W rozjaśnianej światłem gołych żarówek kuchni Stefania krzątała się przy garach. Spod unoszonych parą pokrywek wydobywały się zapachy wigilijnych potraw, a w zasadzie ich wariacji, bowiem w podziemiach kopalni, będącej od wielu lat schronieniem dla rodziny Stefanii oraz niecałych trzech setek pozostałych mieszkańców, nie było możliwości zaopatrzenia się w tradycyjne składniki.
Ponad trzy dekady temu ktoś podjął niewłaściwą decyzję, nacisnął guzik i rozpoczął trzecią wojnę światową. Ostatnią i najkrótszą, bo trwającą zaledwie jeden dzień. Stary świat legł w gruzach a ludzkość doprowadziła do niemal całkowitej zagłady własnego gatunku. Powierzchnia nie nadawała się do ponownego zasiedlenia zarówno z powodu promieniowania, jak i zagrożenia ze strony form życia, które pod wpływem radiacji wyewoluowały z roślin i zwierząt, przystosowując się do nowych warunków. Tylko nieliczni szczęśliwcy znaleźli schronienia pod ziemią, gdzie próbowali żyć, zachowując pozory normalności. Byli reliktami przeszłości, jak szczury gnieżdżącymi się wewnątrz skleconych z drewnianych podpór baraków rozsianych po kopalnianych chodnikach i wyrobiskach.
Stefania podejrzewała, że poza ich czarną oazą przetrwali też inni ludzie. Na Górnym Śląsku wydrążono przecież wiele kopalń, mogących posłużyć za schrony dla ocalałych. W Warszawie istniało metro, pod Wałbrzychem kompleksy bunkrów, a na całym świecie też musiało znajdować się wiele miejsc, gdzie promieniowanie nie sięgnęło. Niestety z jakiegoś powodu żadna forma komunikacji nie działała, więc trudno było zweryfikować te przypuszczenia. Nieliczni śmiałkowie, decydujący się na krótkie wypady na górę nie odchodzili na więcej niż dwa, trzy kilometry od szybów. Ci z kolei, którzy decydowali się na dalsze wycieczki nigdy nie wracali.
Jednak myśli Stefanii krążyły dzisiaj nie wokół tego, co było kiedyś, ale tego, co jest teraz. A był dwudziesty czwarty grudnia. Wigilia. Okazja do wzajemnych życzeń, spędzenia czasu z rodziną, życzliwości i podziękowania Panu Bogu i Świętej Barbarze za ocalenie.
Za plecami gospodyni, przy rozłożonym na tę okazję wigilijnym stole, siedzieli jej bliscy. W tym roku było o jedno nakrycie mniej. Henryk, mąż Stefanii, zmarł przed kilkoma miesiącami po długich zmaganiach z zapaleniem płuc, na które pod ziemią brak było lekarstwa i nawet heroiczna wyprawa najmłodszego z synów w poszukiwaniu medykamentów w którejś ze zrujnowanych aptek nie przyniosła żadnego efektu. Atmosfera nie sprzyjała świętowaniu, ale tradycja jest tradycją, jak powtarzała Stefania, i wigilijna kolacja musiała się odbyć.
– Żeby mi żodyn od stoła nie wstoł – napomniała wigilijnych biesiadników, zabrała tacę i ruszyła w stronę spiżarni. – Wyciongna ino kapry z wyndzaroka i zarozki wracom.
Siedzący od strony kuchni Zefel, najmłodszy z synów Stefanii, nachylił się nad stołem i odezwał półszeptem, kiedy matka zniknęła za drzwiami:
– Dupa, a niy kapry. To w ogóle niy wyglondo jak ryby ze łobrozków, kiere idzie łoboczyć we knigach. Bardzij jak blade glizdy bez łoczu, a muti koże nom to łowić w tyj wasertafli, co je na samym dole gruby i wdupiać co wilijo. Wiycie czamu nikt tego pierziństwa niy je bez rok? Powiem wom czamu: bo to je ciulstwo.
Siedzący po jego lewej Jorguś, średni syn, podrapał się po bandażu owiniętym wokół głowy i równie cicho dodał:
– Mosz recht, Zefel. Jo tyż nie chca tego wdupiać. I jeszcze jest tyn smrodlawy aintopf, kiery muti nazywo zupom grzibowom. Tego pieroństwa tyż sie nie chyca.
