­jąc siwe strą­ki.  

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak po­praw­nie za­pi­sy­wać dia­lo­gi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

nigdy nie uwol­nią się od tego dzi­wacz­ne­go do­mo­stwa… ―> …nigdy nie uwol­nią się z tego dzi­wacz­ne­go do­mo­stwa… Lub: …nigdy nie opusz­czą tego dzi­wacz­ne­go do­mo­stwa

 

– To jesz­cze pół biedy. W takim razie, moim zda­niem, na­le­ży ro­zu­mieć, że spo­tka cię zdra­da z naj­mniej spo­dzie­wa­nej stro­ny, ale nie bę­dzie ona miała naj­gor­szych moż­li­wych skut­ków. Oczy­wi­ście – pod wa­run­kiem, że to był praw­dzi­wy sen pro­ro­czy, a nie tylko przy­pad­ko­wy kosz­mar. ―> Uni­kaj do­dat­ko­wych pół­pauz w dia­lo­gach. Spra­wia­ją że zapis staje się mniej czy­tel­ny.

 

i oglą­da­my wschód słoń­ca z Chełm­ca Przed­nie­go, co ty na to?

Przed­nia myśl!

Cheł­miec Przed­ni była to le­si­sta góra… ―> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nia?

 

nie­wy­bit­na, ale o bar­dzo śmia­łej syl­wet­ce. ―> Na czym po­le­ga śmia­łość syl­wet­ki góry?

 

– Te sta­ro­żyt­ne taj­ni­ki po­tra­fią się cza­sem przy­dać, nie­praw­daż? – rzu­ci­ła swo­bod­nie, spo­glą­da­jąc na drob­niej­szą dziew­czy­nę.

– Auć! – od­po­wie­dzia­ła miss Lucy, mru­ga­jąc gwał­tow­nie. ―> Wcze­śniej na­pi­sa­łeś o He­le­nie: Pod­cho­dzi­ła aku­rat pod dwu­dzie­sty rok życia, nie­wy­so­ka i szczu­pła… i o Lucy: …na­kła­nia­nie miss Lucy, aby po­da­ła mu rękę na po­wi­ta­nie, pod­czas gdy pulch­na blon­dy­necz­ka… ―> Jak, w świe­tle tych opi­sów, Lucy mogła być drob­niej­sza od He­le­ny?

 

dziew­czę­ta klu­czy­ły po skal­nym ru­mo­wi­sku, po­mię­dzy przy­tła­cza­ją­cy­mi swoim ogro­mem ostań­ca­mi. ―> Oba­wiam się, że, do­cie­ra­jąc na szczyt góry, dziew­czę­ta nie mogły klu­czyć mię­dzy ostań­ca­mi.

 

nie­któ­re z nich zda­wa­ły się złote, nie­któ­re fio­le­to­we, nie­któ­re wpa­da­ły w cie­płą je­sien­ną ochrę, nie­któ­re brały sobie barwy, na które w ogóle… ―> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nia?

 

spro­wa­dzi­my de­mo­na, aby od­pra­co­wał za nas czar­ną ro­bo­tę. ―> …spro­wa­dzi­my de­mo­na, aby wy­ko­nał za nas czar­ną ro­bo­tę.

 

a kiedy stuk­nę­li się de­li­kat­nie szkla­ni­ca­mi w ge­ście to­a­stu… ―> A kto wy­gło­sił toast i z ja­kiej oka­zji? Oba­wiam się też, że nie można stuk­nąć się szkla­ni­ca­mi w ge­ście to­a­stu, bo nie ma cze­goś ta­kie­go, jak gest to­a­stu.

Za SJP PWN: toast «krót­ka prze­mo­wa wy­gło­szo­na w cza­sie przy­ję­cia dla uczcze­nia kogoś lub cze­goś, po któ­rej na­stę­pu­je wy­pi­cie kie­lisz­ka al­ko­ho­lu»

 

ja­błusz­ka ze spół­dziel­ni sa­dow­ni­czej „So­sen­ko i ku­zy­ni… ―> …ja­błusz­ka ze spół­dziel­ni sa­dow­ni­czej „So­sen­ko i Ku­zy­ni

 

„Wuj” wy­wró­cił ocza­mi: ―> Co „wuj” wy­wró­cił ocza­mi?

Pew­nie miało być: „Wuj” prze­wró­cił ocza­mi:

 

kiw­nę­ła głową i za­mar­ła w pół­ru­chu… ―> …kiw­nę­ła głową i za­mar­ła w pół ­ru­chu

 

tych jego męt­nie­ją­cych, wy­bla­kłych oczach… ―> Czy miał jesz­cze inne, tamte, oczy?

 

– Wasza Wy­so­kość ―> – Wasza wy­so­kość

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Bar­dzo dzię­ku­ję za ob­szer­ny i szcze­gó­ło­wy ko­men­tarz! Ży­wiąc sza­cu­nek dla tej sta­ran­no­ści, po­sta­ram się su­mien­nie od­nieść do wszyst­kich wy­mie­nio­nych kwe­stii… Naj­pierw może szcze­gó­ło­we, potem ogól­ne.

Dla­cze­go wiel­ka li­te­ra?

W za­my­śle to miała być nazwa po­nie­kąd wła­sna, którą (za­miast imie­niem) czę­sto lub stale po­słu­gu­ją się mó­wią­cy o ar­ty­ście (por. Ma­estro z Ba­zy­lei), ale ten za­mysł nie oka­zał się uspra­wie­dli­wio­ny, bo opo­wia­da­nie roz­wi­nę­ło się tak, że nikt nie miał za bar­dzo oka­zji o nim mówić.

Li­te­rów­ka.

Nie li­te­rów­ka, tylko prze­ciw­sta­wie­nie: naj­pierw on ją wy­cho­wy­wał, potem to ona za­czę­ła go wy­cho­wy­wać.

To pach­nie ma­słem ma­śla­nym – no bo czy można chło­nąć coś z sie­bie, czy obok sie­bie?

Nie można. Zda­rza mi się po­słu­gi­wać po­dob­ny­mi fra­za­mi dla wzmoc­nie­nia efek­tu w opi­sie (pod­kre­śle­nia wra­że­nia “chło­nię­cia”), ale ro­zu­miem, że jest to prak­ty­ka nie­wska­za­na lub wprost błęd­na?

dudy, dzwon­ki, żele, bę­ben­ki

“Zele” to stara pi­sow­nia – w kli­ma­cie, w jakim osa­dzo­ny jest tekst, wy­da­ła mi się od­po­wied­niej­sza, zresz­tą ten aku­rat frag­ment jest jaw­nym na­wią­za­niem do Kon­cer­tu Jan­kie­la: (…) naraz ze strun wiela buch­nął dźwięk, jakby cała jan­czar­ska ka­pe­la ozwa­ła się z dzwon­ka­mi, z ze­la­mi, z bę­ben­ki: brzmi Po­lo­nez Trze­cie­go Maja! (…).

Nar­ra­cji nie za­pi­su­je się z di­da­ska­lia­mi.

Dobre, celne, w punkt! Nie zwró­ci­łem jakoś uwagi na to, że ten frag­ment bar­dziej przy­po­mi­na di­da­ska­lia niż aka­pit prozą. Oj­czy­zna miała pod­kre­ślić eg­zal­ta­cję pa­nien­ki – za­wo­ła­ła tak, że było sły­chać tę wiel­ką li­te­rę. Co do kupić się u drzwi masz oczy­wi­ście świę­tą rację, brzmi o niebo le­piej. I lo­gicz­nie też chyba le­piej, ku­pie­nie się jest zja­wi­skiem miej­sco­wym, a nie do­ce­lo­wym.

Coś może znaj­do­wać się u stóp wznie­sie­nia, prze­paść nie ma stóp.

Nie­ste­ty, rze­czy­wi­ście splą­ta­łem fra­ze­olo­gizm. Dzię­ku­ję za wy­tknię­cie!

