- Opowiadanie: InComa - Bojary

Bojary

Wszyst­kie ilu­stra­cję zo­sta­ły wy­ko­na­ne przez sa­me­go au­to­ra opo­wia­da­nia: In­Co­ma

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Irka_Luz, Użytkownicy

Oceny

Bojary

Obej­rzał się na Mia­sto. Klnąc w duchu swą głu­po­tę otarł pot z czoła rę­ka­wem szaty.

– Przejdź się pie­szo Dro­go­mi­rze. Ruch do­brze ci zrobi – mówił sam do sie­bie nie będąc jesz­cze pew­nym, czy robi to, by się po­cie­szyć, czy zru­gać.

– Ino długą, grubą szatę owdziej. Taką, co by ko­niecz­nie po­wie­trza nie prze­pusz­cza­ła, by jajca od razu na twar­do przed do­tar­ciem do wsi były.

Wy­braw­szy drugą opcję men­tal­ne­go sa­mo­bi­czo­wa­nia, pod­niósł zła­ma­ną gałąź wierz­by i od­ry­wa­jąc po­mniej­sze ga­łąz­ki za­opa­trzył się w cał­kiem oka­za­ły ko­stur. Idąc po­wo­li w stro­nę ma­ja­czą­cej w od­da­li wsi Bo­ja­ry, pod­pie­rał się zdo­by­tą lagą. Wy­glą­dał przy tym jak ty­po­wy przed­sta­wi­ciel swego za­wo­du. A był to zawód nie byle jaki, a ma­gicz­ny.

Prze­szedł jesz­cze kil­ka­na­ście me­trów i dał za wy­gra­ną. Po­bli­ski klon sku­tecz­nie za­chę­cił cie­niem i odro­bi­ną chło­du. Usiadł pod drze­wem i oparł plecy o gruby pień. Wyjął zza pa­zu­chy fajkę i małe pu­de­łecz­ko z ty­to­niem.

Zwy­kle zle­ce­nia od wie­śnia­ków wią­za­ły się z prze­pę­dze­niem wil­ków albo za­pew­nie­niem uro­dza­ju plo­nów. Nie raz tłu­ma­czył, iż nie jest Dru­idem a Ma­giem i nie do niego takie proś­by. ,,Na pewno nie za­szko­dzi”, a skoro bo­go­wie ob­da­rzy­li mocą, to musi być im bli­ski, a stąd już nie­da­le­ko o łaskę przez wsta­wien­nic­two-ta­ką od­po­wiedź zwy­kle otrzy­my­wał. Z bie­giem czasu prze­stał prze­ko­ny­wać wie­śnia­ków i za­czął grać w tę bła­ze­na­dę, za­wsze ja­kieś ko­rzy­ści z tego mając. A to parę mie­dzia­ków wpa­dło, a to wró­cił ob­ła­do­wa­ny serem czy mąką. Cza­sem nic nie do­sta­wał, lecz czas spę­dzo­ny na wsi za­wsze dzia­łał na niego ko­ją­co. Tak, chło­pi po­tra­fi­li się od­wdzię­czyć. A chłop­ki w szcze­gól­no­ści. Przy­mknął po­wie­ki i uśmiech­nął się do wspo­mnień. Otwo­rzył oczy i po­pa­trzył na chmu­ry.

– Cu­mu­lu­sy – po­wie­dział do sie­bie – tak Sam­bor, wiem. Dobry to znak i oko­licz­no­ści.

Nabił fajkę, na­krył ją dło­nią i przy­mknął po­wie­ki kon­cen­tru­jąc się. Ziele mo­men­tal­nie za­czę­ło się ża­rzyć. Mag za­cią­gnął się po­tęż­nie, po czym wy­pu­ścił kłąb dymu noz­drza­mi. Chwy­cił fajkę zę­ba­mi, za­gar­nął całą ty­to­nio­wą mgieł­kę i za­czął for­mo­wać ją dłoń­mi ni­czym cia­sto. Spoj­rzał kry­tycz­nie na swe dzie­ło. Dwie le­wi­tu­ją­ce wy­pu­kło­ści o po­kaź­nych roz­mia­rach. Uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej, wi­docz­nie czu­jąc dumę z ulot­nej rzeź­by i do­brej pa­mię­ci.

– Moc­pan­ku!

Z za­my­śle­nia wy­rwał go głos. Szyb­ki­mi ru­cha­mi dłoni roz­go­nił dym i wstał na równe nogi. W od­da­li, w tu­ma­nach kurzu, ga­lo­po­wał ku niemu chłop na do­rod­nej, bia­ło-czar­nej kro­wie. Pod­ska­ku­jąc w strze­mio­nach, ma­chał na po­wi­ta­nie. Zwol­nił mućkę za­trzy­mu­jąc ją tuż obok, a na­stęp­nie ze­sko­czył ze zwie­rzę­cia nie pusz­cza­jąc z dłoni kan­ta­ra. Zdjął sło­mia­ny ka­pe­lusz, który nie­wia­do­mym spo­so­bem utrzy­mał się na jego gło­wie i za­wi­nął nim tuż przy ziemi.

– Po­wi­toć do­bro­dzie­ja! Do­brzek wi­dzioł z od­da­li! – za­czął ra­do­śnie. – Ha! A tatko się wy­kłó­coł, że mło­dym, a śle­pym, że Mi­strza na pie­cho­tę, to jakby dru­ida je­dzą­ce­go bo­czek uwi­dzieć. Tatko dobry go­spo­darz, ale we więk­szym świe­cie nijak się nie ro­ze­zna­je. Nigdy ze wsi nie wy­je­choł, nie to, co ja. Ja żek w Mie­ście nie­raz bywoł. Jak każdy człek Mistrz może na no­gach przy­wę­dro­wać prze­cie – mówił szyb­ko nie dając dojść do głosu Dro­go­mi­ro­wi. – Ach! Gdzie me oby­cie? Pie­trzyk mnie zwą. Mistrz przed­sta­wiać się nie musi. Cała wieś o Mi­strzu już sły­sza­ła. Mam na­dzie­ję, że i tą spra­wą ze­chce Mistrz się zająć, ale to może szcze­gó­ły już tatko wy­ja­wi.

Umilkł w końcu, a wi­dząc wyraz twa­rzy Dro­go­mi­ra, wi­docz­nie znie­cier­pli­wio­ne­go jego ga­dul­stwem, po­czer­wie­niał na po­licz­kach i wbił wzrok w zie­mię.

– Pro­wadź zatem – od­rzekł Mag po dłuż­szej chwi­li.

Ten za­czął ner­wo­wo ści­skać ka­pe­lusz i łypać ocza­mi raz na Mi­strza, raz na krowę.

– Chcesz coś dodać?

Chłop, a wła­ści­wie chło­pak wy­glą­dał na ja­kieś dwa­dzie­ścia lat. Jasne, dłu­gie, przy­li­za­ne od za długo no­szo­ne­go ka­pe­lu­sza włosy, wy­raź­nie krę­ci­ły się po­ni­żej linii uszu. Ko­micz­ne­go wy­glą­du do­peł­niał rzad­ki wąs.

– No, mo­że­byk Mistrz miast pie­szo to na Ka­ri­ne wsiadł?

– Chcesz po­wie­dzieć na tę krowę?

Pie­trzyk zmie­szał się do resz­ty, teraz nie tylko po­licz­ki, ale i cała twarz na­bra­ła ko­lo­ru in­ten­syw­nej pur­pu­ry. Dro­go­mir uśmiech­nął się. Pod­szedł do Ka­ri­ny, przy­ło­żył dłoń do jej boku i przy­mknął na chwi­lę po­wie­ki. Po czym zwin­nym ru­chem wsko­czył na sio­dło.

– Puść kan­tar Pie­trzyk.

– Mi­strzu, ale jożek ino na niej mogę sam, z kim innym to obok być musze i trzy­moć, bo po­nie­sie i zrzu­ci!

– Puść krowę.

Usłu­chał, a mućka ru­szy­ła przed sie­bie ni­czym czy­stej rasy mu­stang. Dro­go­mir po­chy­lo­ny do przo­du, sto­jąc w strze­mio­nach zwin­nie kie­ro­wał ła­cia­tą.

– Ło bo­go­wie! – usły­szał za sobą Mistrz. Obej­rzał się na chwi­lę na bie­gną­ce­go w ślad za nimi chło­pa­ka. Po­dmu­chy wia­tru w pę­dzie przy­jął z wy­raź­ną ulgą za­sta­na­wia­jąc się przy tym, czy nie pod­ka­sać szat wyżej dla lep­sze­go prze­wie­wu.

Po nie­dłu­gim cza­sie do­je­chał do wsi. Cen­tral­ny punkt osie­dla sta­no­wił wy­dep­ta­ny plac z do­mo­stwa­mi na jej obrze­żach, a wi­ją­ca się dalej droga pro­wa­dzi­ła pod górkę, ku cał­kiem oka­za­łej karcz­mie.

Zwol­nił mućkę wjeż­dża­jąc mię­dzy do­mo­stwa. Na­pa­wał oczy wi­do­kiem, tak do­brze zna­nym mu z dzie­ciń­stwa.

– Na Pe­ru­na! Mistrz już tutaj?! – Do­biegł go zde­ner­wo­wa­ny głos.

W jed­nym z otwar­tych okien stał z wy­ba­łu­szo­ny­mi ocza­mi, tęgi, siwy je­go­mość z krót­ko przy­strzy­żo­nym wąsem i śla­da­mi na szyi po przy­tę­pej brzy­twie. Do­bro­mir ze­sko­czył z krowy i pu­ścił ją sa­mo­pas. Mućka jed­nak nie ru­szy­ła się o krok, stała sztyw­no na no­gach, tępo pa­trząc przed sie­bie.

– Niech Mistrz po­cze­ka, zaraz wyjdę. Wy­ba­cze­nia pro­szę! – mówił szyb­ko i ner­wo­wo, po czym znik­nął w oknie. Z izby do­cho­dził jego roz­go­rącz­ko­wa­ny, pod­nie­sio­ny głos.

– Ślub­na, gdzie moje buty? No buty babo! Mistrz przy­je­chał! Jak to, jaki Mistrz? Toć mó­wi­łem, że za­pro­si­łem, żeby po­mógł nam w spra­wie! Aaa! Bee! Go­rzej jak do krowy bym gadał!

Mistrz usły­szał urwa­ny krzyk, a potem dźwięk cze­goś cięż­kie­go ude­rza­ją­ce­go o ścia­nę.

– Pa­tel­nia. – Oce­nił fa­cho­wo Dro­go­mir jed­no­cze­śnie na­słu­chu­jąc od­gło­su ko­lej­nych uten­sy­liów.

Ko­lej­nych po­ci­sków jed­nak nie wy­strze­lo­no, a Mag za­czął się nawet nie­po­ko­ić, iż je­go­mość, będąc już w po­de­szłym wieku nie unik­nął pa­tel­ni, i że bę­dzie mu­siał zaj­mo­wać się spra­wą prze­mo­cy do­mo­wej ze skut­kiem śmier­tel­nym.

Po chwi­li jed­nak drzwi wej­ścio­we otwo­rzy­ły się, uka­zu­jąc obu­te­go w swe naj­lep­sze ciżmy, uczest­ni­ka licz­nych swar mał­żeń­skich. Mimo, iż jego za­że­no­wa­nie za­ist­nia­łą sy­tu­acją zdra­dza­ły wście­kle czer­wo­ne puce, to jak na przed­sta­wi­cie­la wio­ski przy­sta­ło, dal­szą roz­mo­wę pro­wa­dził bez za­jąk­nię­cia. Dro­go­mir był już pewny, że ma przed sobą ojca Pie­trzy­ka.

– Po­wi­tać! Po­wi­tać! Wiel­cem rad, że Mistrz ze­chciał przy­je­chać na me za­pro­sze­nie. Cho­ci­mi­rem mnie zwą, je­stem Soł­ty­sem tej wsi. Syn miał rację, a nie da­wa­łem wiary, że tak szyb­ko Mistrz u nas za­go­ści – mówił zde­cy­do­wa­nie wol­niej od syna, nawet cze­kał chwi­lę po każ­dym zda­niu, czy Dro­go­mir nie chce za­brać głosu. Nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, kon­ty­nu­ował pró­bu­jąc unik­nąć nie­zręcz­nej ciszy.

– Dużo wy­da­je­cie Soł­ty­sie na nowe garn­ki? – spy­tał Mag żar­to­bli­wie.

– Ano wię­cej jak­bym chciał – przy­znał we­so­ło Cho­ci­mir dra­piąc się po gło­wie.

W tym samym mo­men­cie w progu chaty po­ja­wi­ła się i sama ob­ga­dy­wa­na Soł­ty­so­wa. Oparł­szy się o fu­try­nę drzwi wej­ścio­wych, sku­biąc ko­niec dłu­gie­go, ciem­ne­go war­ko­cza, przy­glą­da­ła się z za­cie­ka­wie­niem na Mi­strza. Kwie­ci­sta spód­ni­ca się­ga­ją­ca za ko­la­na oraz lnia­na, sznu­ro­wa­na na de­kol­cie ko­szu­la, wy­mow­nie opi­na­ła się w stra­te­gicz­nych miej­scach. Była nad wyraz młoda, można by nawet rzec, że za młoda jak dla si­we­go. 

– Nie przed­sta­wisz mnie mój luby? – po­wie­dzia­ła mięk­ko pod­cho­dząc bli­żej. Za­rzu­ci­ła po przy­ja­ciel­sku ramię na bark Soł­ty­sa i cmok­nę­ła go w po­li­czek. Była o głowę wyż­sza od męża i o głowę niż­sza od Dro­go­mi­ra.

– A tak – Cho­ci­mir po­pa­trzył na nią spod krza­cza­stych brwi. – Za po­zwo­le­niem Mi­strza, to moja ślub­na, moja gwiaz­da za­ran­na, opie­kun­ka ogni­ska do­mo­we­go i łoża mał­żeń­skie­go, Go­ści­ra­da.

Go­ści­ra­da dy­gnę­ła nie­znacz­nie, czym wpra­wi­ła w zdzi­wie­nie Dro­go­mi­ra. Zwy­kle chłop­ki nie były obe­zna­ne z dwor­ski­mi oby­cza­ja­mi, a i jego sta­tus nie na­ka­zy­wał za­cho­wa­nia ety­kie­ty. Swymi nie­zwy­kle du­ży­mi, ciem­ny­mi ocza­mi, wo­dzi­ła na zmia­nę od męża do Maga, jak gdyby po­rów­nu­jąc ich ze sobą.

– Po­dob­no macie Soł­ty­sie dla mnie zle­ce­nie – prze­rwał w końcu ciszę.

– Rzecz to jasna, nie spro­wa­dzał­bym bez po­trze­by Mi­strza prze­cież – od­po­wie­dział, ale tembr jego głosu zdra­dzał, iż nie do końca wie­rzy w swoje wła­sne słowa. 

– Za­pra­sza­my do izby, wła­śnie obiad zro­bio­ny. Może się Mistrz po­czę­stu­je? – za­pro­po­no­wa­ła z uśmie­chem.

Cho­ci­mir spoj­rzał na nią dziw­nie i szyb­ko dodał.

– Gdzie Mi­strza w tak skrom­ne progi, do mej karcz­my za­pra­szam. Dziś gu­lasz ser­wu­je­my.

– Tak mężu, wszy­scy wiemy, że twoja, ale może po­zwól zde­cy­do­wać go­ścio­wi. Na go­lon­kę w piwie za­pra­szam – od­par­ła nad wyraz uprzej­mie.

Dro­go­mi­ro­wi na samą tylko wzmian­kę śli­nian­ki za­czę­ły in­ten­syw­nie pra­co­wać. Mimo, iż nie było tego po nim widać, to lubił po­jeść suto i tłu­sto. Re­ak­cja Soł­ty­sa do­dat­ko­wo prze­ko­na­ła go do przy­ję­cia za­pro­sze­nia.

– Do karcz­my da­le­ko, a ja zmę­czo­ny po­dró­żą, chęt­nie sko­rzy­stam z go­ści­ny.

Zza po­bli­skiej chaty wy­biegł zzia­ja­ny Pie­trzyk. Spo­co­ny, ła­piąc cięż­ko po­wie­trze w płuca, pod­biegł do swo­je­go ła­cia­te­go wierz­chow­ca. Oglą­dał ją z każ­dej stro­ny, oba­wia­jąc się wi­docz­nie, że ra­ci­ce jej od­pad­ną po for­su­ją­cym cwale.

– Nic jej bę­dzie – uspo­ko­ił go Dro­go­mir.

Nie od­po­wie­dział. Wy­raź­nie ob­ra­żo­ny i zde­ner­wo­wa­ny bacz­nie przy­glą­dał się mućce, tak jakby Mistrz nie na jego kro­wie, a co naj­mniej na matce wierz­chem jeź­dził, i to bez po­zwo­le­nia. 

Kra­su­la stała bez ruchu, nie re­agu­jąc na głos chło­pa­ka i gła­ska­nie. Po­cią­gnię­ta w końcu za kan­tar, po­drep­ta­ła sztyw­no ku staj­ni.

– Za­pra­szam do izby – po­wie­dział Cho­ci­mir. – Syn nie­po­trzeb­nie się mar­twi, Mistrz prze­cie wie, co robi. Do­brej krowy by nie po­zwo­lił zmar­no­wać – dodał, gdy wcho­dzi­li już pod strze­chę.

– To py­ta­nie, czy stwier­dze­nie? Bo wy­wnio­sko­wać po tonie głosu nie spo­sób – od­rzekł chłod­no.

Go­ści­ra­da spoj­rza­ła na męża z po­li­to­wa­niem i znik­nę­ła w bocz­nej izbie, są­dząc po do­cho­dzą­cych z niej za­pa­chach, kuch­ni.

– Stwier­dze­nie oczy­wi­sta! – Zmie­szał się Cho­ci­mir, do­da­jąc zaraz szyb­ko: – Pro­szę tutaj, do izby.

We­szli do naj­więk­sze­go po­miesz­cze­nia. Ogrom­na, drew­nia­na ława, zło­żo­na z dwóch gru­bych desek wiel­kie­go dębu, usy­tu­owa­na była przy dłuż­szej ścia­nie, tuż pod oknem. Dro­go­mir sia­da­jąc we wska­za­nym miej­scu, oparł plecy o belki cie­sząc się chło­dem pa­nu­ją­cym w izbie.

– Tutaj za­pra­szam znacz­niej­szych tej wsi. Roz­ma­wia­my o bie­żą­cych i przy­szłych spra­wach wio­ski. Głów­nie o sie­wach, żni­wach czy nad­cho­dzą­cej zimie. Nie będę za­nu­dzał szcze­gó­ła­mi, bo i sam zie­wam na ta­kich spo­tka­niach.

– Jeśli go­rzał­ka leje się na ta­ko­wych, to chęt­nie bym się po­nu­dził – przy­znał Dro­go­mir.

– Za­iste wiele wie­cie o oby­cza­jach na wsi pa­nu­ją­cych Mi­strzu – za­śmiał się Cho­ci­mir. – Na przy­szłą radę oczy­wi­ście za­pra­szam. Ra­dzić bę­dzie­my jak zwy­kle do ostat­niej bu­tel­czy­ny.

Soł­tys po wcze­śniej­szej nie­for­tun­nej wy­po­wie­dzi, teraz roz­luź­nił się wi­docz­nie.

– Pójdę do kuch­ni. Oba­czę, co tak guz­drze się ślub­na z tym obia­dem. 

Dro­go­mir przy­mknął oczy wdy­cha­jąc głę­bo­ko świe­że po­wie­trze. Miła od­mia­na od Mia­sta, gdzie za­dła­wić się można smro­dem do­bie­ga­ją­cym z do­mostw i ce­chów rze­mieśl­ni­czych. Po­wo­li otwo­rzył po­wie­ki. Na­prze­ciw niego, w wej­ściu do izby, stała na oko sze­ścio­let­nia dziew­czyn­ka. Duże, ja­sno­zie­lo­ne oczy przy­glą­da­ły mu się cie­kaw­sko spod nie­rów­no pod­cię­tej grzyw­ki. Pal­cem wska­zu­ją­cym za­wzię­cie dłu­ba­ła w nosie, jak gdyby miała tam zna­leźć co naj­mniej złoty sa­mo­ro­dek. Po­now­nie za­mknął oczy, mając na­dzie­ję, że gdy je otwo­rzy, ten bu­rzą­cy spo­kój, nowy ele­ment oto­cze­nia znik­nie. Nie znik­nął. Ele­ment stał dalej w tym samym miej­scu, tym razem jed­nak trzy­ma­jąc z tru­dem wy­do­by­ty, cał­kiem oka­za­ły uro­bek na palcu. Przy­glą­da­ła mu się kry­tycz­nie, za­pew­ne ob­li­cza­jąc war­tość wy­do­by­te­go krusz­cu.

– Witam panią gór­nik. Ile tam ka­ra­tów w dłoni trzy­ma? – za­ga­dał z nie­chę­cią.

Dziew­czyn­ka po­wo­li, osten­ta­cyj­nie wy­tar­ła dłoń w przy­du­żą, lnia­ną ko­szu­li­nę, się­ga­ją­ca do kolan. Dając tym samym Dro­go­mi­ro­wi do zro­zu­mie­nia, że pie­nią­dze jej nie im­po­nu­ją, a sama czyn­ność ino czas umila. Mag wzniósł oczy ku po­wa­le, wzy­wa­jąc na pomoc wszyst­kich zna­nych mu bogów.

