
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Miałam wtedy pięć lat. Późnym, zimowym wieczorem grzałam się przy piecu, a matka w świetle świec zajmowała się szydełkiem. Nagle przez okno wpadł kamień. Gromada ludzi z pochodniami, uzbrojonych w widły i szable wyważyła drzwi. Chcieli matkę… Wywlekli ją na zewnątrz roztrącając stołki. Jakiś starszy mężczyzna z brodą popatrzył na mnie z ukosa i wyszedł. Ze strachu nie mogłam się ruszyć.
Śnieg wpadał do izby przelatując przez zniszczony ganek. Po jakimś czasie zebrałam się na odwagę i wyszłam na plac, gdzie w lecie baby zbierały się by sprzedawać to, czego której zbywało. Wybudowano tam podwyższenie i stos, do którego przywiązali mamę. Widziałam, że od razu mnie spostrzegła i łzy stanęły jej w oczach.
– Czy przyznajesz się, że rzuciłaś urok na syna wójta? – pytali.
– Wiemy że warzysz zioła, czy to nie czary? – pytali znów.
– Spłoniesz dziwko! – ktoś krzyknął.
Matka jednak nie odpowiadała, lecz ciągle wpatrywała się we mnie z litością.
Wiem, że się bałam i chciałam jakoś ją bronić, jednak… czułam że nie mam siły. W końcu, bez procesu, samosądem podłożono ogień pod stos. Nim sięgnął on stóp matki jakaś futrzana istota zamknęła mi usta i przysłoniła oczy. Siłą odciągała mnie z dala od tłumu mimo, iż się wyrywałam.
Słyszałam, że dyszało. Biegło, trzymając mnie w łapach i ciągle zatykając mi usta bym nie krzyczała. Na krawędzi śródleśnej polany, gdzie księżyc grudniowy lekko oświecał ścianę drzew, przystanęło i położyło mnie pod jednym z nich. Wtedy zobaczyłam, że był to stwór podobny do wilka, jednak dużo większy i poruszający się na dwóch tylnich łapach. Na szyi miał srebrną obrożę, która wydawała się świecić w świetle księżyca. Stwór odwrócił się i spoczął rozglądając się czujnie.
Siedziałam skulona nie dłużej niż minutę, gdy na polanę przyleciała ponad drzewami postać z długimi rozwianymi włosami. Po chwili rozpoznałam w niej matkę.
„Więc nic jej się nie stało!" – Podbiegłam tak szybko, ile tylko miałam sił, by przytulić się do jej nogi. Wtedy miałam poczuć to ciepło ostatni raz. Matka wzięła mnie na rękę, drugą zaś głaskała stwora i mówiła do niego kilkakrotnie:
– Dobrze się spisałeś Andrzeju – na co stwór kiwał głową i pomrukiwał.
Wydawało mi się, że gdy matczyna dłoń, zbliżała się do jego srebrnej obręczy, ta świeciła jeszcze mocniej, gdy zaś oddalała – bladła.
Wtedy matka powiedziała mi tak:
– Zapamiętaj córko trzy rzeczy: kiedy spadasz i nie masz czego się chwycić – pomyśl, że płyniesz; kiedy ogarnie cię woda, pomyśl że jest ona powietrzem; kiedy zaś dosięgnie cię ogień, znajdź inny w swoim sercu: tak potężny, by każdy inny przy nim bladł. A teraz żegnaj córko. – I powierzając mnie opiece Andrzeja wzbiła się w powietrze i odleciała.
Minęło dwanaście lat od tamtego wydarzenia i mimo, że codziennie wyglądałam matki, nigdy więcej jej nie ujrzałam. Dorastałam w zamku, gdzie zabrał mnie Andrzej. Była to jedna z tych posiadłości królewskich, które służyły do przechowywania znudzonych królowi żon.
Od królowej Barbary dowiedziałam się dużo o prowadzonej przez niego polityce: podobno starał się być sprawiedliwy, ale tak naprawdę mało obchodzili go poddani. Ciągle rozglądał się za coraz to nowszą nałożnicą. W królestwie nie tolerowano magii, a wszelkiego rodzaju bestie i stwory starano się od razu zgładzić. Powiedziano mi również, że poza granicami królestwa istnieją całe gildie, do których należą tylko ludzie posługujący się czarami i są całkowicie legalne, a nawet cenione, oraz że moja matka prawdopodobnie jest teraz w jednej z nich. Tak, wielmożna Barbara znała moją matkę, dlatego też zgodziła się przyjąć mnie na dwór. Mówiła coś o dumie rodu magicznego spoglądając na mnie z ciekawością, czego wtedy jeszcze nie rozumiałam.