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak po­praw­nie za­pi­sy­wać dia­lo­gi

Dzię­ku­ję, znam teo­rię. Nie­zwy­kle rzad­ko zda­rza mi się, abym w uzu­peł­nie­niu opi­so­wym wy­po­wie­dzi po­sta­ci pisał o jej mi­mi­ce lub dzia­ła­niach, a nie spo­so­bie mó­wie­nia (po­wie­dzia­ła, od­rze­kła, ro­ze­śmia­ła się), dla­te­go nie zdą­ży­łem sobie jesz­cze wy­ro­bić od­ru­chu sta­wia­nia w ta­kich miej­scach wiel­kiej li­te­ry. Uspra­wie­dli­wie­nie jako takie, a błąd po­zo­sta­je błę­dem…

nigdy nie opusz­czą tego dzi­wacz­ne­go do­mo­stwa

Chcia­łem wy­raź­nie pod­kre­ślić, że za­leż­ność od do­mo­stwa miała cha­rak­ter psy­chicz­ny, nie byli trzy­ma­ni siłą. Stąd dziw­na fraza “nigdy nie uwol­nią się od”. Nie je­stem pe­wien, czy mi to do­brze wy­szło.

Uni­kaj do­dat­ko­wych pół­pauz w dia­lo­gach. Spra­wia­ją, że zapis staje się mniej czy­tel­ny.

Z pew­no­ścią. Dzię­ku­ję za po­ra­dę!

Cheł­miec Przed­ni była to le­si­sta góra… ―> Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nia?

Po­wie­dział­bym nawet, że gra słów. Za­pew­ne mało wy­su­bli­mo­wa­na, ale za­wsze.

Na czym po­le­ga śmia­łość syl­wet­ki góry?

Czy są­dzisz, że okre­śle­nie strze­li­sta by­ło­by tutaj od­po­wied­niej­sze?

Jak, w świe­tle tych opi­sów, Lucy mogła być drob­niej­sza od He­le­ny?

He­le­na “nie­wy­so­ka”, czyli śred­nie­go wzro­stu, wy­spor­to­wa­na, a Lucy niska i okrą­glut­ka? Tak to sobie wy­obra­ża­łem, ale ro­zu­miem, czemu te opisy mogą skon­fun­do­wać czy­tel­ni­ka.

Oba­wiam się, że, do­cie­ra­jąc na szczyt góry, dziew­czę­ta nie mogły klu­czyć mię­dzy ostań­ca­mi.

Ra­czej nie mogły. Od­świe­ży­łem sobie pod­sta­wy geo­mor­fo­lo­gii – to były basz­ty skal­ne albo coś w tym ro­dza­ju, ale nie ostań­ce.

Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nia?

Nie­któ­re… nie­któ­re… nie­któ­re… nie­któ­re… które. Nie od­bie­ra­łem tego jako zgrzy­tu sty­li­stycz­ne­go, wy­da­je mi się na­tu­ral­ne, że ele­men­ty wy­li­cze­nia można wpro­wa­dzać tym samym sło­wem. Uwa­żasz jed­nak, że źle to brzmi?

spro­wa­dzi­my de­mo­na, aby wy­ko­nał za nas czar­ną ro­bo­tę.

Z całą pew­no­ścią wła­ściw­sze słowo.

A kto wy­gło­sił toast i z ja­kiej oka­zji?

Stuk­nę­ły się szkla­ni­ca­mi w ge­ście zwią­za­nym za­zwy­czaj z to­a­stem. Taki miał być sens. Nie przy­szło mi do głowy, że przez za­sto­so­wa­nie dosyć nie­wiel­kiej elip­sy na­ra­żę się na po­dej­rze­nia o ele­men­tar­ną nie­wie­dzę, ale kiedy spró­bo­wa­łem spoj­rzeć na to “z ze­wnątrz” – może rze­czy­wi­ście czyni takie wra­że­nie…

ja­błusz­ka ze spół­dziel­ni sa­dow­ni­czej „So­sen­ko i Ku­zy­ni

Z przy­mru­że­niem oka mogę po­wie­dzieć, że So­sen­ko i ku­zy­ni nie czują się gorsi niż Józef i jego bra­cia. Wąt­pię, aby demon w wy­raź­nie XIX-wiecz­nym kli­ma­cie re­spek­to­wał XXI-wiecz­ne usta­le­nia RJP ty­czą­ce się pi­sow­ni nazw przed­się­biorstw. Cho­ciaż może… Skoro po­tra­fił cy­to­wać Kacz­mar­skie­go… Do­brze, dam mu tę współ­cze­sną pi­sow­nię, cze­muż miał­bym mu ża­ło­wać!

Pew­nie miało być: „Wuj” prze­wró­cił ocza­mi

Za­wsze uży­wa­łem sfor­mu­ło­wa­nia wy­wra­cać ocza­mi, ale kiedy o tym mó­wisz, rze­czy­wi­ście prze­wra­ca­nie brzmi lo­gicz­niej.

kiw­nę­ła głową i za­mar­ła w pół ruchu

Tak, jak Or­ga­ny w Oli­wie za­mar­ły w pół dźwię­ku? “Pół” z rze­czow­ni­ka­mi za­sad­ni­czo pisze się razem. Wy­ko­na­ła coś, co można okre­ślić jako “pół­ruch”, potem za­mil­kła. Py­ta­nie tylko, czy coś (poza po­ję­ciem sza­cho­wym) rze­czy­wi­ście można okre­ślić jako “pół­ruch”. Może le­piej nie.

Czy miał jesz­cze inne, tamte, oczy?

Nie, ale te były dość cha­rak­te­ry­stycz­ne. Ogień w zmęt­nia­łych oczach to rzad­kie zja­wi­sko. Uwa­żasz, że pod­kre­śle­nie jest nie na miej­scu?

– Wasza wy­so­kość

Czę­ściej na­ty­ka­łem się na pi­sow­nię Wy­so­kość, wska­zu­je na nią też SJP PWN: https://sjp.pwn.pl/sjp/Wasza-Wysokosc;2540766.html.

 

Tyle od­no­śnie za­strze­żeń szcze­gó­ło­wych, ale po­zo­sta­ły jesz­cze ogól­ne. A tutaj bę­dzie chyba trud­niej.

oka­za­ło się tak usy­pia­ją­ce, że za­czę­łam zie­wać (…) wy­trwa­łam, no bo w końcu to opo­wia­da­nie z dy­żu­ru (…) znu­żył mnie okrut­nie (…) nijak nie zdo­ła­ła mnie oży­wić i zająć (…) nie był w sta­nie sku­pić mojej uwagi (…) rzecz stała bar­dziej cha­otycz­na, skut­kiem czego za­czę­łam się gubić (…) nie mogę, nie­ste­ty, po­wie­dzieć, że to była sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca lek­tu­ra.

Zna­ko­mi­cie. Dałaś mi jasno do zro­zu­mie­nia, że przy obec­nym po­zio­mie umie­jęt­no­ści po­wi­nie­nem się zaj­mo­wać ra­czej te­ra­pią bez­sen­no­ści niż po­waż­nym pi­sar­stwem, co przyj­mu­ję z po­ko­rą. Skoro już jed­nak usta­li­li­śmy, że po­świę­ci­łaś się i prze­czy­ta­łaś to jakoś do końca, aby w na­stęp­stwie dać mi szan­sę roz­wo­ju, być może ob­my­śli­łaś ja­kieś wska­zów­ki, które po­mo­gły­by mi kie­ro­wać się we wła­ści­wą stro­nę? Zro­zu­mia­łem, że na­kre­ślo­na prze­ze mnie hi­sto­ria nie jest w sta­nie za­in­try­go­wać Cię jako czy­tel­nicz­ki, skło­nić do utoż­sa­mie­nia się z bo­ha­te­ra­mi czy choć­by za­an­ga­żo­wa­nia w ich losy, ale jaka jest przy­czy­na ta­kie­go stanu rze­czy? Czy to wina samej fa­bu­ły, czy ra­czej spo­so­bu nar­ra­cji? Dłu­ży­zny w opi­sach? – ależ zdają się nie­mal toż­sa­me z ce­nio­ną li­te­ra­tu­rą pięk­ną, sta­ram się na­śla­do­wać dobre wzor­ce. Nawet pobyt w chat­ce Wiedź­my – jak są­dzi­łem: krót­ki, barw­ny i wzbo­ga­co­ny kotem – znu­żył Cię, po­wia­dasz, okrut­nie. Po­my­śla­łem, że może przez po­ten­cjal­ny in­fan­ty­lizm, ale chyba nie, spraw­dzam jesz­cze raz, nie widać nic dzie­cin­ne­go; na samym po­cząt­ku tej roz­mo­wy jest nawet alu­zja, która zdaje mi się wy­so­ce doj­rza­ła, a co naj­mniej ty­czą­ca się doj­rza­łych za­gad­nień. Czyli ra­czej nie dla­te­go. Sam nie dojdę do przy­czy­ny. A do­pó­ki nie dojdę, na unik­nię­cie po­dob­nych błę­dów w przy­szło­ści trud­no li­czyć.