– Ma­ryl­ka? Tutaj je­steś, chodź po­mo­żesz w kuch­ni – Wy­baw­cą oka­zał się Cho­ci­mir. Szyb­ko wziął ją na ręce i dodał – Za­po­mnia­łem wspo­mnieć, to moja przy­gar­ni­ca, zna­czy przy­gar­nę­li­śmy ją ja­kieś… ile to mie­się­cy temu? A pal to licho, nawet nie pa­mię­tam. – wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Soł­ty­sie nim za­cznie po­ma­gać, niech ręce wpierw umyje.

Cho­ci­mir przyj­rzał się jej uważ­nie. Naj­pierw na brud­ną, tuż przy samym ,,szy­bie ko­pal­nym” buzię, potem na ko­szu­lę, którą ozdo­bi­ła w po­przek bia­ło-żół­tym pa­smem ni­czym her­bem ro­do­wym. Uśmiech­nął się pod wąsem, zer­k­nął na Dro­go­mi­ra i kiw­nął głową.

– Naj­pierw woda z my­dłem, potem po­mo­żesz – po­wie­dział do dziew­czyn­ki we­so­ło. Ma­ryl­ka zmarsz­czy­ła per­ka­ty nosek i za­rzu­ci­ła ręce na szyję Cho­ci­mi­ra.

– Wujku nieee…

– Bez ga­da­nia – uciął – Mi­strzu, obiad za chwi­lę bę­dzie po­da­ny – dodał i wy­szedł, nio­sąc dziew­czyn­kę na rę­kach.

Do­bro­mir ode­tchnął z ulgą. Z kuch­ni do­bie­ga­ła roz­mo­wa Cho­ci­mi­ra z Go­ści­ra­dą. Nie mógł zro­zu­mieć, jaki kon­kret­nie temat jest oma­wia­ny, ale po pod­nie­sio­nych to­nach wnio­sko­wał, że ko­lej­na sprzecz­ka wisi w po­wie­trzu. W chwi­lę potem na­sta­ła świ­dru­ją­ca uszy cisza.

Za­mknął oczy. Sku­pił się. Nie miał wy­star­cza­ją­co dużo czasu na wła­ści­we przy­go­to­wa­nie za­klę­cia, a w duchu już za­czął prze­kli­nać swoją po­dejrz­li­wość. 

Mrok pod po­wie­ka­mi roz­błysł ośle­pia­ją­cym świa­tłem. W bez­sen­sow­nym od­ru­chu ści­snął moc­niej po­wie­ki, po­tę­gu­jąc je­dy­nie ból. Prze­bił się. Świa­tło po­ciem­nia­ło nagle zo­sta­wia­jąc małe, nie­bie­skie świe­tli­ki eteru. Tań­cząc w ciem­no­ści za­czę­ły for­mo­wać kształ­ty. Nie otwie­ra­jąc oczu spoj­rzał na ręce, gdzie dro­bin­ki świa­tła pły­nę­ły wzdłuż pal­ców ma­ły­mi ka­na­ła­mi. Rzad­ko roz­miesz­czo­ny eter, za­to­pio­ny w me­blach i ścia­nach wi­bro­wał nie­znacz­nie. Za ścia­na­mi świe­tli­ków, roz­po­znał trzy po­sta­cie. Na nich sku­pia­jąc uwagę,zmarsz­czył brwi i po­krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem.

Przy­glą­dał się tak parę chwil, sam nie wie­dząc, co my­śleć. Mu­siał wra­cać, jedna po­stać wła­śnie szy­ko­wa­ła się do wyj­ścia z kuch­ni. Ści­snął skro­nie, kon­cen­tru­jąc się po­now­nie.

– Wszyst­ko do­brze Mi­strzu? Źle się Mistrz czuje?

Otwo­rzył oczy. Izba wi­ru­jąc roz­ma­zy­wa­ła się na kon­tu­rach przed­mio­tów. Na­prze­ciw niego, rów­nie nie­wy­raź­ny, z dużym drew­nia­nym ta­le­rzem w dłoni stał Cho­ci­mir. Po­czuł za­pach go­lon­ki i sma­żo­nej ka­pu­sty.

– Na We­le­sa! – Soł­tys pa­trząc na Maga, nie­zdar­nie po­sta­wił po­tra­wę na ławie. 

Dro­go­mir wie­dział, że jego prze­krwio­ne oczy, sku­tek szyb­kie­go prze­bi­ja­nia się przez za­sło­nę, nie robią naj­lep­sze­go wra­że­nia.

– To nic, głowa mnie boli – zbył temat.

– Od razu tak trza było, zaraz na­ka­że ślub­nej za­pa­rzyć korę wierz­by. Przej­dzie mi­giem.

– Nie trze­ba, nie fa­ty­guj­cie jej. Piwa bym się napił za to.

– Także spraw­dzo­ny lek na wszel­kie bo­lącz­ki. Po­cze­kaj­cie Mi­strzu, zaraz wra­cam.

Gdy tylko go­spo­darz wy­szedł, Dro­go­mir chwy­cił za wy­sta­ją­cą kość go­lon­ki i ob­ró­cił ją. Wzrok przy­zwy­cza­ił się już zu­peł­nie do rze­czy­wi­sto­ści. Spod ciem­ne­go sosu piw­ne­go i sma­żo­nej ka­pu­sty dało się do­strzec od­kro­jo­ny ka­wa­łek skóry, którą to wcze­śniej w kuch­ni skon­su­mo­wa­ła za bło­go­sła­wień­stwem Soł­ty­sa, Ma­ryl­ka.

Oparł­szy się znowu o ścia­nę, splótł palce ukła­da­jąc je na brzu­chu. Cze­kał spo­koj­nie, miał parę pytań, a jeść ode­chcia­ło mu się już zu­peł­nie.

– Nie mu­si­cie na mnie cze­kać Mi­strzu, ja już ja­dłem – za­czął, gdy tylko wcho­dząc z dzba­nem piwa zo­ba­czył nie­tknię­tą go­lon­kę.

– Tak po­my­śla­łem, że może by chciał Soł­tys spró­bo­wać pierw­szy albo żonę za­wo­łać? Może Pie­trzyk także by się sku­sił?

– No co też… – za­czął wy­raź­nie zmie­sza­ny.

– Bo Ma­ryl­ka już grze­ba­ła w moim ta­le­rzu, czemu i in­nych nie za­pro­sić?

Soł­tys wy­pu­ścił po­wie­trze, które zdą­żył już na­brać w płuca. Usiadł na­prze­ciw i spu­ścił wzrok.

– Ech – po­tarł czoło Cho­ci­mir. – Wie­dzia­łem, że prę­dzej czy póź­niej to jakoś wyj­dzie. I chyba nawet mia­łem na­dzie­ję, że Mistrz pierw­szy to wy­pa­trzy, bo i pomóc bę­dzie w sta­nie. Taką mam na­dzie­ję.

Do­bro­mir nie prze­ry­wał, cze­kał cier­pli­wie na całą hi­sto­rię i jaki jego bę­dzie udział, we­dług Soł­ty­sa, w jej za­koń­cze­niu.

– Jak za­pew­ne nie­trud­no za­uwa­żyć Go­ści­ra­da jest za młoda na matkę Pie­trzy­ka. Jego ro­dzi­ciel­ka, niech Daż­bóg po­zwa­la jej kro­czyć po Wy­ra­ju, zmar­ła dwie wio­sny temu. Za­pa­le­nie płuc – za­wie­sił na chwi­le głos, oglą­da­jąc się przez ramię i na­słu­chu­jąc. Prze­chy­lił się przez ławę i kon­ty­nu­ował już znacz­nie ci­szej.

– Długo no­si­łem ża­ło­bę, w sumie nie my­śla­łem nawet o po­now­nej że­niacz­ce. Jed­nak oto je­stem. Za­ko­cha­łem się. Cho­ciaż to nie­wła­ści­we chyba słowo – długo szu­kał od­po­wied­nie­go – Zo­sta­łem… za­uro­czo­ny? Może wydać się to idio­tycz­ne, ale tak na­praw­dę to nie pa­mię­tam, gdzie po­zna­łem Go­ści­ra­dę. Ba, nawet nie pa­mię­tam, aby­śmy swać­bę mieli.

Dro­go­mir wy­raź­nie za­cie­ka­wio­ny uniósł brwi marsz­cząc czoło. Przy­ło­żył wska­zu­ją­cy i środ­ko­wy palec do ust, a na­stęp­nie wy­ko­nał gest w kie­run­ku wej­ścia do izby i je­dy­ne­mu oknu, tak jakby sta­rał się je za­mknąć samym tylko ge­stem. 

– Mo­że­cie teraz mówić swo­bod­nie, nikt nie pod­słu­cha – oznaj­mił – Jak to nie pa­mię­ta­cie? Duża ta wieś nie jest, ra­czej wszy­scy się znają.

– Sęk w tym, że każdy kogo pytam mówi to samo. ,,Prze­cież od ma­łe­go we wsi miesz­ka”. I ja tę samą od­po­wiedź za­wsze sły­szę w gło­wie, tylko ona nie jest moja. 

– Czu­je­cie, że ktoś inny ją tam umie­ścił? I jest ona tak oczy­wi­sta jak to, że po wio­śnie lato na­stę­pu­je i czu­je­cie się głu­pio nawet za­da­wać to py­ta­nie sobie sa­me­mu, a co do­pie­ro innym?

– W sedno samo Mistrz utra­fił! 

Dro­go­mir za­my­ślił się na chwi­lę. Skrzy­żo­wał ręce na pier­si i kon­ty­nu­ował.

– Wpierw może wy­ja­śnij­my czemu Ma­ryl­kę do­kar­mia­cie moją go­lon­ką i to pod wście­kłym spoj­rze­niem żony. Nie rób­cie ta­kiej miny, my­ślał Soł­tys, że już za­po­mnia­łem? Te dwie spra­wy mają w ogóle coś ze sobą wspól­ne­go?

Cho­ci­mir spu­ścił głowę w mil­cze­niu. Widać było, że zbie­ra myśli i od­wa­gę.

– I tu leży moja naj­więk­sza sro­mo­ta Mi­strzu. Wiem, że Go­ści­ra­da kocha Ma­ryl­kę nad życie, ale czy i mnie tak mocno mi­łu­je, to już takie oczy­wi­ste dla mnie nie jest. Różne rze­czy lu­dzie ga­da­ją i cho­ciaż w twarz nie po­wie­dzą, to prze­cież nie głu­pim. 

– Dość to za­gad­ko­we, przy­zna­ję.

– Znowu nie tak bar­dzo, a mnie przez usta nie przej­dzie.

Cho­ci­mir po­ki­wał głową na znak, że się do­my­śla.

– Ro­zu­miem, że to jest ta naj­więk­sza sro­mo­ta?

– Nie, Mi­strzu. Naj­więk­sza to ta, że nie ufa­jąc Go­ści­ra­dzie, na­ra­żam Ma­ryl­kę… Kie­dyś pod­pa­trzy­łem jak przed gro­chów­ki po­da­niem, do­sy­pu­je cze­goś do mo­je­go ta­le­rza. Nie zja­dłem wtedy. Sta­ra­ła się ukryć, ale wi­dzia­łem, że wście­kła jak osa potem była. Na­stęp­nym razem Ma­ryl­kę za­wo­ła­łem, to od razu ,,po­cze­kaj pod­grze­ję, bo chyba zimne”. Wtedy byłem już pra­wie pewny.

– Więc pierw­sza od tam­tej pory jada za­wsze Ma­ryl­ka. Ro­zu­miem. Co nie ozna­cza, że po­pie­ram. Je­ste­ście pewni, że pew­ne­go dnia nie do­sy­pie cze­goś po­mi­mo to?

– Je­stem – od­rzekł po­waż­nie.

– Więc co mam we­dług Soł­ty­sa zro­bić? Jak pomóc?

– Po praw­dzie, to nie wiem… Chyba nic. Może chcia­łem usły­szeć za­pew­nie­nie, że Go­ści­ra­da to dobra ko­bi­ta, nie pró­bu­je Cię otruć. Ciesz się tym, co masz”. Ko­cham ją, mimo wszyst­ko.

– Go­ści­ra­da to dobra ko­bi­ta, nie pró­bu­je Cię otruć. Ciesz się tym, co masz – od­rzekł cierp­ko Dro­go­mir. – Na­le­ży się dwa­dzie­ścia du­ka­tów za po­ra­dę mał­żeń­ską.

– Za­pa­mię­tam, ale jest jesz­cze jedna spra­wa.

– Na de­men­cję też nic nie po­ra­dzę, jeśli i krowy nie pa­mię­ta­cie – od­parł, wy­raź­nie roz­sier­dzo­ny przy­czy­ną, dla któ­rej zo­stał ścią­gnię­ty.

– Ją aku­rat pa­mię­tam do­brze, mał­żon­ka nie­boszcz­ka zaj­mo­wa­ła się nią wraz z synem od ma­łe­go. Było ich wi­dzieć przy tym – Cho­ci­mir uśmiech­nął się do wspo­mnień – He! Upar­ła się, że konia praw­dzi­we­go z niej zrobi!

Dro­go­mir mi­mo­wol­nie obej­rzał się na staj­nię, do któ­rej wcze­śniej Pie­trzyk za­pro­wa­dził otę­pia­łą krowę. Pa­trzył tak dłuż­szą chwi­lę.

– A ta druga spra­wa? – spy­tał, wy­ry­wa­jąc się z za­my­śle­nia.

– To już Pie­trzy­ka muszę za­wo­łać. Jego to w głów­nej mie­rze do­ty­czy.

– Za­wo­ła­cie już na polu, bo wy­cho­dzi­my. Opo­wie­cie po dro­dze do karcz­my. Wy­bacz­cie, ale tej go­lon­ki już nie tknę.

– Zro­zu­mia­łe to – Po­dra­pał się w głowę.

Dro­go­mir zdą­żył za­uwa­żyć, że po­ziom swę­dze­nia Soł­ty­so­we­go cze­re­pu jest wprost pro­por­cjo­nal­ny do po­zio­mu jego za­kło­po­ta­nia.

– Ale co ja ślub­nej po­wiem? Znowu ty­go­dnio­wy ce­li­bat – za­śmiał się gorz­ko.

– W tym wieku Soł­ty­sie może to i le­piej, trze­ba się oszczę­dzać, bo Ma­ryl­ka i Pie­trzyk sie­ro­ta­mi zo­sta­ną.

– ,,Do­pó­ki dy­szel spraw­ny, to orać trze­ba, bo są­siad go­to­wy wejść na po­let­ko”.

– Za­iste, wiel­kie mą­dro­ści są ukry­te w wiej­skich przy­sło­wiach – za­śmiał się.

Wsta­li oboje od ławy i skie­ro­wa­li się ku wyj­ściu.

– Mi­strzu, a zdej­mie­cie te gusło? Chciał­bym móc za­wo­łać ślub­ną, gdy piwa do obia­du za­brak­nie – Cho­ci­mi­ra nie opusz­czał dobry na­strój. Wi­docz­nie mu ulży­ło, gdy po­dzie­lił się po­dej­rze­nia­mi.

– Nie bój­cie się Soł­ty­sie. Za­klę­cie – spe­cjal­nie pod­kre­ślił to słowo – za parę minut ustą­pi sa­mo­ist­nie. I może nie je­stem au­to­ry­te­tem w dzie­dzi­nie wy­cho­wy­wa­nia, ale czy aby na pewno bez­piecz­ne jest po­da­wa­nie dzie­ciom na­pit­ku?

– Od jed­ne­go łyku jesz­cze nikt ro­zu­mu nie po­stra­dał, a si­wu­chę trzy­mam pod klu­czem – wy­prze­dził py­ta­nie Dro­go­mi­ra – tylko ja mam do niej do­stęp. Cho­ciaż ostat­nio jakoś ubyło wię­cej jak za­kła­da­łem.

– A pa­mię­ta Soł­tys wszyst­kie, że tak po­wiem, upoj­ne noce?

– Haha tu mnie Mistrz ma – za­śmiał się Cho­ci­mir – Po praw­dzie to nie.

Wy­szli na po­dwó­rze. Słoń­ce po­wo­li wę­dro­wa­ło ku za­cho­do­wi, ale do wie­czo­ra po­zo­sta­ło jesz­cze sporo czasu. Dusz­ne po­wie­trze nie da­wa­ło wy­tchnie­nia.

– Na burzę się zbie­ra – oce­nił fa­cho­wo Soł­tys.

– Na to wy­glą­da – po­twier­dził rów­nie fa­cho­wo Dro­go­mir – Za­po­mnieć mogę o szyb­kim po­wro­cie do Mia­sta. Może przej­dzie bo­kiem?

– Jak przyj­dzie to szyb­ko i nie­spo­dzie­wa­nie. Tak tu burze wy­glą­da­ją. Cza­sem jak naj­dzie jakie cho­ler­stwo, to ledwo z pola człek zdąży wró­cić. Cza­sem to i pod sie­bie się robi, gdy Perun gromy pusz­cza wkoło, a ty na wozie z sia­nem mok­niesz, konie po­ga­nia­jąc. A wró­cić Mi­strzo­wi już dziś i tak bym nie dał. Oby­czaj go­ścin­no­ści i mój honor na to przy­zwo­le­nia dać nie mogą.

Cho­ci­mir za­trzy­mał się i spoj­rzał po­waż­nie na Maga.

– Mi­strzu, zda­wać sobie je­stem spra­wę, że może nie do naj­waż­niej­szej rze­czy spro­wa­dził, ale dla Pie­trzy­ka to ważna spra­wa. A jak mo­je­mu pier­wo­rod­ne­mu na czymś za­le­ży, to i dla mnie to spra­wa naj­wyż­szej wagi. Ukrzyw­dze­ni nie bę­dzie­cie. Du­ka­ty mam, tylko ze­chciej­cie pomóc.

– Soł­ty­sie…

– Cho­ci­mir – prze­rwał mu, pod­no­sząc dłoń – Po urzę­dzie nie ma co ty­tu­ło­wać. Ja chłop zwy­kły z dzia­da pra­dzia­da, nie jakaś wiel­ka per­so­na.

– Zatem Cho­ci­mi­rze, po­wiem jak chłop do chło­pa, bo i moje ko­rze­nie nie szla­chec­kie. Szcze­rze i bez ogró­dek. Nic obie­cać nie mogę, bo dalej nie ro­ze­zna­ję się, po co tak wła­ści­wie za­pro­szo­ny zo­sta­łem. Są­dząc po wa­szych wstę­pach i owi­ja­niu w ba­weł­nę wnio­sku­ję, iż rze­czy­wi­ście nie jest to spra­wa po­waż­na. Ba, sądzę, że jest cał­kiem błaha, a do ta­ko­wych nie lubię być wzy­wa­ny.

Soł­tys za­sę­pił się wy­raź­nie, ale nie na tyle, by Dro­go­mir nie za­uwa­żył, że li­czył się z taką od­po­wie­dzią.

– Po­zwól­cie Mi­strzu – ru­szył ku staj­ni – Pie­trzyk wszyst­ko wy­ja­śni.

– Macie konie Soł­ty­sie? Zna­czy Cho­ci­mi­rze – za­ga­dał.

– A skąd – żach­nął się – bo­gacz nie je­stem, co by konie po­sia­dać. Ino woły do prac w polu i Pie­trzy­ko­wą krowę. Ale kto mi za­bro­ni staj­nie po­sta­wić? A choć­by i szopę drew­nia­ną i staj­nią ją na­zwać?

– Racja, ale w Mie­ście już by­ście mu­sie­li w księ­gi wpi­sać. W razie kon­tro­li urzęd­ni­ka i nie­zgod­no­ści prze­zna­cze­nia bu­dyn­ku ze sta­nem fak­tycz­nym karę przy­szło­by za­pła­cić, bo i po­dat­ki się róż­nią.

– Że co? Który głupi to wy­my­ślił? – za­śmiał się Cho­ci­mir – Pła­cić za coś, za co sam już za­pła­ci­łem na mojej wła­snej ziemi? Może jesz­cze opła­tę za ko­rzy­sta­nie z wy­chod­ka wy­my­śli­li?

– Za ko­rzy­sta­nie nie, ale za wywóz nie­czy­sto­ści, to i ow­szem.

Soł­tys spoj­rzał na Dro­go­mi­ra. Wy­raź­nie znie­sma­czo­ny, splu­nął na zie­mię.

– Aby ich wszy ob­la­zły, kur­wia­rzy. Całą Radę, co do jed­ne­go – po­wie­dział po­waż­nie – Nigdy do więk­szych miast mnie nie cią­gnę­ło. Widać do­bre­go żek miał nosa. Ro­zu­miem po­dat­ki nie­wiel­kie w for­mie żyw­no­ści czy paru mie­dzia­ków, ale takie prak­ty­ki to roz­bój w dzień biały. Ale za­pła­cił­bym a juści. Ino pier­wej du­ka­ty w gno­jo­wi­cy umo­czył po­rząd­nie i niech biorą na zdro­wie.

– Cie­ka­wy po­mysł, może wy­pró­bu­ję – za­śmiał się Dro­go­mir.

Do­szli do staj­ni. Cho­ci­mir chwy­cił za wie­rze­je i otwo­rzył oba skrzy­dła.

– Pie­trzyk?! – za­wo­łał Soł­tys – Po jaką cho­le­rę żeś staj­nie za­my­kał?!

W środ­ku kil­ku­me­tro­wy ko­ry­tarz, wy­ście­ła­ny cien­ką war­stwą słomy, skry­wał sześć za­gród, po trzy z każ­dej ze stron. Na jed­nej z drew­nia­nych prze­gród od­dzie­la­ją­cych pierw­szą za­gro­dę od dru­giej, sie­dzia­ła Ma­ryl­ka. Wy­raź­nie czymś za­cie­ka­wio­na, pa­trzy­ła w dół ma­cha­jąc ener­gicz­nie nóż­ka­mi. Przy­gry­za­ła przy tym dolną wargę i marsz­czy­ła pie­go­wa­ty nosek.