A Andrzej nie był tak do końca potworem, ponieważ potrafił przyjmować postać ludzką kiedy tylko zechciał. Właściwie był całkiem przyjemnym towarzyszem. Miał może czterdzieści lat i opowiedział mi, że bransoletę którą ma na szyi, a której nigdy nie zdejmuje, otrzymał właśnie od mojej matki, by chroniła go przed zezwierzęceniem. Likantropy bowiem – takie jak on, przebywające zbyt długo pod postacią półzwierzęcą, mogą stracić rozum. Jego to wielmożna Barbara również tolerowała na swoim dworze.
Ach tak. Wyglądało na to, że moja mama rzeczywiście była czarownicą, chociaż pierwszy dzień w którym widziałam wokół niej jakieś niesamowite zjawiska, był tym ostatnim w którym mogłam ją zobaczyć.
I on, piękny Konrad. Wszystkie służki i panie dworu kochały się w nim po kryjomu. Jego zaś zdawało się to nie interesować. Grywał z Andrzejem w szachy, czytał książki i zdobywał wiedzę od mnichów. Podobno próbował kiedyś romansować z jedną czy drugą, ale całkiem zniesmaczony wrócił do swoich książek.
Pewnego dnia grzejąc się w słońcu siedziałyśmy z dziewczętami na kamiennej ławie przed lazurową fontanną i rozprawiałyśmy o wszystkim. Właśnie on zapytał mnie czy nie zechciałabym się z nim przespacerować po ogrodach. Mimo iż bardzo chciałam, zastanawiałam się czy nie będę kolejną do której się szybko zniechęci. Zgodziłam się jednak szybko, a czułam jak krew uderza do głowy i policzki mi czerwienieją. Spuściłam więc wzrok i słysząc szepty i chichoty dziewczyn, oddaliliśmy się z Konradem krokiem spacerowym.
Pytał o moją historię, choć znał ją dobrze. Był bardzo ciekawy świata. Rzadko miał okazję wyjechać poza granice królestwa by zobaczyć coś innego niż pola, klasztory i zamki. Przyznał mi, że nigdy nie rozmawiał w cztery oczy z człowiekiem ze wsi.
– Ależ ja jestem wieśniaczką – zauważyłam.
– Panienko, jeśli ty jesteś wieśniaczką, to ja jestem błotem na czubku twego trzewika – zażartował i od razu poczułam się raźniej. To co mówił było oczywistą głupotą, gdyż płynęła w nim krew książęca. Poczułam jednak wtedy, że pewna bariera między nami właśnie się przełamała. Zabierał mnie więc na spacery. Najpierw okazyjnie, nie częściej niż raz w tygodniu, starając się jednocześnie więcej rozmawiać z wszystkimi dziewczętami. Później częściej, gdy tylko była pogoda i tylko ze mną. I było tak aż do pewnego incydentu…
Eluś była moją najlepszą przyjaciółką. Miałyśmy komnaty tuż obok siebie, często przesiadywałyśmy u siebie w pokojach, nie raz całą noc, czytając bardziej lub mniej przyzwoite książki i zwoje, obgadując wszystkich, oraz plotkując. To właśnie ona pierwsza zwróciła moją uwagę na Konrada. Gdy tylko dowiedziała się, że któraś uświadczyła jego pocałunków, natychmiast szła do mnie i wyklinała ją od najgorszych. Miała brzydki zwyczaj tłuczenia luster w gniewie. Była piękną brunetką i często wspominałam Konradowi o tym, że mam wspaniałą przyjaciółkę, o co też ona mnie usilnie prosiła. On jednak jakby ignorował te słowa i wciąż spacerował tylko ze mną.
Nauczył mnie jak grać w szachy oraz pokazał wiele niesamowitych ksiąg i zwojów, a także zachwycał się tym jak tańczę – (balet był on bowiem w królestwie nową rozrywką, sprowadzoną ze wschodu i „ucywilizowaną" niejako.)
Pewnego razu zabrał mnie na spacer, gdy pora była chłodna, ponieważ zbliżała się już zima. Chwyciłam go wtedy pierwszy raz mocno pod rękę; To był pierwszy raz, gdy go tak dotknęłam. Nie miałam żadnego pojęcia, że ktoś przygląda nam się i w swej zawiści szykuje coś złego.
