Nadchodzi pierwsze, wyraźne.
Więc jest tak, jak mówią. Chociaż nie do końca. To w sumie zabawne, bo kto niby miał szansę o tym opowiedzieć? Jednocześnie jest to również znamienne, ponieważ teoretycznie mam jeszcze chwilę żeby się rozmyślić. Wygląda jednak na to, że decyzja została już podjęta.
***
Moje nowe życie zaczęło się siedem lat temu, pewnego wiosennego poranka.
Nie piłem od miesiąca. Silna wola wystarczyła. Obyło się bez spotkań, rozmów z ludźmi od uzależnień, modlitw, czytania broszurek i wysłuchiwania historii walczących z nałogiem alkoholików, nieśmiało opowiadających o swoich demonach podczas cotygodniowych mitingów.
Mówią, że alkoholikiem jest się całe życie, więc trzeba na siebie uważać. Wierzyłem, że to prawda, więc od dnia, w którym postanowiłem rzucić ten syf w diabły nie wziąłem do ust nawet kropli. Silna wola napędzana strachem, że następnym razem już z tego nie wyjdę.
Dzień był prawie jak każdy inny. Może poza tym, że nie śmierdziałem, bo pan Edek, jedyny stróż, którego mogłem określić mianem fajnego gościa, przyniósł mi ubrania po swoim synu. Pozostali strażnicy z noclegowni byli dupkami, ale z nim można było pogadać. Lubiliśmy się i często podczas długich nocy opowiadaliśmy sobie niewesołe historie. Samotne życie kopalnianego emeryta, z którym własne dzieci nie utrzymywały kontaktu od kiedy wyjechały za granicę, a w zamian historie dwudziestoparoletniego cwaniaczka, wyrzuconego z sierocińca po osiągnięciu pełnoletniości, mieszkającego na ulicy i walczącego o prawo do życia w zobojętniałym społeczeństwie.
Uczciwa wymiana.
W kieszeni miałem kilka złotych – reszta, która została po kupieniu hotdoga w jednym ze sklepów sieci reklamującej się wizerunkiem uśmiechniętego płaza. Ekstrawagancja na miarę bezdomnego, sponsorowana przez gest pana Edka. Tego ranka kiedy opuszczałem noclegownię wcisnął mi w dłoń dychę i powiedział, żebym kupił sobie coś normalnego do jedzenia, zamiast znów grzebać po śmietnikach.
Złoty człowiek.
Świeć panie nad jego duszą.
Naprzeciw ławeczki, na której kończyłem mój wykwintny posiłek, stał bank. Ten z pomarańczowymi akcentami, reklamowany w telewizji przez byłego aktora, który kilka lat wcześniej zagrał w filmie moralizującym o tym, że pieniądze to nie wszystko. Wtedy wierzyłem, że to bzdura. Jedna z tych, na których wypowiadanie stać ludzi znających smak kawioru, widok wschodu słońca na Fidżi i przyjemność prowadzenia fabrycznie nowego samochodu. Ja znałem smak niedojedzonego, lekko utytłanego kebaba wyrzuconego do śmietnika przez pijanego imprezowicza, a także niepewność jazdy autobusem bez biletu i mrok rozjaśniany pierwszymi promieniami słońca, wpadającymi przez zabrudzone szyby do piwnicy starego budynku noclegowni.
Teraz wiem, że to prawda – pieniądze to nie wszystko. Ale wtedy…
I jeszcze długo później.
Na parking pod bankiem zajechał srebrny sedan, nie pamiętam marki, ale to było jedno z tych droższych aut, które większość ludzi z pożądaniem ogląda w reklamach. Wysiadł z niego japiszon w gajerze, podszedł do bankomatu raźnym krokiem nuworysza i zaczął klikać na pinpadzie, zerkając przez ramię czy ktoś nie próbuje dojrzeć kolejności wklepywanych cyferek.
Skończyłem właśnie jeść, wytarłem ręce o spodnie i pomyślałem, że chciałbym być na jego miejscu. Mieć to, co on ma. Jeździć jego samochodem. Podrywać laski, które podrywa. Zaprzątać sobie głowę jego problemami.
Siedziałem na ławce boleśnie świadomy tego, że życie jest cholernie niesprawiedliwe. Patrzyłem z zazdrością na obcego mężczyznę, marząc o tym, że fajnie byłoby móc się z nim zamienić. Powiedzieć Abrakadabra i przestać się martwić.
Abrakadabra.