– Tu je­steś, zo­staw już Ka­ri­nę. Chodź, wy­ło­żyć spra­wę trze­ba.

Pie­trzyk wstał z klę­czek. W ręku trzy­mał szczot­kę, którą przed chwi­lą opo­rzą­dzał le­żą­cą na sło­mie, wciąż ko­ło­wa­tą krowę.

Ma­ryl­ka w tym cza­sie swą uwagą ob­da­rzy­ła także i Dro­go­mi­ra. Wo­dząc ocza­mi od krowy do Maga prze­sta­ła ma­chać no­ga­mi, za to zmarszcz­ki na nosku się po­głę­bi­ły.

– Ma­ryl­ka, jazda do cha­łu­py! Jak ty tam w ogóle wla­złaś?

Pie­trzyk od­wró­cił się, wy­raź­nie zdzi­wio­ny, że ktoś jesz­cze był z nim w staj­ni. Pod­szedł do dziew­czyn­ki i bio­rąc ją pod pachy, zdjął z belki.

– Ucie­kaj sroko, do­ro­śli będą gadać.

Ma­ryl­ka spoj­rza­ła na Pie­trzy­ka, uśmie­cha­jąc się przez za­ci­śnię­te wargi. Nakaz od brata, który sam go­ło­wą­sem będąc, ty­tu­ło­wał się mia­nem “do­ro­słe­go”, wy­raź­nie ją roz­ba­wił. Spoj­rza­ła jesz­cze raz na mućkę, potem na Dro­go­mi­ra i prze­bie­ra­jąc nad wyraz szyb­ko no­ga­mi, po­bie­gła w stro­nę domu.

– Nie po­wie­dział tatko jesz­cze Mi­strzo­wi, o co cho­dzi?

– Naj­wyż­sza pora, byś spra­wy swoje za­ła­twiał sam, nie są­dzisz? – od­parł po­waż­nie Cho­ci­mir, mie­rząc go wzro­kiem.

– Ano – zmie­szał się chło­pak, po czym zwró­cił do Dro­go­mi­ra – Mo­że­byk tak jed­nak w karcz­mie? W staj­ni nie lza…

– Mi za jedno – prze­rwał Mag – Już dość się na­cze­ka­łem. Głod­ny je­stem i po praw­dzie już tro­chę po­iry­to­wa­ny. Za­rów­no z głodu, jak i z nie­moż­no­ści do­wie­dze­nia się po jaką cho­le­rę mnie tu ścią­ga­li­ście. W ogło­sze­niu jasno stało, że spra­wa nie cier­pią­ca zwło­ki, a może nawet życia i śmier­ci.

– Aż tak dra­ma­tycz­nie na­pi­sa­łem? – Soł­tys wy­raź­nie po­czer­wie­niał i za­czął in­ten­syw­nie dra­pać się po cze­re­pie.

Dro­go­mir wście­kły nie na żarty spoj­rzał na sta­re­go bez słowa. Się­ga­jąc dło­nią w dół, za­gar­nął pal­ca­mi po­wie­trze. Z me­tro­wej czę­ści kle­pi­ska po­de­rwa­ły się w górę źdźbła słomy, zo­sta­wia­jąc za sobą równy krąg gołej udep­ta­nej ziemi. Słoma wi­ru­jąc coraz szyb­ciej, za­czę­ła zbi­jać się w ku­li­sta sferę.

– O Jar­musz­kę cho­dzi! – krzyk­nął prze­stra­szo­ny Pie­trzyk.

– Widzę, że pro­ble­my z ba­ba­mi prze­cho­dzą z ojca na syna. – Kula zbi­tej wy­ściół­ki opa­dła bez­wład­nie na kle­pi­sko. Dro­go­mir usiadł na znaj­du­ją­cym się obok za­gro­dy drew­nia­nym pień­ku.

– Spra­wa przed­sta­wia się tak – za­czął Soł­tys wi­dząc, że sy­no­wi mowę ode­bra­ło. -Naj­wyż­sza pora Pie­trzy­ka oże­nić. Jar­musz­kę ową mój pier­wo­rod­ny sobie upodo­bał, córkę tu­tej­sze­go pie­ka­rza, Do­mo­sła­wa. Pro­blem w tym, że on o tym sły­szeć nawet nie chce. Za­wiść i za­zdrość przez niego prze­ma­wia. Ja żek Soł­ty­sem wy­bra­nym dwie wio­sny temu zo­stał, jego w gło­so­wa­niu prze­ści­ga­jąc. Mało szlag go nie tra­fił. Ka­lum­nie potem roz­sie­wał w koło, że ja­ko­by prze­ku­pi­łem kogo, by tak gło­so­wa­li. Ba­ję­dy to oczy­wi­ste, z jego wła­sne­go brud­ne­go palca wy­ssa­ne. Ale za­sier­dził się na tyle, że i dobro swo­jej córy w po­wa­ża­niu mając, nie zga­dza się na zrę­ko­wi­ny.

– Do­brze ro­zu­miem, że chce­cie mnie za­trud­nić do roli dzie­wo­słę­ba? – wy­ce­dził po­wo­li Mag, sta­ra­jąc się trzy­mać nerwy na wodzy.

– To głów­ny powód. Drugi po­zna­li­ście dając radę wartą dwa­dzie­ścia du­ka­tów.

– Głów­ny powód już taki tani nie bę­dzie. Nie ze wzglę­du na trud­ność za­da­nia, a z po­wo­du wła­śnie jego bła­ho­ści, która memu fachu urąga.

– Zdaje sobie spra­wę Mi­strzu. Ukrzyw­dze­ni nie bę­dzie­cie, na Daż­bo­ga to obie­cać mogę.

– Bogów w to nie mie­szaj. Skąd w ogóle prze­ko­na­nie, że coś w tej mi­ło­snej spra­wie wskó­ram?

– Prze­ko­na­ny o tym je­stem. Mistrz to osoba znana, ce­nio­na i sze­ro­ko sza­cun­kiem da­ro­wa­na. Do­mo­sław może i głupi, ale nie na tyle, by Wam od­mó­wić.

– Zatem w drogę! – od­rzekł nie­spo­dzie­wa­nie Dro­go­mir – Szy­kuj­cie wódkę. Ty Pie­trzyk idź się umyć w balii ja­kiej, włosy roz­czesz, gacie naj­lep­sze przy­odziej. 

Oj­ciec z synem po­pa­trzy­li po sobie nie wie­dząc, czy Dro­go­mir drwi, czy po­waż­nie mówi.

– Co się tak ga­pi­cie? Tak, teraz zrę­ko­wi­ny ro­bi­my! Do je­sie­ni tu zo­stać nie za­mie­rzam. Jest ten upar­ty pie­karz w cha­łu­pie z na­dob­ną córką swoją?

– Ano za­pew­ne jest, po po­łu­dniu dawno, boch­ny wszyst­kie wy­pie­czo­ne. Może leżeć do góry ku­ta­sem aż do brza­sku – po­wie­dział zja­dli­wie Cho­ci­mir, do­da­jąc zaraz – Nie wódką jed­nak, a bim­brem trza go czę­sto­wać, taki psia mać jego ko­ne­ser. Zaraz do cha­łu­py lecę brać pięć li­trów.

– Pięć tylko?

– My­śli­cie, że nie star­czy? Ja już stary, nie te czasy w pi­ja­ty­ce. A Pie­trzyk to głowy po mnie nie odzie­dzi­czył.

– Nie star­czy – oce­nił Dro­go­mir. – Ale ty Cho­ci­mir nie idziesz z nami. Z tego co mó­wisz, to Pie­karz cięty na was strasz­nie. Le­piej, jak sami z Pie­trzy­kiem pój­dzie­my. Ty przy­nieś ten bim­ber, a potem gnaj do karcz­my, bo tam przyj­dzie­my już we trój­kę. Więc ława od jadła ugi­nać ma się. Młody, co sto­isz? Chyba coś po­wie­dzia­łem? Jak nie ma cie­płej wody w cha­łu­pie, to w zim­nej się myj. To nie noc po­ślub­na, a zrę­ko­wi­ny, cie­płej do ką­pie­li mieć nie mu­sisz.

Pie­trzyk po­pa­trzył na Dro­go­mi­ra ki­wa­jąc wolno głową na znak, że chyba ro­zu­mie. Nie py­ta­jąc o nic wię­cej, po­biegł w stro­nę domu. W ślad za nim, znacz­nie już wol­niej­szym kro­kiem ru­szył i Cho­ci­mir.

– Wrócę za chwi­lę, Mi­strzu – rzu­cił przez ramię. – Może przy­nieść coś na szyb­ko do zje­dze­nia? Gdy brzuch zu­peł­nie pusty my­śleć cię­żej, a i ne­go­cja­cy­je trud­niej­sze.

Dro­go­mir za­sta­no­wił się chwi­lę.

– Macie jaką dobrą sło­ni­nę? – spy­tał z na­dzie­ją w gło­sie.

– A juści, pewno, że mam – uśmiech­nął się sze­ro­ko Soł­tys.

– To do tego pajda chle­ba i ze dwa ki­szo­ne ogór­ki.

– Wie­cie, co dobre – od­parł bez cie­nia szy­der­stwa w gło­sie. 

– I jesz­cze jedno Soł­ty­sie – za­my­ślił się. – Go­ści­ra­da i Ma­ryl­ka niech zo­sta­ną w domu. Gdy chło­py piją, ko­bie­ty i dziat­ki ino prze­szka­dza­ją.

– Nie tylko Mag, ale i roz­trop­ny mę­drzec – po­ki­wał głową z uzna­niem i uśmie­chem na ustach – Po­wiem babie niech w cha­łu­pie sie­dzi, dzie­cia­ka pil­nu­je.

Cho­ci­mir znik­nął we wnę­trzu chaty. Mag pod­szedł do wej­ścia i przyj­rzał się oścież­ni­cy, gdzie tu i ów­dzie ska­mie­nia­ła ży­wi­ca two­rzy­ła fan­ta­stycz­ną mo­zai­kę z za­cie­ków. Przy­ło­żył dłoń do drew­na, czu­jąc pod pal­ca­mi de­li­kat­ne mro­wie­nie ethe­ru. Odła­mał naj­więk­szą kro­plę, roz­tarł ją pod pal­ca­mi na drob­ny pro­szek i na­kre­ślił na środ­ku drzwi ledwo wi­docz­na runę dagaz. Cof­nął się na­stęp­nie o parę me­trów, oce­nia­jąc kry­tycz­nie swe dzie­ło. Chwi­lę potem, dziar­skim kro­kiem wy­szedł Soł­tys. Pod lewą pachą niósł drew­nia­ny, pę­ka­ty an­ta­łek. W pra­wi­cy na­to­miast dzier­żył oka­za­łą pajdę chle­ba ze sło­ni­ną i dwoma ogór­ka­mi.

– Mam na­dzie­ję, że ma­ło­sol­ne lu­bi­cie, bo i do­pie­ro co w becz­kę uło­żo­ne, nie zdą­ży­ły się uki­sić cał­ko­wi­cie – po­wie­dział z wy­sił­kiem. Ła­piąc rów­no­wa­gę na progu, sta­rał się ni­cze­go nie upu­ścić.

– A lu­bi­cie, nawet bar­dziej jak ki­szo­ne. Przy­pad­kiem utra­fi­li­ście w gusta – od­rzekł Mag od­bie­ra­jąc pajdę i bio­rąc od razu wiel­kie­go gryza.

– Pie­trzyk wy­cho­dzi już z balii, nie­daw­no pra­nie było ro­bio­ne, to i ja­kieś czy­ste spodnie zna­lazł i ko­szu­li­nę.

– Jeśli do­brze pój­dzie, to może szczę­ściem jakim Pie­karz się zgo­dzi córę wydać – po­wie­dział nie­wy­raź­nie Dro­go­mir, gry­ząc ogór­ka.

– Jeśli? – spy­tał Soł­tys.

Obie­cy­wać nic nie obie­cy­wa­łem prze­cież. Nie wszyst­ko w mych rę­kach, to i obiet­nic bez po­kry­cia skła­dał nie będę.

– No tak – za­my­ślił się.

– Mo­że­cie już iść Soł­ty­sie do karcz­my, niech jadło szy­ku­ją. Los syna Twego bę­dzie się ważyć – dodał po­waż­niej­szym tonem.

– Ano, bez baby cięż­ka dola. Z babą zresz­tą też, ale przy­naj­mniej rę­ko­zma­zu ustrzec się można i pa­ra­ly­żu – po­wie­dział uśmie­cha­jąc się nie­pew­nie i dra­piąc po gło­wie.

Dro­go­mir po­pa­rzył dłuż­szą chwi­lę na Cho­ci­mi­ra, bijąc się z my­śla­mi, czy za­czy­nać temat o błęd­nych soł­ty­so­wych prze­ko­na­niach na temat ma­stur­ba­cji. Zdro­wy roz­są­dek jed­nak wziął górę i Mag po­sta­no­wił prze­mil­czeć spra­wę.

– To ja już pójdę, przy­go­tu­ję wszyst­ko w karcz­mie na wasze przy­by­cie – dodał w chwi­lę potem, nie do­cze­kaw­szy się pod­ję­cia te­ma­tu przez Mi­strza – A! bym za­po­mniał, ten mój łeb. An­ta­łek od­da­ję w ręce Mi­strza, niech szczę­ście przy­nie­sie.

Dro­go­mir i tym razem nie od­po­wie­dział, tylko kiw­nął głową. Gdy star­szy szyb­kim kro­kiem od­cho­dził w stro­nę karcz­my, Mag uśmiech­nął się pod nosem, wi­dząc po samym tylko ko­lo­rze szyi Soł­ty­sa, że sam sie­bie Cho­ci­mir iście po mi­strzow­sku za­że­no­wał. Trzy­ma­jąc w ręku osta­ły z całej prze­gryz­ki, ogó­rek, od­wró­cił się w stro­nę do­mo­stwa. W tym samym oknie, w któ­rym wcze­śniej po raz pierw­szy zo­ba­czył Soł­ty­sa, stała Go­ści­ra­da. Przy­glą­da­jąc mu się, sku­ba­ła ko­niu­szek war­ko­cza. Dro­go­mir nic sobie nie ro­biąc ze wzro­ku weń wle­pio­ne­go, tak­su­jąc spoj­rze­niem atry­bu­ty Soł­ty­so­wej, osten­ta­cyj­nie do­ja­dał ostat­nie­go ogór­ka.

– Pie­trzyk! Po­śpiesz żeś się! – krzyk­nę­ła, po czym do­da­ła już znacz­nie ci­szej – Mistrz już do­cze­kać się nie może.

Mi­nę­ło do­brych kilka chwil nim chło­pak po­ja­wił się w wej­ściu do cha­łu­py. W mię­dzy­cza­sie Dro­go­mir z Go­ści­ra­dą za­ję­ci byli wza­jem­nym ota­ski­wa­niem się. Mag ni­czym wpraw­ny gracz nie spu­ścił wzro­ku, ale i chłop­ka dłuż­na nie po­zo­sta­ła, dziel­nie do­trzy­my­wa­ła kroku w tym mil­czą­cym po­je­dyn­ku.

– Mi­strzu! – pod­niósł głos Pie­trzyk, gdy po raz trze­ci nie do­cze­kał się re­ak­cji – Mie­li­śwa na zda­wi­ny jako swat pro­wa­dzić pa­mię­to­cież?

– Pa­mię­tam – wy­ce­dził, mi­mo­wol­nie zwra­ca­jąc wzrok ku niemu.

Gdy zer­k­nął z po­wro­tem na okno, Soł­ty­so­wa z mokrą ścier­ka w ręku, mocno prze­chy­lo­na przez ławę, za­ję­ta była wy­cie­ra­niem blatu.

Dro­go­mir mógł przy­siąc, że do­strzegł na jej ustach de­li­kat­ny gry­mas trium­fu. 

– Zydel Mi­strzo­wi przy­nieść? – spy­tał zły już nie na żarty Pie­trzyk, zer­ka­jąc raz to na Mi­strza, raz na ma­co­chę.

– Nie trze­ba, nogi mnie nie bolą. Ale pro­szę, szy­kow­nyś ni­czym na ku­pał­noc­kę do Świę­te­go Gaju – zmie­nił temat.

– Mó­wi­cie Mi­strzu? – spy­tał nie­pew­nie, po­pra­wia­jąc wy­pło­wia­łe i wy­kroch­ma­lo­ne lnia­ne spodnie z szarą ko­szu­lą i przy­li­zu­jąc nie do końca wy­schnię­te włosy, które pod wpły­wem wody wy­pro­sto­wa­ły się zu­peł­nie.

– Za­ufaj swemu Mi­strzo­wi – po­wie­dział ła­god­nie. – W sumie to tak mój Mistrz ma­wiał do mnie, gdy na przy­ucze­niu byłem. Chuj strasz­ny, acz po­czci­wy. Ale spo­koj­nie, Ty na przy­ucze­niu nie je­steś. Babe idzie­my ci tylko za­kle­pać. A teraz pro­wadź do tego, jak mu? 

– Do­mo­sław.

– Do przy­szłe­go te­ścia Do­mo­sła­wa zatem.

 

Wieś była znacz­nie więk­sza niż przy­pusz­czał. Gdy w końcu uj­rze­li w od­da­li strze­chę Do­mo­sła­wo­wej cha­łu­py, Mag ode­tchnął z ulgą. Nogi po wcze­śniej­szym mar­szu za­czę­ły dawać znać o sobie a i Pie­trzy­ko­wi cią­ży­łą ka­raf­ka, którą Dro­go­mir go ob­da­ro­wał zaraz po wy­ru­sze­niu. 

– Jak ma na imię? – za­ga­ił Dro­go­mir.

– Jar­musz­ka, mó­wio­ne już było – od­burk­nął Pie­trzyk.

– Nie za bar­dzo żeś wesół, czy tylko to zdaje mnie się? – pu­ścił mimo uszu uszczy­pli­wość. 

Zda­wał sobie spra­wę, że miał pro­blem z za­pa­mię­ty­wa­niem imion. Nie sta­rał się jed­nak, jakoś szcze­gól­nie nad tym pra­co­wać. Tym bar­dziej, gdy wie­dział, że zna­jo­mość jest krót­ko­trwa­ła.

– Cały w skow­ron­kach po­wi­nie­neś być teraz. Toć o Twoją ob­lu­bie­ni­cę sta­rać się idzie­my, a wyraz twa­rzy masz, jak­byś wła­śnie w te nowo wy­pra­ne por­t­ki się sfaj­dał.

– Oj­ciec każe, to idę. ,,Naj­lep­sza to par­ty­ja” po­wia­da. I może ma rację. Pie­karz drugi bo­ga­ty po ojcu we wsi.

– Mag za­trzy­mał się i spoj­rzał na chło­pa­ka.

– Chyba cze­goś nie ro­zu­miem – za­czął – Cho­ci­mir wy­raź­nie po­wie­dział, że to Twoja spra­wa, żeś sobie upodo­bał tą Je­mio­łę całą.

– Jar­musz­kę!

– Wiem, spraw­dzam, czy i ty pa­mię­tasz, bo wiel­kim uczu­ciem do owej nie pa­łasz jak sądzę.

Nie od­po­wie­dział. Wpa­trzo­ny w zie­mię wy­raź­nie się nad czymś za­sta­na­wiał. 

– Pie­trzyk. – pod­jął Mistrz – na ojca się nie oglą­daj.

– Ale jak to? – spy­tał zdzi­wio­ny.

– A tak to, chuj z nim. Tak ci rzek­nę. Nie rób nic, co o two­jej przy­szło­ści mia­ło­by roz­strzy­gać, tylko by kogoś in­ne­go za­do­wo­lić.

Chło­pak spu­ścił wzrok, widać było, że oczy za­czy­na­ją mu się szklić.

– Inna mi się po­do­bu­je, Mi­strzu.

– Na to już nic nie po­ra­dzę młody. Albo idzie­my dalej, albo wra­ca­my się.

Pie­trzyk spoj­rzał mu w oczy z de­ter­mi­na­cją.

– Idzie­my dalej – od­rzekł – Z tą drugą to…

– Ją też pies trą­cał – prze­rwał mu Dro­go­mir zły na sie­bie, że za­miast wy­ko­nać zle­ce­nie i za­pła­tę ode­brać, to ja­kich­kol­wiek rad mu udzie­la. – Idzie­my.

Po­mi­mo, iż dalej nic wy­raź­nie nie za­po­wia­da­ło burzy, to chło­pi za­czę­li już wra­cać z pól. Dra­bi­nia­ste wozy, pełne pach­ną­ce­go siana i do­rod­nych chło­pek można było zo­ba­czyć z od­da­li.

 

Zej­dzie się lu­dzi­ska w te po­po­łu­dnie bu­rzo­we

Mistrz Dro­go­mir dziś zadba o Pie­trzy­ko­wą al­ko­wę

Do domu Do­mo­sła­wa wła­śnie zmie­rza­my

I tam wyraz zmó­win jemu i Jar­musz­ce damy

Jeśli wy­ra­zi chęci roz­mo­wy nasz Pie­karz drogi

W karcz­mie dla każ­de­go cze­kać będą dar­mo­we pie­ro­gi!