Po­now­nie dzię­ku­ję za szcze­rą i dro­bia­zgo­wą re­cen­zję. Przy­kro mi, je­że­li w takim czy innym sen­sie za­wio­dłem Cię tym opo­wia­da­niem, ale – jak wi­dzisz – kie­dyś z pew­no­ścią po­sta­ram się po­pra­wić. Widzę, że go­dzi­na zro­bi­ła się nagle dosyć dziw­na, więc wy­li­czo­ne błędy po­pra­wię ra­czej rano, ale na pewno o tym nie za­po­mnę.

Śli­ma­ku Za­gła­dy, miło mi, że uwagi zna­la­zły Twoje uzna­nie.

Dodam jesz­cze, że moje ła­pan­ki to tylko su­ge­stie i pro­po­zy­cje, i bar­dzo się cie­szę, że ze­chcia­łeś z nich sko­rzy­stać. Tro­chę się zdzi­wi­łam, że tak szcze­gó­ło­wo je omó­wi­łeś, ale skoro czu­łeś taką po­trze­bę… ;)

 

Dałaś mi jasno do zro­zu­mie­nia, że przy obec­nym po­zio­mie umie­jęt­no­ści po­wi­nie­nem się zaj­mo­wać ra­czej te­ra­pią bez­sen­no­ści niż po­waż­nym pi­sar­stwem, co przyj­mu­ję z po­ko­rą.

My­lisz się, Śli­ma­ku Za­gła­dy. W gło­wie by mi nie po­sta­ło, aby dawać Ci co­kol­wiek do zro­zu­mie­nia, a już na pewno nie su­ge­ro­wać, czym po­wi­nie­neś się zaj­mo­wać. To, że mnie opo­wia­da­nie ra­czej nie przy­pa­dło do gustu, wcale nie zna­czy, ze nie spodo­ba się innym czy­tel­ni­kom – po­cze­kaj na ko­men­ta­rze in­nych.

 

…być może ob­my­śli­łaś ja­kieś wska­zów­ki, które po­mo­gły­by mi kie­ro­wać się we wła­ści­wą stro­nę?

Cóż, Śli­ma­ku Za­gła­dy, nie ocze­kuj ode mnie wska­zó­wek. Sama nie piszę, więc jakże mo­gła­bym ra­dzić ko­mu­kol­wiek, jak ma pisać.

Mogę tylko dodać, że opo­wia­da­nie znu­ży­ło, bo było dłu­gie i dla mnie nie­spe­cjal­nie zaj­mu­ją­ce. Opi­sa­łeś w nim sporo zda­rzeń, które nie miały wiel­kie­go wpły­wu na tę hi­sto­rię – np. cały po­czą­tek z kon­cer­tem, czy wi­zy­ta w chat­ce wiedź­my. Przy­wo­ła­nie de­mo­na i zwią­za­ne z tym pe­ry­pe­tie  nie zdo­ła­ły mnie ni­czym za­in­te­re­so­wać, a ca­łość, moim zda­niem, oka­za­ła się mocno prze­ga­da­na.

Mam na­dzie­ję, że Twoje przy­szłe opo­wia­da­nia okażą się znacz­nie cie­kaw­sze a ich lek­tu­ra do­star­czy mi do­brej roz­ryw­ki i za­do­wo­le­nia. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Re­gu­la­tor­ko, o ile zdą­ży­łem się zo­rien­to­wać, Twoje ła­pan­ki są tutaj być może naj­lep­szym, co może się przy­da­rzyć opo­wia­da­niu. Wkła­dasz na­praw­dę dużo pracy, aby po­ka­zać po­cząt­ku­ją­cym li­te­ra­tom, co jesz­cze po­trze­bu­ją do­szli­fo­wać. Co wię­cej, nie pu­bli­ku­jesz wła­snych utwo­rów, więc ra­czej nie będę miał oka­zji, aby przy­naj­mniej spró­bo­wać się za to od­wdzię­czyć. Je­dy­nym zatem spo­so­bem, aby choć czę­ścio­wo wy­ra­zić swoje uzna­nie, po­zo­sta­je moż­li­wie rze­tel­ne od­nie­sie­nie się do każ­dej po­ru­szo­nej przez Cie­bie kwe­stii. Stąd po­trze­ba, o któ­rej wspo­mnia­łaś.

My­lisz się, Śli­ma­ku Za­gła­dy. W gło­wie by mi nie po­sta­ło, aby dawać Ci co­kol­wiek do zro­zu­mie­nia, a już na pewno nie su­ge­ro­wać, czym po­wi­nie­neś się zaj­mo­wać.

Rze­czy­wi­ście: sta­ra­jąc się prak­ty­ko­wać au­to­kry­ty­cyzm, po­zwo­li­łem sobie na nad­in­ter­pre­ta­cję czy może nie­zręcz­ne sfor­mu­ło­wa­nie. Mia­łem na myśli wy­łącz­nie to, że Twoje uwagi po­zwa­la­ją mi pa­mię­tać, jak wiele sta­rań dzie­li mnie jesz­cze od prozy naj­wyż­szej próby, co jest wpły­wem zde­cy­do­wa­nie po­zy­tyw­nym.

Cóż, Śli­ma­ku Za­gła­dy, nie ocze­kuj ode mnie wska­zó­wek. Sama nie piszę, więc jakże mo­gła­bym ra­dzić ko­mu­kol­wiek, jak ma pisać.

Ni­cze­go nie ocze­ku­ję, i tak da­jesz tu od sie­bie wię­cej, niż mógł­bym ocze­ki­wać. Po­ra­da to obo­siecz­ne na­rzę­dzie i wy­so­ce cenię to, że nie chcesz nim sza­fo­wać, kiedy nie czu­jesz się w pełni kom­pe­tent­na.

Opi­sa­łeś w nim sporo zda­rzeń, które nie miały wiel­kie­go wpły­wu na tę hi­sto­rię (…) ca­łość, moim zda­niem, oka­za­ła się mocno prze­ga­da­na.

Szcze­gó­ło­wa kre­acja świa­ta przed­sta­wio­ne­go, za­ba­wa ję­zy­kiem… Moż­li­we, że – aby sku­tecz­nie upra­wiać takie czyn­no­ści li­te­rac­kie – po­trze­ba umie­jęt­no­ści dużo więk­szych od moich. Moż­li­we, że roz­mach był za duży, two­rzy­łem oko­licz­no­ści jak dla ob­szer­nej po­wie­ści, aby za­do­wo­lić się potem ogryz­kiem fa­bu­ły. Przy­glą­dam się teraz zło­to­piór­ko­wej Dziew­czy­nie z pa­pie­ru i ognia Co­bol­da – też mrocz­ne, XIX-wiecz­ne kli­ma­ty, ale nie ma jed­ne­go zbęd­ne­go słowa, wszyst­ko ima się do głów­ne­go wątku. Pod­czas gdy ja, chyba z braku na­praw­dę za­do­wa­la­ją­cej hi­sto­rii do opo­wie­dze­nia, za­miast po­sił­ko­wać się bo­gac­twem ję­zy­ka – ucie­kam w nie. Cóż, jest to kie­ru­nek, nad któ­rym sta­now­czo warto po­pra­co­wać. A stwo­rzo­ny już tutaj świat też można wy­ko­rzy­stać w na­stęp­nych tek­stach, żeby się nie zmar­no­wał…

Mam na­dzie­ję, że Twoje przy­szłe opo­wia­da­nia okażą się znacz­nie cie­kaw­sze, a ich lek­tu­ra do­star­czy mi do­brej roz­ryw­ki i za­do­wo­le­nia.

