
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Oto macie przed sobą kolejną część mojego… dzieła? utworu? wypocin? Mam nadzieję, że wam się spodoba.
Poprzednie części:
Za Wszelką Cenę
Popielec
Część III
-Nadal nie wiem, po co ci drugi miecz – rzucił do mnie Talvir – Z tego co wiem, zwykle jeden wystarczał. Nagła zmiana preferencji? – dodał z odrobiną drwiny w głosie.
Naprawdę nie chciało mi się po raz kolejny tłumaczyć, że przez jakiś czas ćwiczyłem ten styl walki, a po pokazie szermierczym człowieka, który pomógł nam pozabijać bandytów-demony, wolałem przestawić się na walkę oburęczną. Na szczęście od kolejnej pogadanki na ten temat wybawili mnie dwaj niezmordowani strażnicy bramy.
-Cel podróży? – zapytał jeden ze stróżów prawa, ze znudzeniem żując słomkę. Drugi z nich nic nie powiedział, tylko starał się robić groźną minę, przez co przypominał małpę z udarem słonecznym.
-Miasto – odparłem bezczelnie. Rozmówca zmierzył mnie jedynie niechętnym wzrokiem, jednak zamiast rzucić klasycznym „ciekawe, czy tak samo poszczekasz w celi, kurwa twoja mać", spojrzał jedynie na Illinę i Talvira, oczekując od nich wyjaśnień. Przyznam, że trochę zaskoczył mnie jego spokój i brak reakcji na zaczepkę ze strony półelfa. Znaczy mojej.
-Przyjechaliśmy tu w celu zażycia miejskich luksusów, odpoczynku, i być może zarobku – powiedział do strażnika trubadur.
-Dobra – pokiwał głową stróż bramy – Tedy wjeżdżajcie, ale pamiętajcie, że jak burdy będziecie wszczynać, to wylecicie za bramę nim którekolwiek z was mrugnie, jasne? – to ostatnie zdanie skierował chyba do mojej skromnej osoby, uznając mnie najwyraźniej za potencjalny element przestępczy. Co za szkoda.
-Co to, nie postraszyłeś ich swoim szlacheckim pochodzeniem i znajomościami? – spytałem złośliwie barda, który podawał się wszak za brata hrabiego Linnaliora. Jako, że lubił często podkreślać swoje arystokratyczne pochodzenie, postanowiłem teraz odgryźć się za jego zaczepki.
-Nie było takiej potrzeby. Ci ludzie po prostu wykonują sumiennie swoje obowiązki wobec mego brata, więc nie zamierzam im w tym przeszkadzać – odpowiedział mi Talvir, po czym znowu zaczął brzdąkać na instrumencie. Westchnąłem cicho, i zacząłem przyglądać się tutejszym starannie wzniesionym kamieniczkom. To chyba była ta bogatsza część Haralionu, bo nie dało się tu zauważyć ludzi w obdartych strojach, ani rozpadających się domków. I dobrze, bo niespecjalnie za nimi tęskniłem.
-Dokąd idziemy najpierw? – wyrwał mnie z zamyślenia głos Illiny – Wynająć pokoje w karczmie, czy dopytać się o pracę u tutejszych?
-Znam tu dobre miejsce na nocleg – powiedział szybko bard – karczma „Pod Białym Krukiem" . Mają tam dobre piwo, i łóżka, prawie bez wszy. Moglibyśmy się tam najpierw przespacerować. Co wy na to? – dodał z uśmiechem
-Wolałbym najpierw dopytać się o zlecenia – rzuciłem obojętnym tonem – Bo jeszcze ktoś nam je sprzątnie tuż sprzed nosa – moje obawy były w sumie całkiem uzasadnione, gdyż do takich miast często przybywały mniej lub bardziej doświadczone grupki awanturników. Wprawdzie większość z nich kończyła swoje wojaże na cmentarzu, jednak nawet tacy mogli zabrać nam pracę.
-W takim razie chyba najlepiej będzie, jeśli ja i Talvir wynajmiemy pokoje „Pod Białym Krukiem", a ty dopytasz się w tym czasie czy mają dla nas robotę, i potem do nas dołączysz – powiedziała Illina z lekkim uśmiechem. Był to szczery uśmiech, z rodzaju tych, które widuję naprawdę rzadko. Od razu zrobiło mi się tak jakoś cieplej na duchu.
-Jasne, czemu nie – powiedziałem, wzruszając ramionami – Zamówcie tylko coś do picia na mój powrót, najlepiej zimne piwo – wyszczerzyłem się, kończąc zdanie, po czym wysłuchałem jeszcze w miarę dokładnych instrukcji barda, opisujących drogę do karczmy. Kiedy już dowiedziałem się od niego wszystkich interesujących mnie rzeczy, odwróciłem się i ruszyłem w miasto, zostawiając resztę spraw tamtej dwójce.
***
Samotna wędrówka. Kroczenie bez towarzystwa po krętych alejkach. Posmak normalności, można powiedzieć. Mimo, iż przywiązałem się chyba do tamtej dwójki, cieszyła mnie ta chwilowa swoboda. Miałem swoje miecze, i odpowiadałem tylko za siebie. Cudowne uczucie, po miesiącach zwracania uwagi na innych.
Budynek rady miejskiej znalazłem stosunkowo łatwo, w razie potrzeby przepytując tutejszych, którzy wydawali się tolerancyjni wobec mojej rasy. Cóż, Haralion był miastem portowym, więc kręciło się tu sporo różnych ludzi, i nie tylko ludzi zresztą. Co jakiś czas widziałem spiczastouchego elfa, albo kołyszącego swoją długą brodą krasnoluda, co było ewenementem w dzisiejszych czasach.
W końcu wszedłem do poszukiwanego przeze mnie budynku, i kierując się instrukcjami napotkanych tam ludzi, trafiłem do sporego pokoiku, w którym urzędował człowiek odpowiadający za straż miejską i najmowanie ludzi do zadań wykraczających poza kompetencje jego podopiecznych. Zapukałem do drzwi, a kiedy dobiegło mnie głośne „zapraszam", wszedłem pewnym krokiem do środka. Nawet nie kazali mi zostawić broni przy wejściu, co było dość zastanawiające. Albo tutejsza władza jest tak pewna swego, albo tak krótkowzroczna. Chyba, że w grę wchodziły jeszcze inne, nieznane mi powody.
Gabinet „kapitana straży", że tak nazwę od biedy tego człowieka, był urządzony skromnie i bez przepychu. Ot, tylko kilka podstawowych rzeczy. Sam urzędnik wyglądał na zawodowego rębajłę, szeroki w barach jak szafa, z wielkim brodziskiem na wielkiej, kwadratowej twarzy. Typowy zbójca z bajki dla dzieci, tylko szabli mu brakowało.
-Witam pana w budynku rady miasta. Proszę usiąść – powiedział zaskakująco uprzejmie „rozbójnik" – W czym mogę być pomocny?
-Szukam pracy – odparłem machinalnie, zajmując krzesło wskazane przez rozmówcę – a konkretnie ja i dwójka moich towarzyszy. Zajmujemy się tępieniem przejawów szkodliwej magii, czarnoksięskich bestii, rozpraszaniem klątw, łapaniem poszukiwanych morderców i tak dalej. Macie może dla nas jakieś zlecenie, lub wiecie, kto może mieć?
-Jak wasze miano? – spytał, drapiąc się po brodzie – Pytam, bo może o was słyszałem, a poza tym muszę coś wpisać w aktach.
-Alarien – odpowiedziałem obojętnie – Mogliście o mnie słyszeć, byłem dość znany na północ stąd.
Człowiek pokiwał tylko głową i zanotował moje imię w księdze. Ciekawe, po co im to. Kolekcjonują te wpisy, czy co? No, w sumie to chyba nieważne, grunt to dostać jakieś zlecenie.
-Niestety, nie mam dla was żadnej pracy…– urzędnik wykrzywił się w czymś, co zapewne miało być wyrazem smutku.
-A więc nic tu po mnie – powiedziałem, i wstałem z zamiarem wyjścia. No trudno, fundusze jakby co jeszcze mamy, więc nie jest źle.
-… Jednak mój przyjaciel Gustav Rammos, badacz, potrzebuje ludzi do ochrony w trakcie wyprawy – dokończył niespeszony, taksując mnie wzrokiem – wy patrzycie na człeka bitnego a doświadczonego, więc możecie u niego spróbować. Jego dom jest na ulicy Księżycowej 15, łatwo trafić. Przynajmniej tyle mogę dla was zrobić. Jeno nie zachodźcie do niego teraz, bo dziś on zajęty.
-Dobre i to. Dzięki za pomoc – odparłem, i wyszedłem z budynku. Skoro dzisiaj i tak nic nie załatwię, równie dobrze mogę iść „Pod Białego Kruka". Skierowałem się więc pod adres wskazany przez trubadura.
***
Illina i Talvir, zaraz po moim odejściu trafili do karczmy, której znalezienie nie sprawiało kłopotu, gdyż z budynku dochodziły liczne głosy, a nad wejściem wisiał szyld w kształcie wielkiego kruka.