Kiedy tylko wróciłam do komnaty, Eluś przybiegła do mnie krzycząc:
– Zobacz, zobacz. – I wychyliła się mocno przez otwarte okno. Podbiegłam i nie domyślając się niczego wyjrzałam również. Ponieważ byłam już dużą częścią po tamtej stronie muru, moja najlepsza przyjaciółka chwyciła mnie za nogi i wypchnęła.
Czułam jak spadam. Przed oczami stanęło mi to jak spędziłam życie. Stanęli bliscy: Andrzej, wielmożna Barbara, Konrad, mama… I to ostatnie wspomnienie przejaśniło mój umysł. Czułam że już nie spadam, czułam jakbym płynęła bardzo szybko w dół, czułam że mogę zawrócić. I rzeczywiście, nie wymagało to ruchu rąk, ani pracy nóg. Zatrzymałam się w powietrzu i spojrzałam w górę. Uniosłam się na wysokość okna, w którym stała pobladła Elżbieta. Szybko uciekła do swojej komnaty zanim zdążyłam z powrotem stanąć na kamiennej posadzce.
Domyśliłam się wszystkiego. Byłam gotowa jej wybaczyć, wyjaśniając że między mną a Konradem nic nie zaszło. Gdyby tylko żałowała…
Zamiast tego, usiadła kolejnego dnia przy obiedzie po drugiej stronie stołu i patrzyłam jak rozmawia o czymś z pozostałymi dziewczętami z resztką strachu w oczach. Próbowałam jeszcze dwukrotnie tego dnia do niej podejść, ale ona mnie unikała. W końcu, gdy wszystkie siedziały przy lazurowej fontannie, któraś z nich mnie zawołała i zaczęły wypytywać:
– Więc jak to między tobą a Konradem jest?
Jedna z nich – Zuzia, pobiegła wtedy szybko do zamku, nie tłumacząc się zbyt obficie. Reszta dziewcząt spojrzała za nią z pogardą i dalej zarzucały mnie pytaniami. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, że właściwie Konrad jest tylko moim przyjacielem, znalazłam się pod wodą, a siedem par rąk wtłaczało mnie w dno fontanny. Poczęłam wierzgać, lecz nie mogłam się uwolnić. Zaczęłam dławić się wodą i wtedy przypomniałam sobie drugą rzecz jaką matka nakazała mi zapamiętać: by gdy woda mnie otoczy, pomyśleć, że jest powietrzem. Z początku próbowałam więc ją wciągać jak powietrze do płuc, lecz tylko krztusiłam się nią. W końcu przestałam próbować oddychać i… poczułam, że moje płuca poruszają się regularnie. Teraz tylko te ręce. Przestałam wierzgać, by wyglądać na martwą, po czym po chwili mnie puściły.
Kiedy tylko wyszły z fontanny, a ja podniosłam się wreszcie, z zamku wybiegła wielmożna Barbara z Zuzią. Biedna dziewczyna tak bardzo czuła się winna za wszystkie swoje towarzyszki, że postanowiła zapobiec temu co planowały.
Dziewczęta stanęły jak wryte, nie spodziewały się bowiem, że zostaną przyłapane na gorącym uczynku. Kiedy jednak Królowa stanęła przed nimi, odetchnęła widząc jak wychodzę cała z fontanny, a jedyną rzecz jaka mi przeszkadzała było przeszywające zimno.
Inna była reakcja dziewcząt: dwie zemdlały, trzecia (piękna szatynka nawiasem mówiąc) natychmiast posiwiała, natomiast Elżbieta klęła na mnie i krzyczała, że jestem wiedźmą i powinni mnie spalić. Wielmożna Barbara skarciła ją uderzeniem w twarz i kazała zamknąć wszystkie do komnaty na tydzień, by w tym czasie mogła zastanowić się, co z nimi zrobić.
Nauczyło mnie to, że takie przyjaźnie są bardzo mało warte, jeśli są warte cokolwiek.
O wszystkim powiedziałam Konradowi. Mieliśmy wtedy mnóstwo czasu tylko dla siebie. Zaraz po tym wydarzeniu złożył pierwszy pocałunek na moich ustach. Wielmożna Barbara wyraziła swoją aprobatę i postanowiła, że będziemy małżeństwem, co oboje przyjęliśmy z radością. Mieliśmy cały miesiąc na rozmowę i przebywanie ze sobą. Ciotka Barbara – bo tak nakazała wtedy się do niej odnosić, przymykała oko na to, że to wbrew zwyczajowi.