Jak się zrobi, to się da.

Raz jesz­cze bar­dzo Ci dzię­ku­ję!

Śli­ma­ku Za­gła­dy, bar­dzo, na­praw­dę bar­dzo dzię­ku­ję za wszyst­ko, co na­pi­sa­łeś o wra­że­niach, które stały się Twoim udzia­łem za spra­wą moich ła­pa­nek. Wiele to dla mnie zna­czy i po­nie­kąd utwier­dza w prze­ko­na­niu, że jesz­cze mogę się przy­dać. I nie mów, że nie mo­żesz się od­wdzię­czyć, bo Twoje mnie­ma­nie o mojej pracy świad­czy o czymś wręcz prze­ciw­nym – Twoje słowa spra­wi­ły mi ogrom­ną przy­jem­ność, dzię­ki nim po­czu­łam się sza­le­nie do­ce­nio­na. Dzię­ku­ję.  

Bu­du­ją­ce jest także, że zda­jesz sobie spra­wę z pew­nych nie­do­sko­na­ło­ści, które wkra­dły się do opo­wia­da­nie i cie­szy, że za­mie­rzasz dążyć do ich eli­mi­na­cji, a w kon­se­kwen­cji do do­sko­na­ło­ści. Myślę też, że lek­tu­ra zło­to­pió­rych opo­wia­dań i czer­pa­nie in­spi­ra­cji z do­ce­nio­nych wzo­rów jest kro­kiem w bar­dzo do­brym kie­run­ku.

Życzę Ci po­wo­dze­nia w dal­szej pracy twór­czej!

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Hmm, czy­ta­łeś kie­dyś Ziele na kra­te­rze Wań­ko­wi­cza? To wspo­mnie­nia jego córek Marty i Kry­sty­ny. I jest tam jedna scena, którą każdy pa­ra­ją­cy się pi­sa­niem po­wi­nien prze­czy­tać. Po po­wro­cie z wy­pra­wy ka­ja­ko­wej do Prus Wschod­nich, którą Wań­ko­wicz opi­sał póź­niej w Na tro­pach Smęt­ka, do pi­sa­nia swo­je­go re­por­ta­żu za­bra­ła się też młod­sza córka. Przy­nio­sła ojcu pierw­szą próbę, w któ­rej za­czy­na­ła od in­for­ma­cji o Pru­sach Wschod­nich. Tatuś ją zru­gał, po­wie­dział, że ma naj­pierw za­in­te­re­so­wać czy­tel­ni­ka, a do­pie­ro póź­niej rzu­cać in­for­ma­cja­mi. Za dru­gim razem córuś za­czę­ła od słów: Wark­nę­ła śruba mo­tor­ka.

I ta wer­sja nie za­chwy­ci­ła ojca, były jesz­cze bodaj dwie, ale w od­nie­sie­niu do Two­je­go opka ta aku­rat wy­star­cza. Za­cie­kaw czy­tel­ni­ka hi­sto­rią, zanim za­czniesz przed­sta­wiać mu listę bo­ha­te­rów. Za­cznij od war­ko­tu mo­tor­ka, a bo­ha­te­rów opi­suj, gdy będą się w opo­wie­ści po­ja­wiać. Przez pre­zen­ta­cję prze­brnę­łam z tru­dem, po czym na­tych­miast za­po­mnia­łam imion i funk­cji osób słu­cha­ją­cych kon­cer­tu.

Sam kon­cert wy­da­wał mi się na­wią­za­niem do gry na rogu Woj­skie­go z Pana Ta­de­usza. Tro­chę za mocno to prze­cią­gną­łeś, żeby wy­brzmia­ło. W któ­rymś mo­men­cie się już tym kon­cer­tem zmę­czy­łam. I tu przy oka­zji po­ja­wia się inny pro­blem. Nie po­tra­fię umiej­sco­wić w cza­sie i prze­strze­ni Two­je­go tek­stu. Z jed­nej stro­ny na­wią­za­nia do ro­man­ty­zmu, z dru­giej tatuś ty­tu­ło­wej He­le­ny to już ra­czej po­zy­ty­wizm, a na­bi­cie na pal to w ogóle jesz­cze wcze­śniej by­wa­ło modne, a po­li­tycz­ny ter­ro­ryzm z kolei nieco póź­niej. W ogóle bra­ku­je mi tu opi­sa­nia Two­je­go świa­ta, czyli kró­le­stwa Au­re­liu­sza.

Trze­cia spra­wa, opi­su­jesz wła­ści­wie dwie hi­sto­rie: wiedź­my i za­ma­chu na Glin­no­go­ro­wa oraz przy­wo­ła­nia de­mo­na przez księż­nicz­kę. One się w żaden spo­sób nie za­zę­bia­ją, spo­koj­nie można by z nich zro­bić dwa osob­ne opka w jed­nym uni­wer­sum. Po­da­ne na jeden po­si­łek, spra­wia­ją, że czy­tel­nik się gubi i wła­ści­wie żadna z tych hi­sto­rii nie wy­brzmie­wa. Nie mó­wiąc już o tym, że obie nie mają nic wspól­ne­go z kon­cer­tem, od któ­re­go za­czę­łeś.

Jeśli mogę coś po­ra­dzić, spró­buj za­cząć od pro­stej, nie­roz­nu­do­wa­nej hi­sto­rii, cze­goś krót­sze­go. Ła­twiej nad taką opo­wie­ścią za­pa­no­wać. Mo­żesz też spró­bo­wać zde­cy­do­wać się na betę przed pu­bli­ka­cją.

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Bar­dzo dzię­ku­ję za ko­men­tarz i po­ra­dę!

Do Ziela na kra­te­rze za­bie­ra­łem się kilka razy, ale bez­sku­tecz­nie. Moż­li­we, że pa­ra­li­żu­je mnie czy­tel­ni­czo świa­do­mość za­koń­cze­nia (opar­ta na wie­dzy hi­sto­rycz­nej). Jed­nak to, co pi­szesz, brzmi na­praw­dę cie­ka­wie. Przy­znam, że roz­po­czę­cie ta­kie­go re­por­ta­żu od hi­sto­rii Prus Wschod­nich wy­da­ło­by mi się zu­peł­nie do­brym po­my­słem – mam więc czego się uczyć z tej sceny. Na razie za­pa­mię­tam, aby z hu­kiem wpro­wa­dzać czy­tel­ni­ka w świat przed­sta­wio­ny. Po na­my­śle, szcze­gól­nie w cza­sach do­stę­pu do setek i ty­się­cy lek­tur w od­le­gło­ści trzech klik­nięć ma to głę­bo­ki sens…

Co do kon­cer­tu, sta­ra­łem się wzo­ro­wać na wielu zna­nych mi opi­sach im­pro­wi­za­cji mu­zycz­nych – na pewno Woj­ski i Jan­kiel, ale także różne opo­wie­ści o wy­stę­pach Cho­pi­na czy Pa­de­rew­skie­go. Lo­ka­li­za­cja cza­so­wa wy­da­wa­ła mi się w miarę czy­tel­na: ostat­ni epi­go­ni ro­man­ty­zmu – so­lid­nie za­gnież­dżo­ny po­zy­ty­wizm – po­cząt­ki chło­po­ma­nii i ter­ro­ry­zmu po­li­tycz­ne­go. Nie jest to zresz­tą do końca nasz świat, więc i po­szcze­gól­ne ele­men­ty mogą być lekko po­prze­su­wa­ne wzglę­dem sie­bie. Na­bi­cie na pal, jak słusz­nie za­uwa­żasz, modne by­wa­ło sporo wcze­śniej, ale też demon we­zwa­ny po ty­siąc­le­ciach mógł nie sły­szeć o ostat­nich krzy­kach mody; wła­ściw­szą wska­zów­ką przy ozna­cza­niu epoki po­win­no być ra­czej to, że pro­fe­sor Ba­ra­niec naj­wy­raź­niej pod­jął się ope­ra­cji po­wsta­łych ob­ra­żeń.