-To tutaj – powiedział bard – „Pod Białym Krukiem". Centrum spotkań oraz miejsce, gdzie można zażyć prawdziwej miejskiej rozrywki. Nie musisz się przejmować, to miejsce jest bardzo spokojne… – wykład trubadura przerwał nieoczekiwanie głośny wrzask jednego z gości karczmy, który opuścił ją przez okno, rozbijając je głową w akompaniamencie głośnych śmiechów.
-Taak, rzeczywiście, bezpieczne jak cholera – mruknęła Illina, poprawiając pistolety oraz sztylet – ale wiesz co? Chyba jednak na wszelki wypadek się przygotuję do tej wizyty.
Talvir zrobił jedynie nieszczęśliwą minę, jednak po chwili odzyskał już pewność siebie, zaśmiał się głośno i zagrał refren jednej ze znanych, radosnych piosenek. Zaklinaczka zaśmiała się mimo woli.
W środku karczma sprawiała w miarę sympatyczne wrażenie. Było jasno, w kominku wesoło trzaskał ogień, a całość wyglądała na schludną i zadbaną. Kobieta i bard podeszli wspólnie do baru, starając się nie wpaść na któregoś z bardziej wstawionych bywalców.
-Masz tu jakiś pokój dla trójki, karczmarzu? – spytała Illina grubego człowieka stojącego za ladą, jednocześnie odpychając jakiegoś pijaka.
-Ano, mam, panienko – odpowiedział zagadnięty – ale was jest nynie dwoje, a nie troje, tedy może mniejszy pokój wolicie?
-Przyjdzie jeszcze jeden – rzekł tym razem Talvir – Więc weźmiemy ten pokój na jedną noc, a oprócz tego daj trzy razy piwo i coś do jedzenia, dobra? A przy okazji, nie potrzebujesz tu występu, przyjacielu? – spytał pod koniec śpiewak, uśmiechając się szeroko.
Karczmarz podrapał się po głowie, zastanawiając się nad odpowiedzią.
-Może być – rzekł w końcu, nalewając piwo – Ale bacz, że złotem nie zapłacę. Żarcie dostaniecie za darmo, a jak co ci wpadnie do kapelusza, to też twoje. Umowa stoi?
-Niech będzie – odpowiedział swobodnie trubadur, sięgając po lutnię i wypatrując dobrego miejsca do rozpoczęcia występu. Illina wzięła natomiast swój posiłek, po czym usiadła przy jednym ze stolików. W końcu Talvir wybrał sobie miejsce na występ. Przysiadł na zydlu niedaleko kominka, lepiej uchwycił instrument i chrząknął głośno.
-Uwaga, mili państwo! – wykrzyknął właściciel przybytku do gości – Wnet nam tu szanowny pan bard pieśnią pobyt umili! Słuchajcie tedy występu, bo to ta, no, kurtura w domu i zabawa przednia. Jak ktoś chce datkiem mistrza wspomóc, tedy mile widzianym to będzie!
Tłum niespecjalnie przejął się elokwentnymi wyjaśnieniami karczmarza, jednak gwar faktycznie nieco przycichł. Trubadur uderzył w struny, i zaczął pieśń. Illina słuchała, zaciekawiona. Talvir grał smutną, elficką balladę o samotności i nieszczęśliwej miłości. Pieśń opowiadała konkretnie o parze kochanków, Aulliorze i Bertei, rozdzielonych przez czas wojny. Kobieta zasłuchała się, podobnie jak część klientów, choć większość z nich prawdopodobnie i tak nie rozumiała tekstu, zadowalając się piękną muzyką.
Jednak najwyraźniej nie wszystkich interesowała historia elfiej pary, gdyż nagle Illina poczuła na ramieniu czyjąś rękę. Odwróciła się błyskawicznie, kładąc jednocześnie dłoń na rękojeści sztyletu. Stał za nią odziany z czarna mężczyzna, spoglądając na nią przenikliwie. Miał on dziwnie ostre rysy, przywodzące na myśl demona, a jego skóra była niezwykle jasna, wręcz biała. Idealnie czarne włosy opadały mu swobodnie na szyję i wystającą zza pleców rękojeść miecza. Jednak nie to przykuło uwagę Illiny.
Oczy człowieka nie miały białek ani źrenic. Były całkowicie wypełnione szarością, stanowiąc niemal stygmat pustki. Tych oczu nie dało się zapomnieć, więc kobieta pamiętała je doskonale. Pamiętała nocne starcie z demonami, i tajemniczego fechtmistrza, który ich wtedy ocalił, a teraz stał przed nią.
Nieznajomy uśmiechnął się, przez co, paradoksalnie, jego twarz wyglądała jeszcze straszniej, po czym usiadł naprzeciwko zaklinaczki.
To nie może być człowiek – przemknęło przez myśl zdezorientowanej kobiecie.
-Nie musisz się mnie bać – rzekł chrapliwym, nieprzyjemnym głosem – Nie chcę cię skrzywdzić.
-To ty uratowałeś nas w Popielcu– powiedziała Illina, przełamując strach – kim jesteś? I dlaczego nam pomogłeś? Nie, żebym nie była wdzięczna, ale…
-Nie odpowiem ci na te pytania – przerwał chłodno – Przyszedłem, bo chcę cię ostrzec przed popełnieniem błędu. Poważnego błędu.
-Ale o co ci chodzi, panie… – zawahała się – jak mam się właściwie do pana zwracać?
-Możesz na mnie mówić jak chcesz, choćby „wujek Belial" – zaśmiał się chrapliwie – Nie interesuje mnie to teraz. Ważne jest co innego. Słuchaj uważnie, bo mam dwie rady. Po pierwsze, chodzi o tego półelfa, Alariena. Odpuść go sobie. Niech powróci do poprzedniego życia, z dala od innych, i to jak najszybciej.
-Dlaczego? -spytała kobieta z nutką irytacji – Skąd o tym wiesz? I co cię to obchodzi? To moja prywatna sprawa…
Nieznajomy nic nie powiedział, tylko spojrzał jej w oczy. Illina poczuła nagle zawroty głowy, poczucie beznadziei, żal, oraz tuzin innych ponurych uczuć. Oprócz tego czuła ból. Potworne cierpienie, zupełnie jakby płonęła w środku żywym ogniem. Chciała krzyknąć, jednak nie mogła. Wydawało jej się, że to trwa wieki, choć w rzeczywistości było to tylko kilka sekund. Najdłuższych sekund w jej życiu.
-Po drugie – kontynuował niespeszony – jeśli to nic nie da, jeśli mimo to będzie kiedyś chciał iść do Słonecznej Wieży, lub któregokolwiek z Przekaźników, masz mu to wybić z głowy. Wyperswadować, jeśli rozumiesz, co znaczy to słowo. Jak będzie trzeba, użyj siły, dosyp mu ziół usypiających do herbaty, ogłusz z zaskoczenia. Cokolwiek. Jasne? Ma zostawić relikty Zmiany w spokoju. Oprócz tego, nie wspominaj mu o naszej rozmowie. Ani komukolwiek innemu – zakończył, po czym wstał od stołu.
-Kim jesteś… – wymamrotała pod nosem Illina – Czego chcesz…
Blady człowiek jednak nie dosłyszał albo zignorował jej słowa, i spokojnym krokiem opuścił karczmę . W tym samym momencie Talvir skończył występ, zbierając gromkie brawa i sporo drobnych monet. Śpiewak ukłonił się kilka razy, po czym przysiadł się do towarzyszki.
-Podobała ci się pieśń? – spytał kobietę, uśmiechając się jednocześnie. Najwyraźniej nie był świadom dziwnego spotkania, jakie przed chwilą odbyła.
Zaklinaczka pokiwała jedynie głową, po czym zamówiła kolejne piwo, zastanawiając się nadal nad sensem udzielonych jej rad. „Odpuść sobie Alariena" oraz „Nie dopuść, by półelf bawił się reliktami Zmiany, dla waszego dobra". Dla niej bardziej istotna, i jednocześnie dziwniejsza, wydawała się pierwsza rada ( a właściwie polecenie, co teraz zrozumiała). Nie widziała sensu w rozkazach tego stwora, który ,według niej, tylko podawał się za człowieka. Kim był ten czarnoksiężnik? I, co ważniejsze, co osiągnie, wpływając na ich decyzje ?
Illina zastanawiała się, coraz bardziej zafrasowana.
Talvir, choć oczywiście nie znał powodu jej złego nastroju, milczał razem z nią.
***
Wracałem powoli z budynku rady miasta do karczmy, którą opisał mi trubadur. Było już raczej ciemno, a mrok sprzyjał rozmyślaniom. Ogólnie, nie jest źle. Wprawdzie nie dostałem pracy od rady, jednak jest szansa na zatrudnienie się u jakiegoś badacza, możliwe, że czarodzieja. Tacy zwykle dobrze płacą nawet za pomniejsze zadania, więc może cała ta sytuacja obróci się na naszą korzyść.
