- Opowiadanie: Miłosz Bagiński - Kocireich

Kocireich

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kocireich

W Kociraju często się nudziliśmy. Oczywiście z winy Boga. Nie dość, że znikał i przekręcał nazwę na Kocireich, to jeszcze próbował wywabić z nas najcięższe plamy. Jakby nie wiedział, że jesteśmy na granicy między świętością a człowieczeństwem. Lecz kiedy znikał, mieliśmy Raj wyłącznie dla siebie. No, nie licząc tych paru pogubionych duszyczek.

– Zaczekajcie! – wrzasnął Szatan, kiedy tylko wparował do naszego biura. Próbował coś powiedzieć, ale słowa zapodziewały się między oddechami. – Ale się zmachałem, cholera…

Nie bez powodu powitał nas krzykiem. Wiedział, że jego widok zwiejemy możliwie najdalej. Nie ze względu na strach sam w sobie, lecz przez lęk przed pokusą.

– W jakiej sprawie? – zapytał Marek, przetrząsając kieszenie. Akurat doszukiwał się w nich klucza, który pożyczył od świętego Piotra. Swoją drogą, nie wiem czy wiecie, ale niebiański celnik popadał w paranoję. Na przykład ubzdurał sobie, że przodem będzie wpuszczał wyłącznie panie przed dwudziestym siódmym rokiem życia. Zupełny brak obeznania, powtarzał Marek. – Skropliliśmy grzechy – odparł Szatan. W międzyczasie zdążył się uspokoić.

– W jaki sposób? – zapytałem.

– Jak się chce, to wszystko można.

– I przyszedłeś prosić o pomoc?

– Tak – spojrzał na Marka – właśnie tego chcę. Dlaczego pan nic nie mówi?

Marek odłożył portfel i z ukosa wbił wzrok w Szatana. Odniosłem wrażenie, że obu panów coś odrzucało.

– Chciałeś zaatakować Boga, radź sobie z konsekwencjami – podsumowałem i zabrałem się za porządkowanie rzeczy w walizce. Choć nie musiałem, przetrząsnąłem każdą kieszonkę, byle tylko dać Szatanowi do zrozumienia, że powinien odejść.

– A wasze owieczki? Potopią się całymi stadami, tam, na dole…

Po chwili zastanowienia nad tym czy lepiej mi w niebieskim, czy zielony, odrzuciłem:

– Nie pierwsi i nie ostatni. Coś chyba o tym wiesz – lekko skinąłem w stronę drzwi. Miałem nadzieję, że wreszcie odpuści.

– Dajcie spokój, przecież zachwiałem barierę.

– Trudno – skwitowałem i ruszyłem do wyjścia. Wtedy na ramieniu poczułem czyjąś dłoń. – Marek?

– Ano. Chcę ci coś powiedzieć, póki nie widzi. Pomóżmy mu, wspólnymi siłami na pewno się uda.

– Pomóc Szatanowi? Żartujesz? – zrobiłem kolejny krok. – Prędzej sprzedam się na pchlim targu.

– Wielu nie zasłużyło…

To „wielu" chwyciło mnie za serce. – Myślisz, że kiedyś docenią nasze starania?

Wzruszył ramionami. – Większość: raczej nie. Pojedyncze jednostki, na pewno.

Przygryzłem wargi. – Sam nie wiem, Szatan to Szatan.

– Ale przyszedł z dobrej woli – uprzedził. – Dziwne, chociaż… jakieś takie znajome.

Wychyliłem się zza rogu i rzuciłem okiem na gościa. Nadal stał w biurze, wyprostowany, z prawym łapskiem na blacie mojego czereśniowego stolika.

– Niech wam będzie – przytaknąłem. – Postawię jednak warunek.

– Jaki?

– Chcą błogosławionego straceńca, niech go mają. Zejdź do nich i wybierz najtańszą dziewczynę.

Po tych słowach długo się nie pojawiał. Ot, tak dokądś się ulotnił. Wiedziałem, że lada chwila wróci, więc przeszedłem do Sali Rozmów, skąd mogłem swobodnie obserwować poczynania Szatana. Wówczas uświadomiłem sobie, że w ogóle się nie poruszył. Jak sparaliżowany, pomyślałem.

 

***

 

Nie minął miesiąc, kiedy wszystko wróciło do normy. Chciałem spojrzeć na to z radością, lecz zdawałem miałem wrażenie, że coś poszło nie tak.