Chwilę później spoglądałem na plik dwusetek wyjeżdżający ze szczeliny bankomatu. Stałem przed terminalem, nie wiedząc co się stało. Dopiero natarczywy sygnał, wraz z wyświetlanym na ekranie ponagleniem o konieczności odebrania gotówki, wyrwał mnie ze stuporu.
Spojrzałem za siebie. Facet w garniturze siedział na ławce, wyglądając na równie zdziwionego co ja. Mierzyliśmy się wzrokiem przez kilka długich sekund, kiedy nagle mężczyzna zerwał się i pobiegł w moją stronę. Wołał coś po drodze, nie słyszałem dokładnie co, ponieważ porwałem łapczywie banknoty i uciekłem, znikając w wąskich uliczkach, wśród gęstych zabudowań kładących poranne cienie na puste jeszcze o tej godzinie centrum.
To był pierwszy raz kiedy użyłem tego, co później zwykłem nazywać mocą.
Nie wiem skąd się wzięła. Może był to dar od Boga, może diabła, a może od kogoś zupełnie innego. Nie zastanawiałem się nad tym zbyt głęboko.
Ważne, że moc była i działała.
Przez kolejne dni ćwiczyłem na pijakach oraz ćpunach, zbyt oderwanych od rzeczywistości, żeby zastanawiać się nad tym co ich spotyka. Okazało się, że muszę mieć ofiarę zamiany w zasięgu wzroku. Potem wystarczy się skupić i tyle – niemożliwe, przeczące logice oraz prawom fizyki zjawisko staje się faktem. Nie potrzebowałem niczego mówić aby aktywować moc, uznałem jednak, że przyda mi się jakieś słowo-wyzwalacz. To była czysta, niezrozumiała magia, więc Abrakadabra wydawała się odpowiednia.
***
Jest i drugie.
Przez noclegownię przewijali się różni ludzie. Wśród tej menażerii byli zarówno głupcy, którzy znaleźli się na ulicy ze swojej winy, jak i tacy, którym zabrakło w życiu szczęścia. Ci drudzy byli mi bardziej bliscy, ponieważ sam się do nich zaliczałem.
Wielu podejmowało różne sezonowe prace i jeden taki opowiedział mi, że kiedy był zatrudniony w obsłudze parkingu supermarketu, widywał jak w poniedziałki o piątej rano firma ochroniarska odbiera worki pieniędzy z weekendowego utargu. Wtedy mnie to zaciekawiło, jednak szybko zapomniałem o tamtej rozmowie.
Przypomniałem sobie o niej, gdy byłem już pewien kontroli nad mocą i kombinowałem jak ją wykorzystać do poprawienia swojej sytuacji.
Piąta rano to taka godzina, kiedy miasto zaczyna się budzić, ale przeciąga się jeszcze przed nastaniem kolejnego gwarnego dnia. Świeci już setkami okien, za którymi ludzie pracy zbierają się niemrawo do swoich obowiązków, jednak ulice jeszcze nie szumią kołami samochodów, a parkingi pod sklepami nie trzaskają zamykanymi drzwiami i nie klekoczą metalicznie, pchanymi po nierównościach asfaltu wózkami. Jest cicho.
Miałem świetny widok na wejście do marketu. Pod głównymi drzwiami parkował biały van z logo firmy ochroniarskiej, tylne drzwi były otwarte, silnik na chodzie. W szoferce czekał kierowca. Stałem ponad sto metrów dalej, na wzniesieniu za odgrodzoną barierkami jezdnią głównej przelotówki pomiędzy dwoma sąsiednimi miastami.
Czekałem dobrych dziesięć minut, aż w końcu trzech wielkich chłopów w czarnych mundurach, kamizelkach i pod bronią wyszło ze sklepu, niosąc worki z pieniędzmi. W środku umierałem ze strachu oraz niepewności, przez głowę przelatywały mi myśli: a jeśli któryś zdąży mnie złapać? Co wtedy? Czy zdołam użyć mocy, będąc trzymanym przez kogoś innego?
Teraz już wiem, że nie zdołałbym, ale wtedy plułem sobie w brodę, że nie przetestowałem wcześniej takiej ewentualności. Byłem jednak dostatecznie zdeterminowany aby zaryzykować.
Ostatni ochroniarz zapakował worki do furgonetki.
Abrakadabra.
Zamieniłem się z nim miejscami, porwałem łup i zanim osłupiali koledzy mojej ofiary zdążyli zareagować, spojrzałem ku przelotówce. Ochroniarz stał tam, po drugiej stronie na wzniesieniu, równie zdezorientowany jak jego kumple.