A ogól­niej bra­ku­je opisu świa­ta? Czyli naj­pierw trze­ba, jak po­wia­dasz, opi­sać przy­sło­wio­we trzę­sie­nie ziemi, potem na­pię­cie ma na­ra­stać, a gdzieś po­mię­dzy – nie wy­pa­da­jąc z nar­ra­cji – na­le­ży wpleść trak­ta­cik o ak­tu­al­nych uwa­run­ko­wa­niach geo­po­li­tycz­nych i spo­łecz­nych. Zgoda, nikt nie mówił, że pi­sa­nie do­brych opo­wia­dań jest łatwe… Chyba jesz­cze po­trze­bu­ję wpra­wy.

Masz rację, że po­mię­dzy dwoma głów­ny­mi wąt­ka­mi nie ma zbyt wielu punk­tów wspól­nych, a kon­cert nie wiąże się spe­cjal­nie z żad­nym z nich (jest tylko oka­zją do przed­sta­wie­nia bo­ha­te­rów). Taki wła­ści­wie mia­łem za­mysł: chcia­łem jak gdyby za­nu­rzyć czy­tel­ni­ka w at­mos­fe­rze tego pań­stew­ka, uka­zu­jąc różne aspek­ty życia co­dzien­ne­go i nie­co­dzien­ne­go. A przy tym (pod po­sta­cia­mi wiedź­my i księż­nicz­ki) skon­tra­sto­wać osobę świa­do­mą swo­ich moż­li­wo­ści i ogra­ni­czeń z bar­dziej uta­len­to­wa­ną, ale po­zba­wio­ną ta­kie­go do­świad­cze­nia i au­to­re­flek­sji. Przy­pusz­czam, że nie wy­szło to naj­le­piej. Za­pew­ne rze­czy­wi­ście mógł­bym sobie le­piej po­ra­dzić z krót­ką, jed­no­wąt­ko­wą hi­sto­ryj­ką.

Co do kon­cep­cji be­to­wa­nia, nie je­stem do końca pe­wien, z czym to się je. Błę­dów or­to­gra­ficz­nych i in­ter­punk­cyj­nych ra­czej nie po­peł­niam, sty­li­stycz­ne pew­nie czę­ściej, ale ogó­łem na ja­kość ję­zy­ka nie na­rze­kam. Czy be­to­wa­nie służy też wspar­ciu w kwe­stiach me­ry­to­rycz­no-kon­struk­cyj­nych? I jakie są tam dobre zwy­cza­je? Za­pew­ne od­by­wa się na za­sa­dzie wza­jem­no­ści, a je­że­li or­to­gra­fię mogę spraw­dzić, to nie czuł­bym się prze­cież na si­łach in­ge­ro­wać w struk­tu­rę czy­je­goś tek­stu – prze­cież to czyn­ność nie­mal­że in­tym­na… Poza tym róż­nie bywa z moim cza­sem, raz dys­po­nu­ję nim w nad­mia­rze, raz pra­wie wcale.

Jesz­cze raz dzię­ku­ję za prze­brnię­cie przez mój tekst, za wszyst­kie przy­dat­ne wska­zów­ki i ma­te­riał do prze­my­śleń!

Lo­ka­li­za­cja cza­so­wa wy­da­wa­ła mi się w miarę czy­tel­na: ostat­ni epi­go­ni ro­man­ty­zmu – so­lid­nie za­gnież­dżo­ny po­zy­ty­wizm – po­cząt­ki chło­po­ma­nii i ter­ro­ry­zmu po­li­tycz­ne­go.

To sko­ja­rze­nie z Woj­skim mi tu tro­chę na­mie­sza­ło.

 

Masz rację, że po­mię­dzy dwoma głów­ny­mi wąt­ka­mi nie ma zbyt wielu punk­tów wspól­nych, a kon­cert nie wiąże się spe­cjal­nie z żad­nym z nich (jest tylko oka­zją do przed­sta­wie­nia bo­ha­te­rów). Taki wła­ści­wie mia­łem za­mysł: chcia­łem jak gdyby za­nu­rzyć czy­tel­ni­ka w at­mos­fe­rze tego pań­stew­ka, uka­zu­jąc różne aspek­ty życia co­dzien­ne­go i nie­co­dzien­ne­go.

A nie le­piej na­pi­sać kilka opek w jed­nym uni­wer­sum i za każ­dym razem po tro­chu go przed­sta­wiać. Wiele osób na por­ta­lu ma takie swoje cykle. Jeśli chciał­byś zo­ba­czyć jak to wy­glą­da w prak­ty­ce, tu jest wątek, w któ­rym au­to­rzy mogą się po­chwa­lić swo­imi cy­kla­mi.

 

Co do kon­cep­cji be­to­wa­nia, nie je­stem do końca pe­wien, z czym to się je.

Wię­cej o becie do­wiesz się w tym wątku. Ge­ne­ral­nie jest tak, że mo­żesz li­czyć na ła­pan­kę, jaką zro­bi­ła Ci tutaj Reg, ale też na czy­tel­ni­cze wra­że­nie ogól­ne.

 

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Cześć!

Za­sza­la­łeś. Kon­cert dłu­żył się po­cząt­ko­wo nie­zmier­nie, ale potem było już tylko le­piej. Plus za cy­ta­ty z Kacz­mar­skie­go (jest ich tu tro­chę). Ko­lej­ny plus za na­wią­za­nie do hi­sto­rii pew­ne­go krzep­kie­go ju­ha­sa (je­że­li do­brze od­czy­ta­łem in­spi­ra­cje twór­czo­ści ma­estra). Przy dia­lo­gu o ciągu Fi­bo­nac­cie­go nie byłem pe­wien, czy to żart, czy po­czą­tek dys­pu­ty (i prze­skro­lo­wa­łem po­bież­nie tekst, uff, nie było całek). In­try­gu­ją­cy, śmiesz­ny, mo­ty­wu­ją­cy i na swój spo­sób sur­re­ali­stycz­ny. To pew­nie też na­wią­za­nie do cze­goś, czego nie znam. Na­wią­zań i ak­cen­tów mnó­stwo.

Pierw­szą część (kon­cert) czy­ta­ło mi się cięż­ko, dużo opi­sów­ki i dłu­gich, zło­żo­nych zdań. Nie je­stem me­lo­ma­nem i nie fa­scy­nu­je się ma­te­ma­ty­ka, może zwy­czaj­nie nie je­stem tar­ge­tem ta­kie­go po­cząt­ku. Mam jed­nak wra­że­nie, że mógł on zra­zić wiele osób. Nie dałem rady za­pa­mię­tać wszyst­kich przed­sta­wio­nych bo­ha­te­rów, ale na­pie­ra­łem. W chat­ce wiedź­my zro­bi­ło się cie­ka­wiej, choć tro­chę dziw­nie. Kicia przed­nia (też pew­nie na­wią­za­nie). W gó­rach z kolei przy­po­mnia­ły mi się „pa­no­ram­ki” z kursu prze­wod­nic­kie­go, i mia­łem wra­że­nie mo­men­ta­mi, że księż­nicz­ka ma złotą od­zna­kę PTTK. Akcja za­wią­za­ła się na dobre, gdy po­ja­wił się wuj, i od tej chwi­li tekst wcią­gał. Tu wszyst­ko opi­sa­ne jSz­ko­da, że wszyst­ko się tak szyb­ko skoń­czy­ło.