 

Za­czął wy­krzy­ki­wać Mistrz. Roz­pa­lił na nowo fajkę i po każ­dym skoń­czo­nym wer­sie, za­cią­ga­jąc się po­tęż­nie, wy­dmu­chi­wał gęsty dym kształ­tu­jąc go rę­ko­ma w fan­ta­stycz­ne po­sta­cie. Nad ich gło­wa­mi za­czę­ły ko­tło­wać się kil­ku­me­tro­we ru­sał­ki, uwo­dzi­ciel­sko tań­cząc w rytm okla­sków roz­we­se­lo­nych skrza­tów i kra­sna­li. Tu i ów­dzie prze­la­ty­wa­ły gi­gan­tycz­ne mo­ty­le i ważki, które ko­tłu­jąc się przy ta­necz­nym or­sza­ku, wzla­ty­wa­ły wyżej lecąc w stro­nę chłop­skich do­mostw. Dro­go­mir za­trzy­mał się na chwi­lę, ro­zej­rzał do­oko­ła, wy­pa­tru­jąc nie­zbęd­nych skład­ni­ków. Ze­rwał kwiat cha­bru, ści­ska­jąc go mocno w dłoni, roz­tarł płat­ki na mokrą papkę. Sku­pił się, po czym po­tęż­nie dmu­cha­jąc weń, wy­cią­gnął dłoń ku wy­cza­ro­wa­nym ob­ło­kom. Z dłoni po­wę­dro­wał nie­bie­ski pył łą­cząc się z wy­bra­ny­mi par­tia­mi dymu, na­da­jąc pięk­ne­go ko­lo­ru. Czyn­ność po­wtó­rzył jesz­cze kilka razy mie­sza­jąc ko­lo­ry i ma­lu­jąc ob­ło­ki w ko­lo­rze czer­wo­nej, gli­nia­stej ziemi, zie­le­ni liści i żółci dzie­wan­ny. Po­sta­cie za­plą­sa­ły ra­do­śnie, wi­docz­nie za­do­wo­lo­ne z ko­lo­ro­wych ubrań. Mistrz uśmiech­nął się pod nosem wi­dząc swe dzie­ło oraz to, ilu ludzi już przy­cią­gnę­ło.

– No – po­ki­wał głową z uzna­niem dla swego wła­sne­go kunsz­tu. – To teraz z przy­tu­pem idzie­my. Tak, jak się iść na zmó­wi­ny po­win­no.

Pie­trzyk nie sko­men­to­wał, wy­raź­nie urze­czo­ny spek­ta­klem, z sze­ro­ko otwar­tą gębą za­glą­dał zwiew­nym ru­sał­kom pod spód­nicz­ki z liści i ta­ta­ra­ku. Mistrz zi­ry­to­wa­ny jego ocią­ga­niem mach­nął od nie­chce­nia ręką. Jeden ze skrza­tów na­tych­miast prze­odział się w ru­sał­ko­wą su­kien­kę. Prze­la­tu­jąc tuż nad głową chło­pa­ka, za­dzwo­nił mu w oczy ja­ja­mi wiel­ko­ści do­rod­nej dyni, ni­czym krowa dzwon­kiem na pa­stwi­sku. Pie­trzyk z za­że­no­wa­niem spu­ścił wzrok, spo­glą­da­jąc z wy­rzu­tem na Dro­go­mi­ra.

Resz­tę drogi prze­szli w mil­cze­niu. Tłum su­ną­cy za nimi trzy­mał się z dala, ale dało się sły­szeć pod­eks­cy­to­wa­ne głosy, mó­wią­ce o nie­spo­dzie­wa­nej wi­zy­cie Mi­strza i roli jaka zo­sta­ła mu po­wie­rzo­na.

Dom Pie­ka­rza po­sta­wio­ny na ubo­czu, tuż przy prze­pły­wa­ją­cej obok osady rzeki, robił wra­że­nie. Dwu­kon­dy­gna­cyj­ny, z dwoma ko­mi­na­mi tuż przy ścia­nie szczy­to­wej, mówił do­bit­nie, iż jego wła­ści­ciel po­sia­da oka­za­ły mie­szek. Po prze­ciw­le­głej na­to­miast stro­nie, bli­żej rzeki, znaj­do­wał się młyn wodny. Jak widać Do­mo­sław mógł mieć pełny mo­no­pol nie tylko na samo pie­czy­wo, ale i na wyrób mąki.

– Na We­le­sa! Cóż to za har­mi­der?! – za­grzmia­ło z wnę­trza młyna. Chwi­lę potem wy­ło­nił się zeń wy­so­ki je­go­mość. Był na tyle wy­so­ki, iż po­chy­lić się w oścież­ni­cy mu­siał, by czo­łem weń nie ude­rzyć. Cof­nął się o krok na widok su­ną­cej ku niemu tłusz­czy. Nie będąc pew­nym, czy ma li­czyć du­ka­ty za gru­po­we za­mó­wie­nie pie­czy­wa, czy ra­czej szy­ko­wać na lincz swój wła­sny, jeśli wy­szło na jaw, że na wadze wy­da­wa­nej mąki ludzi oszka­piał. Go­dząc się jed­nak ze swym losem, wy­szedł na­prze­ciw tłu­mo­wi. W górze do­strzegł ko­lo­ro­wą mgłę, prze­ci­ska­ją­cą się przez ko­na­ry drzew. Mgła zde­for­mo­wa­na po ze­tknię­ciu z prze­szko­dą, na nowo for­mo­wać się po­czę­ła w pięk­ne, po­wab­ne kształ­ty. Do­mo­sła­wo­we­mu prze­ra­że­niu ustą­pi­ła cie­ka­wość. Szyb­ko po­pra­wił far­tuch, uku­rzo­ny mąką i prze­cze­sał pal­ca­mi włosy. Sta­nął na środ­ku placu i cze­kał na gości.

– On to? – za­py­tał pół­gęb­kiem Pie­trzy­ka.

– A juści Mi­strzu, on toż – od­po­wie­dział bled­nąc przy tym, jak gdyby na ubi­tej ziemi miał z owym Pie­ka­rzem sta­wać.

 

Mi­strzu Pie­ka­rzu sław­ny na wsi Bo­ja­ry całej

Przy­cho­dzi­my w spra­wie do cie­bie wcale nie małej

Ten oto mło­dzik, Pie­trzyk, sma­ląc cho­lew­ki

Pro­sić o zgodę ojca upa­trzo­nej dziew­ki

Jar­musz­kę chce wy­kraść z do­mo­wych pie­le­szy

Niech nie pro­sim dwa razy, po­lew­ka czar­na Go nie po­cie­szy!

 

– Po­wi­tać sław­ne­go, z imie­nia każ­de­mu zna­ne­mu – za­czął rów­nie gło­śno. – Wiel­ki to za­szczyt dla wsi, a dla mnie w szcze­gól­no­ści…

– Nie mi­tręż­my zatem, niech jak praw­dzi­wy Mistrz dru­gie­go Mi­strza w domu swym ugo­ści! – nie dał mu do­koń­czyć Mag wi­dząc, że Pie­karz z nie­chę­cią zerka na Pie­trzy­ka.

Ze­bra­ny tłum za­krzy­czał ra­do­śnie pod­chwy­tu­jąc ry­mo­wan­kę i za­wtó­ro­wał Ma­go­wi. Ugo­ści! Ugo­ści! Ugo­ści!

Mag wzno­sząc ręce ku górze, wy­strze­lił z pal­ców fe­erie ko­lo­ro­wych iskier. Opló­tł­szy nimi cały pod­nieb­ny or­szak, ufor­mo­wał go na nowo w jed­no­li­tą ku­li­stą bryłę. Po obu jej stro­nach wy­ro­sły ogrom­ne skrzy­dła, sfera wy­dłu­ża­jąc się roz­dar­ła jeden ko­niec i po­ka­za­ła kły. Drugi jej ko­niec wy­smu­klał ni­czym ka­tow­ski bicz, a z ba­rył­ko­we­go kor­pu­su ufor­mo­wa­ły się tylne łapy.

– Żmij! Dobry to znak! – za­czę­ły do­bie­gać roz­ra­do­wa­ne głosy.

Gad trzep­nął po­tęż­nie skrzy­dła­mi wzbi­ja­jąc się w górę. Biała mgła opa­dła tuż pod stopy wi­dzów. Żmij za­krę­cił ostro, otwo­rzył sze­ro­ko pasz­czę i za­czął pi­ko­wać. Nagły po­dmuch wia­tru po­rwał na­kry­cia głowy i pod­ka­sał chłop­kom spód­ni­ce. Roz­bi­ty o tłum ,,dobry znak” zma­te­ria­li­zo­wał się na nowo za­bie­ra­jąc całą mgłę ze sobą. Za­to­czył jesz­cze jedno koło, a na­stęp­nie po­ło­żył się na dachu Do­mo­sła­wo­wej cha­łu­py, zwie­sza­jąc łeb w taki spo­sób, iż mgła wy­dy­cha­na z noz­drzy stwo­rze­nia two­rzy­ła kur­ty­nę tuż przy drzwiach wej­ścio­wych.

 

Nie roz­chodź­cie się ni­g­dzie do­brzy lu­dzi­ska

Jeść za darmo w karcz­mie bę­dzie­my wspól­nie ni­czym pa­ni­ska!

Jeśli oczy­wi­sta do­bro­dziej wyda swoją la­pa­to­śnie za owego sraj­du­na

A wtedy szu­kać, by cie­pło para młoda w zimę miała, jak naj­szyb­ciej zduna!

 

Za­krzyk­nął Mag w stro­nę tłumu. Do­mo­sław za­ci­ska­jąc wargi i ły­piąc spode brwi, ukło­nił się nie­znacz­nie. Ge­stem dłoni wska­zał na swój dom, tym samym wy­zna­cza­jąc miej­sce dal­szych ne­go­cja­cji.

– Zo­stań tu Pie­trzyk – zwró­cił się Mistrz przez ramię do mło­de­go. – I daj be­czuł­kę.

– Ale, ale jak to?! – za­pro­te­sto­wał. Wi­dząc jed­nak wzrok Maga, dodał zre­zy­gno­wa­ny. – I co ja tu mam robić? Ludzi tań­cem za­ba­wiać?

– Nie głu­pia to myśl – od­po­wie­dział we­so­ło.

Wy­cią­gnął dłoń w kie­run­ku naj­bliż­szej wierz­by i gwał­tow­nie za­ci­ska­jąc pięść przy­cią­gnął przed­ra­mię ku pier­si. Z ko­ro­ny drze­wa dało się sły­szeć od­głos ła­ma­nych ga­łę­zi. W kie­run­ku Pie­trzy­ka wy­strze­li­ła okrze­sa­na, cał­kiem po­kaź­na gałąź i wbiła się dwa łok­cie przed nim, ni­czym miecz sa­me­go Ru­je­wi­ta.

– Nie przy­nieś mi wsty­du. I pa­mię­taj, to tylko dym – dodał Dro­go­mir, po­pra­wia­jąc an­ta­łek pod pachą i po­dą­żył za Pie­ka­rzem.

Gad, który do tej pory spo­czy­wał le­ni­wie na dachu, pod­niósł łeb i cie­ka­wie łypać po­czął raz to na sa­mot­ne­go ,,ry­ce­rza”, raz na oręż wbitą w zie­mię. Pie­trzyk dłuż­szą chwi­lę stał za­my­ślo­ny, nie do końca wie­dząc, co czy­nić. Czu­jąc jed­nak na sobie cie­kaw­ski wzrok tłumu i sły­sząc coraz to bar­dziej znie­cier­pli­wio­ne głosy, pod­szedł do kija po­wta­rza­jąc pod nosem.

– To tylko dym.

Chwy­cił mocno drew­nia­ny ra­pier i wzno­sząc go ku górze za­krzyk­nął trium­fal­nie tak, jak gdyby już zwy­cię­sko wy­szedł z nie­odby­te­go jesz­cze po­je­dyn­ku. Żmij naj­wi­docz­niej za naj­wyż­szą obe­lgę od­bie­ra­jąc gest taki, ryk­nął po­tęż­nie otwie­ra­jąc pasz­czę tak sze­ro­ko, że górna jej część aż za­wi­nę­ła się wokół łba, od­ry­wa­jąc cał­ko­wi­cie na chwi­lę. Łą­cząc się i for­mu­jąc na nowo w od­po­wied­nią formę, gad ze­sko­czył z dachu, roz­po­ście­ra­jąc swe prze­zro­czy­sto-mlecz­ne skrzy­dła. Dając znak tym samym, że walka, jeśli nie roku, to co naj­mniej tego lata wła­śnie się roz­po­czę­ła.

 

– Godzi to się, Mi­strzu? – za­czął bez ogró­dek Do­mo­sław, gdy tylko zna­leź­li się w izbie. 

– W in­te­re­sach jak na woj­nie – od­rzekł, po czym po­sta­wił an­ta­łek na stół. – Sami to naj­le­piej za­pew­ne wie­cie, mości Pie­ka­rzu.

– Są­dzi­cie, że nie mam wy­bo­ru? Tłum zwie­dzio­ny sztucz­ka­mi ku­glar­ski­mi, za­chę­co­ny wid­mem dar­mo­we­go żarła i na­pit­ku, czeka pod mym domem. Teraz od­mó­wić nie mogę? – mó­wiąc to, ski­nął głową na okno.

– Myślę, że macie, siłą prze­cież nie przy­mu­szam – uśmiech­nął się nie­znacz­nie – ale jest to wybór ogra­ni­czo­ny, przy­zna­ję.

Mil­cze­li tak przez chwi­lę. Z ze­wnątrz do­bie­ga­ły ra­do­sne okrzy­ki. Do­mo­sław pod­szedł do okna i nie zwra­ca­jąc uwagi na Maga, za­czął przy­glą­dać się przed­sta­wie­niu.

– Pew­ni­ście, że sobie po­ra­dzi? Że za­klę­cie jest ni­czym dym tylko? Do­brze zlu­stro­wa­li­ście wszyst­kie żyły ethe­ru? Czy nie ma tu ich za dużo i czy nie wzmoc­nią nie­prze­wi­dzia­nie dzia­ła­nia czaru po­zo­sta­wio­ne­go sa­me­mu sobie? Bo prze­cież spraw­dzi­li­ście to, nie­praw­daż? Na pewno to spraw­dzi­li­ście, mar­twić nie ma się czym. 

Po skoń­czo­nym wy­wo­dzie Pie­karz wbił wzrok w Dro­go­mi­ra, który nie dając się zbić z tropu, także ku oknu pod­szedł i ob­ser­wo­wać za­czął Pie­trzy­ko­wy po­je­dy­nek. Ten, ma­cha­jąc kijem ni­czym cepem, co rusz ude­rzał gada pa­ty­kiem. Nie na­po­tkaw­szy jed­nak żad­ne­go oporu, kij prze­ci­nał dym znie­kształ­ca­jąc go tylko nie­znacz­nie. Żmij do­się­gnąć opo­nen­ta także nie po­tra­fił. Szpo­ny roz­bi­ja­ły się o po­stać chło­pa­ka, nie czy­niąc mu żad­nej krzyw­dy, tym samym wpra­wia­jąc gada w coraz więk­szą furię.

– Za­sko­czo­nym, że się pod­jął – od­rzekł roz­bra­ja­ją­co szcze­rze. – Miał tylko za­ba­wić ludzi uciecz­ką przed Żmi­jem. Ma jed­nak tro­chę od­wa­gi.

– Oby jed­nak wię­cej szczę­ścia, gdy ma­gicz­ny dym za­cznie od­dzia­ły­wać na ma­te­rie wokół.

– Nie za­cznie – od­po­wie­dział po­wo­li. – Mości Woł­chwie, czy też Cha­rak­ter­ni­ku? O dru­idz­kie ko­no­ta­cje nawet nie po­są­dzam. Ci dość skwa­pli­wie pro­wa­dzą na­bo­ry do swych sze­re­gów, a po de­zer­cji życia by nie da­ro­wa­li, bo i ,,do­ży­wot­nie” to miano.

– Ja zwy­kły cham prze­cież, co też mości czci­god­ny nie­omyl­ny Mistrz prawi – w gło­sie wy­raź­nie sły­szeć było drwi­nę.

Dro­go­mir uniósł ką­ci­ki ust w imi­ta­cji uśmie­chu. Sam nie wie­dząc, czy wie­dzio­ny cie­ka­wo­ścią, czy też roz­draż­nie­niem spo­wo­do­wa­nym pro­tek­cjo­nal­nym tonem, za­czął po­wo­li po­cie­rać kciu­kiem pra­wej dłoni o palec wska­zu­ją­cy.

– Nie kończ­cie za­klę­cia, blo­ka­dy nie po­sta­wię, a z ko­ło­wa­te­go po­żyt­ku nie bę­dzie żad­ne­go. Zresz­tą w innym celu tu przy­szli­ście. Nie o mnie, a o moją córkę chyba cho­dzi.

– Ow­szem, ow­szem. Wy­bacz­cie, cie­ka­wość to u mnie wręcz zgub­na przy­wa­ra.

– Wra­caj­cie do Pie­trzy­ka, ja po Jar­musz­kę pójdę.

– Czyli zga­dza­cie się?

– Tegom nie po­wie­dział, ale roz­mo­wa wszak jest ozna­ką ludzi świa­tłych, a może i do ja­kie­goś kon­sen­su­su do­pro­wa­dzić.

– A jako że my Świe­tli, to i na pewno do zgody doj­dzie­my.

– Za­pew­ne – od­rzekł Do­mo­sław, za­my­śla­jąc się na chwi­lę. – Wpierw uprzedź­cie Soł­ty­sa, że jeśli w ogóle próg karcz­my mam prze­stą­pić, to przy świad­kach prze­pro­sić mnie musi – wy­prze­dza­jąc py­ta­nie dodał zaraz – On wie o co cho­dzi.

– Nie je­stem pewny, czy cho­wa­nie urazy lu­dziom świa­tłym przy­stoi, ale zro­bię co w mej mocy – po­wie­dziaw­szy to, ukło­nił się nie­znacz­nie.

– Zatem o koń­co­wy re­zul­tat spo­koj­ny być mogę. A w mię­dzy­cza­sie użyj­cie tej po­tę­gi do ra­to­wa­nia Pie­trzy­ka.

Za­nie­po­ko­jo­ny tymi sło­wa­mi Mag wyj­rzał przez okno. Żmij wciąż pro­wa­dził bez­sen­sow­ną walkę z Pie­trzy­kiem na fan­to­mo­we ciosy. Ogon gada jed­nak, który do tej pory po­wie­wał bez ładu i skła­du, teraz by ba­lan­so­wać rów­no­wa­gę ciel­ska opie­rał o ziemi. Do­strzegł także tylne szpo­ny, nie­znacz­nie ry­su­ją­ce glebę. Dro­go­mir bez słowa ob­ró­cił się na pię­cie i ru­szył szyb­ko w kie­run­ku wyj­ścia.

 

Tłum wi­wa­to­wał. Gad cof­nął się wy­raź­nie znie­chę­co­ny nie­moż­no­ścią roz­pła­ta­nia “ry­ce­rza” na poły. Mach­nął szpo­nia­stym skrzy­dłem tuż przed Pie­trzy­kiem. Tym razem jed­nak roz­oru­jąc grunt na głę­bo­kość co naj­mniej szty­chu. Za­sko­czo­ny tym fak­tem Żmij, za­stygł na chwi­lę za­pa­trzo­ny w po­wsta­łą rysę. Pie­trzyk wi­dząc to znie­ru­cho­miał, spa­ra­li­żo­wa­ny stra­chem. Uniósł tylko głowę, gdy góra mlecz­nej mgły sta­nąw­szy nad nim, otwo­rzy­ła trium­fal­nie szczę­kę szy­ku­jąc się do obe­rhau.

W tym samym mo­men­cie w drzwiach sta­nął Dro­go­mir. Wy­krzy­ku­jąc coś nie­zro­zu­mia­le, wy­cią­gnął dłoń w kie­run­ku gada. Na uła­mek se­kun­dy smuga ośle­pia­ją­ce­go świa­tła prze­cię­ła po­wie­trze świ­dru­jąc uszy prze­cią­głym świ­stem. Żmij spoj­rzał z wy­rzu­tem na swego stwór­cę, za­chwiał się i runął bez­wład­nie na Pie­trzy­ka, przy­gnia­ta­jąc go szyją. Ten, leżąc już na ziemi, wydał z sie­bie zdu­szo­ny krzyk. Kilka osób z tłumu pod­bie­gło z po­mo­cą. Jedni usi­ło­wa­li pod­nieść cięż­ki łeb, inni pró­bo­wa­li wy­cią­gnąć chło­pa­ka. Chwi­lę potem wszy­scy le­że­li na ziemi, gdy ciel­sko pękło ni­czym bańka my­dla­na wy­peł­nio­na dymem. Mlecz­ny opar roz­lał się po placu otu­la­jąc wszyst­ko gęstą mgłą.

– Wsta­waj Pie­trzyk, nie pora od­po­czy­wać, gdy upa­trzo­na dziew­ka wła­śnie na zmó­wi­ny się stroi – oznaj­mił Dro­go­mir pod­no­sząc obo­la­łe­go ka­wa­le­ra.

– Dzię­ku­je Mi­strzu – od­rzekł cicho chło­pak ła­piąc się za bok.

– Nie ma za co. Jesz­cze nie­pew­ne czy się Pie­karz zgo­dzi.

– Ale ja o Żmiju mówię. – Po­krę­cił głową.

– Prze­cież mó­wi­łem, że to tylko dym.

Tłum za­krzyk­nął ra­do­śnie, część za­czę­ła prze­krzy­ki­wać się o już pew­nej uczcie w karcz­mie.

– Mo­żesz iść?

– Mogę, nic mi nie jest – oznaj­mił, po­pra­wia­jąc włosy, które pod­czas walki wy­schły do resz­ty i na­bra­ły wy­glą­du wy­pło­wia­łe­go siana.

– To biec też mo­żesz. Leć do ojca, niech szy­ku­je znacz­nie wię­cej je­dze­nia.

– Oj ta­tul­ko nie bę­dzie za­do­wo­lo­ny – oce­nił, po czym zro­bił ża­ło­sną minę po­słań­ca, na któ­re­go gromy spły­ną za samo tylko przy­nie­sie­nie złych wie­ści.