– Zawrzijcie się łoba! – Zbeształ młodszych braci Karlik, najstarszy z rodzeństwa, zajmujący miejsce po przeciwnej stronie stołu. Po prawej miał swoją żonę, Annę, a następnie piętnastoletniego syna Alfreda, z kolei po jego lewej było wolne nakrycie, tradycyjnie przeznaczone dla strudzonego wędrowca. – A ty, Jorguś, to się już w ogóle zawrzij, bo muti się narobiła, ciynżko jej w ta wilijo skuli śmierci fatra, a tyś jeszcze poszeł dzisioj na wiyrch i ci jakoś gadzina ucho udupiła. Mosz szczynście, że łepy ci niy urwała, bo byś, ciulu, ino wiyncyj trosk jej przinios.
– Jezderyny, Karlik! Jo chcioł ino jaki sztuczny krisbaum znolyźć w kierymś familoku, co by jom trocha rozweselić. Miołech flinta, myślołech, że w dziyń żodno gadzina oprocz zmutowanych hazoków nie bydzie łaziła po wiyrchu. Myślołech, że sie udo.
– No to sie udało, pociuloku – syknął Karlik. – Ucha ni mosz a krisbaumu tyż żeś niy znoloz.
– Kochanie, daj spokój, są święta – napomniała łagodnie męża Anna, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Ja, recht. Som świynta – poparł szwagierkę Jorguś. – A takigo mutanta toś jeszcze nie widzioł. Zaszeł mie od zadku i chlasnoł bez łeb pazurami, jak bych hałera ni mioł ani maski to bych już niy dychoł. A jak żech się wydupił, to żech łod razu szczelił z giwery i tyn dioboł uciyk. A wielgi był jak chop i na dwoch szłapach lotoł.
– Ja, aha – powątpiewał Karlik. – I jeszcze powiydz, że mioł skrzidła jak szmaterlok i z rzici mu sztyl łod mietły wystowoł.
Od strony spiżarki dobiegł uszu biesiadników metaliczny brzdęk uderzającego o podłogę garnka, a po nim dźwięk turlającej się po ziemi pokrywki.
– Muti sie obaliła? – Zastanowił się głośno Jorguś. – Trza iść łoboczyć czy jej sie nic niy stało.
– Siedź na rzici, bo sie muti zeźli jak cie łoboczy, żeś wstoł z zica! – skarcił brata Karlik.
– Mom nadzieja, że nic jej ni ma… I że o zol z cołym gorkiym dupnyły te fandzolone, cyganione kapry – wyraził nadzieję Zefel.
Karlik miał już dość gadania brata i odwrócił się w jego stronę, kiedy wzrok reszty rodziny nadal spoczywał na wejściu do spiżarki.
– Zefel! – syknął Karlik – Jak się zaroz nie zawrzisz, to jo ci łobiecuja…
W tym momencie najstarszy syn zauważył, że wszyscy zamarli, a ich oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Urwał w pół zdania, odczekał chwilę, ale nadal nikt się nie poruszył. Za to twarze wszystkich członków rodziny pobladły. Karlik powoli obrócił głowę. To, co zobaczył, było najgorszym koszmarem, jaki mógł się w tę wigilię przydarzyć.
W drzwiach spiżarki stał wysoki i szczupły humanoidalny mutant, o ciele pokrytym krótką, brązową szczeciną. Jego wydłużony, wypełniony ostrymi zębami pysk był na końcu intensywnie czerwony, jakby dopiero co unurzany we krwi. Krótkie rogi wieńczyły szpiczastą czaszkę, po której obu stronach błyszczały czarne, świdrujące otoczenie ślepia. Jedną pazurzastą łapą przytrzymywał przy sobie Stefanię, drugą z kolei zaciskał na jej ustach.
– Wybaczcie obcesowość – wychrypiała groteskowo bestia, burząc ciszę i wprawiając biesiadników w jeszcze większe osłupienie. – Jestem strudzonym wędrowcem, a widzę, że macie dla takiego miejsce przy stole.
Mutant rozluźnił uścisk i uwolnił nestorkę. Kobieta chwiejnie odeszła kilka kroków i po omacku wsparła się o blat kredensu.
– Ty… godosz? – sapnęła.