Myślałem też o Illinie, pierwszej osobie, która okazała mi zainteresowanie nie ograniczające się do mojej rasy lub tego, że znam się na magii. Ha, może nawet coś z tego wyjdzie. Kto wie, może kiedyś się ożenię, zbuduje dom i będę miał gromadkę dzieci…
Zaśmiałem się na myśl o tym. Muszę przyznać, że kocham włóczęgostwo, i nie wyobrażam sobie siebie, jako, powiedzmy, rolnika lub cieślę. Mój fach wiąże się z adrenaliną, i chyba nie zdołam z tego zrezygnować.
Ta nagła wesołość wybiła mnie na moment z zamyślenia i sprawiła, że wyraźniej rozejrzałem się po okolicy. Nic interesującego, hałas z pobliskiej gospody, kobieta spacerująca z dzieckiem, i robotnik niosący coś na ręce. Przez moment na owym przedmiocie odbił się refleks światła pochodzącego z lampy wiszącej nad drzwiami jednego z budynków, i to właśnie uratowało mi życie.
Zanurkowałem w bok, dobywając jednocześnie mieczów, a bełt wystrzelony przez niby-robotnika przeciął powietrze obok mojej głowy. Mój niedoszły zabójca zaklął i dobył szabli, którą do tej pory zręcznie ukrywał, po czym skoczył ku mnie, młynkując bronią. Sprawnie przechwyciłem uderzenie lewym mieczem, a następnie pchnąłem naprzód drugim ostrzem, chcąc wypruć oponentowi flaki. Ten zakręcił się w piruecie, i ciął szablą po raz kolejny tak szybko, że uderzenie minęło mnie dosłownie o włos. Dobry jest, sukinsyn. Zacząłem wymachiwać oboma mieczami, chcąc wytworzyć między nami zasłonę z ostrej stali. Morderca błyskawicznie cisnął we mnie nie wiadomo kiedy dobytym sztyletem, jednak puginał odbił się od mojej bariery. Wykorzystałem okazję, błyskawicznie przechodząc do oburęcznego natarcia. Nasza broń wirowała w śmiertelnym tańcu ostrej stali, w którym żaden z nas nie osiągał przewagi. Zabójca był naprawdę wybornym szermierzem, poruszał się płynnie, jego szabla migała w atakach tak szybkich, że słabszego wojownika już dawno posiekałby na plasterki. Jednak ja, nie chwaląc się, również byłem świetnie wyszkolonym rębajłą, i nie zamierzałem ginąć w tych zaułkach, zaszlachtowany przez jakiegoś najemnego bandziora. Dobrze, że ta kobieta która tu się kręciła, już dawno zwiała, bo mogłaby przypadkiem oberwać. Nie, żebym się tym przejmował, ale potem trzeba by było jeszcze stanąć przed sądem, sami rozumiecie. W każdym razie, walka nadal trwała, i była bardzo wyrównana. Stal zgrzytała o stal w ciągłych pchnięciach, fintach i paradach. W pewnym momencie udało mi się uzyskać nawet trafienie, jednak nie wyrządziło ono specjalnych szkód mojemu oponentowi.
Walka przeciągała się, a ja czułem coraz większe zmęczenie. Dlatego też zdecydowałem się na desperacki krok.
Cisnąłem w mordercę mieczem trzymanym w lewej dłoni, jednak to była tylko przynęta, na którą ów dał się złapać. Odbił nadlatujące ostrze lekkim ruchem, a wtedy ja pchnąłem go moim „głównym" mieczem. Cios przeszedł na wylot. Człowiek popatrzył na mnie ze zdziwieniem, a potem zsunął się bezwładnie z klingi, i padł martwy na ziemię. Odskoczyłem, chcąc uniknąć ochlapania posoką, a po chwili podszedłem, i schyliłem się nad nim, chcąc poszukać jakichś cech charakterystycznych, mogących wskazać mi jego zleceniodawców lub motywy, gdyż na pewno nie był to tępy zbir mordujący dla kilku miedziaków. Jednak nim zdążyłem go dotknąć, tatuaż na jego dłoni rozbłysnął błękitnym światłem, a zwłoki stanęły w ogniu. Również błękitnym, co pozwalało mi wyciągnąć wniosek, iż to wynik działania potężnej magii. Za zamachem stał więc jakiś czarodziej, nekromanta, czarnoksiężnik, czy inny podejrzany typ. Dziwne. Z tego co wiem, nie naraziłem się ostatnio żadnemu magowi, a ci, z którymi miałem zatargi w większości gryzą glebę, lub znajdują się setki kilometrów stąd. Trzeba będzie się nad tym zastanowić.
Magiczny ogień przynajmniej oszczędził mi tłumaczenia się z walk na ulicy, i konieczności ukrycia trupa. Chociaż tyle dobrego.
Kiedy podnosiłem mój miecz, naszła mnie nagle przerażająca myśl. Co, jeśli zaatakowano również Illinę i Talvira? Przecież żadne z nich nie robi mieczem tak sprawnie jak ja, a podejrzewam, że widok pociętej zaklinaczki wpłynął by naprawdę bardzo negatywnie na moje samopoczucie.
Nie czekając ani chwili dłużej, rzuciłem się biegiem w kierunku „Białego Kruka".
***
Na szczęście do karczmy nie było daleko, więc już po chwili zobaczyłem charakterystyczny szyld. Ze środka nie dochodziły żadne niepokojące dźwięki, a jedynie śmiechy i okrzyki wszelkiej maści. Standard. Jednak mimo to, starałem się zachować ostrożność. Kto wie, może morderca zaatakował z ukrycia, albo na ulicy? Otworzyłem drzwi i wparowałem do środka, budząc powszechne zainteresowanie. No tak, z tego wszystkiego zapomniałem schować podniesiony miecz, i teraz stałem przed nimi wszystkimi z kawałkiem żelastwa w dłoni. Całe szczęście, że to był ten niezakrwawiony, którym rzuciłem, bo tylko straży miejskiej mi tu brakowało. Szybko schowałem oręż, szukając jednocześnie wzrokiem towarzyszy.
Wreszcie wypatrzyłem ich, siedzących przy stoliku na uboczu. Talvir machnął ręką, zapraszając mnie do nich, a Illina siedziała w zamyśleniu ze spuszczoną głową. Z ulgą zająłem wskazane miejsce.
-I jak, znalazłeś coś dla nas? – spytał bard, popijając z kufla – Czy jedziemy dalej?
Westchnąłem, wziąłem moje piwo, po czym opowiedziałem im o mojej rozmowie z urzędnikiem, i szansie na pracę dla badacza, cały czas kątem oka obserwując zaklinaczkę. Coś ją martwiło, miałem stuprocentową pewność. Zwykle nie siedziała cały czas cicho, z wzrokiem wlepionym w stolik. Później będę musiał się dopytać.
-… I jeszcze jedno – dodałem pod koniec – W drodze powrotnej napadł mnie jakiś człowiek. Bardzo dobrze władał szablą, jednak nie zdążyłem go przeszukać, bo po śmierci spłonął razem ze swoimi rzeczami.
-Jak to: spłonął? – dopytywał się Talvir – Tak sam z siebie?
-Sam z siebie – potwierdziłem – a w zasadzie był to magiczny zapłon, wywołany przez kogoś z dużej odległości. Jednak coś takiego wymaga naprawdę ogromnej energii… – zadumałem się na chwilę, ale tylko na chwilę – jednak przed tym, zauważyłem u niego dziwny tatuaż, być może nieznany przeze mnie run magiczny. Wyglądał mniej więcej tak – naszkicowałem zapamiętany symbol na stole, używając piwa jako atramentu. Bard zaczął się uważnie przyglądać, ale Illina nadal siedziała cicho, zamyślona.
-Stało się coś? – spytałem ją, wyrywając z zamyślenia.
-Nie, co miałoby się stać? – odparła, podnosząc wzrok. Wyglądała na strasznie zmęczoną.
-Strasznie cicho siedzisz – odpowiedziałem swobodnym tonem – Dali ci skwaśniałe piwo? – zażartowałem, próbując rozluźnić atmosferę.
Kobieta uśmiechnęła się, i pociągnęła długi łyk z kufla.
-Nie jest najlepsze, ale może być – rzekła
-To świetnie, bo lepszego tu chyba nie dostaniemy – zaśmiałem się, chociaż nadal nie wiedziałem, co się wydarzyło pod moją nieobecność.
-Chyba wiem, co może znaczyć ten symbol! – głos Talvira uniemożliwił mi zadanie kolejnego pytania. No, ale jeśli naprawdę wie, to bardzo ułatwi mi to życie w razie kolejnego ataku.
-Słuchamy z zapartym tchem – powiedziałem z nutą drwiny, która jednak wcale się nie przejął.
-Linia przecięta na dwie części, gdzie druga z nich tworzy niewielkie koło – zaczął tłumaczyć – Może to oznaczać przerwanie czegoś, co powinno być niezmiennym ciągiem. Koło oznacza nieskończoność.