W większości ulic, zgodnie z umową z Szatanem, rozwiesiliśmy plakaty wyborcze Jezusa. A tam, dokąd nie miały prawa trafić, posłaliśmy dziewczynę. Oczywiście tę przyprowadzoną przez Marka. Z nieskrywanym zaskoczeniem uświadomiłem sobie, że przemieniła się w kogoś nam bliższego – łaziliśmy za nią krok w krok, pytaliśmy, komplementowaliśmy, wspieraliśmy.

– Co w czyśćcu? – spytałem i usłyszałem tylko: – Wchodzimy na giełdę.

Błogosławieni z czyśćca, rzekłem w duchu. Po chwili ktoś za moimi plecami dodał: – I niech wam chwała! A ja skrzywiłem się tylko.

Koniec

Komentarze

Pierwszy akapit - niezły, niezły, oprócz tych "paru duszyczek", co się "tłoczyły" - skoro było ich parę, to czemu się tłoczyły?

Ale potem było gorzej, wyrażenia przekombinowane i tak naprawdę nie do końca wiadomo, o co Ci chodzi - dwa razy musiałem naprawdę głowić się, o co chodzi (zwłaszcza z tymi asfaltówkami i plastikowymi kobietami). Nie wiadomo też, kim jest główny bohater, a to nie jest tekst tego typu, że można by pozostawić go bezimiennym. Nie zrozumiałem fragmentu o dziewczynie na samym końcu - może na ignoranta wyjdę, może to jakaś aluzja polityczna była (kompletnie nie w temacie jestem), ale jakbym nie łamał głowy - nic mi do niej nie przychodzi. Puenta jakoś nie zaskakuje (chyba, że to wina tego, że może jakiejś analogii nie dostrzegłem). Oceny nie wystawiam.

Może niech wypowie się osoba, która dała piątkę?;p

Cześć. Dzięki za uwagę, Ajwenhoł!

A mnie o piąteczkę nie oskarżaj ;D Nie mam takiej rangi, żeby móc wystawiać oceny.

Miłego!

Przegryzłem wargi. - to musiało boleć. Przy czymś takim warto wspomnieć o smaku krwi. Chyba, że tylko przygryzł.

A tak? Cóż, zgadzam się z Ajwenhołem (tym razem dobrze odmieniałam ;) ). Początek dobry a potem... coś się psuje. Jakoś, dla mnie, chaotycznie.

Plus zapis dialogów.


Mimo wymienionych wyżej błędów nie jest tak najgorzej. Ostatecznie jest dość humorystycznie i sama forma nie męczy strasznie, gdyż opowiadanie nie jest długie.
Ode mnie 3. Pozdrawiam serdecznie.

Oczywiście, miało być "przygryzłem", nie "przegryzłem". ;) Już poprawiłem.
Dzięki, że poświęciliście chwilę.
Wprowadziłem parę istotnych zmian, szczerze mówiąc trochę odchudziłem tekst. Mam nadzieję, że wyszło mu to lepsze. Moim zdaniem, tak.

Również moim zdaniem opisana historia została przedstawiona zbyt chaotycznie. Wydaje mi się, że zbyt dużo pomysłów i aluzji umieściłeś w tekście, przez co stracił zupełnie czytelność.

Cześć,

dziękuję wszystkim za poświęcony czas. Jak wspomniałem, wprowadziłem parę zmian, które, przynajmniej moim skromnym zdaniem, pomogły.
Quentin Tarantino wychwalił gdzieś kiedyś niedopowiedzenie. Jego zdaniem, podobnie jak i moim, jest to zagrywka skuteczna, bo tekst, choć nie wiem jak źle by się kojarzył, intryguje. Mam nadzieję, że ten zapamiętaliście dość dobrze.
Nie chciałem też pisać tekstu, którego czytanie miałoby posłużyć za czystą rozrywkę. Jeżeli chcemy się odprężyć, kupmy którąś z powieści Nory Roberts albo Daniel Steele. ;)
Chciałem ukazać Boga w podwójnej personifikacji - jako narratora i jako Marka. Ten pierwszy jest frustratem, drugi wciąż wierzy, że ludzi należy kierować na właściwą ścieżkę. W międzyczasie przybywa szatan, by poprosić o pomoc. Symbolizuje przelanie się szali goryczy (skoro sam diabeł przybywa z dobrej woli...)

Po pierwszym akapicie byłem pewien, że narrator jest kotem. Możliwe, że tytuł miał z tym coś wspólnego.

He he, burnett & cooper (o mały włos nie napisałem "brunet & cooper"). Dzięki za przeczytanie pierwszego akapitu. ;)
Cholera, pokazała się moja ingorancja, może uda mi się wybronić - Daniel STEEL, nie STEELE. Ani tym bardziej Stihl. ;D

Nowa Fantastyka