– To już biorę na sie­bie, a teraz chyżo, nim lu­dzie przed nami tam przy­bę­dą.

Pie­trzyk spraw­dził raz jesz­cze bok, zro­bił dwa kroki i zła­pał się za ko­la­no. Ob­ma­cał do­kład­nie i tę część ciała, a będąc pewny, że i ona otrzy­ma­ła tyle samo czu­ło­ści, po­kuś­ty­kał,a po paru me­trach ru­szył bie­giem.

 

Soł­tys pa­trzył spode łba na sto­ją­ce­go przed nim Pie­ka­rza. Mimo, iż znaj­do­wał się na dole scho­dów wio­dą­cych do karcz­my, a Cho­ci­mir na samym ich szczy­cie, to dalej prze­wyż­szał go o parę cen­ty­me­trów.

Skrzat i troll leśny. Dro­go­mir za­śmiał się w duchu na po­rów­na­nie, które wła­śnie przy­szło mu do głowy. Skrzat był nie­ty­po­wo jed­nak pę­ka­ty jak na przed­sta­wi­cie­la tej rasy, a troll sta­now­czo za chudy.

– No? – za­czął po prze­cią­ga­ją­cej się w nie­skoń­czo­ność chwi­li Do­mo­sław. – Mistrz pra­wił, że po­wie­dzieć mi coś wpierw chce­cie nim do roz­mów usią­dziem.

– Taaa… – od­po­wie­dział Cho­ci­mir z wy­raź­nie nie­tę­gą miną. – Chcia­łem naj­sam­przód…

– Co tam mó­wi­cie Soł­ty­sie? – prze­rwał. – Lu­dzie za mną też by za­pew­ne sły­szeć chcie­li.

Dro­go­mir, który stał nie­opo­dal Soł­ty­sa, wzniósł oczy ku niebu wy­pa­tru­jąc po­mo­cy sa­me­go Swa­ro­ga. Prze­wi­dy­wał, że tak może to wy­glą­dać, że obaj ni­czym dwa ba­ra­ny, upar­ci i za­wzię­ci, staną na­prze­ciw sie­bie try­ka­jąc się pu­sty­mi łbami. Mając prze­czu­cie, że za chwi­lę jego pomoc bę­dzie po­trzeb­na, skon­cen­tro­wał się. 

– Naj­sam­przód chcia­łem prze­pro­sić! – kon­ty­nu­ował Cho­ci­mir. – Prze­pro­sić, żem szel­mą jesz­cze nie tak dawno tego sza­now­ne­go tu Pie­ka­rza na­zwał. Żem oskar­żył o ku­po­wa­nie gło­sów pod­czas wio­sko­wych wy­bo­rów, naj­tań­szy­mi boch­na­mi upie­czo­ny­mi z mąki zmie­cio­nej z pod­ło­gi. Żem… – prze­rwał, nie­ru­cho­mie­jąc zu­peł­nie. 

Stał tak chwi­lę pa­trząc przed sie­bie, po czym pod­jął wywód, jak gdyby kart­kę z prze­mó­wie­niem od­na­lazł.

– Prze­pro­sić, jak już wspo­mnia­łem, chcia­łem osobę godną za­ufa­nia nie tylko mego, ale i wio­ski całej. Wszyst­kie ka­lum­nie, które rzu­ca­ne przez mą osobę w stro­nę sza­now­ne­go Do­mo­sła­wa były, dziś wy­co­fu­ję. Za­zdrość prze­ze mnie prze­ma­wia­ła. Wró­ci­łem jed­nak już do zmy­słów zdro­wych i o wy­ba­cze­nie pro­szę.

Mó­wiąc ostat­nie zda­nie, klęk­nął na ko­la­no, ale zro­bił to tak po­wo­li i z takim wy­sił­kiem, że wy­glą­dał jakby wal­czył sam ze sobą. A jego coraz bar­dziej czer­wo­na twarz do­dat­ko­wo skła­nia­ła ku tej tezie.

– Nie trze­ba – od­rzekł szyb­ko Pie­karz, ła­piąc Soł­ty­sa pod pachy. Pró­bu­jąc pod­nieść go na równe nogi, spoj­rzał wy­mow­nie na Dro­go­mi­ra.

Zgro­ma­dzo­ny tłum krzyk­nął we­so­ło, za ozna­kę po­go­dze­nia nie­wąt­pli­wą mając, ser­decz­ny uścisk tych dwoj­ga zwa­śnio­nych od dawna per­son. Parę bab­cin, które znały skłó­co­ne stro­ny, chu­s­ta­mi po­czę­ły wy­cie­rać za­łza­wio­ne oczy. Inni, znie­cier­pli­wie­ni i głod­ni, po­na­gla­li, by wejść już do karcz­my. Ciem­ne bu­rzo­we chmu­ry, które po­ja­wi­ły się na ho­ry­zon­cie także nie za­chę­ca­ły do po­zo­sta­nia na dwo­rze. 

– Pie­trzyk, do­brześ tra­fił – zwró­cił się Dro­go­mir do mło­de­go, który ugi­na­jąc się od nie­sio­nej na barku wiel­kiej drew­nia­nej tacy peł­nej serów i wę­dlin, po­ja­wił się w wej­ściu. – Pomóż ojcu, prze­pro­si­ny go zmę­czy­ły wi­docz­nie. Macie po­ko­je na górze, niech tam od­pocz­nie.

Wi­dząc twarz ojca, mie­nią­cą się od­cie­nia­mi czer­wie­ni, nie spy­tał o nic wię­cej. Sta­nął tylko na chwi­lę nie wie­dząc, co po­cząć z tacą, którą wła­śnie wy­niósł, by i zgro­ma­dzo­nych przed karcz­mą po­czę­sto­wać. Pie­karz bez słowa prze­jął od niego cię­żar i wszedł mię­dzy ludzi za­chę­ca­jąc do po­czę­stun­ku. Ludzi za­chę­cać nie trze­ba było. Nie­któ­rzy brali na zapas tłu­ma­cząc się, że dla żony, męża, ko­chan­ki czy babki nie­boszcz­ki.

Dro­go­mir wszedł do środ­ka nie oglą­da­jąc się. Wie­dział, że prę­dzej niż póź­niej Do­mo­sław bę­dzie chciał z nim roz­ma­wiać. Głod­ny był już nie na żarty, więc i on po­sta­no­wił sko­rzy­stać z po­czę­stun­ku.

Karcz­ma, aby po­mie­ścić więk­szą licz­bę osób, a wła­ści­wie są­dząc po po­czy­nio­nych sta­ra­niach, by unie­moż­li­wić wej­ście więk­szej ilo­ści gości, zo­sta­ła prze­me­blo­wa­na. Oprócz daw­nych ław, także parę no­wych do­sta­wio­no. Soł­tys chciał syna oże­nić, ale po moż­li­wie jak naj­mniej­szych kosz­tach, które i tak już wzro­sły zna­czą­co.

Tu i ów­dzie krzą­ta­ły się kel­ner­ki. Na co dzień ubra­ne w roz­cheł­sta­ne ko­szu­le, za­pew­ne po­mysł przed­się­bior­cze­go Cho­ci­mi­ra, teraz jed­nak za­sznu­ro­wa­ne po same szyje. Opa­sły karcz­marz, który wi­docz­nie także wy­tycz­ne otrzy­mał, wi­dząc, że któ­raś uśmie­cha się do gości, od razu ją mi­ty­go­wał, a i sam minę miał ni­czym kot na przy­sło­wio­wej pusz­czy.

Po po­zdro­wie­niu ze­bra­nych, wy­pi­ciu wi­wa­tu na jego cześć i za­spo­ko­je­niu pierw­sze­go głodu, Dro­go­mir udał się scho­da­mi na górę ku po­ko­jom. Minął parę ob­ści­sku­ją­cą się w ko­ry­ta­rzu i po­krę­cił głową. Szedł o za­kład, że Soł­tys kazał po­za­my­kać także i wszyst­kie po­ko­je na takie wła­śnie przy­pad­ki. Unie­moż­li­wia­nie innym do­brej za­ba­wy było czymś, czego Mag nie ro­zu­miał i po­tę­piał.

– Pie­trzyk?! – krzyk­nął, a para do­pie­ro teraz zdaw­szy sobie spra­wę z jego obec­no­ści, zmie­sza­ła się ni­czym dzie­ci przy­ła­pa­ne na kra­dzie­ży miodu ze spi­żar­ni. Dro­go­mir dał znać, by sobie nie prze­szka­dza­li. To zmie­sza­ło ich wi­docz­nie jesz­cze bar­dziej. Młoda sza­tyn­ka ob­le­wa­jąc się ru­mień­cem ze­szła spiesz­nie scho­da­mi ku głów­nej sali. Bru­net, o parę lat star­szy, zo­stał jesz­cze chwi­lę zer­ka­jąc raz to na pod­ło­gę, raz na Dro­go­mi­ra.

– Aha, takie to buty – po­wie­dział sam do sie­bie, a cała sy­tu­acja roz­ba­wi­ła go bar­dziej, niż po­win­na.

– Mi­strzu! – z za­my­śle­nia wy­rwał go młody przy­wo­łu­ją­cy go ku po­ko­jo­wi znaj­du­ją­ce­mu się naj­da­lej na prawo.

– Po­cze­kaj­cie i na mnie – po­wie­dział Do­mo­sław sta­nąw­szy na ostat­nim stop­niu scho­dów. Dalej wy­raź­nie znie­sma­czo­ny, zer­k­nął tylko kątem oka na Maga. Dro­go­mi­ra spoj­rze­nie to, po sy­tu­acji z parą ko­chan­ków, roz­ba­wi­ło do resz­ty. Wy­obra­ziw­szy sobie na gło­wie Pie­ka­rza po­tęż­ne po­ro­że, cięż­ko mu było za­pa­no­wać nad śmie­chem.

Nie­du­żych roz­mia­rów po­ko­ik urze­kał pro­sto­tą i dba­ło­ścią wy­ko­na­nia. Za­rów­no każ­de­go z nie­licz­nych mebli, jak i po­rząd­nie ohe­blo­wa­nych ścian i rów­nej pod­ło­gi. Spa­dzi­sty sufit nie przy­tła­czał, a przez sze­ro­ko otwar­te, nie­wiel­kie okno, wpa­da­ło do środ­ka świe­że po­wie­trze.

Cho­ci­mir sie­dząc na łóżku do­ja­dał przy­nie­sio­ny mu w naj­więk­szej ta­jem­ni­cy przed go­ść­mi, wie­przo­wy gu­lasz. Zo­ba­czyw­szy wcho­dzą­cych, po­de­rwał się na równe nogi i wy­tarł wąsy z resz­tek po­tra­wy.

– Już mi le­piej mości pa­no­wie – od­rzekł we­so­ło. – Ha, nawet jakoś wy­jąt­ko­wo krzep­ko się czuję teraz. Za­pew­ne cię­żar, który trzy­ma­łem na sercu tak długo, spadł wraz z prze­pro­si­na­mi. Dzię­ku­ję, Dro­go­mi­rze. A i Tobie Do­mo­sła­wie za wy­ba­cze­nie wdzięcz­nym. Ty już mi dru­hem i ro­dzi­ną pra­wie – po­wie­dziaw­szy to objął go ser­decz­nie, z racji swej po­stu­ry, przy­tu­la­jąc się do jego brzu­cha.

Zmie­sza­ny Pie­karz nie wie­dząc co po­cząć na gest ta­kiej wy­lew­no­ści, po­kle­pał Soł­ty­sa po ra­mie­niu i spoj­rzał zdzi­wio­nym wzro­kiem na Maga. Ten, oparł­szy się o ścia­nę, stał ze skrzy­żo­wa­ny­mi ra­mio­na­mi na pier­si, nie ob­da­rza­jąc żad­ne­go z ze­bra­nych więk­szą uwagą. 

– Tatko, ura­dzić coś trza – ode­zwał się Pie­trzyk, który sto­jąc w drzwiach zer­kał co i rusz na ko­ry­tarz, jakby wła­śnie ja­kieś tajne zgro­ma­dze­nie się od­by­wa­ło. – Kieł­ba­sa się koń­czy a ino pa­trzeć, jak i ser znik­nie a lud­ko­wie wściec się po­czną.

– Wy­cią­gaj pier­wo­rod­ny becz­ki z piwem zatem – od­rzekł z iście szla­chec­kim, a nawet kró­lew­skim roz­ma­chem. – Ura­czym gości jak na­le­ży. A w tym cza­sie doj­dzie­my, jak sądzę, do zgody.

Pie­trzyk po­pa­trzył osłu­pia­ły, jak gdyby wła­śnie prze­ma­wia­li do niego bo­skie pa­cho­lę­ta Opiło i Ob­ja­dło. Wi­dząc, że oj­ciec po­waż­nie jed­nak mówi, kiw­nął głową i wy­szedł z po­ko­ju.

– No – wes­tchnął cięż­ko wy­cią­ga­jąc dłoń w stro­nę Do­mo­sła­wa. – Przy­pie­czę­tuj­my ko­niec waśni i zwią­za­nie ro­dzin na­szych.

Do­mo­sław zmru­żył oczy i zer­k­nął na wciąż jakby nie­obec­ne­go Maga. Wcią­gnął po­wie­trze wzno­sząc wzrok ku po­wa­le, a na­stęp­nie wy­pusz­cza­jąc je od­parł.

– Zgoda Soł­ty­sie. Dziś koń­czą się wa­śnie. Pora o przy­szło­ści na­szych la­to­ro­śli po­my­śleć.

– Ha! – krzyk­nął we­so­ło, roz­po­ście­ra­jąc ręce. – Pie­trzyk się ucie­szy, a i ja szczę­śli­wym, co pew­nie widać od razu. Po Jar­musz­kę możem już którą ko­bie­ci­nę wy­słać… – Urwał, smut­nie­jąc wy­raź­nie. – Szko­da, że twa ślub­na tego nie do­ży­ła, dobra i po­czci­wa to ko­bie­ta była.

– Była – od­rzekł, spusz­cza­jąc wzrok – Tak jak i Twoja. Obu nas do­pa­dła stra­ta.

– Nie czas i nie miej­sce na smut­ki, na we­se­li­chu na ich cześć na­pi­je­my się wódki -wtrą­cił się Dro­go­mir.

– Słusz­nie Mistrz prawi – od­po­wie­dział Soł­tys po­cią­ga­jąc nosem i trąc rę­ka­wem oczy. – Zejdę na dół do­pil­no­wać, by piwa star­czy­ło.

– My zo­sta­nie­my chwi­lę jesz­cze, jedną spra­wę wy­ja­śnić mu­si­my – mó­wiąc to Do­mo­sław spoj­rzał wy­mow­nie na Dro­go­mi­ra. 

– Praw­da, a za­pew­ne wię­cej jak jedną – od­parł Mag. 

Cho­ci­mir, czym wzbu­dził zdzi­wie­nie Mi­strza, nie do­py­ty­wał. Skło­nił głową w ich stro­nę i wy­szedł szyb­ko.

Zo­sta­li sami. Mil­cze­li jed­nak dłuż­szą chwi­lę pa­trząc na sie­bie, a na­stęp­nie na sufit, gło­wa­mi przy tym krę­cąc, gdy nadal nie sły­chać było od­da­la­ją­cych się kro­ków. W końcu po jed­nym po­wol­nym skrzyp­nię­ciu deski na­sta­ło dru­gie, potem trze­cie, aż w końcu sły­szeć się dało tupot butów na scho­dach.

– Po­tknie­cie się kie­dyś Mi­strzu – wy­pa­lił Pie­karz. – Na­gi­na­nie praw na­tu­ry to jedno, ale in­ge­ren­cja w czyjś rozum to już cał­kiem inna spra­wa. 

– Spo­koj­nie – od­rzekł. – Wiem, co robię. Nie je­stem byle Cha­rak­ter­ni­kiem, znam swe rze­mio­sło.

– Bar­dziej zdzi­wio­nym chyba nie z tego, że sto­isz przy swoim, a że się nie wy­par­łeś cał­ko­wi­cie.

– Przed Tobą? – Uśmiech­nął się sze­ro­ko. – Prze­cież Ty wy­czu­wasz magię. Po co w przed­sta­wie­nie miał­bym się bawić? In­te­re­su­je mnie na­to­miast skąd pod­sta­wy znasz. Na przy­ucze­niu w mły­nie, obok sztu­ki mie­le­nia mąki i do­bie­ra­nia zia­ren, z tego co mi wia­do­mo, nie uczą ma­gicz­nych ar­ka­nów.

– A zdzi­wił­by się sza­now­ny Mistrz – od­rzekł szel­mow­sko. – Wieś idzie z po­stę­pem, tu już nie tylko kury na grzę­dach i chłop­ki po sto­gach siana się maca. Nie wcho­dząc jed­nak w słow­ne utarcz­ki, bo wi­docz­nie ta­ko­we Mistrz lubi, to zga­dli­ście za pierw­szym razem.

– Wołchw zatem.

– Jak po­wie­dzia­łem, zga­dli­ście. A po­nie­waż nie lubię wy­pyt­ków, to stresz­czę po­krót­ce, bo i wiem, że nie od­pu­ści­cie.

Dro­go­mir kiw­nął głową nie wia­do­mo czy po­twier­dza­jąc, że słu­cha, czy że rację ma Do­mo­sław w stwier­dze­niu, iż spo­ko­ju by mu nie dał.

– Wiesz za­pew­ne…

– Oho, za­po­wia­da się dłuż­sza hi­sto­ry­ja – prze­rwał mu Dro­go­mir, po czym usiadł na łóżku opie­ra­jąc się ple­ca­mi o ścia­nę. – Wy­bacz­cie, ale sporo dziś już prze­sze­dłem. Do­słow­nie. Muszę dać nogom od­po­cząć. Kon­ty­nu­uj­cie.

Do­mo­sław skrzy­wił się tak, jakby miał zaraz prze­łknąć napar z gorz­kich ziół. Przy­cią­gnął naj­bliż­szy zydel i usiadł na nim po­wo­li.

– Za­pew­ne wiesz, iż nie każdy może być Woł­chwem. Tak samo jak i każdy inny zawód, który gu­sła­mi, wróż­ba­mi czy w końcu cza­ra­mi się para, wy­ma­ga pre­dys­po­zy­cji. Ta­ko­we wy­pa­trzył u mnie prze­jezd­ny pijak, który sam okre­ślił się tym mia­nem. Woł­chwa, nie pi­ja­ka, od razu dodam.

– Zbęd­ne do­da­nie, ale za­baw­ne, przy­zna­ję – wtrą­cił Mistrz.

– Mając wtedy nie­speł­na lat czter­na­ście my­śla­łem, że los w końcu uśmiech­nął się do mnie. Prze­ko­naw­szy ro­dzi­ców, że czeka mnie wspa­nia­ła przy­szłość, za­brał ze sobą i szko­lić miał, a w końcu pod ocenę oddać Ko­lek­ty­wo­wi. Sły­sze­li­ście na pewno.

– Ow­szem – po­gła­dził się po bro­dzie i dodał – spo­ty­ka­ją się dwa razy w roku, we wcze­śniej usta­lo­nym miej­scu, za­wsze gdzie in­dziej. Tam też ini­cja­cji do­świad­cza­ją mło­dzi adep­ci, by móc wstą­pić w ich sze­re­gi.

– Ini­cja­cję przej­dą, jeśli wy­ko­na­ją dwie próby. Pierw­sza wie­dzy, druga umie­jęt­no­ści. Po­le­głeś na umie­jęt­no­ści – prze­rwał znowu.

– Do­brze wnio­sku­je­cie – od­parł spo­koj­nie. – Wie­dzę tę, którą prze­ka­zy­wał mój Mistrz, chło­ną­łem ni­czym piach wodę. Ale prze­ka­zy­wał rzad­ko, naj­czę­ściej, gdy już napić się zdo­łał – uśmiech­nął się do wspo­mnień. – Język wtedy roz­wią­zy­wał mu się aż nadto. Nie­kie­dy parę dni mi­ja­ło jed­nak nim znów mo­głem spy­tać o co­kol­wiek, bo a to go­rzał­ka mu się skoń­czy­ła, a to wła­śnie kaca le­czył, a do naj­bliż­szej osady da­le­ko jesz­cze było, by mógł ryj swój pi­jac­ki umo­czyć. Jako syn chłop­ski pi­śmien­ny nie byłem, no­ta­tek nijak żad­nych spo­rzą­dzić, a mój “Mistrz” wcale nie kwa­pił się, by mnie cho­ciaż al­fa­be­tu na­uczyć. Wi­docz­nie za­brał mnie ze sobą, by miał mu kto konia opo­rzą­dzać i stra­wę go­to­wać w po­dró­ży. Wszyst­ko jed­nak to, co mówił i po­ka­zy­wał za­pa­mię­ty­wa­łem. Ko­niec koń­ców próbę wie­dzy zda­łem, umie­jęt­no­ści już nie. Ale nie ob­wi­niam mo­je­go Mi­strza. Wi­docz­nie nie mia­łem aż tyle daru, ile po­trze­bo­wa­łem. Jakby to ob­ra­zo­wo po­rów­nać, byłem jak ta krowa, co mleka nie da­wa­ła.

– Dość ob­ra­zo­we po­rów­na­nie, a resz­ty się do­my­ślam – prze­rwał po raz ostat­ni zry­wa­jąc się na równe nogi. – Bo­ja­ry to nie twa ro­dzin­na wieś, tu by mi na­po­mknę­li, że mają u sie­bie nie­do­szłe­go Woł­chwa, a więc nie wró­ci­łeś do domu. Czy to ze wsty­du, stra­chu, czy może z obu po­wo­dów, mniej­sza. Już wszyst­ko wiem. Idzie­my.

Pie­karz sie­dział dalej, wi­docz­nie zbity z tropu.