-I tyle? – zapytałem po chwili ciszy – Bardzo pięknie, ale to nam chyba nie pomoże. Zresztą, teraz to chyba bez znaczenia. Jeśli dostaniemy to zlecenie, już niedługo nas tu nie będzie, i po kłopocie. Poza tym to był po prostu jakiś dziwny run ognia, jak na mój gust. I tyle, koniec sprawy.
-Bagatelizujesz to? – spytała mnie zdziwiona Illina. Przynajmniej przestała gapić się w milczeniu na stolik – Ktoś próbuje cię zabić, a ty to po prostu olewasz?
-Dokładnie tak – odparłem z uśmiechem – Całkowicie, dokumentnie to olewam. Gdybym przejmował się każdym, kto próbuje poprawić mi urodę toporem, to już dawno popadłbym w paranoję.
-Ale sam powiedziałeś, że to nie był byle chmyz, nie wiedzący, za który koniec trzyma się miecz – spierała się ze mną dalej – Może warto by było poświęcić sprawie więcej czasu…
-Po co? – przerwałem obojętnie – Siedzę tu z wami, czyli okazałem się lepszy od niego. W razie czego, następnego też zasiekę. O ile w ogóle będzie jakiś następny.
-Racja – poparł mnie niespodziewanie Talvir – Nie ma się co przejmować. Nie zabawimy długo w mieście, nawet nie będzie kolejnej okazji do zamachu na Alariena. Nie marudź.
Kobieta tylko mruknęła coś pod nosem, ale nie drążyła tematu. I dobrze, bo tak naprawdę nie ma się czym przejmować.
-Nie wiem jak wy, ale ja idę spać – rzuciłem do nich – I wam też radzę. Jutro czeka nas pracowity dzień.
Wstałem, a Illina poszła w moje ślady.
-Ja jeszcze trochę tu posiedzę – wyjaśnił bard – pogadam z ludźmi, wypytam o tego całego Gustava, czy jak mu tam.
-Jasne – pokiwałem poważnie głową – Tylko postaraj się potem trafić do właściwego pokoju, dobra?
-Nie ma obawy, mam mocniejszą głowę od ciebie, co w sumie nie jest jakimś wielkim osiągnięciem – zripostował z uśmiechem Talvir.
-Lata pijackiej praktyki robią swoje, co? – odpowiedziałem, i skierowałem się do wynajętego pokoju wynajętego dla naszej trójki.
Samo lokum okazało się skromnie umeblowanym pomieszczeniem, wyposażonym w trzy łóżka, zydel, małą szafkę i miednicę. Nic specjalnego, ale o tygodniu spędzonym na drodze, drewniany pokoik wydaje się królewską komnatą, a słabo wypchany siennik – łożem godnym lorda. Usiadłem wygodnie na krawędzi siennika, a Illina zajęła miejsce obok.
-Chyba jesteśmy tu sami – powiedziała cicho.
-Na to wygląda – odparłem szeptem. Czułem również dziwne zdenerwowanie, bo do niedawna moje relacje z ludźmi ograniczały się do walki, albo przyjmowania kolejnych zleceń. Sarkazm i złośliwość zawsze były moją tarczą, której teraz byłem z własnej woli pozbawiony.
-Mamy okazję dokończyć to, co zaczęliśmy na szlaku– powiedziała, jeszcze bardziej się zbliżając – Oczywiście, jeśli nie jesteś zainteresowany… – zaczęła niepewnie.
– Co tam nie jestem -odparłem z uśmiechem, obejmując ją. Zapowiadała się naprawdę ciekawa noc.
***
Ciasnota, hałas i pijaństwo – tak najszybciej dało się opisać port Haralionu.
Od czasu ostatnich interesujących wydarzeń minęły dwa dni. Pierwszego dnia udałem się do tego całego badacza Rammosa, który okazał się sympatycznym człowiekiem około pięćdziesiątki. Zgodził się wynająć nas za całkiem dobre pieniądze, abyśmy ochraniali jego statek podczas podróży do pewnej wyspy. Okazało się, że jesteśmy już drugą grupą, którą najął do ochrony, jednak do tej pory nie miałem nieprzyjemności poznać tej pierwszej. A jako że rejs został ustalony dopiero na dzisiaj, cały drugi dzień nudziliśmy się, popijając piwo i spacerując po mieście. Mimo pozornej beztroski, pod nieobecność towarzyszy starałem się magicznie wyśledzić trasę owego feralnego skrytobójcy, niestety nieskutecznie, bo trop został bardzo dobrze zamaskowany. Jednak mimo to nie przejmowałem się tym specjalnie, tym bardziej że atak się nie powtórzył.
W końcu nadszedł dzień dzisiejszy, a wraz z nim początek morskiej podróży. Niebo było lekko zachmurzone, a chłodny wiatr skutecznie zniechęcał do długiego pozostawania na zewnątrz, jednak życzenie zleceniodawcy musiało być dla nas rozkazem. Tak więc staliśmy tego ranka w porcie, przed statkiem „Szary Skorpion" będącym własnością Gustava Rammosa, czekając cierpliwie na badacza, przyglądając się przy okazji bogatemu życiu portowemu.
-Kiedy wreszcie przyjdzie tu ten cały badacz? Przeziębię się i głos stracę, cholera – narzekał Talvir Linnalior – Albo zaraz ktoś nam rąbnie złoto, i tyle będzie z tego naszego czekania. Nie możemy wejść na pokład?
-Marynarze nie wpuszczą nas bez Rammosa – przypomniałem mu pozornie uprzejmym tonem, gdyż jego narzekania były już ciut irytujące – Poza tym, wypada poczekać tu na pracodawcę – dodałem, łamiąc jednocześnie paluchy jakiemuś nazbyt chciwemu człowieczynie, który wyciągnął swoje kaprawe łapy po moją sakiewkę. Taak, to zdecydowanie nie było przyjemne miejsce.
-Nie narzekaj– zawtórowała mi Illina – Morskie powietrze to samo zdrowie. Oddychaj głęboko, to też będziesz zdrowy.
Bard jedynie jęknął, ale przynajmniej przestał marudzić.
Po jakichś pięciu minutach wreszcie zauważyłem wynajmującego nas badacza, zmierzającego ku nam wraz z eskortą, w której skład wchodziło czterech ponurych mężczyzn, odzianych w kolczugi, i blond kobieta w szarej szacie. Ze zdziwieniem zauważyłem, że najniższy z tych wojowników jest krasnoludem. Cała grupa była uzbrojona we wszelkiego rodzaju broń.
-Witajcie! – ucieszył się na nasz widok Gustav – Mam nadzieję, że lubicie morskie podróże, bo czeka nas kilkanaście dni żeglugi!
Trubadur ponownie jęknął rozdzierająco, budząc tym samym wesołość wśród wszystkich zebranych.
-Ale wy się pewnie nie znacie – kontynuował Rammos – To jest Olf Hammor, obok jego brat Gnulf, dalej Konrad Walandin, następnie sir Aldea, a krasnolud to Anderl – wskazywał po kolei członków swojej eskorty, po czym przeszedł do przedstawiania im nas – Ten półelfi wojownik to Alarien, obok niego pan Talvir, a ta dama to Illina Gvano – zakończył prezentację.
-My się chyba znamy – powiedziała sir Aldea, mrużąc groźnie oczy. Taa, pani rycerz, dobre sobie. Czemu nie Lady? Albo od razu Księżniczka?
-Nie przypominam sobie, a tak charakterystycznej osoby raczej bym nie zapomniał – odparłem swobodnym tonem. Gustav Rammos przysłuchiwał się wymianie zdań, najwyraźniej zainteresowany. Nie dziwię się, im więcej wiesz o swoich pracownikach, tym lepiej.
-Bo ja znam waści ze słyszenia – odparła, uśmiechając się przebiegle – Nie jesteś przypadkiem tym czarnoksiężnikiem, który uratował w Brzegu jakąś czarownicę i porywaczkę od stosu? Zakon Białego Płomienia miał tam nawet wysłać inkwizytora, a tu nici.
-Iście, szkoda – odparłem bezczelnie. Dobrze, że ta dziwka nie wie, iż ta „czarownica i porywaczka" stoi tuż obok, bo dopiero byłby dym – Współczuję z całego serca. Ale czarnoksiężnikiem nie jestem i nie byłem – odparłem zgodnie z prawdą, bo czarodziejstwo diametralnie różniło się od czarnoksięstwa.
-A czy to pani jest może tą słynną Aldeą, którą wyrzucili z Zakonu? – wtrącił nagle wszystkowiedzący Talvir – Różne plotki na pani temat krążyły, podobno sam hrabia Linnalior od stryczka waćpannę ocalił.
-Odpierdol się od szanownej pani, wierszokleto – warknął krasnolud – bo ci język urwę i do dupy wtłoczę – mówiąc to, położył dłoń na rękojeści topora. Czyżby szykowała się walka?