Pewnego dnia Konrad zechciał poprosić mnie bym pokazała mu, jak latam. Pomimo moich tłumaczeń, że zrobiłam to tylko raz, nalegał, więc zgodziłam się spróbować. Ku mojemu zaskoczeniu było bardzo łatwo, a on zachwycony prosił bym podniosła go ze sobą. Jednak wydawał mi się tak bardzo ciężki, że nie dałam rady.
– Więc oboje musimy mieć w sobie tą magię, aby się unosić. – Wydedukował.
Nie prosił mnie o to więcej, więc myślałam, że już go to nie nurtuje. Po jakimś czasie jednak, przyniósł do mej komnaty zakazaną w królestwie Księgę Magii Powietrza, którą wygrzebał gdzieś ze starych bibliotek i prosił mnie bym przeczytała ustępy o locie i lewitacji. Niewiele zrozumiałam z tego, co tam było napisane, jednak on wydawał się rozumieć. Powiedziałam mu wtedy o tym, w jaki sposób matka nauczyła mnie tego.
– Widocznie nie mam talentu do powietrza. Twoja matka jest wysokiego rodu magiem, więc prawdopodobnie i ty masz talent do każdej magii. A gdybyśmy tak spróbowali z wodą? – Nalegał
Konrad znalazł również Księgę Magii Wody i pierwszą rzeczą jaką chciał bym mu pokazała zaraz po weselu było to, w jaki sposób potrafię oddychać pod wodą.
– Chciałbym, żeby była choć jedna taka nadzwyczajna rzecz, którą moglibyśmy przeżywać razem. – Argumentował.
Gdy nadszedł ten dzień, po wielkiej uczcie i tańcach, prosiliśmy służące o przygotowanie ciepłej, lecz nie gorącej kąpieli dla nas dwojga. Konrad obnażył swoje piękne ciało i wsunął się do wielkiej bali, po czym spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby mówił: „Na co czekasz kochana?" Z uśmiechem więc, choć nie mówię, że przyszło to łatwo – udało mi się wstrzymać oddech pod wodą i pozwolić płucom oddychać samym. Bardzo mnie ucieszyło, że Konrad po wcześniejszym przeczytaniu ustępu o oddychaniu pod wodą, po zanurzeniu od razu poczuł że nie potrzebuje oddechu. Rzuciliśmy się wtedy na siebie niczym zwierzęta, by dopełnić miłosnego aktu rozlewając większość wody z wanny, w której leżeliśmy na posadzkę.
I od tamtego czasu było między nami dobrze, ale nie dłużej niż przez kolejny miesiąc. Konrad począł doszukiwać się zaklęć, których mogłabym go nauczyć, bo sam mimo wielkiego talentu do uczenia się teorii, w praktyce nie czuł magii i nie mógł dowolnie jej wykorzystywać. Próbował na własną rękę uczyć się różnych zaklęć, lecz nic mu nie wychodziło.
W swojej chęci posiadania mocy, postanowił, że zacznie nabywać wiedzę od kogoś, kto może mu ją przekazać. Czułam się zdradzona. Wiedziałam już wtedy, że pokochał moją magię, nie mnie. Wyjechał wkrótce i mimo mojego życzenia podróży z nim, zaznaczył dobitnie, że nie chce mnie ze sobą.
Długo płakałam tej nocy i każdej kolejnej.
Zawitał wkrótce i król do naszego zamku. Ciotka Barbara włożyła najlepsze perły i użyła najznamienitszych perfum, jakby chciała wzbudzić zazdrość w mężu, przy czym klęła na niego i wyzywała przy służkach od bydła.
I ja chciałam wyglądać dobrze a że służące mnie bardzo lubiły i były przy mnie, po tym jak Konrad mnie opuścił, pomogły mi się ubrać.
Przy kolacji król, gryząc wielki udziec, powiedział tak do Ciotki Barbary:
– Słyszeliśmy żono moja, że chowacie tu wiedźmę.
– Nic o tym nie wiem. – Odpowiedziała chłodno.
– Że to żona mojego bratanka Konrada, którego była zaklęła by wyjechał i by mogła sobie igrać z młodzieńcami.
– Konrad sam ją opuścił. – Wycisnęła przez zaciśnięte zęby.