– Chyba nie ocze­ku­je­cie, że i ja hi­sto­rią mego życia się po­dzie­lę – oznaj­mił Mag. – Wra­caj­my na dół. Nie­dłu­go za­klę­cie osłab­nie i Cho­ci­mir bę­dzie go­ściom piwo wy­pi­te wy­cią­gał z gar­dła.

– Mo­głem się do­my­ślić – od­parł z wy­rzu­tem.

– Do­my­śla­łeś się, ale chcia­łeś wie­rzyć w co in­ne­go i to wy­star­czy­ło.

– Więc wszyst­ko to wy­mu­szo­ne – stwier­dził gorz­ko Pie­karz.

– Nie. Za­le­ży mu na szczę­ściu syna i na­praw­dę chciał się po­go­dzić. Po­trze­bo­wał tylko małej po­mo­cy, by scho­wać honor w buty – spo­waż­niał. – Ale na tak cięż­ki przy­pa­dek skąp­stwa, to już nawet czary nic nie po­mo­gą, więc spiesz­my się.

 

– Wiwat para młoda! – krzyk­nął po raz ko­lej­ny, ktoś z ze­bra­nych w karcz­mie. – Wiwat! od­po­wie­dział tłum gar­deł.

Para, która pre­tek­stem tylko będąc do picia, sie­dzia­ła po­środ­ku ławy znaj­du­ją­cej się na­prze­ciw drzwi wej­ścio­wych. Wy­raź­nie zmie­sza­ny Pie­trzyk kur­czo­wo ści­skał po­da­ny wcze­śniej, pusty już ba­wo­li róg, który jak tra­dy­cja każe, wy­pi­ty we dwoje być musi. Miód pitny z odro­bi­ną dzieg­ciu sym­bo­li­zo­wać miał przy­szłość, za­rów­no dobre, jak i cięż­kie czasy. Jar­musz­ka ubra­na w od­sła­nia­ją­cą ra­mio­na, białą ko­szu­lę w kwiet­ne mo­ty­wy oraz długą, pro­stą spód­ni­cę do ko­stek tego sa­me­go ko­lo­ru, pre­zen­to­wa­ła się nad wyraz uro­dzi­wie. Po­mi­mo, iż ją samą pięk­no­ścią nie można było na­zwać, to roz­ta­cza­na aura dziew­czę­cej nie­win­no­ści przy­cią­ga­ła wzrok zgro­ma­dzo­nych. Na sam znak owej cnoty, na głowę zo­stał jej za­ło­żo­ny wia­nek z po­lnych kwia­tów. W tych re­gio­nach Kró­le­stwa wia­nek miał je­dy­nie zna­cze­nie sym­bo­licz­ne.

Dro­go­mir ro­zej­rzał się po sali. W pod­chmie­lo­nym już tłu­mie prze­wa­ża­li męż­czyź­ni. Nie­licz­ne od­waż­ne, a także i po­sia­da­ją­ce mocną głowę chłop­ki prze­my­ka­ły tu i ów­dzie uda­jąc, że nie cie­szy je uwaga tłumu wiel­bi­cie­li.

– No Mi­strzu, chylę czoła – za­ga­dał Cho­ci­mir po­chy­la­jąc się ku niemu. Sie­dząc po­mię­dzy nim a Do­mo­sła­wem, obu szczo­drze po­le­wał. – Oczy­wi­ście za­pła­ta się na­le­ży usta­lo­na. Prze­no­cu­je­cie na górze a rano wy­rów­na­my na­leż­ność.

Dro­go­mir nie od­po­wie­dział. Kiw­nął tylko głową i upił piwa z drew­nia­ne­go kufla, roz­ko­szu­jąc się sma­kiem. Na­pa­wał się chwi­la­mi spo­ko­ju, wie­dział że dzień jesz­cze się nie skoń­czył.

– Na We­le­sa, mus mi po piwo ru­szyć, bo już ino męty na dnie – oznaj­mił wła­ści­ciel karcz­my wsta­jąc z miej­sca. – Upra­szam wy­ba­cze­nia – mó­wiąc to ukło­nił się lekko, wziął w garść dzban i za­ta­cza­jąc się przy tym nie­znacz­nie dodał – zaraz wra­cam.

– Ile to jesz­cze po­trwa? – zwró­cił się Pie­karz do Maga, gdy Cho­ci­mir się od­da­lił.

– Minąć już po­win­no. Temu do­pij­cie szyb­ko. Nie­dłu­go Soł­tys wróci oznaj­mia­jąc, iż wszel­kie trun­ki się skoń­czy­ły a ino woda zo­sta­ła, po którą sa­me­mu do źró­dła pójść trze­ba. – za­śmiał się.

Do­mo­sław nie sko­men­to­wał. Dopił piwo i od­su­nął kufel.

– Mości Woł­chwie, dobra próba, ale da­rem­na. Amne­zji nie do­sta­nie, je­dy­nie skąp­stwo wróci.

– Ci­szej na bogów! – ro­zej­rzał się trwoż­nie po sali. – W dwóch zda­niach po­tra­fi­li­ście za­wrzeć wszyst­kie in­for­ma­cje, o któ­rych po­stron­ni wie­dzieć nie po­win­ni.

– O jed­nej za chwi­lę i tak się do­wie­dzą.

Jak na za­wo­ła­nie, wra­ca­ją­cy z peł­nym dzba­nem piwa Soł­tys za­trzy­mał się jak wryty i zła­pał się za głowę roz­glą­da­jąc ze zgro­zą w oczach. Nie trwa­ło długo, gdy za­wró­cił na pię­cie do kuch­ni ma­cha­jąc na karcz­ma­rza, by ten po­dą­żył za nim. Wkrót­ce cały czer­wo­ny, go­rącz­ko­wo za­czął po­szu­ki­wać wzro­kiem kel­ne­rek. Gdy tylko którą wy­pa­trzył, pod­cho­dził szyb­ko i wy­da­wał szep­tem po­le­ce­nie. Te, nie dzi­wiąc się zu­peł­nie, wra­ca­ły po tace i zbie­ra­ły puste kufle nie wy­mie­nia­jąc ich już na pełne.

– I skoń­czy­ło się bie­sia­do­wa­nie – skwi­to­wał smut­nie Dro­go­mir. – Ale jak ma­wiał mój Mistrz Sam­bor: ,,Co zjesz, wy­pi­jesz i wy­chę­do­żysz to już Twoje”.

– Miał wię­cej jesz­cze ta­ko­wych mą­dro­ści?

– Dość sporo, przy­zna­ję. Zwy­kle wy­gła­szał je lejąc mnie przy tym kijem – dodał Mag we­so­ło. – Ale już u końca sił był i im dłu­żej nauka trwa­ła, tym coraz lżej­sze razy spa­da­ły. Cza­sem uda­wa­łem nawet, że mnie boli. Żal się ro­bi­ło sta­rusz­ka, trze­ba było… – urwał nagle za­ci­ska­jąc zęby, wy­raź­nie zły na sie­bie.

– Dzię­ku­ję – Do­mo­sław kiw­nął głową bez cie­nia uśmie­chu. – Jed­nak zre­wan­żo­wa­li­ście się opo­wie­ścią, choć krót­ką. – wi­dząc wzrok Dro­go­mi­ra utkwio­ny w pu­stym kuflu, dodał szyb­ko. – Cho­ciaż ob­sta­wiam, że to bajka ino na od­czep­ne­go.

– Pójdę spraw­dzić, co z Cho­ci­mi­rem – od­parł jak gdyby nigdy nic.

– Ano, pew­nie już tam wło­sów parę gar­ści wy­rwał.

 

Za okna­mi ulewa wy­raź­nie ze­lża­ła, a sama burza oka­za­ła się wy­jąt­ko­wo ła­ska­wa. Nikłe po­dmu­chy wia­tru z cza­sem usta­ły zu­peł­nie, a ścia­na desz­czu ob­my­wa­ła spo­koj­nie wszyst­ko wokół. Z na­dej­ściem zmro­ku deszcz stop­nio­wo ustał, po­zo­sta­wia­jąc po sobie błot­ni­ste ka­łu­że. Od czasu do czasu je­dy­nie niebo ja­śnia­ło od bły­ska­wi­cy nio­sąc za sobą od­le­gły od­głos gromu. 

Hu­mo­ry wi­docz­nie do­pi­sy­wa­ły. Nie­któ­rzy jed­nak roz­glą­dać już się go­rącz­ko­wo za­czę­li za kel­ner­ka­mi. Nie tylko by, jak to w zwy­cza­ju więk­szość miała, klep­nąć w tyłek, a o do­lew­kę po­pro­sić. 

Dro­go­mir wszedł za szynk­was. Minął sza­tyn­kę wra­ca­ją­cą na salę z pustą tacą, która za nic wi­docz­nie mając roz­po­rzą­dze­nia szefa, uśmiech­nę­ła się za­lot­nie, ob­rzu­ca­jąc go prze­lot­nym spoj­rze­niem. Mimo, iż miał na to wiel­ką ocho­tę, nie obej­rzał się.

– Naj­pierw in­te­re­sy – upo­mniał sam sie­bie.

– Tu je­ste­ście Soł­ty­sie! – krzyk­nął we­so­ło wcho­dząc na za­ple­cze. – Głowa już nie ta, że tu się za­szy­li­ście? Byśmy z Do­mo­sła­wem nie po­zna­li, że nie do­trzy­ma­li­ście nam kroku?

Cho­ci­mir, który do tej pory cho­dził zde­ner­wo­wa­ny wzdłuż izby, spoj­rzał prze­stra­szo­ny na Maga.

– Pora chyba koń­czyć go­ści­nę – uprze­dził Soł­ty­sa Dro­go­mir, wi­dząc jak ten zbie­ra się na od­wa­gę, by to samo za­pro­po­no­wać.

Pod­szedł do Soł­ty­sa i iście po bra­ter­sku ra­mie­niem go obej­mu­jąc, dodał.

– Oj Cho­ci­mir, ty za dobry je­steś. Za­pro­si­łeś, na­kar­mi­łeś, a i na­po­iłeś prze­cie. Na pewno dłu­gie jesz­cze lata o Twym roz­ma­chu i szczo­dro­ści lud­ko­wie roz­pra­wiać będą. Po­zwól teraz, że jako przy­ja­ciel zajmę się resz­tą, bo pa­trzeć nie spo­sób, jak nie­któ­rzy go­ści­ny nad­uży­wa­ją.

Skoń­czył mo­no­log i wró­cił szyb­ko na salę. Sko­czyw­szy na stół, przy któ­rym para młoda sie­dzia­ła, za­krzyk­nął na głos cały:

 

Do­stoj­ni pa­no­wie oraz pięk­ne damy

czy oby z bu­ta­mi się za bar­dzo mię­dzy mło­dych nie pcha­my?!

Widać prze­cież, że do kon­sump­cji jesz­cze i przed ślu­bem sko­rzy

Niech który zgar­nie kufle i prze­ście­ra­dło na stół na po­kła­dzi­ny roz­ło­ży!

 

Ze­bra­ni za­czę­li we­so­ło wi­wa­to­wać. Co gor­liw­si na­to­miast, kufle i miski z jar­musz­ko­wo-pie­trzy­ko­we­go stołu ze­bra­li. Je­dy­nym wy­raź­nie nie­ura­do­wa­nym był Do­mo­sław. Na pierw­szą wzmian­kę o ,,kon­sump­cji” wstał bled­nąc, na zmia­nę wargi oraz pię­ści za­ci­ska­jąc.

Dro­go­mir spoj­rzał na niego po­ro­zu­mie­waw­czo, a na­stęp­nie na sto­ją­ce­go w wej­ściu do kuch­ni Soł­ty­sa. Cho­ci­mir spo­glą­dał raz to z na­dzie­ją w oczach na Pie­ka­rza, raz z uzna­niem na Maga. Do­mo­sław poj­mu­jąc w mig spra­wę, ge­stem ręki i ski­nie­niem głowy wy­ra­ził apro­ba­tę. Na­stęp­nie usiadł cięż­ko i pa­trząc na po­wa­łę za­czął mam­ro­tać coś pod nosem.

 

A kto już okla­ska­mi po­mo­że lub przy roz­kła­da­niu po­ście­li

Ten niech w domu swym wy­pi­je za po­myśl­ność i tam dalej się pod­chmie­li

 

Tym razem we­so­łych gło­sów roz­brzmia­ła znacz­nie mniej­sza ilość. Nie­któ­rzy nie dając za wy­gra­ną, roz­glą­dać się za­czę­li czy gdzieś w po­bli­żu nie stoi nie­strze­żo­ny na­pi­tek. Inni ze smut­kiem do­pi­li to, co jesz­cze im się osta­ło i po­wo­li opusz­cza­li karcz­mę. Soł­tys dy­ry­gu­jąc kel­ner­ka­mi na­ka­zał za­mknię­cie wszyst­kich okien­nic, a w zbie­ra­niu kufli sam nawet po­ma­gał.

Dro­go­mir wi­dząc miny pary mło­dej ob­la­ne ru­mień­ca­mi, mó­wią­ce ,,ale jak to się robi?” -pod­szedł do nich.

– Spo­koj­nie jurna mło­dzie­ży – uspo­ko­ił. – To tylko dy­wer­sja, by wasz tatko, zna­czy się Soł­tys z tor­ba­mi nie po­szedł.

Pie­trzyk ucie­ka­jąc wzro­kiem przed swoją ob­lu­bie­ni­cą, ode­tchnął z ulgą.

Miano już za­my­kać drzwi, gdy z ze­wnątrz dało się sły­szeć pod­nie­sio­ne głosy. Go­ście, któ­rzy ostat­ni opu­ści­li Soł­ty­so­wy przy­by­tek, za­czę­li się roz­stę­po­wać. Po chwi­li w tłu­mie można było zo­ba­czyć Ma­ryl­kę. Bosa, ubra­na tylko w za dużą ko­szu­lę, się­ga­ją­cą do ko­stek i z rę­ka­wa­mi za­kry­wa­ją­cy­mi rącz­ki, bie­gła za­pła­ka­na pro­sto ku karcz­mie. Po­ty­ka­jąc się i upa­da­jąc, co i rusz w ka­łu­że pełne błota, prze­cie­ra­ła ubru­dzo­ną twarz.

– Wujku, wujku! – krzyk­nę­ła roz­pacz­li­wie wpa­da­jąc Cho­ci­mi­ro­wi w ra­mio­na.

– Dziec­ko, co ty tu ro­bisz, co się stało? – spy­tał wy­raź­nie za­nie­po­ko­jo­ny. – Mia­łaś z ma­tu­lą w cha­łu­pie sie­dzieć.

– Mamuś… ma­mu­sia… – za­czę­ła chli­pać, wy­krztu­sza­jąc po­je­dyn­cze słowa.

– Mi­strzu! Mus nam do domu wra­cać ino szyb­ko! – nie cze­ka­jąc na uspo­ko­je­nie się Ma­ryl­ki za­wo­łał Dro­go­mi­ra.

Mag po chwi­li stał już przy Soł­ty­sie. Nie będąc wcale zdzi­wio­nym od­rzekł spo­koj­nie:

– Chodź­my. Pie­trzyk! – za­wo­łał – ty zo­stań, przy­szłej żony pil­nuj. Mości Do­mo­sła­wie, pro­sił­bym za to Cie­bie o asy­stę.

Cho­ci­mir nie cze­ka­jąc dłu­żej, chwy­cił Ma­ryl­kę i po­gnał ku cha­łu­pie.

– I my bie­gnij­my, to chyba coś po­waż­ne­go – za­czął Do­mo­sław, idąc ku Mi­strzo­wi. –Tym bar­dziej, że o pomoc mnie pro­si­cie.

– O asy­stę – po­pra­wił z na­ci­skiem. – A śpie­szyć się nie ma po­trze­by. Wszyst­ko mam pod kon­tro­lą.

– A cóż to kon­tro­lo­wać trze­ba? Czego tym razem Cho­ci­mi­ro­wi nie po­wie­dzie­li­ście?

W roz­mo­wie prze­szko­dził im Pie­trzyk. Po­de­rwał się z miej­sca roz­trą­ca­jąc za­wa­dza­ją­ce zydle i bez słowa po­gnał co sił za ojcem.

– Ech. – po­krę­cił głową Dro­go­mir – młode to i po­ryw­cze.

– Co wy pier­do­li­cie? – nie wy­trzy­mał Pie­karz.

– No no, mości Mi­strzu ma­ło­do­bry. Się Mistrz tak nie unosi. Po­wie­dzia­łem:,, wszyst­ko mam pod kon­tro­lą”.-A do cha­łu­py na razie i tak nie wejdą.

– Jak nie wejdą?! – uniósł się jesz­cze bar­dziej. – I pod taką samą kon­tro­lą jak i Żmij był? Ma­ryl­ka prze­cie wła­śnie z domu wró­ci­ła.

– Nie wejdą. A kto miał dom opu­ścić, ten go już opu­ścił – od­rzekł po­waż­nie. – Teraz za­cho­waj­cie spo­kój jak na pier­wot­ną pro­fe­sję przy­sta­ło. Mam na­dzie­ję, że pa­mię­ta­cie co nieco ze wcze­śniej­szych nauk, bo i teraz w asy­ście może być przy­dat­ne.

– Widzę, że słowo ,,pomoc” nie przej­dzie przez wasze gar­dło. Za­mie­niam się w słuch.

 

Mi­nę­ło tro­chę czasu nim do­tar­li do chaty Soł­ty­sa. Dro­go­mi­ro­wi się nie spie­szy­ło. Na­pa­wa­jąc się za­pa­chem rześ­kie­go po­wie­trza, po­dzi­wiał gwiaz­dy, które prze­dzie­rać się po­czę­ły przez coraz to rzad­sze chmu­ry.

– Bo­go­wie! Przy­lazł no w końcu! – wrza­snął na widok Maga od­cho­dząc od drzwi, z któ­ry­mi wła­śnie się si­ło­wał. – Miast biec na pomoc, to kra­jo­bra­zy po­dzi­wia!

Dro­go­mir prze­ci­snął się przez zgro­ma­dzo­ny w koło domu tłum. Nie­opo­dal stał Pie­trzyk. Ma­ryl­kę, która kur­czo­wo tu­li­ła się do jego pier­si, trzy­mał na rę­kach. Na dźwięk Soł­ty­sa tonu Mag skrzy­żo­wał tylko ręce za ple­ca­mi i spoj­rzał na niego spode brwi.

– Mi­strzu, po­móż­cie – po­wie­dział ża­ło­śnie pod­bie­ga­jąc ku niemu. – Dom po­za­my­ka­ny, nijak wejść nie można. Ma­ryl­ka w prze­stra­chu, słowa wię­zną jej w gar­dle. Cią­gle ino mamuś i mamuś. Nie­do­bre­go coś…

– Nic się nie stało – prze­rwał mu, po czym rzu­cił przez ramię do Do­mo­sła­wa sto­ją­ce­go za nim. – Pa­mię­taj.

Pie­karz kiw­nął głową ła­piąc się przy tym za poły ku­bra­ka. Mag na­stęp­nie dodał gło­śno.

– Nikt nie wcho­dzi za mną, zro­zu­mia­no?

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, ru­szył ku cha­cie. Sta­nął w progu wy­ko­nu­jąc gest dło­nią. Drzwi skrzyp­nę­ły. Dro­bin­ki kurzu wzbi­te­go w po­wie­trze przy oścież­ni­cy roz­ża­rzy­ły się ni­kłym nie­bie­skim bla­skiem. Pchnął drzwi po­wo­li prze­kra­cza­jąc próg. Będąc już w środ­ku, za­mknął je za sobą, po­grą­ża­jąc się w mroku. Po chwi­li źre­ni­ce przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści, wy­ła­pa­ły nikły, czer­wo­na­wy blask z izby, gdzie znaj­do­wa­ła się kuch­nia. Skie­ro­wał tam swe kroki. Ude­rza­jąc uprzed­nio knyk­cia­mi dwa razy w oścież­ni­cę, wszedł do środ­ka.

– Za­wsze Mistrz puka dwa razy? – spy­ta­ła Go­ści­ra­da.

Opie­ra­jąc łok­cie o ko­la­na, sie­dzia­ła na zydlu na­prze­ciw ce­gla­nej kuch­ni bie­lo­nej wap­nem. Wpa­trzo­na w do­ga­sa­ją­ce pa­le­ni­sko, z wło­sa­mi za­rzu­co­ny­mi na lewą stro­nę, od­sła­nia­ją­cy­mi smu­kłą szyję, uśmie­cha­ła się nie­znacz­nie. Jej pro­fil na tle czar­nych wło­sów wy­da­wał się ostrzej­szy, niż zwy­kle.

– Jeśli za pierw­szym razem za­do­wo­lo­nym, to i wię­cej razy puk­nąć mogę – od­rzekł roz­bra­ja­ją­co szcze­rze, po czym przy­cią­gnął naj­bliż­szy sto­łek i usiadł.

– Za­wsze pewny sie­bie, nigdy dłuż­ny nie po­zo­sta­je, praw­da? – po­wie­dzia­ła bez nuty roz­ba­wie­nia w gło­sie.

– Praw­da.

– I tym razem dłuż­ny nie po­zo­sta­łeś. Po­mi­mo, iż nic Tobie nie za­wi­ni­łam. 

Koń­cząc zda­nie pod­nio­sła po­wo­li ręce po­ka­zu­jąc po­pa­rzo­ne wnę­trze dłoni. Po­pę­ka­ne bąble wiel­ko­ści na­pęcz­nia­łych zia­ren bobu, za­lśni­ły bla­skiem ogni­ska od­bi­tym od są­czą­cych się ran.

– Także i to praw­dą jest. Mnie – po­wie­dział z na­ci­skiem – nic nie za­wi­ni­łaś. Naj­wyż­sza pora zwró­cić ciało wła­ści­ciel­ce, nie są­dzisz?