– A czy w wigilię nawet zwierzęta nie mówią ludzkim głosem? Co to ma za znaczenie, czy pochodzę od psa, renifera czy kapibary? Gospodyni. Gość w dom, Bóg w dom, jak powiadają. – Potwór wyszczerzył się w parodii uśmiechu.
Zdezorientowana Stefania nie wiedziała jak zareagować, a reszta rodziny wyglądała, jakby czas się dla nich zatrzymał, zatopionych w bursztynie jednej chwili. Powiedziała więc pierwsze, co przyszło jej do głowy:
– Tradycjo koże ugościć, a tradycjo rzecz świynto.
Mutant wyszczerzył się jeszcze bardziej i przeczłapał do wolnego miejsca obok Karlika. Czas ruszył dla reszty biesiadników. Ponaglony skinieniem matki, najstarszy syn nerwowo przesunął się w stronę żony, robiąc potworowi miejsce. Dopiero teraz wszyscy zauważyli, że istota ma dodatkową parę skarlałych rąk, a w jednej z łap trzyma brązowy tobołek. Bestia usiadła, sięgnęła do wnętrza worka i wydobyła z niego cylindryczny pojemnik oraz chochlę. Położyła puszkę na stole.
– Przyniosłem coś. Barszcz. Z uszkami. – Potwór otwarł pokrywkę naczynia pełnego szkarłatnej cieczy, która z burakami na pewno nie miała niczego wspólnego, po czym zamieszał w niej chochlą. Na wierzch wypłynęły brązowe, pomarszczone uszy zmutowanych królików, na jakie zdarzało się polować ocaleńcom. – Świeże. Z dzisiaj. Ktoś będzie chciał?
Potwór jeszcze raz zamieszał chochlą i wśród króliczych uszu mignęło jedno ludzkie. Bestia spojrzała badawczo na współbiesiadników, zatrzymując wzrok na Jorgusiu. Środkowy syn Stefanii mimowolnie przyłożył dłoń do zabandażowanej głowy.
– Jo… jo… wola zupa łod muti – wyjąkał słabo Jorguś. – Grzibowo.
Reszta skwapliwie pokiwała głowami, zgadzając się z jego wyborem. Mutant wzruszył ramionami i nalał sobie szczodrze makabrycznego barszczyku. Stefania przyniosła w tym czasie wigilijną grzybową i napełniła zupą pozostałe talerze. Usiadła i zatopiła łyżkę w parującej brei, dając sygnał reszcie rodziny, że również mogą zacząć jeść.
Atmosfera była gęsta jak grzybowa Stefanii, jednak potwór zdawał się tego nie dostrzegać i zachowywał się podczas wigilii dość swobodnie. A bardzo dziwna to była wieczerza, bo wypełniona dźwiękami obijających się o talerze sztućców, z trudem utrzymywanych w drżących dłoniach. Zawartość łyżek rzadko docierała do ust, rozchlapywana po drodze na biały obrus i odświętne ubrania, zaś mlaski oraz chlipanie mutanta, wlewającego małymi porcjami zupę do szerokiej paszczy, skutecznie odbierały wszystkim apetyt.
Bestia skończyła pierwsza, jednak widząc opieszałość gospodarzy nalała do swojego talerza drugą porcję. Zanurzyła w niej łyżkę i już miała ją unieść, kiedy coś sobie przypomniała.
– Opłatek – warknęła.
– Opłatek? – zapytała Stefania, a reszty rodziny znów zamarła.
– Przed wieczerzą trzeba połamać się opłatkiem – wyjaśniła bestia chrapliwie.
– Ja. Zapomnielimy… Ale zjydzcie już ta zupa do końca, a jo wezna, prziniesa oblaty.
Wstała, upewniła się, że potwór zajął się na powrót konsumpcją i wymownie przesunęła wzrokiem po synach – najpierw po siedzącym obok gościa Karliku, następnie po zajmujących miejsca po jej lewej Jorgusiu oraz Zeflu. Podeszła do blatu i wzięła z niego talerzyk z opłatkami, drugą ręką zgarniając duży, ciężki wałek do ciasta.
– Oblaty. To som po ślonsku opłatki. Trza sie połomać oblatym. – Postawiła talerzyk obok Jorgusia. – Weźcie se po jednym oblacie, tera sie nimi połomiymy. Gość niech weźnie piyrwszy, jak tradycjo koże.
Potwór odłożył sztućce i przechylił się przez stół, sięgając do talerzyka.