Wtem do sali weszli żołnierze króla przynosząc zakazane księgi, które Konrad trzymał w naszej wspólnej komnacie.
– Księga Magii – literował król – Wydaje mi się, że zakazane jest od czasów mojego dziada posiadanie takich przedmiotów.
Cioteczka milczała. Wiedziała, że od jakiegoś czasu spotyka mnie niesprawiedliwość, jednak nie wiedziała jak zaradzić na tą sytuację.
– I to znaleźliście… – dopytał – gdzie?
Żołnierz wskazał palcem na mnie:
– W komnacie pani.
Król ugryzł udziec, pomyślał chwilę, przeżuł, połknął i rzekł krótko:
– Spalić.
Nie wiem od kogo wyszła ta wiadomość. Pewnie od którejś z moich dawnych przyjaciółek, które to, po chłoście i z zakazem nie wyjawiania żadnego z tych niecodziennych zdarzeń, których byłam centrum – pod groźbą śmierci, wysłane były do odległego zamku, w którym mieszkała inna – znudzona królowi żona, w charakterze służących.
Ale król, sam król pofatygował się aż tu, na drugi skraj królestwa, by widzieć to czego dawno nie oglądał – palenia na stosie.
Nie o tym jednak myślałam, będąc przywiązaną do słupa. Przypomniałam sobie bowiem, w jaki sposób patrzyła na mnie moja matka, gdy była w podobnej sytuacji. Przypomniałam sobie, że gdy dosięgnąć miałby mnie ogień, miałam znaleźć w sercu inny żar, tak potężny że każdy inny bladłby przy nim i nie mógł mnie skrzywdzić. Dorosłam. Wiedziałam o czym mówiła matka; mówiła o uczuciu silniejszym od wszelkich płomieni: o miłości. Gdy ogień palił moje stopy, czułam jakbym się roztapiała. Moje młode i już udręczone serce próbowało znaleźć choćby cień tego, czym była miłość. Nie dałam jednak rady, ogień rozchodził się po wszystkich moich członkach.
Pomyślałam wtedy, że mogłabym znaleźć w sobie tak mocną nienawiść; że jest we mnie tyle goryczy, którą mogłabym obrócić na swoją korzyść i zabić wszystkich którzy życzyli mi źle i byli tam na tym placu w godzinie mojej śmierci. Istniała jednak pewna bariera, której nigdy nie przekroczyłam. Nie potrafiłam wyrządzić nikomu krzywdy.
Teraz, jako duch wiem, że króla przeszły ciarki gdy zobaczył w moich oczach… przebaczenie.
Fajne, w paru miejscach brakuje przecinków.
Opowiadanie jest ciekawe i szybko się go czyta, nie ma zbędnego rozwlekania się w miejscach gdzie jest to niepotrzebne, ale w niektórych można by zastosować pełniejszy opis (choć niekoniecznie):]
Fajne, zwięzłe, ciekawe. Parę rzeczy zgrzytnęło mi po drodze, ale nie było jak się na nich zatrzymać i wypisać. :)
Bardzo nierówne. Obok ciekawych fragmentów są takie, które wymagają większego dopracowania. Na samym początku wprowadzasz postać Andrzeja, która potem znika bez wyjaśnienia, gdy skupiasz się na bohaterce i Konradzie. Trochę zgrzyta stylistycznie, np.
Nim sięgnął on stóp matki jakaś futrzana istota zamknęła mi usta i przysłoniła oczy. Siłą odciągała mnie z dala od tłumu mimo, iż się wyrywałam.
Słyszałam, że dyszało.
Najpierw piszesz o istocie w rodzaju żeńskim, a potem w rodzaju nijakim - "dyszało". To trzeba poprawić.
Zdecydowanie poprawy wymaga zdanie:
balet był on bowiem w królestwie nową rozrywką, sprowadzoną ze wschodu i „ucywilizowaną" niejako
Usunąć "on", Wschód powinien być pisany wielką literą (wschodie kraje), a "ucywilizowaną niejako" to już w ogóle nie wiadomo o co chodzi. Balet był dziki, że trzeba go było cywilizować?
Ciotka Barbara - bo tak nakazała wtedy się do niej odnosić - nakazała się do siebie zwracać, nie mówimy "odnoś sie do mnie Barbaro".
I tak dalej, i tak dalej ;) Duzo błędów do zauwazenia przez czytelnika, bo pewnie oko autora nad nimi przeskakuje. Nie do końca pasuje mi basniowa stylistyka, ale zakończenie - super.