-Ciężko ci będzie to zrobić połamanymi rękami, kurduplu – mruknąłem do niego cicho – A jeśli spróbujesz zrobić komuś z nas krzywdę, połamane łapska będą twoim ostatnim zmartwieniem.
Krasnolud Anderl podskoczył jak ugryziony, słysząc moją groźbę.
-Mi chcesz grozić, jebany elfie? – zaryczał, plując przez zaciśnięte zęby – Mnie? Scheiße! Deine Mutter ist eine Schlampe! Du… – zaczął drzeć się po krasnoludzku.
-Stop! Pokój! Koniec waśni! Wynająłem was, i macie nie robić mi tu rozróby! – krzyknął Rammos, widząc, że szykuje się już do złośliwej odpowiedzi.
-Ano, racja – poparła go Aldea – Policzymy się potem, prawda, panie czarowniku? – rzuciła do mnie jadowitym tonem.
-Ma pani całkowitą rację, szanowna eks-zakonnico – odparłem w tym samym tonie.
-No, jeśli już się wszyscy uspokoili, tedy zapraszam na statek – powiedział po chwili badacz – Pierwszy oficer Johann wytłumaczy wam, co i jak, gdzie śpicie i tak dalej.
Tak więc powoli weszliśmy na deski pokładu, po którym krzątali się marynarze, nosząc różne pakunki i szykując statek do wyjścia w morze. Na początku z rozbawieniem zauważyłem, że żaden z nich nie nosi butów. Pokład kołysał mi się pod stopami, a kiedy zobaczyłem jeszcze, że niektórzy z żeglarzy śmigają po olinowaniu statku jak pająki, zrozumiałem, czemu miał służyć brak obuwia, i sam byłem gotów chodzić podobnie jak oni. Gustav Rammos gdzieś się oddalił, oddając nas pod „opiekę" brodatego pierwszego oficera, który otaksował nas wzrokiem i zaczął coś na wzór wykładu.
-No, kurwa, na marynarzy to mi nie wyglądacie. Ale nie macie się czym, kurwa, przejmować, bo nie od tego, kurwa, jesteście. Więc to jest, kurwa, tak: śpicie na dole, kurwa, i podzielcie się na cztery pierdolone grupy, żebyście lepiej statku strzegli, kurwa. Bo na morzu pełno pierdolonych, chciwych w chuj piratów. Głodnych jebanych stworów też tu dużo, więc… Czego kurwa rżysz, spiczastouchy idioto?
-Zastanawiam się, gdzie odbyłeś lekcję tak porywającego sposobu wypowiadania się. Niech zgadnę… W burdelu? – odparłem ze śmiechem.
-Nie prowokuj go – mruknęła Illina – Ściągasz na nas kłopoty.
-Ty pierdolony brudasie– warknął Johann, zaciskając pięści– Zaraz cię nauczę porządku!
Zamachnął się na mnie, jednak był dosyć powolny, i bez problemu się uchyliłem. Zauważyłem, że wszyscy tworzą okrąg wokół nas. No tak, stare, niepisane prawo, pojedynek rzecz święta. Illina i Talvir patrzyli na całe to przedstawienie dość niechętnie, natomiast możliwość, że skończę mocno obity, spodobała się wyraźnie drugiej części kompanii z sir Aldeą na czele. Cóż, srogo się zawiodą, bo byle tępy kmiot to dla mnie pikuś.
Pierwszy oficer bez wątpienia był silny i masywny, jednak szybkością i zwinnością znacznie mi ustępował. Tylko co z tego, skoro walczyliśmy na pięści. Mogłem robić uniki w nieskończoność, ale samą siłą niewiele zdziałam. Trzeba to załatwić inaczej. Użyć magii? Niee, na oczach całej załogi to nie byłoby zbyt mądre. Zostawało jedno rozwiązanie.
Moje miecze błyskawicznie wyskoczyły z pochew, a ja sam przyjąłem pozycję szermierczą.
-A tak, to taki z ciebie chuj – wycedził marynarz, sięgając po toporki – Nie umiesz walczyć po męsku, więc atakujesz jebanym metalem. Ale i tak zaraz zostanie z ciebie kupa pierdolonego mięcha dla rekinów – skończył, i w tej samej chwili rzucił się na mnie, dziko wywijając bronią. Bez trudu odbiłem oba jego ataki, po czym wyprowadziłem szybką fintę i przyłożyłem mu ostrze do gardła. Marynarz dyszał głośno, ale nie dałem się rozproszyć, i lekko ciąłem drugim mieczem w tył, raniąc w dłoń innego, który chciał pomóc swojemu szefowi.
-No, i po walce – rzuciłem swobodnie – Mam nadzieję, że czegoś się nauczyłeś, bo następna lekcja szermierki będzie już odpłatna – dodałem, schowałem miecze, i cofnąłem się o krok. Żeglarze wrócili już do swoich zajęć, a statek powoli wypływał z portu. Dobrze, że Rammos nie widział naszego drobnego konfliktu, bo mogłaby wyniknąć z tego moc nieprzyjemności.
-Musiałeś? – spytała mnie chwilę później Illina – Czy ty zawsze musisz sprzeczać się ze wszystkimi?
-Ależ ja się nie sprzeczam – uśmiechnąłem się niewinnie – Ja jedynie spytałem tego dżentelmena, gdzie odbywał lekcje retoryki.
– I przy okazji wywołałeś rozróbę, zanim jeszcze wypłynęliśmy z portu – wytknęła mi kobieta.
– Staram się urozmaicić załodze podróż – odparłem – To źle?
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo nagle podeszła do nas ta druga grupa najemników.
-Trzeba się podzielić wartami – powiedziała sucho sir Aldea. No tak, z tego wszystkiego zapomniałem o wartach – Jest nas łącznie ósemka, więc na cztery to będzie po dwie osoby – stwierdziła.
-Widzę, że studiowała pani rachowanie przez wiele lat – do rozmowy wciął się Talvir, robiąc małpie miny – Można wiedzieć, gdzie uczą takiej wyższej matematyki?
-Proponuję taki podział: wasza trójka plus Anderl w pierwszej warcie, a my w drugiej. Już między sobą ustalicie, kto tam z kim pilnuje. Rozumiem, że się zgadzacie? – dokończyła, ignorując barda.
-Jasne, co się mamy nie zgadzać – odpowiedziałem z lekkim uśmiechem – Zawsze chciałem pełnić wartę z szalonym krasnoludem.
-Tedy ustalone. My bierzemy warty w ciągu dnia, wy te nocne – gadała Aldea. Już chyba sobie wszystko ustaliła, baba wredna. Chociaż z drugiej strony, jeśli ma inkwizytorską przeszłość, to w ogóle się nie dziwię. Raz miałem nieprzyjemność spotkać inkwizytora na służbie, i nadal mam bliznę po tym spotkaniu.
-Oczywiście – odparłem kpiarsko, parodiując ukłon – Ma jaśnie pani jeszcze jakieś rozkazy dla pachołków?
-To tyle – stwierdziła sucho i odeszła, poprawiając miecz.
Spojrzałem z poważną miną na Illinę i Talvira.
-Wezmę wartę z tym krasnoludem – rzekłem po chwili namysłu – On chyba ma z nami jakiś problem, a w razie czego ja najlepiej sobie poradzę.
-Jasne – trubadur pokiwał skwapliwie głową. No, nie ma się co dziwić. Szermierz z niego żaden, a brodacz obiecał mu mordobicie za obrazę rycerki.
-Jesteś tego pewien? – spytała Illina – Chyba nie zaatakuje na służbie, a w razie czego mogę go obezwładnić czarami…
-Jestem pewien – przerwałem bezceremonialnie, bo przedmiot rozmowy właśnie zbliżał się do nas pewnym krokiem, popijając coś z niesionego bukłaka. Sądząc po fali zapachu, nie była to woda.
-Uaah, nie ma to jak porządna gorzała – mruknął brodacz – Podobno mam z wami pracować.
-Tak, będziesz pełnił ze mną wartę – odpowiedziałem – Cieszysz się?
-Nein – powiedział i czknął głośno
-To tak jak ja – pokiwałem głową w udawanej zadumie – Postaraj się nie schlać przed północą, bo nie będę sam pilnował tej łajby – rzuciłem na pożegnanie, i wyspać się do kajuty. Szykowała się długa podróż.
***
Dni mijały mi powoli na „Szarym Skorpionie". Monotonia była moją towarzyszką na każdym kroku – te same obowiązki, te same godziny ich wykonywania, ta sama nuda, nawet posiłki takie same. Do tego nie miałem zbyt dużo okazji do pogadania z Illiną i Talvirem, bo kiedy ja kończyłem wartę, oni wychodzili na swoją. A z Anderlem nie chciało mi się rozmawiać, bo prezentował zdecydowanie zbyt niski poziom intelektualny. Natomiast starcie z Pierwszym Oficerem nie przysporzyło mi popularności wśród załogi. Wynikło z tego jednak jedno urozmaicenie podróży, jakim były odbywane przeze mnie co jakiś czas pojedynki, głównie na słowa, choć czasami w ruch szły cięższe narzędzia. Tak też było tego dnia. Właśnie kiedy skończyłem wyjaśniać mieczami jednemu z marynarzy, co znaczy pojęcie „honorowa walka" , a konkretnie zdanie „nie próbuj atakować mnie z zaskoczenia, kutafonie", podeszła do mnie sir Aldea. Zauważyłem, że w jednej ręce trzyma miecz, a na drugiej ma puklerz.
