
1.
Staszek zacisnął powieki i potarł dłońmi twarz, próbując odgonić sen. Las tonął w mroku bezksiężycowej nocy.
„Znowu się spóźnia!” – pomyślał i ze złością pstryknął przełącznikiem przy lusterku. Kabinę volkswagena zalało przyjemne, bursztynowe światło. Przeciągnął się na niewygodnym fotelu, aby choć trochę rozprostować plecy. Przy akompaniamencie trzeszczenia sprężyn, kręgi z chrupnięciem wskoczyły na miejsce. Zgasił lampkę i rozejrzał po ciemnej polance. Zaczął bębnić palcami o kierownicę. Z każdym uderzeniem coraz mocniej. W końcu szarpnął klamkę i wysiadł.
Listopadowy chłód od razu wcisnął zimne palce za kołnierz krótkiego, zamszowego płaszcza, ale to w niczym nie przeszkadzało. Świeże powietrze wyostrzało zmysły. Mógł pozbierać myśli i pozbyć się chociaż cząstki napięcia, które towarzyszyło mu przez kilka ostatnich dni. Wsłuchał się w ciszę nocnego lasu.
„No, gdzież on jest…?” – westchnął. Rozpiął płaszcz i sięgnął za plecy. Rękojeść sama wskoczyła w dłoń. Wyszarpnął z kabury stary pistolet. Oleisty połysk oksydy i stalowy ciężar broni od razu dodały pewności siebie. Odciągnął lekko zamek i sprawdził, czy nabój na pewno tkwi w komorze. Suwadło zaskoczyło na miejsce z cichutkim stukiem. Ten pistolet wiernie służył Sprawie, na długo zanim on sam przyszedł na świat.
– Na tygrysy mamy visy – mruknął pod nosem i uśmiechnął się smutno.
Wsunął broń do kabury za pasem i nadstawił uszu. Od zachodu wyraźnie słychać było warkot pojazdu. Ktoś mozolnie wspinał się na wzniesienie na skraju polanki. Spokój lasu rozdarło warczenie piłowanego na wysokich obrotach dwusuwowego silnika. Żółte oczka reflektorów wyskoczyły zza drzew. Biały trabant z jazgotem zjechał ze wniesienia, zawinął półkole, ślizgając się niezdarnie po mokrej trawie i wyhamował o pięć kroków od Staszka.
Chłopak podszedł do uchylonego okienka kierowcy.
– Pełna konspiracja. Na pół Zagłębia było słychać, panie Swoboda – rzucił cierpko, opierając się ramieniem o dach.
Grubas strzelił ślepiami na boki i warknął:
– Ej, ino niy po nozwisku. A ty, co żeś się tak odstawił? Bioło koszula i galoty w kanta do lasu?
– Każdy się konspiruje jak może, panie Swoboda.
Zanim tamten znowu zdążył się żachnąć, Staszek rzucił mu szarą kopertę na kolana.
– Dwa tysiące reichs marek, możesz pan przeliczyć.
Ślązak przełknął ripostę z samego koniuszka języka i rozerwał brzeg koperty. Serdelkowate paluchy zgrabnie zatańczyły po krawędzi pliku, odliczając szybciutko banknot za banknotem. W końcu sapnął zadowolony i wyjął spod siedzenia niewielką paczkę, oklejoną brązowym, woskowanym papierem.
– Dwa kila westfalitu*. Zgodne z umowa…
Staszek szarpnął drzwi. O skroń Swobody oparła się zimna lufa visa.
– No co ty, synek? – jęknął grubas, bardziej zaskoczony niż zdjęty strachem.
– Westfalit? – syknął chłopak przez zaciśnięte zęby. – Czy tyś się z chujem na łby pozamieniał, folksdojczu?
– Folks…? Ty gówniorzu! Jo folksdojcz!? – rozdarł się Ślązak, nie zważając na wylot lufy przyciśnięty przy samym kąciku oka. – Jo w konspiracji byłech, zanim tobie mutti piryszy roz na rzyć pielucha założyła gorolu pieroński! Wydupiej mi z tom giwerom sprzed gymby i to zaroz!
Staszek patrzył na niego z góry, coraz mocniej zaciskając zęby. W końcu opuścił pistolet.
– Miał być semtex*, a nie to stare esesmańskie gówno – warknął wściekły. – Na chuj mi dwudziestoletni materiał wybuchowy?
– A co ty se myślisz? Że jo mom na grubie supamarkt?** Teroz ino to nom dajom – odszczeknął Swoboda, masując skroń. Przez chwilę patrzył złym wzrokiem, ale w końcu mruknął łagodniej:
– Nie starej się. My to wybadali dwie szychty tymu. Wszyjskie ładunki dupły***. Bydzie dobrze.
Staszek przez chwilę ważył w dłoni niewielką paczkę. Jeśli rzeczywiście stary wojskowy plastik był nadal zdatny do użytku, to taka ilość spokojnie wystarczała na wykonanie zadania.