Bar­dzo po­do­ba­ło mi się świa­to­twór­stwo. Król Au­re­liusz, ostra­cyzm, oj­czy­zna pod obcym butem. Nie mam zbyt­nich za­pę­dów pa­trio­tycz­nych, ale w twoim tek­ście jest to sen­sow­nie po­ka­za­ne, i mi to pa­su­je. Po­wo­dy pa­trio­tycz­ne są jed­ny­mi z ele­men­tów tak­su­ją­cych wy­da­rze­nia, a nie ich motor. Tro­chę za­bra­kło mi wy­ko­rzy­sta­nia ca­łe­go tego cie­ka­we­go świa­ta. Na po­cząt­ku prze­ka­za­łeś wiele in­for­ma­cji, z któ­rych póź­niej nie do końca sko­rzy­sta­łeś. Tro­chę zbyt dużo świa­to­twór­stwa, a zbyt mało akcji. Ale coś czuje, że to nie bę­dzie ostat­ni tekst w tym uni­wer­sum (ko­lej­ny pew­nie z chę­cią prze­czy­tam, jakby kto pytał)

Za­koń­cze­nie krót­kie, tre­ści­we i su­ge­styw­ne.

Po­le­cam do bi­blio­te­ki, za świa­to­twór­stwo oraz sub­tel­ne na­wią­za­nia, choć po­czą­tek dłuży się i forma z pew­no­ścią nie każ­de­mu przy­pad­nie do gustu.

Tyle. Po­zdra­wiam!

„Po­szu­ki­wa­nie praw­dy, która, choć­by naj­gor­sza, mo­gła­by tłu­ma­czyć jakiś sens czy choć­by kon­se­kwen­cję w tym, czego je­ste­śmy świad­ka­mi wokół sie­bie, przy­no­si je­dy­ną moż­li­wą od­po­wiedź: że samo po­szu­ki­wa­nie jest, lub może stać się, ową praw­dą.” J.Kaczmar­ski

Cześć!

Bar­dzo dzię­ku­ję za po­zy­tyw­ny ko­men­tarz i punk­cik do Bi­blio­te­ki. To uskrzy­dla­ją­ce – po­zwa­la my­śleć, że od naj­lep­szych opo­wia­dań por­ta­lu dzie­li mnie jesz­cze prze­paść, ale przy dal­szym roz­wo­ju pew­nie da się ją z cza­sem prze­sko­czyć (jak słyn­ną szcze­li­nę w Gra­na­tach, skoro już mamy wątki gór­skie). A tym­cza­sem kwe­stie szcze­gó­ło­we…

Za­sza­la­łeś. Kon­cert dłu­żył się po­cząt­ko­wo nie­zmier­nie, ale potem było już tylko le­piej.

Kon­cert miał być nie­ja­ko po­pi­sem tech­ni­ki pióra, ale moż­li­we, że nie­do­sta­tecz­nie prze­my­śla­łem, jak na taki popis za­re­agu­je czy­tel­nik. Nie­wąt­pli­wie jego wadą było to, że słabo się wią­zał z dal­szą fa­bu­łą.

Plus za cy­ta­ty z Kacz­mar­skie­go (jest ich tu tro­chę).

O ile się nie mylę, po­win­no być pięć. Są też cy­ta­ty z in­nych twór­ców, na przy­kład Mic­kie­wi­cza:

Stoi na szań­cach Nitry, na sto­sie Mo­ska­li, dźga­jąc wro­gów, a Nitra już się wkoło pali!…

Pieśń ma była już w gro­bie, już chłod­na,

nie wspo­mi­na­jąc już o całym epi­zo­dzie z prze­kła­da­niem frag­men­tu Be­niow­skie­go (to, rzecz jasna, dla od­mia­ny Sło­wac­ki).

Ko­lej­ny plus za na­wią­za­nie do hi­sto­rii pew­ne­go krzep­kie­go ju­ha­sa (je­że­li do­brze od­czy­ta­łem in­spi­ra­cje twór­czo­ści ma­estra).

Coś w tym jest.

(i prze­skro­lo­wa­łem po­bież­nie tekst, uff, nie było całek)

Tej re­ak­cji nie prze­wi­dzia­łem. Nie wy­da­je mi się, aby aku­rat ta scena ma­te­ma­tycz­na była ja­kimś szcze­gól­nym na­wią­za­niem – chcia­łem po pro­stu uka­zać bły­sko­tli­wość mło­de­go Wi­tu­sia.

Na­wią­zań i ak­cen­tów mnó­stwo.

Lubię się bawić ta­ki­mi li­te­rac­ki­mi mru­gnię­cia­mi do czy­tel­ni­ka.

może zwy­czaj­nie nie je­stem tar­ge­tem ta­kie­go po­cząt­ku. Mam jed­nak wra­że­nie, że mógł on zra­zić wiele osób.

Po lek­tu­rze do­tych­cza­so­wych ko­men­ta­rzy rów­nież mam takie wra­że­nie. Wnio­ski na przy­szłość wy­cią­gnę.

Nie dałem rady za­pa­mię­tać wszyst­kich przed­sta­wio­nych bo­ha­te­rów, ale na­pie­ra­łem.

Chyba na przy­szłość spró­bu­ję wpro­wa­dzać bo­ha­te­rów bar­dziej dy­na­micz­nie – to nie sztu­ka te­atral­na, aby na po­cząt­ku był po­trzeb­ny spis osób dra­ma­tu.

W chat­ce wiedź­my zro­bi­ło się cie­ka­wiej, choć tro­chę dziw­nie. Kicia przed­nia (też pew­nie na­wią­za­nie).

Chyba w naj­więk­szym stop­niu do Niani Ogg i jej kota Gre­ebo, któ­re­mu (o ile do­brze pa­mię­tam) zda­rzy­ło się po­żreć wam­pi­ra.

W gó­rach z kolei przy­po­mnia­ły mi się „pa­no­ram­ki” z kursu prze­wod­nic­kie­go

Myślę, że ana­lo­gie do re­al­nie ist­nie­ją­cych szczy­tów były dosyć czy­tel­ne. Może sam Cheł­miec Przed­ni jesz­cze naj­mniej, ale wska­zów­ka znaj­du­je się w opi­sie He­le­ny Zri­nyi. A która grupa gór­ska, je­że­li wolno za­py­tać?

i mia­łem wra­że­nie mo­men­ta­mi, że księż­nicz­ka ma złotą od­zna­kę PTTK.

Może w któ­rymś na­stęp­nym opo­wia­da­niu zo­sta­nie za­ło­ży­ciel­ką po­dob­nej or­ga­ni­za­cji?

Tu wszyst­ko opi­sa­ne jSz­ko­da, że wszyst­ko się tak szyb­ko skoń­czy­ło.

Po­łknę­ło Ci ka­wa­łek zda­nia, czy to ra­czej ce­lo­wy za­bieg ma­ją­cy na celu uka­za­nie, jak szyb­ko i do­tkli­wie się skoń­czy­ło?

Nie mam zbyt­nich za­pę­dów pa­trio­tycz­nych, ale w twoim tek­ście jest to sen­sow­nie po­ka­za­ne, i mi to pa­su­je.

Wy­da­je mi się, że czy­ta­łem do­sta­tecz­nie dużo XIX-wiecz­nych tek­stów (rów­nież pu­bli­cy­stycz­nych), aby w pew­nym stop­niu na­siąk­nąć ów­cze­sną at­mos­fe­rą. Nie mówię, że nie było wtedy cho­rej eg­zal­ta­cji w pa­trio­ty­zmie, bo prze­cież była, ale część etosu in­te­li­gen­ta sta­no­wi­ła taka chłod­niej­sza, wy­wa­żo­na mi­łość oj­czy­zny – wy­ko­ny­wa­nie wy­uczo­ne­go za­wo­du z po­żyt­kiem dla spo­łe­czeń­stwa, wspie­ra­nie ro­da­ków w po­trze­bie. I to sta­ra­łem się po­ka­zać.