-Ładna walka – zaczęła
-Dzięki – prychnąłem w odpowiedzi, bo czułem, do czego zmierza.
-Pięknie sobie radzisz z rozbrajaniem żeglarzy – kontynuowała, unosząc coraz wyżej ciężki miecz – Ale ciekawi mnie, jak byś sobie poradził z przeszkolonym wojownikiem? Albo wojowniczką?
-Masz jeszcze jakieś inne, równie głębokie i interesujące problemy? – znów jej przerwałem – Bo jeśli tak to pamiętaj, że filozofią zajmuję się tylko po kilku głębszych.
-Tak mnie to ciekawiło, że postanowiłam cię przetestować – gadała dalej – Więc teraz jestem tu, gotowa do walki. Stawaj – uniosła swój oręż do pozycji szermierczej.
Westchnąłem głośno, również zajmując pozycję. Eh, czemu wszyscy chcą mnie testować pod kątem szybkości machania mieczem? Dlaczego nikt nie zaprosi mnie na, powiedzmy, zawody karciane? Poza tym, co to za zwyczaj, używać w „przyjacielskich" pojedynkach ostrej broni?
Spodziewałem się gwałtownego ataku, ale inkwizytorka przymknęła jedynie oczy, po czym ostrożnie ruszyła w moim kierunku, osłaniając się tarczą, najwyraźniej wyczekując na mój błąd. Niedoczekanie.
Wyszedłem jej na spotkanie, i spokojnie wyprowadziłem cięcie z lewego ramienia. Bez problemu zablokowała je mieczem, i odpowiedziała pchnięciem, które sparowałem bez trudu. Przez chwilę wymienialiśmy się takimi leniwymi atakami, jednak żadne z nas nie chciało pokazać pełni swoich zdolności. Czyli nici z próby poznania pełni jej umiejętności. Dookoła nas zbierała się mała widownia.
W końcu i moja oponentka zrozumiała, że nic się w ten sposób nie dowie, bo ataki stały się szybsze, i jakby bardziej zdecydowane. Zamaszyście cięła mieczem, jednak przechwyciłem cios i skontrowałem go. Aldea zablokowała mój kontratak, i wykonała złożoną serię uderzeń, mających pozbawić mnie równowagi. Dlatego też starałem się nie przyjmować ich impetu, a spychać jej ostrze na boki, bądź po prostu się uchylać. Po chwili przerwałem jej atak, wyprowadzając kilka własnych cięć i pchnięć, jednak żadne z nich nie sięgnęło celu. Muszę przyznać, że całkiem sprawna z niej wojowniczka, chociaż jeśli odbyła szkolenie w Zakonie Białego Płomienia, to nic dziwnego. Większość inkwizytorów to dobrzy szermierze.
Muszę ją zaskoczyć jakimś szybkim, błyskotliwym manewrem, pomyślałem, składając jednocześnie górny krzyż. Natychmiast odpowiedziałem atakiem. Półpiruet, połączony z podwójnym cięciem z prawej strony, odbicie się od zastawy, i natychmiastowy odwrotny piruet. Kobiecie udało się w porę sparować mój wymyślny atak, jednak stała zbyt niepewnie, i cios rzucił ją na ziemię. Błyskawicznie kopnąłem ją w łokieć, pozbawiając miecza, po czym przyłożyłem ostrze do gardła.
-Zdałem? – spytałem, starając się oddychać powoli – Czy masz może jeszcze jakieś inne pytania?
Kobieta nie odpowiedziała, a w zasadzie nie zdążyła odpowiedzieć.
-Statek na prawej burcie!! – usłyszeliśmy głos z bocianiego gniazda. Szybko uwolniłem Aldeę spod miecza, i nie czekając, podbiegłem do wskazanej burty, zresztą tak jak większość osób na pokładzie. W końcu nie widzieliśmy innego statku od wypłynięcia.
Zauważyłem Gustava Rammosa, stojącego z lunetą niedaleko sternika, i podszedłem do niego. Informacje najszybciej zdobędę od kapitana. Trochę żałowałem, że na pokładzie nie było Illiny i Talvira, jednak po chwili odepchnąłem od siebie to uczucie i skupiłem się na obecnej sytuacji.
-Swoi, czy wrogowie? – spytałem Rammosa, przyglądając się okrętowi. Był dwumasztowy, tak jak nasz, jednak poza tym zdecydowanie większy, a do tego jakiś… dziwny.
-Ciężko określić – odparł niemal natychmiast – Piraci na ogół pływają bez, lub pod fałszywą banderą okolicznego miasta. A ci mają jedynie jakiś dziwny symbol, jakby dwie prostopadłe linie i koło…
-O, kurwa – wyrwało mi się, bo nagle przypomniałem sobie zabójcę w Haralionie. Identyczny symbol.
-Znasz ten znak? – zapytał kapitan z nadzieją.
-O tak, chyba znam. I mam wrażenie, że to wcale nie są przyjaciele. Każ szykować się ludziom do walki, bo coś czuję, że zaraz będzie ostro – nakazałem, i pobiegłem pod pokład po tamtą dwójkę.
Znalazłem ich tam, gdzie się spodziewałem, jednak nie traciłem czasu na rozwlekłe wyjaśnienia, ograniczając się do klasycznego „Wstawać, atakują!".
Wypadłem spowrotem na pokład, i szybko wdrapałem się na maszt, aby mieć lepszą widoczność. Załoga „Skorpiona" gramoliła się na pokład, chwytając jednocześnie za broń. W tym tłumie mignęła mi przez moment Illina z pistoletami w dłoniach, a chwilę potem Talvir, zbrojny w moją kuszę. Będę musiał z nim pogadać na ten temat. Widziałem też wyraźnie Aldeę, Anderla, i resztę tej malowniczej kompanii. Kilku naszych poszło w moje ślady, i zajęło strategiczne pozycje na masztach.
Tymczasem na wrażym okręcie również trwały przygotowania. Uzbrojeni ludzie ustawili na pokładzie katapultę, ładując do niej sporą beczkę, z której dochodziły dziwne piski i zgrzyty, i celując tym w nas. Czyli miałem rację.
Mogę im zaszkodzić jeszcze przed walką, uświadomiłem sobie nagle, i skoncentrowałem się na przepływie magicznej mocy. Wystarczy poluzować mocowania katapulty, rozszczelnić deski kadłuba, albo podpalić żagle…
I tu doznałem najpierw zawodu, a potem zdziwienia. To pierwsze dlatego, że statek był chroniony przed magicznym atakiem, to drugie, bo okazał się… żywą istotą. Byłem bezgranicznie zdziwiony, nawet powtórzyłem zaklęcie Wiedzy, jednak pierwszy test nie kłamał. Była to wielka, świadoma istota żywa. Stworzenie czegoś takiego wymagało arcymistrzowskich zdolności, nie znam nikogo, kto umiałby dokonać tej sztuki.
Nie miałem wiele czasu na zastanawianie się nad tym, bo oba statki zbliżyły się wystarczająco, aby zacząć ostrzał i abordaże. Załoga „Srebrnego Skorpiona" posłała w stronę przeciwników salwę strzał, bełtów i kul, a oni nie pozostali dłużni, odpowiadając tym samym. Po obu stronach padły pierwsze trupy, gdy nagle ze statku napastników wyrosły czarne pnącza, które chwyciły „Skorpiona", i połączyły z nimi. Zaczął się abordaż. Już miałem zejść z masztu, i dołączyć do walki, kiedy zauważyłem, że nieprzyjaciele wystrzelili swoją piszczącą beczkę. Pocisk uderzył w pokład, pękając, jednak nie wybuchł ogniem, ani nie rozerwał statku. Stało się coś jeszcze gorszego.
Ze środka wyszedł stawonóg wielkości bardzo dużego psa. Gigantyczny pająk, z dziwnym runem na odwłoku.
Na ten widok ciarki przeszły mi po plecach. Nienawidzę pajęczaków. Bez strachu mogę walczyć z demonami, ale widok ogromnego pająka stoję jak ogłupiały. Tak więc siedziałem na maszcie, trwając w bezruchu.
Stawonóg rozejrzał się swoimi ośmioma wielkimi oczami po załodze, jednak najwyraźniej nie był nimi zainteresowany. Zamiast tego, jednym susem wpadł na maszt, i zaczął się po nim wspinać. Na dodatek był to ten, na którym ja siedziałem. Kolejny zamachowiec? Jeśli tak, to tym razem dużo lepszy, niż poprzednio. Walka na dole trwała w najlepsze, a ja sterczałem na wysokości kilku metrów, wpatrując się w stojącego naprzeciwko stwora. Zachowałem jednak tyle przytomności umysłu, bo dobyć mieczy.