Abrakadabra.
Zmiana powrotna. Tyle, że ja byłem bogatszy o dwa worki pieniędzy, a on miał przesrane.
Wtedy zacząłem żyć lepszym życiem już na dobre. To był koniec noclegowni i sponiewieranych przez los współtowarzyszy, a przede wszystkim koniec biedy.
Ten sukces mnie rozzuchwalił. Zacząłem kraść coraz częściej i więcej, ale zawsze uważałem, żeby nie przesadzić, nie skupiać się na jednym mieście. Jeździłem regularnie po kraju, obrabiając różnych ludzi z gotówki oraz wszelkich dóbr doczesnych. Narobiłem sobie kontaktów, więc raz zamieniałem się z bananowym gówniarzem w Maserati, które później opychałem w znanej mi dziupli, a kiedy indziej z jubilerem i zgarnięty towar spieniężałem u zaprzyjaźnionego pasera.
Stać mnie było na wszystko, ale kumpli jakoś nie miałem. Znajomych owszem, ale nie kolegów. Nie potrzebowałem ich. Nie potrzebowałem nikogo.
Do czasu.
***
Trzecie.
Nie ma brzydkich młodych ludzi. Są tylko tacy, których nie stać na to, żeby dobrze wyglądać. Pieniądze mogą wiele i na przykład kogoś o aparycji bliższej zabiedzonemu szympansowi zamienić w rozchwytywanego dandysa.
Nie byłem brzydki, raczej przeciętny, ale dobre, regularne posiłki, garniak szyty na miarę, złoty rolex, drogie buty i starannie ułożona fryzura połączona z brodą, wymodelowaną na pozornie niewystylizowany, kilkudniowy zarost, wyciągnęły na wierzch moje zalety, jednocześnie skrzętnie ukrywając niedobory. Kręciłem się po klubach, podrywałem dziesiątki panienek, zawsze finalizując znajomość w łóżku. Wystarczyło strzelić uśmiechem, błysnąć zegarkiem, mignąć najnowszym smartfonem, a kolejna poszukiwaczka złota sama pchała się przed oczy.
Nie szukałem stałego związku – te paniusie, roszczeniowe bardziej niż rozkapryszone księżniczki, nudziły mnie swoją płytką osobowością. Sam nie byłem wtedy jeszcze zbyt bystry, ale gdzieś wewnątrz wiedziałem, że uwiązywanie się do kawałka ładnie wyglądającego pustaka nie jest tym, czego w życiu pragnę. Na tamtym etapie szukałem wyłącznie okazji do rozładowania napięcia seksualnego i podbudowania ego, które w okresie życia na ulicy zdegradowało się do poziomu zabrudzonej, rzuconej w kąt szmaty. To się jednak zmieniło w dniu, w którym ujrzałem Anię.
Nie pasowała do modnego klubu gdzie ją wypatrzyłem. Siedziała w loży z grupką dziewczyn, ale odstawała od nich wyglądem. Była ubrana ładnie, lecz jej strój diametralnie odbiegał od tego co miały na sobie jej towarzyszki – wyglądała wśród nich jak słodka bibliotekarka, która przez przypadek trafiła na branżową imprezę dla aktorek porno.
Podczas gdy rozochocone laleczki z piersiami ledwie ujarzmianymi przez zbyt obcisłe sukienki wznosiły toasty, krzycząc Uuuuu!, zarówno przed, jak i po wypiciu kolejnego szota, ona nieśmiało opuszczała wzrok, zażenowana ich zachowaniem, zwracającym uwagę pozostałych gości lokalu. Uśmiechała się niepewnie, najprawdopodobniej marząc o tym, żeby stać się niewidzialna. Miała uśmiech anioła. Tak, wiem, to cholernie pretensjonalne, ale tak właśnie wtedy pomyślałem.
Kręciłem się w pobliżu loży tego roju escort girls, czekając na moment, w którym dziewczyna zostanie sama. A kiedy jej koleżaneczki ruszyły stadnie w kierunku parkietu, by ochoczo pokręcić biodrami w takt kolejnego latynoskiego przeboju, przysiadłem się i przedstawiłem najładniej jak umiałem. Była przerażona, pewna, że z całej grupki dziewczyn to ona zostanie tą, na którą nikt nie zwróci uwagi. Była słodka, uciekając wzrokiem, pesząc się samą moją obecnością. Była piękna, przechylając głowę w taki sposób, aby kaskadą rozpuszczonych kasztanowych włosów ukryć twarz przed moim spojrzeniem. A kiedy usłyszałem jej głos… Zakochałem się.