Tro­chę zbyt dużo świa­to­twór­stwa, a zbyt mało akcji.

To praw­da, muszę jesz­cze po­pra­co­wać nad tymi pro­por­cja­mi. Wpadł­szy w świa­to­twór­czy zapęd, trud­no się za­trzy­mać.

Ale coś czuję, że to nie bę­dzie ostat­ni tekst w tym uni­wer­sum (ko­lej­ny pew­nie z chę­cią prze­czy­tam, jakby kto pytał)

Wena to nie­prze­wi­dy­wal­na pani, ale szan­se są bar­dzo duże (zo­bacz też: od­po­wiedź w kwe­stii zło­tej od­zna­ki). Może wów­czas dam już radę bar­dziej się sku­pić na samej fa­bu­le i unik­nąć dłu­żyzn.

Pod­su­mo­wu­jąc – jesz­cze raz dzię­ku­ję za lek­tu­rę i re­ak­cję! Prze­sy­łam odro­bi­nę przed­wcze­sne ży­cze­nia no­wo­rocz­ne.

Zgo­dzę się z przed­pi­ś­ca­mi: wy­mie­nia­nie wielu bo­ha­te­rów na samym po­cząt­ku to słaby po­mysł. Wątki po­bocz­ne (za­mach na po­li­cjan­ta, kon­cert a zwłasz­cza Fi­bo­nac­ci, w mniej­szym stop­niu wspi­nacz­ka – tam przy­naj­mniej bo­ha­ter­ki się zga­dza­ją, czy­tel­nik cze­goś się do­wia­du­je o re­la­cjach mię­dzy nimi) wy­glą­da­ją dziw­nie. Coś ta­kie­go uszło­by w książ­ce, ale do opo­wia­da­nia mi nie pa­su­je. I przez to dłu­gość tek­stu Ci wy­cho­dzi ni pso­wa­ta, ni wy­dro­wa­ta.

Dla­cze­go kon­cert od­by­wa się na dwor­cu? A może cho­dzi­ło o pałac (po ro­syj­sku dwo­riec)?

Mnie stu­den­ci z bom­ba­mi ko­ja­rzą się Aku­ni­nem, a ciąg Fi­bo­nac­cie­go – z “Kodem Le­onar­da”.

Ale prze­waż­nie opo­wia­da­nie cie­ka­we i czy­ta­ło się przy­jem­nie.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Bar­dzo dzię­ku­ję za ko­men­tarz i głos do bi­blio­te­ki!

W kwe­stii wpro­wa­dza­nia bo­ha­te­rów i wąt­ków po­bocz­nych – tę naukę z opo­wia­da­nia i jego od­bio­ru już przy­swo­iłem, na przy­szłość po­sta­ram się nie po­peł­niać po­dob­ne­go błędu. Co do dłu­go­ści tek­stu, przy­pusz­czam, że sama w sobie nie sta­no­wi­ła­by istot­ne­go pro­ble­mu, gdyby treść była bar­dziej po­ry­wa­ją­ca.

Dla­cze­go kon­cert od­by­wa się na dwor­cu? A może cho­dzi­ło o pałac (po ro­syj­sku dwo­riec)?

My­śla­łem, że będę się cofał do Słow­ni­ka war­szaw­skie­go, ale jesz­cze Do­ro­szew­ski po­da­je zna­cze­nie “zamek, dwór, pałac”. Żaden z tego ru­sy­cyzm, jak naj­bar­dziej sta­ro­pol­skie słowo, wy­par­te do­pie­ro w XX wieku.

Z Aku­ni­nem nie mia­łem dotąd stycz­no­ści, ale jesz­cze nic stra­co­ne­go, re­cen­zje wy­glą­da­ją cie­ka­wie.

Na­praw­dę się cie­szę, że czy­ta­ło Ci się przy­jem­nie. Do­ło­żę sta­rań, aby na­stęp­nym razem było nawet le­piej.

Cześć Śli­ma­ku.

 

Muszę po­wie­lić przed­mów­ców. Po­czą­tek jest żmud­ny (cho­ciaż sam uwiel­biam opisy kon­cer­tów bar­dów) – głów­nie przez wy­mie­nia­nie bo­ha­te­rów. Kom­plet­nie nie byłem się w sta­nie na tym sku­pić.

Dalej – lubię ma­te­ma­ty­kę, a jesz­cze bar­dziej fi­zy­kę, uwiel­biam prze­my­ca­nie tego do opo­wie­ści, ale… Ty po­ka­za­łeś to po to, aby wy­ka­zać bły­sko­tli­wość mło­dzień­ca. W związ­ku z tym stra­ci­ło to tro­chę (cał­kiem) moc, stało się nie­przy­dat­ne dla ca­ło­ści opo­wia­da­nia.

Poza tym – ostat­nio sam zde­rzy­łem się ze ścia­ną. Ktoś dość jasno wy­łusz­czył mi pewne za­gad­nie­nie. Fakt, że ja lubię fi­zy­kę i wci­skam ją w moje opo­wia­da­nia – choć­by celem po­pu­la­ry­za­cji – może być wręcz od­stra­sza­ją­cy dla czy­tel­ni­ków. Trze­ba mieć dobre wy­czu­cie – i jak na­pi­sał Krar – gdy zbli­żasz się do etapu, że chcesz po­pu­la­ry­zo­wać róż­nicz­ko­wa­nia czy cał­ko­wa­nie, to zna­czy, że na­le­ży prze­stać :D

 

Że była tu Reg (i inni) i próby do­szu­ki­wa­nia wpa­dek ję­zy­ko­wych po Reg dla kogoś o moich że­nu­ją­cych umie­jęt­no­ściach, przy­po­mi­na szu­ka­nie igły w sto­do­le peł­nej siana, od­pusz­czę :)

Może poza jed­nym:

 

– I nie za­mie­rza­łam się z tym po­go­dzić. Przy­wo­ła­łam de­mo­na. Prze­li­czy­łam się ze swoją wie­dzą, z si­ła­mi ma­gicz­ny­mi – nie wiem zresz­tą, z czym do­kład­nie, muszę to do­pie­ro prze­my­śleć i zba­dać – i w jakiś spo­sób prze­jął nade mną kon­tro­lę.

Tro­chę nie po­do­ba­ją mi się te pół­pau­zy w środ­ku. Nieco mylą i de­kon­cen­tru­ją. Za­pi­sał­bym to ina­czej, może tak:

 

– I nie za­mie­rza­łam się z tym po­go­dzić. Przy­wo­ła­łam de­mo­na. Prze­li­czy­łam się ze swoją wie­dzą, z si­ła­mi ma­gicz­ny­mi. Nie wiem zresz­tą, z czym do­kład­nie, muszę to do­pie­ro prze­my­śleć i zba­dać. W jakiś spo­sób prze­jął nade mną kon­tro­lę.

 

 

 

Na­to­miast w ca­ło­ści widzę wiele fa­jow­skich rze­czy – jak choć­by zmyśl­nie ukry­te cy­ta­ty, gór­skie kra­jo­bra­zy, umie­jęt­ność bu­do­wa­nia świa­ta (choć nie­ko­nicz­nie jesz­cze jego do­bre­go przed­sta­wia­nia) i wiele in­nych.

Wy­da­je mi się, że je­steś wiel­ce obie­cu­ją­cy :) Z chę­cią się­gnę po Twoje na­stęp­ne opo­wia­da­nia.

 

Po­zdra­wiam!

Bar­dzo Ci dzię­ku­ję za lek­tu­rę i ko­men­tarz. Rze­czy­wi­ście, na pewne kwe­stie zwró­ci­łem uwagę już po po­przed­nich wpi­sach – re­ak­cja na to opo­wia­da­nie zde­cy­do­wa­nie po­ma­ga mi zro­zu­mieć, że w przy­szło­ści po­wi­nie­nem bar­dziej dy­na­micz­nie wpro­wa­dzać bo­ha­te­rów zda­rzeń, wy­strze­gać się scen nie­po­wią­za­nych z głów­ną osią fa­bu­ły. Przed za­re­je­stro­wa­niem się na tym por­ta­lu pra­wie nie mie­wa­łem stycz­no­ści z in­ny­mi au­to­ra­mi i wszyst­ko to jest dla mnie cenną nauką.