Bestia pierwsza przełamała bezruch, ruszając w moim kierunku i wymachując ostro zakończonymi przednimi łapami. W miarę zręcznie, ruchem zakodowanym w podświadomości, zacząłem tworzyć przed sobą zasłonę z ostrzy, błyskawicznie nimi wymachując. Pająk dźgał, jednak w miarę skutecznie go wstrzymywałem, starając się jednocześnie przełamać strach i nie spaść z masztu. Po chwili bezskutecznych starań, robal cofnął się o kilka kroków, i podkulił lekko tylne łapy.
-No nie – jęknąłem, i nie czekając ani chwili dłużej skoczyłem w bok. I dobrze, bo pająk też skoczył, tyle że w miejsce gdzie poprzednio stałem. Uniknąłem potencjalnie zabójczego ataku, ale teraz miałem nowy problem, jakim była siła grawitacji. Z tym jednak łatwo sobie poradziłem, chwytając jedną z lin przywiązanych do masztu, i zsuwając się po niej na deski pokładu. Stawonóg również zszedł na pokład, i ponownie zaatakował. Teraz, kiedy już trochę się z nim oswoiłem, walczyło mi się znacznie łatwiej, dlatego też po krótkiej wymianie ciosów miał już tylko siedem nóg. Chwilę później sześć. Pająk atakował według prostego schematu, więc kiedy go rozgryzłem, walka stała się dużo prostsza. W końcu, wykorzystując brak równowagi okaleczonego oponenta, mocno wbiłem miecz w jego ślepia, jednocześnie młócąc drugim ostrzem. Bryzgnęła posoka, a paskudnik padł martwy na ziemię, wybuchając błękitnym ogniem który nie palił jednak pokładu. Dopiero teraz miałem okazję rozejrzeć się dokładniej po pokładzie, i poznać lepiej sytuację. Ogólnie rzecz biorąc, sytuacja była raczej niewesoła, bo większość naszej załogi była raczej żeglarzami, natomiast tamci wydawali się być przeszkolonymi wojownikami. Ponadto, kiedy któryś z nich ginął, działo się z nim to samo co z pająkiem, więc większość naszych wydawała się być przestraszona. Kiedy już przeprowadziłem krótką obserwację, ponownie rzuciłem się w wir walki. Z zaskoczenia wbiłem miecz jednemu z wrogów, jednocześnie broniąc się przed atakami drugiego, wymachującego szablą kurdupla. Do ataku na mnie przystąpiło jeszcze dwóch, brodaty włócznik i łysol zbrojny w dwuręczny miecz. Moje klingi unosiły się i opadały, przecinając powietrze w błyskawicznych ciosach i paradach, jednak przeciwnicy stopniowo spychali mnie do tyłu, w kierunku rufy, nie dając mi zbyt wielu okazji do kontrataku. Zdążyłem już zarobić nawet kilka pomniejszych ran. Pomoc nadeszła nagle w postaci klnącego, śmierdzącego wódą i machającego wielkim toporzyskiem krasnoluda, który zaatakował ich od tyłu, wbijając ostrze swojej broni w plecy włócznika.
-Iaaaahhhaaa – wydarł się Anderl, atakując jednocześnie kolejnego przeciwnika – Nie ma to jak dobra zabawa!
-Taa, świetnie, nie ma co – powiedziałem, jednocześnie wbijając miecz między żebra oponenta – Ale na przyszłość wolałbym chyba szachy.
-O, to znowu ty, elfie – zdziwił się na mój widok – Myślałem, że zwiałeś na początku walki. Chciałem cię nawet szukać i wywlec na pokład.
-Upiekło mi się, nie ma co – odparłem sucho – A teraz skoncentruj się raczej na zabijaniu, dobra?
-Ihaaaaaaa – zawył w odpowiedzi, i rzucił się w największą grupę wrogów. Też miałem tak zrobić, kiedy udało mi się wypatrzyć Talvira. Stał obok drzwi do kajuty, wraz z kapitanem Rammosem, za czymś w rodzaju prowizorycznej, beznadziejnie niewystarczającej zapory, złożonej ze skrzyń przywiązanych wcześniej do masztu, i tych umocowanych przy drzwiach do kapitańskiej kajuty.
Pobiegłem w ich kierunku, starając się jednocześnie nie oberwać z żadnej strony. W międzyczasie zdążyłem zauważyć, że podobnie „ufortyfikowali" się prawie wszyscy strzelcy na obu statkach.
-O, Alarien – powiedział Talvir, wychylając się jednocześnie zza skrzynki i wypalając z pistoletów – Miło, że wpadłeś.
-Łap kuszę, szybko! – krzyknął kapitan, posyłając kulę z samopału w napastników .
-A gdzie Illina? – spytałem, podnosząc wskazaną broń i nakładając bełt.
-Wewnątrz – odpowiedział bard, ładując oręż – Dostała na początku walki, krew ostro z niej szła… teraz siedzi tam z felczerem.
Zakląłem plugawie, strzelając do atakującego człowieka. Zakląłem znowu, kiedy po strzale pękła mi cięciwa.
-Mamy poważniejszy problem – rzucił Gustav Rammos, mierząc zza zasłony – kończy nam się tu amunicja, więc jeśli czegoś szybko nie wymyślimy… – nie dokończył, bo nagle upadł na deski, z bełtem wbitym w okolice żołądka.
-Kurwa! Akurat teraz?! – wykrzyknąłem z nutką rozpaczy w głosie – Bierz go do medyka, jakoś tu sobie poradzę.
Trubadur kiwnął głową i zaczął ostrożnie przeciągać kapitana w stronę drzwi, a ja odrzuciłem bezużyteczną już kuszę, ponownie dobywając mieczów, i natychmiast płatając kolejnego napastnika.
Nasza załoga wycofywała się broniła się desperacko, bo agresorzy nie chcieli przyjmować kapitulacji. Kolejne dziwactwo, potwierdzające niezwykłość tego abordażu.
Następna trójka chyba mnie zauważyła, bo zaczęli ostrożnie szykować się do ataku. Czułem, że mogę sobie nie poradzić, i wtedy przyszedł mi do głowy odrobinę szalony pomysł.
Szybko schowałem lewy miecz, potem chwila koncentracji plus gest, i kilka skrzyń uniosło w powietrze. Kolejny ruch ręką spowodował krótki lot, zakończony mocnym uderzeniem w napastników. Chrupnęły łamane kości, i cała trójka runęła kilka kroków w tył, pozwalając mi tym samym podobijać się sprawnie.
W tym samym momencie zauważyłem, że do walki włączył się trzeci okręt, ostrzeliwując naszych przeciwników z dział. Z dział! Coś takiego. Trzeba być wariatem, żeby brać armaty na pokład, bo przy tak wielkiej zawodności broni palnej, zwyczajnie groziło to przypadkowym wybuchem i zatonięciem całej jednostki. Jednak mimo to atak wydawał się dość skuteczny, bo w ostrzelanym okręcie błyskawicznie zaczęły pojawiać się dziury. Jednak zanim z żywego pojazdu zamienił się w definitywnie martwą kupę desek, tamtejsza załoga zdążyła wystrzelić w nas jeszcze jedną beczkę. Tym razem jednak ze środka nie wyszedł żaden pająk, a pocisk wybuchł ogniem, powodując na pokładzie poważny pożar.
-Gaaasić! Do wiader! Jest bezpiecznie? Bogowie, ratujcie! Cholera! – zewsząd dobiegały mnie okrzyki. Niech to, nie zdążylibyśmy ugasić tego konwencjonalnymi metodami. A więc miałem prosty wybór: pokazać publicznie, żem czarownik, albo pójść na dno. Decyzja była prosta.
-Aqua, sphaeralis, in iugum! – wykrzyknąłem formułę, gestykulując obiema rękami. Zaklęcie zadziałało, bo z wody nagle uniosła się olbrzymia kula, którą opuściłem na płomienie. Operację powtórzyłem jeszcze dwukrotnie, i wreszcie mogłem odpocząć.
-Czarnoksięskie sztuczki… Piekielnik… Kotwica do szyi i na dno… – słyszałem marynarzy „Szarego Skorpiona", najwyraźniej mających sprecyzowaną opinię na temat mojego wyczynu. No pięknie, to ja się narażam dla dobra statku, a oni nawet nie umieją tego docenić. W dodatku byłem mocno zmęczony czarami, więc moje szanse na obronę były marne. A już myślałem, że wszystko się dobrze skończy…
-Podpływają do nas! – zwrócił uwagę wszystkich Talvir, który pojawił się nie wiadomo kiedy – Ale chyba nie mają złych zamiarów. Spuścili kilka szalup, i płyną tu. To chyba ich kapitan!
Rzeczywiście, po chwili na pokład wgramoliło się kilkunastu ludzi. Nasza załoga nawet nie próbowała stawiać oporu, a to z dwóch powodów: po pierwsze, zapewne wierzyli w dobre zamiary nowoprzybyłych, po drugie zaś, wystarczyła by jedna-dwie salwy z dział, aby posłać nas na dno.