Tak po prostu.
Zaproponowałem kawę w spokojnej knajpce naprzeciw. Zgodziła się chyba dlatego, że sama miała ochotę na opuszczenie klubu i tylko czekała na jakiś pretekst. Z naszej pierwszej rozmowy dowiedziałem się, że pracuje jako wizażystka w agencji modelingowej. Tego wieczoru koleżanki modelki zdołały wyciągnąć ją do klubu po udanym pokazie, choć miała pewność, że będzie się źle bawić. Poszła z grzeczności. Cała ona. Ania.
Zdobywanie jej nie było szybką akcją zainicjowaną drinkiem, pociągniętą w kierunku jazdy panamerą do luksusowego apartamentowca i zakończoną seksem w atłasowej, cholernie niepraktycznej pościeli. W jej przypadku wszystko wymagało czasu, jak w amerykańskich filmach romantycznych, których razem obejrzeliśmy co najmniej kilkadziesiąt. Randki, kwiaty, wyczekiwanie na telefon. W końcu pierwszy, nieśmiały pocałunek – tak, jak powinno to chyba wyglądać.
Nie wiem, co we mnie zobaczyła, że nie uciekła, przerażona moją ówczesną głupotą. Zostaliśmy parą. To ona zainteresowała mnie sztuką, literaturą, filmem i tymi wszystkimi cudownymi rzeczami, które my, ludzie, potrafimy tworzyć, jeśli akurat nie jesteśmy zajęci wojnami i skakaniem sobie do gardeł.
Ania była inteligentna, więc zasługiwała na inteligentnego faceta. A ja zrobiłbym wszystko, żeby jej nie stracić. Dzięki niej stawałem się kimś innym, lepszym.
I kochałem ją za to coraz bardziej.
***
Pojawia się czwarte.
Ania nie wiedziała czym się zajmuję, skąd mam pieniądze. Powiedziałem jej o sierocińcu, życiu na ulicy, piciu do nieprzytomności i noclegowni. Nie pytała o szczegóły, rozumiała oraz współczuła.
Jednak całkiem szczery też nie byłem.
Wymyśliłem bajeczkę o cudownej szansie od losu, wygranej na loterii, własnym biznesie, zmuszającym mnie do częstych wyjazdów oraz przychodach z tytułu fikcyjnych kontraktów na fikcyjne usługi, świadczone na rzecz równie fikcyjnych kontrahentów. Oczywiście o Abrakadabrze nie pisnąłem ani słowa.
Każdego dnia budziłem się pełen strachu, że Ania przejrzy moje kłamstwa i odejdzie. Musiałem jej w końcu powiedzieć.
Byliśmy wtedy na Fidżi. Uparłem się na tę wyspę, ponieważ chciałem zobaczyć jak wygląda wschód słońca nad Pacyfikiem. Minęły prawie dwa lata od naszego pierwszego spotkania i niewiele we mnie zostało z głupawej ofiary losu, którą byłem przed pojawieniem się mocy. Wtedy już wiedziałem, że pieniądze to nie wszystko, ale mimo wszystko warto je mieć.
Tego dnia, po romantycznej kolacji przy świecach na tarasie hotelowego apartamentu, poprosiłem Anię o rękę. Ograny schemat, wiem, jednak on naprawdę ma swój niepowtarzalny klimat. Byłem pewien, że coś podejrzewała, ale w jej oczach i tak pojawiły się łzy. Zgodziła się.
Poprosiłem później, żeby usiadła i opowiedziałem jej wszystko, co do tej pory przemilczałem. Całą prawdę. Z każdą minutą mojego nie do końca składnego monologu bałem się coraz bardziej jej reakcji, a kiedy skończyłem Ania patrzyła na mnie jak na wariata. Nie wiedziała o co mi chodzi – czy się naigrywam, czy chcę ją przestraszyć.
Więc nie kłopocząc się ściąganiem ubrań zostawiłem ukochaną przy stoliku, a sam wszedłem do jaccuzi bulgoczącego na końcu prywatnego tarasu.
Abrakadabra.
Teraz to Ania była w wodzie, a ja siedziałem na krześle, wpatrzony w zaskoczoną twarz ukochanej.
Abrakadabra.