Co do róż­nicz­ko­wa­nia i cał­ko­wa­nia, ja aku­rat wolę, żeby w opo­wia­da­niu było tro­chę so­czy­stych róż­ni­czek, ani­że­li czy­tać o ogłu­sza­ją­cym wy­bu­chu w prze­strze­ni ko­smicz­nej. Cho­dzi mi po gło­wie ja­kieś opo­wia­da­nie z pro­fe­sjo­nal­ną za­war­to­ścią sza­cho­wą, ale muszę się jesz­cze do­brze za­sta­no­wić, jak to opi­sać, żeby za­cie­ka­wić czy­tel­ni­ków, któ­rzy mogli dotąd wcale nie mieć stycz­no­ści z kró­lew­ską grą. A pod wzglę­dem myśl­ni­ków… mam mie­sza­ne uczu­cia, z jed­nej stro­ny rze­czy­wi­ście kładą czy­tel­ność na ło­pat­ki, z dru­giej – to przy­dat­ny znak in­ter­punk­cyj­ny, szko­da by było cał­kiem z niego re­zy­gno­wać w każ­dym dia­lo­gu. Lubię na­to­miast ma­sko­wać cy­ta­ty, to takie mru­gnię­cie okiem do świa­do­me­go czy­tel­ni­ka. Umie­jęt­ność do­bre­go przed­sta­wie­nia świa­ta na pewno będę roz­wi­jał.

Raz jesz­cze dzię­ku­ję za przy­chyl­ny, rze­czo­wy ko­men­tarz i rów­nież po­zdra­wiam!

Ni­czym się nie przej­muj :)

Ja, gdy dawno temu w nie­po­skro­mio­nej am­bi­cji za­czą­łem pisać książ­kę (albo le­piej “książ­kę”), za­czą­łem od opisu go­spo­dar­ki i sto­sun­ków po­li­tycz­nych :P Żeby to cho­ciaż było w jakiś cie­ka­wy i ory­gi­nal­ny spo­sób, ale gdzie tam :P

A o tym, że to nie­faj­nie, do­wie­dzia­łem się może ze 2, 3 mie­sią­ce temu :P

W mojej opi­nii, ow­szem – wy­strze­gaj się scen nie­po­wią­za­nych z głów­ną osią fa­bu­ły, ale wtedy, gdy to jest opo­wia­da­nie.

W książ­kach z kolei – takie coś po­tra­fi faj­nie bu­do­wać świat, po­ka­zać, że on “żyje”, nie tylko kręci się jakiś głów­ny wątek wokół głów­ne­go bo­ha­te­ra. Oczy­wi­ście trze­ba to ważyć od­po­wied­nio i nie prze­giąć, ale nie­ko­niecz­nie trze­ba się sku­piać wy­łącz­nie na głów­nej hi­sto­rii.

 

Aaa, mó­wisz do go­ścia, który w każ­dym sf do­pie­prza się do in­nych o nie­ści­sło­ści fi­zycz­ne, oczy­wi­ste ba­bo­le w tej dzie­dzi­nie, itd :P Też bar­dzo nie lubię, gdy po­jaz­dy po­dró­żu­ją z pręd­ko­ścią świa­tła, albo ktoś przyj­mu­je strzał na klatę z sho­ot­gu­na bez upa­da­nia (i bez wy­ja­śnie­nia :P). Bar­dzo iry­tu­ją mnie takie rze­czy :P

Zmie­rzam jed­nak do tego, że można przed­sta­wić fakty rze­tel­nie, praw­dzi­wie i zgod­nie z wie­dzą (lub sen­sow­nym wie­dzy roz­wi­nię­ciem w przy­szło­ści), ale nie­ko­niecz­nie trze­ba te cał­ko­we ob­li­cze­nia po­ka­zy­wać, aby udo­wod­nić, że to, co wła­śnie po­ka­za­łem jest rze­tel­ne, praw­dzi­we i zgod­ne z wie­dzą :)

 

A co do myśl­ni­ków – zga­dzam się z Tobą. Na myśli mia­łem aku­rat to kon­kret­ne zda­nie, w któ­rym nieco mi to zgrzyt­nę­ło.

Ab­so­lut­nie nie twier­dzę, żeby re­zy­gno­wać z myśl­ni­ków.

 

Pzdr!

Za­po­mniał­bym (nie edy­tu­ję wcze­śniej­sze­go ko­me­ta­rza, gdyż piszę z koma): co do opo­wia­da­nia sza­cho­we­go, myślę, że to nie­zły czas. Po Gam­bi­cie Kró­lo­wej (trze­ci se­rial, jaki w życiu obej­rza­łem w ca­ło­ści i z cie­ka­wo­ścią) ru­szy­la la­wi­na sza­cho­wa :) Ze mnie żaden sza­chi­sta – znam wy­łącz­nie pod­sta­wy – ale wy­da­je mi się, że ten se­rial za­cho­wał nie­zly ba­lans mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścią sza­cho­wą, a opo­wie­ścią. Pzdr!

Istot­nie, to po­dej­ście z roz­po­czę­ciem od za­gad­nień geo­po­li­tycz­nych kie­dyś także wy­da­ło­by mi się na­tu­ral­ne, ale tu­tej­sze śro­do­wi­sko po­ma­ga roz­wiać wszel­kie złu­dze­nia tego ro­dza­ju.

Co do po­strza­łów, ogól­nie sto­su­ję za­sa­dę akcji i re­ak­cji, więc za­kła­dam, że je­że­li z cze­goś można strze­lać bez pod­pór­ki lub sto­ja­ka, to i tra­fio­ny ma szan­sę ustać, oczy­wi­ście w za­leż­no­ści od do­zna­nych ob­ra­żeń, a już na pewno nie po­wi­nien od­fru­nąć do tyłu. Wiele za­le­ży od świa­ta przed­sta­wio­ne­go, już teraz ist­nie­ją sys­te­my re­duk­cji od­rzu­tu, a w przy­pad­ku scien­ce-fic­tion mogą być znacz­nie ulep­szo­ne, ale wów­czas wy­pa­da­ło­by o tym na­po­mknąć. I ogól­niej – wpro­wa­dza­jąc w opo­wia­da­niu coś zgod­ne­go z nauką, ale nie­in­tu­icyj­ne­go, ra­czej na­le­ży to ob­ja­śnić, cho­ciaż nie­ko­niecz­nie z wy­ko­rzy­sta­niem wzo­rów.

W spra­wie sza­chów. Z punk­tu wi­dze­nia sil­ne­go ama­to­ra gry­wa­ją­ce­go z pro­fe­sjo­na­li­sta­mi, Gam­bit Kró­lo­wej jest odro­bi­nę bli­żej ba­jecz­ki niż re­por­ta­żu, ale to i tak naj­lep­sze przed­sta­wie­nie sza­chów w sztu­ce głów­ne­go nurtu od czasu Obro­ny Łu­ży­na Na­bo­ko­va i trud­no by­ło­by mar­twić się tym, że spo­wo­do­wał tak zna­czą­cy wzrost za­in­te­re­so­wa­nia dys­cy­pli­ną. Kiedy znaj­dę wię­cej czasu, praw­do­po­dob­nie coś wy­sma­żę w tym kie­run­ku.

Po­zdra­wiam!

Dłu­ga­śne. Ale czy­ta­ło się przy­jem­nie :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Bar­dzo dzię­ku­ję za wi­zy­tę po tak dłu­gim cza­sie, jest mi na­praw­dę miło i nie­za­prze­czal­nie cie­szę się, że mia­łaś przy­jem­ną lek­tu­rę!

Nowa Fantastyka