Następnie wydarzenia potoczyły się już bardzo szybko.
Kiedy bestia złapała pomiędzy szpony opłatek, Stefania zamachnęła się wałkiem i uderzyła nim z całej siły w przedramię potwora. Staw łokciowy chrupnął, mutant zawył z bólu. Wszyscy trzej bracia w momencie skoczyli na gościa, uczepiając się go oraz tłukąc tym, co było pod ręką.
– Alfryd! Giwera opy! W byfyju!
Karlik krzyknął do syna, a ten od razu poderwał się i podbiegł do stojącego nieopodal kredensu. Z górnej szuflady wydobył stary pistolet, który do niedawna należał jeszcze do dziadka chłopaka. Rzucił go ojcu.
Najstarszy z braci puścił potwora i złapał broń. W tym czasie bestia strząsnęła z siebie Zefla. Tylko Jorguś nie popuszczał – uczepiony łba mutanta, zapamiętale okładał go chochlą. Karlik wycelował, ale bał się postrzelić brata.
Potworowi wreszcie udało się strącić ostatniego mężczyznę, sieknąć go pazurami i odepchnąć. Raniony w głowę Jorguś upadł a wówczas Karlik wykorzystał szansę, pociągając za spust. Rozległ się huk wystrzału, głową bestii szarpnęło. Niespodziewany gość runął naprzód, na stół, do końca niszcząc wigilijną dekorację. Po chwili z jego otworu usznego wylała się struga czarnej, śmierdzącej krwi.
Stefania opadła ciężko na jedno z krzeseł, Karlik opuścił broń, Anna przepchnęła się obok męża i podbiegła do leżącego w kącie, krwawiącego obficie z głowy, lecz wciąż przytomnego Jorgusia.
– Bydzie żył? – zapytał Karlik, słowa kierując do żony, opatrującej głowę rannego.
– Na szczęście potwór nie ciął głęboko. Będzie dobrze. Tylko… bestia oderwała mu drugie ucho – odpowiedziała Anna.
– Teroz to łon se freli na pewno niy znojdzie – rzucił obcesowo Karlik. – A ty, muti, aleś tymu diobłowi prziwaliła nudelkulom, aż chrupło!
– Chcioł sie połomać oblatym, toch go połomała o blat, pierona. – Głos Stefanii brzmiał słabo, ale pewnie.
Strach wraz z adrenaliną powoli schodziły z domowników. Zefel pozbierał się z podłogi i włączył do rozmowy:
– Słyszeliście jak łon mówił? – Ostatnie słowo wypowiedział ze słyszalną pogardą. – Gorol pieroński. Kieryndy łon sam wloz?
– Szybym. Z wyndzaroka wyloz, jak żech kapry wyciongała. Musioł tukej na doł zlyźć i trefił do nos. Trza to zgłosić nadsztygarowi, a na razie zaszperować tyn kumin. A teroz wyniyście stond tego pierona przed dźwiyrza, do chodnika. Nie chca, żeby mi na stole leżoł.
Zefel, Karlik i młody Alfred spróbowali podnieść truchło potwora. Jorguś tylko się temu przypatrywał mętnym wzrokiem, ze zbolałą miną poddając się zabiegom szwagierki, owijającej mu głowę bandażami.
– Ciynżki je, chachor – stęknął Karlik.
– Fater, patrz! – wykrzyknął nagle Alfred. – Łon coś ma tu, o, na karku.
Chłopak rozgarnął szczecinę pokrywająca ciało bestii, odsłaniając mosiężną klamrę. Odpiął ją i ściągnął z szyi potwora coś, co z wyglądu przypominało obrożę. Przyjrzał się dokładniej przedmiotowi.
– Tukej jest jakoś tabliczka na tym pasku. Chyba mesingowo… Coś jest na nij napisane. Ino zmazano jest. – Alfred chuchnął na zabrudzony metal, po czym energicznie przetarł go rękawem koszuli.
– I co sam je napisane? – zapytał Karlik.
– Fater. Niy uwierzisz…
– Niy fandzol ino godej, wszyscy chcymy wiedzieć – ponaglił bratanka Zefel.
Chłopak jeszcze raz przyjrzał się dokładnie tabliczce, jakby nie dowierzając temu, co przeczytał i w końcu zaspokoił ciekawość reszty rodziny, wypowiadając jedno tylko słowo:
– Rudolf.