I znów wokół mnie kotłowały się bąbelki, a Ania – zdumiona, w ociekającej wodą sukience – zajmowała krzesło przy stoliku. Nie mogła uwierzyć, kręciła głową i szeptała, że to się nie miało prawa stać. Później zerwała się z miejsca i bez żadnych wyjaśnień zniknęła w toalecie. Gdy po kilku minutach otwarła drzwi, miała na sobie suche ubranie. Wyszła pośpiesznie z apartamentu, rzucając na odchodnym, że musi się przejść. Sama.
Wróciła przed północą, zastając mnie siedzącego na łóżku, ze wzrokiem wlepionym w drzwi. Czekałem na jej powrót, wierny jak pies.
Usiadła obok, a później odbyliśmy długą i trudną rozmowę, w trakcie której obiecałem już nigdy nie używać mocy w złej wierze. Zaskakujące było nie to, że wybaczyła mi kłamstwa, ale to, że nie zadawała zbyt wielu pytań na temat mojej nieprawdopodobnej umiejętności. Nie interesowało jej skąd się wzięła, czym jest, jak działa. Chciała jedynie, bym nie używał mocy do robienia rzeczy, które robiłem do tej pory.
Dla niej byłem gotów na wszystko. Zgodziłem się na postawione warunki, uświadamiając ukochaną, że nie mam stałego źródła dochodu i nasze wygodne życie się skończy.
To nie pieniądze są najważniejsze – tak wtedy powiedziała.
Koniec końców, nie musieliśmy rezygnować z wygód. Z tego co miałem udało się rozkręcić sensowny biznes. Przestałem kraść, a stałem się przedsiębiorcą zarabiającym na tyle dużo, by wieść spokojne i dostatnie życie. To była zasługa Ani. Kochałem ją mocniej niż kiedykolwiek.
Abrakadabra poszła w odstawkę.
***
Piąte. Świeże.
Czyli to już chyba ostatnie.
Obudziła mnie przed dziewiątą, szczebiocząc jak skowronek o tym, jaka piękna jest dzisiaj pogoda. Rzeczywiście, aura była wyjątkowa – słoneczna i ciepła, zupełnie inna niż ta, do jakiej przyzwyczaiło nas tegoroczne lato.
Chciała wypróbować nasz najnowszy zakup motoryzacyjny, którym był kabriolet Bentley Continental. Też miałem na to ochotę, więc po śniadaniu wybraliśmy się na przejażdżkę. Długa, prosta droga, wiatr szumiący w uszach i jej promienny uśmiech pod fikuśnymi okularami przeciwsłonecznymi. W głowie świadomość, że już za tydzień jest nasz długo wyczekiwany i starannie planowany ślub.
Letni dzień, którego piękno postanowił zniszczyć idiota w starym BMW, wyprzedzający bez wyobraźni kolumnę samochodów wlekących się za jadącym z naprzeciwka ciągnikiem.
Pisk opon. Szarpnięcie kierownicą.
Uderzenie w twarz balonem poduszki powietrznej.
Uczucie bezwładności podczas krótkiego lotu ze skarpy.
Kolejne uderzenie, gdy przód Bentleya napotkał lustro wody stawu.
Mokry chłód błyskawicznie obejmujący całe ciało.
Przerażonym wzrokiem, z ustami zamkniętymi, by nie uronić choćby jednej bańki życiodajnego powietrza, spojrzałem na miejsce pasażera. Ania była przytomna, oczy miała otwarte, wargi zaciśnięte równie mocno jak moje.
Kabriolety mają to do siebie, że opuścić jest je łatwiej niż inne samochody. Złapałem Anię za rękę, pociągnąłem ku powierzchni.
Coś nas zatrzymało. Pas bezpieczeństwa, który zawsze zapinała, strofując mnie, że też powinienem go używać, zamiast ignorować jego istnienie. Chciałem pomóc, sięgnąłem do klamry, szarpałem, próbując go rozpiąć. Nic z tego. Zatrzask się zaciął i nie chciał puścić.
W jej oczach były prośba o ratunek oraz panika.
***
I dochodzimy do tej chwili. Nie ma więcej wspomnień.
Jest tu i teraz.
Ja i Ania.
Jestem ciekaw co widzi w moich oczach, bo kiedy spoglądamy tak na siebie z odległości kilkudziesięciu centymetrów, oddzieleni jedynie wypełnioną wodą przestrzenią, jej wzrok się zmienia.
Prośbę zastępuje obawa, panikę sprzeciw.
Wybacz mi, Aniu. Tym razem cię nie posłucham i będzie po mojemu. Decyzja została podjęta, a nam brak już tlenu na jej nieme roztrząsanie.
Otwieram usta:
Abrakadabra