– Witajcie – powiedział do nas ciemnoskóry człowiek ubrany w kapitański mundur. Miał ciemną kozią bródkę, i rapier u boku. Zmierzył zebranych przenikliwym spojrzeniem piwnych oczu, po czym kontynuował:
-Jestem Maximilian Barvatti, kapitan „Świętej włóczni", statku Jego Wysokości. A kim wy jesteście? I kto z was zmusił wodę do przybrania innego kształtu?
-Jestem sir Aldea, mówię w imieniu kapitana, który leży ranny u siebie w kajucie. Nie mamy złych zamiarów, to tamci ludzie nas napadli – usłyszałem odpowiedź wiadomej osoby – A jeśli chodzi o tego plugawego czarnoksiężnika… oto i on – wskazała na mnie, opartego ciężko o burtę statku. Barvatti przyjrzał mi się uważnie, zapewne rozmyślając nad tym, czy rozsądnym jest marnowanie kotwicy dla utopienia mnie.
Zamiast tego jedynie skłonił się głęboko wraz ze swoimi poplecznikami, wprawiając mnie w bezgraniczne zdziwienie.
-Panie, racz wybaczyć nam brak należytych manier – powiedział pokornym tonem – Nie wiedziałem, że jest tu któryś z Wybranych. Czy potrzebujecie czegoś? Postaramy się pomóc w miarę możliwości. Bylibyśmy również zaszczyceni, gdyby zechciał pan porozmawiać z Jego Wysokością.
-Eee… jasne – powiedziałem, mocno zdezorientowany – Więc na pewno potrzebujemy dobrego medyka, a nawet dwóch. Do tego przydałoby się, gdybyście nas odholowali do najbliższej przystani.
-Rozumiem – odparł, a jego twarz nawet nie drgnęła – Medykusa mamy na statku, a jeśli chodzi o tą drugą sprawę, to się nawet dobrze składa. Odholujemy was do naszego macierzystego portu, Kalai'Shar. Oczywiście spotka się pan z Jego Wysokością?
-Jasne, czemu nie – odpowiedziałem, wzruszając ramionami – Można wiedzieć, jak go zwą?
-W tej okolicy, znany jest jako Nieśmiertelny Lord Protektor – rzucił, po czym zaczął wydawać swoim ludziom stosowne dyspozycje.
***
Samotna sylwetka majaczyła na wzgórzu, zlewając się dobrze z nocnym niebem. Jedynym, co ułatwiało dostrzeżenie tej postaci, była śnieżnobiała skóra odbijająca słabe światło księżyca.
Człowiek patrzył w dal swoimi przerażającymi szarymi oczami, które zdawały się wchłaniać blask w siebie. Kruczoczarne włosy poddawały się podmuchom wiatru, unosząc się swobodnie. Ktoś inny mógłby uznać samotną nocną przechadzkę po tej okolicy za szaleństwo, jednak szarooki nie bał się stworów Zmiany. Można wręcz powiedzieć, że to one bały się jego.
-Kim się stałem? – szept przerwał ciszę zalegającą na wzgórzu. Odpowiedź oczywiście nie nadeszła, bo i kto miałby odpowiedzieć? Chyba jedynie ptaki, strzegące swych niewielkich gniazd.
-Czy cena musi być tak wysoka? Ile jeszcze lat będę musiał czekać? – kontynuował swój monolog.
-…
-Czy ty naprawdę myślisz, że mógłbym normalnie żyć wiedząc, co mnie czeka?
-…
-Szansa jest bardzo mała, ale nadal istnieje – przyznał niechętnie – Muszę podążać tą ścieżką, tym bardziej, że nie widzę innego rozwiązania.
-…
-Nie, nie zrobię tego.
-…!
-Powiedziałem, że tego nie zrobię! – na twarzy człowieka odmalował się gniew – Może i pomogłoby to nam, ale to zbyt… radykalne.
-…
-Tak, masz rację. Musimy się skupić na naszym zadaniu – zmrużył oczy, spoglądając w dal – To już ten moment. Prawdopodobnie są w drodze do miasta . Teraz i my powinniśmy ruszać, aby stało się to, co się stać powinno – człowiek rozpostarł ręce, a moc wokół niego zgęstniała, stając się widoczną nawet gołym okiem. Ciemna purpura oplotła całe ciało maga, wpływając na nie, i zmieniając według wzorca ukształtowanego w jego myślach. Po chwili na wzgórzu nie było już człowieka, a zamiast niego stał tam szary ptak który, nie licząc koloru, przypominał krzyżówkę jastrzębia i orła. Tym, co odróżniało go od nich, był całkiem długi, opierzony ogon przypominający ten występujący u smoka. Ptak zaskrzeczał, odrywając od ziemi ostro zakończone szpony, i pofrunął w kierunku Haralionu. Miał coraz mniej czasu.
***
Po kolejnym dniu żeglugi, tym razem w towarzystwie „Świętej Włóczni", dotarliśmy wreszcie do portu Kalai'Shar. Medyk połatał w miarę tych, którzy przeżyli ową feralną bitwę morską, tak więc Illina stała obok mnie, spoglądając na miasto, które na pierwszy rzut oka prezentowało się bardzo dobrze. Zadbane kamieniczki, czyste ulice i ogólny porządek sprawiały pozytywne wrażenie.
Kapitan sprawnie wprowadził statek do portu, i po chwili mieliśmy wreszcie możliwość opuszczenia pokładu. W końcu miałem pod nogami coś innego, niż rozchwiane deski pokładu, co niezmiernie mnie ucieszyło.
– Naprawa potrwa pewnie kilkanaście dni – usłyszałem głos Gustava Rammosa – Więc mamy trochę czasu na odpoczynek w mieście. Potem płyniemy dalej.
Pokiwałem głową, nie odpowiadając, bo zauważyłem Maximiliana Barvattiego, zbliżającego się do nas wraz z obstawą.
-Witamy w naszym pięknym mieście – obwieścił z dumą w głosie – Nie musicie się tu niczego obawiać, bowiem jesteście pod opieką Jego Wysokości. Moi ludzie was zakwaterują.
-Dziękujemy za waszą pomoc – powiedział Rammos – Oczywiście poniesiemy wszelkie koszta związane z zamieszkaniem i naprawą okrętu…
-Jesteście gośćmi Jego Wysokości , o żadnej zapłacie nie może być mowy. Ponadto, kłótnie na ten temat potraktuję jako zniewagę – odparł sztywno kapitan „Włóczni".
-Kiedy odbędzie się ta audiencja u Protektora?– wtrąciłem się do rozmowy.
-Lord Nieśmiertelny już wie o waszej obecności. Spotka się z tobą za dwie godziny, aby dać ci czas na przygotowanie się, i zapoznanie tutejszego Węzła – zakończył niepewnie, prawdopodobnie nie wiedząc o co chodzi, i po prostu powtarzając polecenia.
-Będziemy gotowi – odpowiedziała za mnie Illina
-Przykro mi, pani, ale zaproszenie na dwór obejmuje jedynie Wybrańca – stropił się Barvatti – Jego Wysokość z radością pozna panią, jednak poza audiencją.
– Nie da się nic zrobić w tej sprawie? Wolałbym, aby poszła wraz ze mną – zapytałem, choć znałem już odpowiedź.
-Niestety, rozkaz Lorda Protektora był wyraźny. Przykro mi. Spotkacie się po ustalonej wizycie.
– Zamierzacie rozkwaterować nas oddzielnie? – spytałem, zwracając uwagę na ostatnie zdanie
-Niestety. Rany szanownej pani wymagają ciągłej opieki, więc zamieszka na dworze, w pobliżu nadwornego medykusa. Ty, Wybrańcze, będziesz mieszkał w Morskiej Wieży. Władca twierdzi, że tam są najmocniejsze wiązania węźlaste, czy coś w tym rodzaju. Będziesz zadowolony.
Pokiwałem głową, dalej grając rolę możnego czarodzieja, choć w rzeczywistości, co ja umiałem? Ot, kilkanaście mocniejszych lub słabszych formuł i gestów. Tyle, co nic.
-Niech więc tak będzie – rzekłem dumnie – Prowadź mnie do mego domu. Do zobaczenia – dodałem jeszcze, zwracając się do reszty załogi.
-Zasrany czarownik, zamiast skwierczeć na stosie, został wyróżniony – usłyszałem jeszcze słowa sir Aldei, najwyraźniej zdegustowanej moim nagłym awansem społecznym. Zachichotałem pod nosem, maszerując w eskorcie żołnierzy kapitana Barvattiego.
***
Kolejna część dobrego klasycznego fantasy. Parę błędów by się znalazło, ale nie psują one przyjemności czytania. Te przeżucenie się na walkę dwoma mieczami przypomniało mi serię o Drizztcie Do'Urdenie R.A. Salvatore, ale to pewnie tylko moje skojarzenie.