– Tej kur­wie? Po niej już śladu pra­wie nie ma – od­par­ła ze spo­ko­jem. – Za­mknię­ta w pętli ostat­nich mo­men­tów mo­je­go po­przed­nie­go ży­wo­ta. Jej obłą­ka­na jaźń jest już wspo­mnie­niem. Prze­cież o tym wiesz. Uwol­niw­szy ją teraz, resz­tę swych dni le­ża­ła­by ko­ło­wa­ta ro­biąc pod sie­bie. Chcesz ją na to ska­zać?

– Sama zro­bi­łaś to już dawno, na śmierć jej umysł ska­zu­jąc. Znasz tu­tej­sze prawo: “Życie za życie”. Twoje winno za­koń­czyć się z ostat­nim tchnie­niem pierw­sze­go ży­wo­ta. Nie wiem, co cię tu trzy­ma, ale odejdź. Niech bo­go­wie cię osą­dzą i stą­paj w Wy­ra­ju i Nawii. 

– Haha – za­śmia­ła się. – Śmiesz bogów przy­wo­ły­wać, gdy sam z cu­dzym ży­ciem i wolną wolą igrasz? A co mnie tu trzy­ma? – za­my­śli­ła się, wbi­ja­jąc wzrok w roz­ża­rzo­ne drwa. Oczy za­szkli­ły się, a usta skrzy­wi­ły w gry­ma­sie. – Sam zo­ba­czysz, może zro­zu­miesz.

Mó­wiąc to sko­czy­ła ku niemu z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ko­ma. Ścia­na ener­gii, w któ­rej za­nu­rzy­ła dło­nie, za­trzy­ma­ła ją w po­ło­wie drogi zdzie­ra­jąc po­pa­rzo­ny na­skó­rek. Kro­ple oso­cza, jakby zdmuch­nię­te przez silny wiatr, try­snę­ły na jej ko­szu­lę wsią­ka­jąc w ma­te­riał. Ku zdzi­wie­niu Dro­go­mi­ra, nie dała za wy­gra­ną. Na­pie­ra­ła coraz sil­niej. Z ran na dło­niach za­czę­ła są­czyć się krew. Struż­ka­mi wę­dru­jąc po przed­ra­mio­nach koń­czy­ła swą wę­drów­kę roz­bry­zgu­jąc się na jej twa­rzy, upstrzo­nej teraz ma­ka­brycz­ny­mi pie­ga­mi. Mag wstał szyb­ko od­trą­ca­jąc zydel na bok. Skon­cen­tro­wał się wzmac­nia­jąc za­klę­cie. Ude­rze­nie ener­gii cof­nę­ło ją o krok, prze­wra­ca­jąc wszyst­kie naj­bliż­sze meble. Włosy do tej pory spa­da­ją­ce swo­bod­nie, teraz po­wie­wać za­czę­ły ni­czym cho­rą­gwie przy wi­chu­rze. Od­wró­ci­ła twarz ła­piąc po­wie­trze w płuca i za­ci­ska­jąc zęby. Nie­ludz­ki krzyk roz­orał po­wie­trze świ­dru­jąc bo­le­śnie. Dro­go­mir mi­mo­wol­nie za­krył dłoń­mi uszy. Ba­rie­ra pękła.

 

Ude­rze­nie w twarz pra­wie po­zba­wi­ło przy­tom­no­ści. Upadł na trawę i po­czuł me­ta­licz­ny po­smak krwi w ustach. Nie­da­le­ko krzyk bez­sil­no­ści, po chwi­li za­stę­pu­je go od­głos rzę­że­nia. Kop­nię­cie. Dźwięk pę­ka­ją­cych żeber i po­twor­ny ból w boku. Śmiech. Kilka roz­ba­wio­nych gło­sów. Ktoś cią­gnie za nogę i ob­ra­ca na plecy. Dru­gie ude­rze­nie w twarz. Krew zmie­sza­na z po­trza­ska­ny­mi zę­ba­mi, wy­plu­ta na brodę i de­kolt. Dźwięk dar­tej su­kien­ki i ko­szu­li.

– Rżnij kurwe!

Śmiech. Ktoś łapie za rękę i wy­krę­ca bo­le­śnie. Ob­ra­ca. Za­pach mo­krej ziemi. Nie­opo­dal młody chło­pak leży za­krwa­wio­ny na tra­wie trzy­ma­jąc się za brzuch. Bez­sil­nie pa­trzy wy­cią­ga­jąc ku niemu rękę. Nad chło­pa­kiem dwie nie­wy­raź­ne syl­wet­ki. Nóż w ręku jed­ne­go z nich. Obez­wład­nia­ją­ca roz­pacz i strach. Roz­dzie­ra­ją­cy ból w pod­brzu­szu. Krzyk. Sza­mo­ta­ni­na.

– Trzy­maj ją i za­mknij czym mordę, bo chło­pi się ze wsi zlecą!

Smród nad­rzecz­ne­go mułu roz­cie­ra­ne­go na twa­rzy. Błoto po­zba­wia tchu wdzie­ra­jąc się do gar­dła i noz­drzy. Kątem oka łapie dwie syl­wet­ki. Niosą nie­ru­cho­me­go już chło­pa­ka. Plusk ciała wrzu­co­ne­go do rzeki. Ciem­ność.

Po­twor­ne zimno za­le­wa płuca. Snopy świa­tła hip­no­ty­zu­ją prze­dzie­ra­jąc się przez taflę wody. Bez­sil­ność, roz­pacz i wście­kłość. Po chwi­li wszyst­ko usta­je. Jest pust­ka, bez­gra­nicz­ny żal, tę­sk­no­ta i nie­na­wiść.

 

Wszyst­ko wokół wi­ro­wa­ło. Pod­niósł się na klęcz­ki ła­piąc za głowę. Czu­jąc jesz­cze zie­mi­sty po­smak w ustach, spraw­dził obo­la­ły bok i kro­cze. Wspo­mnie­nie było aż nader wy­raź­ne i rze­czy­wi­ste. Obej­rzał się na miej­sce, w któ­rym jesz­cze chwi­lę temu stała Go­ści­ra­da. Teraz, opar­ta ple­ca­mi o ko­mo­dę, sie­dzia­ła na pod­ło­dze. Jedna noga wy­pro­sto­wa­na, druga skrę­co­na w nie­na­tu­ral­ny spo­sób. Po drzwicz­kach mebla, na wy­so­ko­ści głowy, gęstą stru­gą spły­wa­ła ciem­na krew. Trzę­są­cy­mi się dłoń­mi pró­bo­wa­ła nie­zdar­nie za­kryć od­sło­nię­tą pierś spod roz­dar­tej ko­szu­li. Za­krwa­wio­ne palce, zdar­te do sa­mych kości nie chcia­ły współ­pra­co­wać. Re­zy­gnu­jąc w końcu z bez­sen­sow­nych prób, przy­ci­snę­ła je­dy­nie dło­nie do pier­si wo­dząc błęd­nym wzro­kiem po izbie. Mistrz wstał z tru­dem na równe nogi od­dy­cha­jąc cięż­ko.

Do kuch­ni wbie­gła Ma­ryl­ka. Za­trzy­ma­ła się jak wryta pa­trząc na le­żą­cą Go­ści­ra­dę.

– Coś ty zro­bił… – po­wta­rza­ła pod­cho­dząc do niej, nie pa­trząc na Dro­go­mi­ra.

– To­mi­ra? To­mir­ka? – po­wie­dzia­ła ze łzami w oczach de­li­kat­nie kła­dąc rącz­kę na jej ra­mie­niu.

Na dźwięk tego imie­nia, Go­ści­ra­da spoj­rza­ła na nią przy­tom­niej­szym wzro­kiem.

– Prze­pra­szam – od­rze­kła z tru­dem za­le­wa­jąc się łzami. – Wy­bacz mi Bar­nim… za­wio­dłam. Nie tak… miało wy­glą­dać. Mie­li­śmy… być razem… znowu… Wy­bacz…

Z ko­ry­ta­rza do­biegł od­głos kro­ków. Do­mo­sław za­trzy­mał się w progu. Dzier­żąc brzo­zo­wą różdż­kę, sczer­nia­łą na jed­nym końcu w dłoni, ro­zej­rzał się po kuch­ni. Za­trzy­mał wzrok na Go­ści­ra­dzie i Ma­ryl­ce wtu­lo­nych w sie­bie. Spoj­rzał py­ta­ją­co na Dro­go­mi­ra.

– Obie – od­po­wie­dział cięż­ko Mag. Pod­szedł po­wo­li i klęk­nął tuż przy nich. – Mo­żesz za­czy­nać.

Wołchw prze­łknął ślinę za­ci­ska­jąc pię­ści. Po chwi­li, w ide­al­nym okrę­gu, za­czę­ły po­ja­wiać się na pod­ło­dze na­no­szo­ne przez niego runy.

To­mi­ra pod­nio­sła wzrok. Łzy spły­wa­ją­ce po jej po­licz­kach spa­da­ły na po­ra­nio­ne dło­nie mie­sza­jąc się z za­sty­ga­ją­ca krwią.

– Wi­dzia­łeś? Chcia­łam tylko dać… nam drugą szan­sę…, którą wcze­śniej nam za­bra­no.

– Wi­dzia­łem. Ro­zu­miem. To jed­nak Cię nie uspra­wie­dli­wia. Za­bra­łaś już jedno życie, daj przy­naj­mniej szan­sę dru­gie­mu – po­wie­dział cicho.

– Co z nim bę­dzie? – spy­ta­ła pa­trząc na Bar­ni­ma.

– Odej­dzie, tak jak i Ty.

Po­pa­trzył przez ramię. Kiw­nął głową dając sy­gnał Do­mo­sła­wo­wi. Ten jed­nym płyn­nym ru­chem po­łą­czył wszyst­kie runy kre­śląc różdż­ką koło i po­wta­rza­jąc pod nosem.

Ruit in te­ne­bris. Lux qu­aeri­mus. Exer­ci­ta­tio­ni eius fa­to­rum sunt re­li­nqu­am.

Pod­ło­ga pod nimi po­ja­śnia­ła. Ma­leń­kie dro­bi­ny kurzu za­czę­ły tań­czyć mi­go­tli­wym bla­skiem two­rząc wokół nich runy. Dro­go­mir wziął dziew­czyn­kę na ręce. Dło­nią na­kry­wa­jąc jej twa­rzycz­kę, przy­mknął oczy. Runy roz­ogni­ły się wi­ru­jąc szyb­ciej. Po chwi­li przy­ga­sły. Ma­ryl­ka bez­wład­nie opa­dła mu na ręce. Kła­dąc ją de­li­kat­nie na pod­ło­dze spraw­dził puls. Odjął dłoń i przy­ło­żył do po­licz­ka Go­ści­ra­dy. Jej źre­ni­ce roz­sze­rzy­ły się obej­mu­jąc pra­wie całe tę­czów­ki. Usta roz­chy­li­ły, drga­jąc.

– Dzię­ku­je­my – po­wie­dzia­ła nie­wy­raź­nie.

Dro­go­mir wstał z klę­czek. Zro­bił krok w tył. Runy na­tych­miast zga­sły, wzbi­ja­jąc mgieł­kę kurzu. Głowa Go­ści­ra­dy opa­dła na pier­si.

Koniec

Komentarze

Drogi Au­to­rze, roz­waż lek­kie przy­cię­cie opo­wia­da­nia – tek­sty po­wy­żej 80k zna­ków, nie wcho­dzą do gra­fi­ku dy­żur­nych, nie mogą także wal­czyć o por­ta­lo­we piór­ka.

 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie!

Che mi sento di morir

Bar­dzo fajny tekst. Cie­ka­wa opo­wieść fan­ta­sy, choć jak na mój gust tro­chę za długa. Czyta się przy­jem­nie i dosyć szyb­ko. Zna­la­złem kilka drob­nych błę­dów, przed któ­ry­mi nie da się uciec w tak ob­szer­nym tek­ście.

 

– Przed Tobą? – uśmiech­nął się sze­ro­ko – Prze­cież Ty wy­czu­wasz magię. Po co w przed­sta­wie­nie miał­bym się bawić? In­te­re­su­je mnie na­to­miast skąd pod­sta­wy znasz. Na przy­ucze­niu w mły­nie, obok sztu­ki mie­le­nia mąki i do­bie­ra­nia zia­ren, z tego co mi wia­do­mo, nie uczą ma­gicz­nych ar­ka­nów.

nie wiem czy do­brze in­ter­pre­tu­ję ten dia­log, ale wy­da­je mi się że słowa: In­te­re­su­je mnie na­to­miast skąd pod­sta­wy znasz. Na przy­ucze­niu w mły­nie, obok sztu­ki mie­le­nia mąki i do­bie­ra­nia zia­ren, z tego co mi wia­do­mo, nie uczą ma­gicz­nych ar­ka­nów. wy­po­wia­da już Dro­go­mir, a nie Pie­karz więc trze­ba po­pra­wić

 

Do­ma­sław skrzy­wił się tak, jakby miał zaraz prze­łknąć napar z gorz­kich ziół.

li­te­rów­ka w imie­niu, za­miast a po­win­no być o

 

Do kuch­ni wbie­gła Ma­ryl­ka.

nie­po­trzeb­ny myśl­nik

 

[+–]Coś ty zro­bił… Coś ty zro­bił

 

 

Nie­złe ry­sun­ki. Po­zdra­wiam!

Those who tell sto­ries rule so­cie­ty.

Drogi Ba­se­ment­Key czy mógł­bym pro­sić o wy­tłu­ma­cze­nie w jaki spo­sób są li­czo­ne znaki? Spraw­dza­łem ich licz­bę wcze­śniej gdyż we wcze­śniej­szych opo­wia­da­niach także prze­kra­cza­łem wy­ma­ga­ne 80 ty­się­cy i jest ich ponad 79 tys, ale na pewno nie wię­cej jak 80.

In­Co­ma

Dzię­ku­je, mat­prz99 za wy­chwy­ce­nie błę­dów, po­pra­wie je nie­ba­wem :) Co do dłu­go­ści to tekst był i tak cięty 4 razy (na gra­fik dy­żur­nych na który się po­dob­no nie do­stał XD ) wiec to już chyba taki mój styl :)

 

Po­zdra­wiam rów­nież!

In­Co­ma

In­Co­ma

męż­czy­zna, 33 lata | 26.01.21, g. 17:53 | znaki: 80611

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

re­gu­la­to­rzy

ko­bie­ta, Łódź | 27.01.21, g. 00:09

Spró­bu­je przy­ciąć opo­wia­da­nie. Wdzięcz­ny był­bym za in­for­ma­cje czy gra­fi­ki także za­li­cza­ją się do zna­ków i w jakim pro­gra­mie spraw­dza­na jest ich ogól­na licz­ba?

In­Co­ma

Wdzięcz­ny był­bym za in­for­ma­cje czy gra­fi­ki także za­li­cza­ją się do zna­ków i w jakim pro­gra­mie spraw­dza­na jest ich ogól­na licz­ba?

Nie, In­Co­mo, licz­nik po­ka­zu­je tylko to, co na­pi­sa­łeś, a ilu­stra­cje prze­cież nie są tek­stem. Ogól­na licz­ba gra­fik nie ma zna­cze­nia – nikt ich nie spraw­dza i chyba nie liczy, choć tym razem po­li­czy­łam i wy­szło mi, że za­mie­ści­łeś trzy gra­fi­ki.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

In­Co­ma, licz­nik por­ta­lo­wy wli­cza en­te­ry, stąd roz­bież­ność.

deviantart.com/sil-vah

Dzię­ku­je Re­gu­la­tor­ko i Silva, ucią­łem ponad 611 zna­ków wiec teraz po­win­no być do­brze :)

In­Co­ma

Bar­dzo pro­szę. ;)

 

edy­cja

In­Co­mo, jest wska­za­ne, abyś podał au­to­ra i źró­dło ilu­stra­cji.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Re­gu­la­tor­ko, każda z gra­fik zo­sta­ła wy­ko­na­na prze­ze mnie. Uzu­peł­nię wstęp o tą in­for­ma­cję.

 

In­Co­ma

In­for­ma­cja w przed­mo­wie bę­dzie OK.

 

Chciał­bym też do­py­tać czy licz­ba zna­ków na pewno się już zga­dza? :)

Wie­rze bez­gra­nicz­nie licz­ni­ko­wi stro­ny, a on po­ka­zu­je, że zmie­ści­łeś się w osiem­dzie­się­ciu ty­sią­cach zna­ków. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

– Za­pra­szam do izby – po­wie­dział Cho­ci­mir (KROP­KA) – Syn nie­po­trzeb­nie się mar­twi, Mistrz prze­cie wie co robi. Do­brej krowy by nie po­zwo­lił zmar­no­wać – dodał, gdy wcho­dzi­li już pod strze­chę.

– Stwier­dze­nie oczy­wi­sta! – Zmie­szał się Cho­ci­mir, do­da­jąc zaraz szyb­ko. (DWU­KRO­PEK za­miast krop­ki)– Pro­szę tutaj, do izby.

Dro­go­mir przy­mknął oczy wdy­cha­jąc głę­bo­ko świe­że po­wie­trze. Miła od­mia­na od Mia­sta,

Czy mia­sto to nazwa wła­sna mia­sta? ;) Bo jeśli nie – to małą li­te­rą.

 

– Jak za­pew­ne nie­trud­no za­uwa­żyć Go­ści­ra­da jest za młoda na matkę Pie­trzy­ka. Jego ro­dzi­ciel­ka, niech Daż­bóg po­zwa­la jej kro­czyć po Wy­ra­ju, zmar­ła dwie wio­sny temu. Za­pa­le­nie płuc – za­wie­sił na chwi­le głos, oglą­da­jąc się przez ramię i na­słu­chu­jąc. Prze­chy­lił się przez ławę i kon­ty­nu­ował już znacz­nie ci­szej.

Długo no­si­łem ża­ło­bę, w sumie nie my­śla­łem nawet o po­now­nej że­niacz­ce. Jed­nak oto je­stem. Za­ko­cha­łem się. Cho­ciaż to nie­wła­ści­we chyba słowo – długo szu­kał od­po­wied­nie­go – Zo­sta­łem… za­uro­czo­ny? Może wydać się to idio­tycz­ne, ale tak na­praw­dę to nie pa­mię­tam, gdzie po­zna­łem Go­ści­ra­dę. Ba, nawet nie pa­mię­tam aby­śmy swać­bę mieli.

Coś się tu z za­pi­sem dia­lo­gu po­kieł­ba­si­ło.

 

– Przed Tobą? – uśmiech­nął się sze­ro­ko (KROP­KA) – Prze­cież Ty wy­czu­wasz magię.

Uśmiech­nął się dużą li­te­rą.

Dia­lo­gi ge­ne­ral­nie za­pi­su­jesz do­brze, ale tu i ów­dzie masz błędy. Więc na wszel­ki wy­pa­dek pod­rzu­cam po­rad­nik za­pi­su dia­lo­gów.

 

Młoda sza­tyn­ka ob­le­wa­jąc się ru­mień­cem ze­szła spiesz­nie scho­da­mi ku głów­nej sali. Bru­net, o parę lat star­szy, zo­stał jesz­cze chwi­lę zer­ka­jąc raz to na pod­ło­gę, raz na Dro­go­mi­ra.

– Aha, takie to buty – po­wie­dział sam do sie­bie a cała sy­tu­acja roz­ba­wi­ła go bar­dziej niż po­win­na.

– Mi­strzu! – z za­my­śle­nia wy­rwał go młody przy­wo­łu­ją­cy go ku po­ko­jo­wi znaj­du­ją­ce­mu się naj­da­lej na prawo.

– Po­cze­kaj­cie i na mnie – po­wie­dział Do­mo­sław sta­nąw­szy na ostat­nim stop­niu scho­dów. Dalej wy­raź­nie znie­sma­czo­ny, zer­k­nął tylko kątem oka na Maga. Dro­go­mi­ra spoj­rze­nie to, po sy­tu­acji z parą ko­chan­ków, roz­ba­wi­ło do resz­ty. Wy­obra­ziw­szy sobie na gło­wie Pie­ka­rza po­tęż­ne po­ro­że, cięż­ko mu było za­pa­no­wać nad śmie­chem.

Po­tknę­łam się, nie ro­zu­miem, czy sza­tyn­ka była żoną pie­ka­rza? Skąd mag o tym wie­dział, prze­cież jej nie wi­dział?

 

Po­tknę­łam się też na koń­ców­ce. Po­cząt­ko­wo, kiedy soł­tys zwie­rza się ma­go­wi ze swo­ich kło­po­tów mał­żeń­skich, mag jest zi­ry­to­wa­ny, że się go do pier­dół przy­wo­łu­je. A na ko­niec wy­glą­da na to, że jed­nak się prze­jął, coś tam po­cza­ro­wał i był przy­go­to­wa­ny. Kłóci się to ze sobą.

 

Ge­ne­ral­nie mi się po­do­ba­ło. Fajny jest lu­zac­ki styl maga, in­te­re­su­ją­ca wio­ska, oj, dzie­je się tam wiele, dzie­je ;)

Po­praw dia­lo­gi, to klik­nę :)

 

 

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Po­pra­wio­ne :)

Czy mia­sto to nazwa wła­sna mia­sta? ;) Bo jeśli nie – to małą li­te­rą.

Tak, to nazwa wła­sna :)

Po­tknę­łam się, nie ro­zu­miem, czy sza­tyn­ka była żoną pie­ka­rza? Skąd mag o tym wie­dział, prze­cież jej nie wi­dział?

Nie, żona zmar­ła już jakiś czast temu (potem jest o tym mowa). Dro­go­mir tylko wy­obra­ził sobie że ta ko­bie­ta mu rogi do­pra­wia. Było o tym tro­che wiece ale tekst wy­ma­gał cięć by 80k po­zo­sta­ło za­cho­wa­ne. To łaczy się też z oso­bli­wa cechą Dro­go­mi­ra, ktró­rą roz­wi­jam w pierw­szych roz­dzia­łach po­wie­ści “Verum Vagos”.

Po­tknę­łam się też na koń­ców­ce. Po­cząt­ko­wo, kiedy soł­tys zwie­rza się ma­go­wi ze swo­ich kło­po­tów mał­żeń­skich, mag jest zi­ry­to­wa­ny…

To też cecha głów­ne­go bo­ha­te­ra. Taki co lubi sobie po­ga­dać ale ko­niec koń­ców po­mo­że :) też to wy­ni­ka z Jego po­cho­dze­nia. Co do przy­go­to­wa­nia to ow­szem, był przy­go­to­wa­ny, jego zdol­no­ści są nie tylko na pokaz. Są mo­men­ty gdzie można wy­ła­pać że coś juz po­dej­rze­wa i wcze­śniej pla­nu­je. Nar­ra­tor tego wprost nie mówi, li­cząc na “roz­k­mi­ny” i ob­ser­wa­cje czy­tel­ni­ka :)

 

In­Co­ma

Było o tym tro­che wiece ale tekst wy­ma­gał cięć by 80k po­zo­sta­ło za­cho­wa­ne.

Tak wła­śnie po­my­śla­łam, ale w takim ukła­dzie wy­cie­ła­bym całe, bo nie ma wpły­wu na opo­wieść, a tylko za­trzy­mu­je czy­tel­ni­ka.

 

Co do przy­go­to­wa­nia to ow­szem, był przy­go­to­wa­ny, jego zdol­no­ści są nie tylko na pokaz. Są mo­men­ty gdzie można wy­ła­pać że coś juz po­dej­rze­wa i wcze­śniej pla­nu­je.

Ja go wi­dzia­łam lekko zi­ry­to­wa­ne­go, jakby nie prze­jął się opo­wie­ścią soł­ty­sa. Prze­cho­dzi płyn­nie do ko­lej­ne­go pro­ble­mu i po­przed­nim nie za­wra­ca już sobie głowy. Tym­cza­sem, kiedy dziew­czyn­ka przy­bie­ga do karcz­my, wy­glą­da to tak, jakby się spo­dzie­wał ta­kie­go roz­wo­ju sy­tu­acji. O to mi cho­dzi­ło. W jego umie­jęt­no­ści ma­gicz­ne nie wąt­pię ;)

 

Jak po­pra­wi­łeś, to kli­kam ;)

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Hi­sto­ria cie­ka­wa i z bar­dzo dużym po­ten­cja­łem. Dobre dia­lo­gi i od­da­nie kli­ma­tu wsi. Tro­chę nie klei mi się pro­fe­sja maga z za­da­nia­mi w stylu wiedź­mi­na oraz pre­tekst dla któ­re­go go we­zwa­no (zrę­ko­wi­ny syna soł­ty­sa z córką pie­ka­rza).

Ogól­nie te pro­fe­sje i role po­sta­ci nie są dla mnie cał­kiem zro­zu­mia­łe – kim była żona soł­ty­sa, kim pie­karz? Do końca nie wiem.

Tech­nicz­nie nie za­wsze wie­dzia­łem kto mówi i do kogo, przy­da­ło­by się też rzu­cić okiem na wszyst­kie “ą” i “ę”, bo cza­sem bra­ko­wa­ło ogon­ka. Ogól­nie so­lid­na ko­rek­ta tek­stu wska­za­na pod kątem nie­wiel­kich po­tknięć, nie­ste­ty nie mia­łem czasu, żeby wy­pi­sać wszyst­kie swoje uwagi

 

Po­zdra­wiam!

Che mi sento di morir

Yo!

 

Wpa­dłem, bo dy­żur­nym je­stem we wtor­ki,a Ty we wto­rek opu­bli­ko­wa­łeś. I po­wiem szcze­rze, że przy­ję­ta kon­wen­cja oraz ilość zna­ków, nor­mal­nie od­rzu­ci­ła­by mnie od tego opo­wia­da­nia już na wstę­pie. A nie­słusz­nie. Kawał do­brej ro­bo­ty, świet­nie pro­wa­dzisz nar­ra­cję, po­sta­cie są wy­ra­zi­ste, kli­mat wio­chy wy­raź­ny, wy­wo­dzą­ce­go się z chłop­stwa maga po­lu­bi­łem od razu, bo to nie jakiś na­dę­ty bufon, a swój chłop, co i wy­pi­je i po­chę­do­ży i zmyśl­nym za­klę­ciem w pro­ble­mach po­mo­że. Na­praw­dę bar­dzo cie­ka­wa i nie­tu­zin­ko­wa po­stać Ci wy­szła.

Kiedy czy­tam tekst osoby, któ­rej wcze­śniej nie czy­ta­łem, za­wsze mam obawy, że to bę­dzie droga przez mękę. A mam taką wstręt­ną przy­pa­dłość koń­czyć to co za­czy­nam, więc kiedy po­świę­cę tek­sto­wi choć­by pięć minut to nie od­pusz­czam – i przez to cza­sem się męczę, ale przy­mus we­wnę­trzy nie po­zwa­la ina­czej. Twoja hi­sto­ria mnie nie zmę­czy­ła, choć masz kilka dłu­ży­zna, a cały motyw ze swa­ta­niem wy­glą­da na pre­tekst, żeby nieco za­ba­wy i śmie­chu do tek­stu wpro­wa­dzić. W za­sa­dzie to swa­ta­nie jest jed­nym wiel­kim wąt­kiem po­bocz­nym, ale bar­dzo zmyśl­nie wpro­wa­dza­ją­cym do­dat­ko­we po­sta­cie, które fi­nal­nie może nie oka­zu­ją się szcze­gól­nie ważne, na­to­miast do­da­ją ca­łe­mu opo­wia­da­niu ko­lo­ry­tu i ry­su­ją stwo­rzo­ny przez Cie­bie świat, bez iry­tu­ją­cych in­fo­dum­pów.

Ogól­nie rzecz bio­rąc – je­stem z lek­tu­ry bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Ale i kro­plę dzieg­ciu do tego rogu miodu pit­ne­go do­rzu­cę ;) Jeśli cho­dzi o stro­nę tech­nicz­ną, muszę się zgo­dzić z Ba­se­ment­Key­em, bo li­te­ró­wek z pol­ski­mi zna­ka­mi dia­kry­tycz­ny­mi jest tro­chę, do tego prze­cin­ki i gdzie­nie­gdzie źle wy­od­ręb­nio­ne z tek­stu dia­lo­gi. Po­nad­to te wszyst­kie “Tobie” i “Ci”, które masz dużą li­te­rą, sto­so­wa­ną wy­łącz­nie w ko­re­spon­den­cji pry­wat­nej. Tutaj mogę Ci pisać tak wła­śnie, bo zwra­cam się bez­po­śred­nio do Cie­bie, ale po­sta­cie w opo­wia­da­niu nie po­win­ny. Nazwy pro­fe­sji też z nie­wia­do­me­go po­wo­du masz z du­żych. Jeśli to po­pra­wisz i po­chy­lisz się nad ko­rek­tą tego tek­stu, to daj znać, bo ja z chę­cią po­le­cę ten Twój tekst do bi­blio­te­ki. A to dla­te­go, że prze­ko­na­łeś mnie, że wiej­skie fan­ta­sy może też być cie­ka­we.

PS. Gra­fi­ki numer jeden i dwa – fajne. Numer trzy nie­ste­ty nie przy­padł mi do gustu.

 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie

Q

Known some call is air am

Dear Ba­se­ment­Key

Tro­chę nie klei mi się pro­fe­sja maga z za­da­nia­mi w stylu wiedź­mi­na oraz pre­tekst dla któ­re­go go we­zwa­no (zrę­ko­wi­ny syna soł­ty­sa z córką pie­ka­rza).

Wy­kre­owa­ny świat bę­dzie wy­ko­rzy­sty­wa­ny w przy­szłych opo­wia­da­niach i po­wie­ści która jest w trak­cie two­rze­nia (opu­bli­ko­wa­ne 3 pierw­sze roz­dzia­ły na NW) tam na­kre­ślam i bede na­kre­ślał bar­dziej szcze­gó­ło­wo wszyst­kie aspek­ty. Co do po­wo­du we­zwa­nia to był on jed­nym z dwóch. Jak słusz­nie za­uwa­żył Outta Sewer Dro­go­mir to nie na­de­ty bufon a swój chłop, który po­mi­mo iż po­sia­da po­waż­na (na pokaz to cza­sem pod­kre­sla) pro­fe­sję to stara się po­ma­gać innym :)

 

Ogól­nie te pro­fe­sje i role po­sta­ci nie są dla mnie cał­kiem zro­zu­mia­łe – kim była żona soł­ty­sa, kim pie­karz? Do końca nie wiem.

Żona soł­ty­sa była zwy­kłą chłop­ką mało isto­ną dla wątku, temu nie wgłe­bia­łęm się w jej prze­szłość. Chyba że cho­dzi o Go­ści­ra­de? Co do pie­ka­rza to było po­wie­dzia­ne, oczy­wi­ście sama nazwa nie­wie­le może mówić czy­tel­ni­ko­wi ale mozę za­chę­cic do wy­szu­ka­nia tej in­for­ma­cji jako cie­ka­wost­ki :) Temat ten, jak już wspo­mnia­łem, bę­dzie roz­wi­ja­ny w ko­lej­nych tek­stach tutaj także z racji li­mi­tu zna­ków jest na­po­mknię­ty tylko.

In­Co­ma

Dear Outta Sewer

W za­sa­dzie to swa­ta­nie jest jed­nym wiel­kim wąt­kiem po­bocz­nym, ale bar­dzo zmyśl­nie wpro­wa­dza­ją­cym do­dat­ko­we po­sta­cie, które fi­nal­nie może nie oka­zu­ją się szcze­gól­nie ważne, na­to­miast do­da­ją ca­łe­mu opo­wia­da­niu ko­lo­ry­tu i ry­su­ją stwo­rzo­ny przez Cie­bie świat, bez iry­tu­ją­cych in­fo­dum­pów.

Opo­wia­da­nie to po­wsta­ło z chęci za­pre­zen­to­wa­nia kre­owa­ne­go świa­ta. Wcze­śniej­szy opu­bli­ko­wa­ny frag­ment z racji tego iż jest frag­men­tem zo­stał po­trak­to­wa­ny po ma­co­sze­mu i nie był czy­ta­ny przez re­gu­la­to­rów i dy­żur­nych a za­le­ża­ło mi na opini. Scze­gól­nie iż pi­sa­niem za­ją­łem się do­pie­ro od roku i to z prze­rwa­mi :) Zdaje sobie spra­wę że jedną ze słab­szych stron są li­te­rów­ki. Sta­ram się nad nimi pra­co­wać a tekst po­pra­wie.

 

Dzię­ku­je za kon­struk­tyw­ną kry­ty­kę :)

In­Co­ma

Chyba że cho­dzi o Go­ści­ra­de? Co do pie­ka­rza to było po­wie­dzia­ne, oczy­wi­ście sama nazwa nie­wie­le może mówić czy­tel­ni­ko­wi ale mozę za­chę­cic do wy­szu­ka­nia tej in­for­ma­cji jako cie­ka­wost­ki :)

Tak, cho­dzi o Go­ści­ra­dę i w sumie tez o Ma­ryl­kę. Jako czy­tel­nik ra­czej chcę mieć role i pro­fe­sje po­sta­ci wy­ja­śnio­ne w tek­ście, takie białe plamy wy­bi­ja­ją mnie z lek­tu­ry i po­wo­du­ją, że tekst jest nie­zro­zu­mia­ły. Cały czas mia­łem na­dzie­ję, że pod ko­niec to wszyst­ko, lub sporo, zo­sta­nie wy­ja­śnio­ne. 

Ty­po­wy czy­tel­nik, wg mnie, ra­czej sam tego nie spraw­dzi, za duży wy­si­łek.

Che mi sento di morir

Wcze­śniej­szy opu­bli­ko­wa­ny frag­ment z racji tego iż jest frag­men­tem zo­stał po­trak­to­wa­ny po ma­co­sze­mu i nie był czy­ta­ny przez re­gu­la­to­rów i dy­żur­nych a za­le­ża­ło mi na opini.

Oba­wiam się, In­Co­mo, że mi­jasz się z praw­dą.

Tek­stu, który za­mie­ści­łeś wcze­śniej, nie po­trak­to­wa­łam po ma­co­sze­mu, a wręcz prze­ciw­nie – po­nie­waż był frag­men­tem, nie mia­łam obo­wiąz­ku go czy­tać, ale po­sta­no­wi­łam się z nim zmie­rzyć. Nie­ste­ty, z tru­dem prze­brnę­łam przez jedna czwar­tą i nic nie po­ra­dzę, że opi­sa­na hi­sto­ria nie za­ję­ła mnie w naj­mniej­szym stop­niu, czemu dałam wyraz w ko­men­ta­rzu. Jeśli dodać do tego fa­tal­ne wy­ko­na­nie – wy­pi­sa­łam chyba dobre trzy tu­zi­ny uwag – od­stą­pie­nie od dal­szej lek­tu­ry nie po­win­no dzi­wić. Próba zmie­rze­nia się z tek­stem i prze­czy­ta­nie go w jed­nej czwar­tej nie jest jed­no­znacz­ne z nie­prze­czy­ta­niem dzie­ła.

Dodam jesz­cze, że ka­su­jąc tekst po dwóch czy trzech dniach, ni­ko­mu nie dałeś szan­sy choć­by zaj­rze­nia do niego, więc bar­dzo pro­szę nie twierdź teraz, że po­przed­nie Bo­ja­ry zo­sta­ły po­trak­to­wa­ne po ma­co­sze­mu.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Droga Re­gu­la­tor­ko

 

Nie cho­dzi­ło mi o Bo­ja­ry, które frag­men­tem nie było i nie jest a o Verum Vagos, za­miesz­czo­ne bo­daj­ze w czerw­cu tam­te­go roku. Pier­wot­ne Bo­ja­ry na­to­miast ska­so­wa­łem aby po­pra­wić błedy ję­zy­ko­we i skró­cić samo opo­wia­da­nie do od­po­wied­niej ilo­ści zna­ków. Co do wy­ko­na­nia i prze­dzie­ra­nia się z tru­dem to jest to spra­wa jak widać in­dy­wi­du­al­na każ­de­go czy­tel­ni­ka. Więk­szość ocen pod tek­stem jest po­zy­tyw­na, oczy­wi­ście z uwa­ga­mi które przyj­mu­je i będę pra­co­wał nad po­pra­wą nie­do­cią­gnięć. Dalej na­to­miast nie uwa­żam iż kry­ty­ka o uży­ciu w opo­wia­da­niu fan­ta­sy ta­kich słów jak “tytoń, go­rzał­ka” czy “wódka” miała by być kon­struk­tyw­na kry­ty­ką swia­ta wy­kre­owa­ne­go. 

In­Co­ma

Istot­nie, In­Co­mo, Verum Vagos nie czy­ta­łam.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dear Ba­se­ment­Key

 

Cały czas mia­łem na­dzie­ję, że pod ko­niec to wszyst­ko, lub sporo, zo­sta­nie wy­ja­śnio­ne. 

Ty­po­wy czy­tel­nik, wg mnie, ra­czej sam tego nie spraw­dzi, za duży wy­si­łek.

Więc liczę na nie­ty­po­we­go czy­tel­ni­ka :) Oso­bi­ście, je­że­li tekst mnie za­in­te­re­su­je a nie ro­zu­miem nie­któ­rych słów czy zna­czeń to przy­jem­ność spra­wia mi szu­ka­nie in­for­ma­cji na wła­sną rękę. (je­że­li oczy­wi­ście mają one swoje zna­cze­nie w re­al­nym świe­cie lub i mi­to­lo­gii) Liczę iż czy­tel­nik ze­chce po­chy­lić się nad wie­rze­nia­mi sło­wian i ich re­li­gią przed okre­sem chry­stia­ni­za­cji. Sądzę iż to by wy­ja­sni­ło co nieco. (czy cho­ciaż­by wy­szu­ka­niu nie­któ­rych słów) Nie pró­bu­je oczy­wi­ście w ten spo­sób za­ma­sko­wać braku kon­cep­cji czy po­my­słu bo owe są. Nie po­da­je może wszyst­kie­go wprost, nie­któ­rych rze­czy czy­tel­nik musi się sam do­my­śleć, ale sądzę iż te in­for­ma­cję które są po­da­ne nie po­zo­sta­wia­ją go w zu­peł­nym mroku. Ogra­ni­cze­niem też jest licz­ba zna­ków, tekst był wie­lo­krot­nie cięty. Sta­ra­łem się po­zo­sta­wić na tyle in­for­ma­cji by tekst był zro­zu­mia­ły.

In­Co­ma

Ro­zu­miem :) Pew­nie dla nie­któ­rych osób może to być fraj­da.

A roz­wa­ża­łeś do­da­nie słow­nicz­ka, lub zro­bie­nie przy­pi­sów? Być w ten spo­sób wilk byłby syty i owca cała. Zwłasz­cza w po­wie­ści lub w zbio­rze opo­wia­dań mo­gło­by to być przy­dat­ne. Nie­któ­rzy au­to­rzy do­da­ją też bi­blio­gra­fię, żeby czy­tel­nik mógł do­trzeć, np. do opi­sów folk­lo­ru, które po­słu­ży­ły do wy­kre­owa­nia świa­ta. 

Che mi sento di morir

A roz­wa­ża­łeś do­da­nie słow­nicz­ka, lub zro­bie­nie przy­pi­sów? Być w ten spo­sób wilk byłby syty i owca cała.

Tak roz­wa­ża­łem taka opcję i za­pew­ne ją wpro­wa­dzę ale już jak bę­dzie skoń­czo­ny ten zbiór opo­wia­dań czy po­wieść :) W tym opo­wia­da­niu sku­pi­łem się na ilo­ści zna­ków gdzie obec­nie przy do­da­niu jed­ne­go zda­nia prze­kro­czył bym 80 tys :D W przy­pad­ku ko­lej­nych, być może krót­szych po­sta­ram się dać przy­pi­sy na końcu co do bar­dziej nie­ja­snych okre­śleń czy słów :)

In­Co­ma

To już mu­sisz za­de­cy­do­wać jako autor czy warto i w ja­kiej for­mie. W sumie inni ko­men­tu­ją­cy chyba nie mieli z tym pro­ble­mu..

Che mi sento di morir

Wszyst­ko jesz­cze przede mną a tekst ten jesz­cze po­pra­wie. Dzię­ku­je za wszel­kie su­ge­stie :)

In­Co­ma

Outta Sewer

męż­czy­zna, 37 lat, Mi­ko­łów | 09.02.21, g. 18:24

Jeśli to po­pra­wisz i po­chy­lisz się nad ko­rek­tą tego tek­stu, to daj znać, bo ja z chę­cią po­le­cę ten Twój tekst do bi­blio­te­ki. A to dla­te­go, że prze­ko­na­łeś mnie, że wiej­skie fan­ta­sy może też być cie­ka­we.

 

Tro­chę to za­ję­ło ale tekst jest po­pra­wio­ny. Wszel­kie nie­do­cią­gnię­cia wy­eli­mi­no­wa­ne (taką mam na­dzie­je :D)

 

Dzię­ku­je wszyst­kim za kon­struk­tyw­na kry­ty­kę :)

In­Co­ma

No to zgła­szam :)

Known some call is air am

Sym­pa­tycz­ny bo­ha­ter, fak­tycz­nie swój chłop, a nie jakiś wiel­ki i pań­ski mag. Tro­chę żal mi było mło­dych – ich oj­co­wie z ma­giem do spół­ki w jakiś tam spo­sób sko­pa­li im życie dla pre­sti­żo­we­go mał­żeń­stwa i zgody mię­dzy znacz­ny­mi per­so­na­mi we wio­sce. Ten ele­ment mi nie za­grał, bo nie pa­so­wał do we­so­łej ko­me­dii.

Tro­chę mi się my­li­ły po­sta­cie dal­szo­pla­no­we – nie wiem na przy­kład, kto tam kogo zdra­dzał w karcz­mie.

Z tech­ni­ka­liów. Prze­cin­ko­lo­gia mocno ku­le­je, inne rze­czy też się tra­fia­ją.

to dobra ko­bi­ta, nie pró­bu­je Cię otruć.

W dia­lo­gach ty, twój, pan itp. małą li­te­rą. W li­stach dużą.

Wsta­li oboje od ławy

Obaj, bo to dwóch fa­ce­tów było.

Zaraz do cha­łu­py lecę brać pięć li­trów.

Czy w Twoim świe­cie miała miej­sce Re­wo­lu­cja Fran­cu­ska, w wy­ni­ku któ­rej wpro­wa­dzo­no sys­tem me­trycz­ny? Prze­myśl sobie to za­gad­nie­nie.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Fin­kla

ko­bie­ta, Łódź | 26.05.21, g. 20:27

Ten ele­ment mi nie za­grał, bo nie pa­so­wał do we­so­łej ko­me­dii.

Dla­te­go w ta­gach jest obok “humor” także i “dra­mat”. Tekst po­mi­mo hu­mo­ru ma mo­men­ty cięż­sze. Zdaje sobie z tego spra­wę i był to ce­lo­wy za­bieg. Życie to nie tylko ko­me­dia :) 

 

Co do dal­szych uwag to rze­czy­wi­ście małe nie­do­pa­trze­nia. Po­pra­wie je nie­ba­wem. 

Dzię­ku­je za kry­ty­kę :)

In­Co­ma

Nowa Fantastyka