– Niy frasuj się – mruknął Ślązak. – Mosz, bier zapalniki.
Wcisnął mu w rękę tekturową tutkę wyłożoną ligniną. W środku połyskiwały łebki czterech metalowych detonatorów, niewiele grubszych od szkolnego ołówka.
– Chymiczne, na zwłoka piyńć i dziesiyńć minut. Dobre bydzie?
Chłopak pokiwał głową i schował oba pakunki do kieszeni płaszcza.
– No pieronie, to do miłego. Ino mi dalszym razym po ślypiach giwerom niy świyć, bo pożałujesz!
Swoboda zakręcił kierownicą i dał po gazie. Trabant zniknął za wzniesieniem w chmurze śmierdzących spalin.
2.
Samochód ciął noc, mknąc po betonowej autostradzie. Główna arteria Trzeciej Rzeszy prowadziła prosto na wschód, łącząc Schlesien ze stolicą Generalnej Guberni. Trasa o tej porze była zupełnie pusta, więc Staszek mógł docisnąć do dechy.
Uwielbiał ten wóz. Gdy ojciec dał mu go w prezencie niecałe cztery lata wcześniej, prawie oszalał ze szczęścia. Nie tylko w Guberni, ale nawet we Wschodnich Landach, nie każdego stać było na jakikolwiek samochód. A co dopiero luksusowy, zaprojektowany przez samego Ferdynanda Porsche. Genialny konstruktor broni pancernej sygnował swoim nazwiskiem tylko najlepsze modele fabryki Volkswagena. Sportowy wóz nazwą nawiązywał do najsłynniejszego z jego czołgów, a maskę zdobiła stylizowana plakietka skaczącego tygrysa. Umieszczony za tylną osią, dwulitrowy, chłodzony powietrzem silnik diesla dawał niesamowitą frajdę z jazdy. Staszek zostawiał na światłach wszystkie małolitrażowe dwusuwy. Wystarczyło, że musnął pedał gazu, a potężny moment obrotowy robił swoje.
Teraz płynął przez noc, zatopiony w myślach. Po prawej stronie migały światła kombinatu przemysłowego. Las wysokich kominów pompował kłęby dymu prosto w rozgwieżdżone niebo. Zespół fabryk rozrastał się z roku na rok. Bliskość surowców naturalnych oraz taniej siły roboczej pozwalały na prowadzenie operacji na kolosalną skalę. Właśnie tutaj swoje oddziały założyły największe firmy III Rzeszy. Elektronika, chemia, farmaceutyka – wszystko kwitło, niecałe siedemdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Krakau.
„Od Krakowa” – zbeształ się w myślach. Niemcy z uporem maniaka usiłowali zniszczyć polską kulturę i język. Co jakiś czas ruszały kolejne akcje społeczno-propagandowe obliczone na wyplenienie słowiańskiej zarazy. Germanizacja postępowała jednak opornie. Tablice informacyjne, dokumenty państwowe, nawet radio – wszystko od lat w języku niemieckim, a jednak ludzie na co dzień mówili po swojemu. Nie pomagały groźby, wyrzucanie ze szkół i zakładów pracy. Polacy dalej rozmawiali ze sobą po polsku.
Posterunek przy lotnisku wyznaczał granicę Guberni. Betonowe bariery dzieliły pasy ruchu na poszczególne bramki. Przy każdej stała nieduża budka strażnicza z czarnym hakenkreuzem na białoczerwonym tle. Staszek zawczasu opuścił okno i nonszalancko oparł łokieć o drzwi. Nie odmówił sobie małej, prostej przyjemności: dopiero przed samym szlabanem wdusił hamulec i zatrzymał z piskiem opon. Zanim zaspani celnicy na dobre podnieśli tyłki z krzeseł, machnął im przed oczami paszportem i szczeknął z perfekcyjnym akcentem:
– Guten Abend! Haben Sie gut geschlafen, meine Herren?
Obaj poborowi momentalnie pobledli. Fakt, że ktoś, zwłaszcza tak młody, przywołał ich do porządku, oznaczało tylko jedno: mieli przed sobą syna prominentnego urzędnika państwowego, może nawet wysoko postawionego wojskowego. W każdym razie, lepiej było zachować daleko posunięte środki ostrożności. Odważniejszy drżącą ręką sięgnął po paszport, otworzył, po czym natychmiast zamknął, jakby zobaczył samego diabła.
– Vielen Dank, Herr Biedrzyński. Gute Reise – wydukał łamaną niemczyzną, zwracając dokument.
Staszek nawet nie zaszczycił go spojrzeniem, wyszarpnął książeczkę i wbił jedynkę. Gdy tylko funkcjonariusz podniósł szlaban, wcisnął gaz w podłogę i ruszył ostro, zostawiając posterunek w kłębach spalin.
3.
Krakowskie ulice były zupełnie puste. Na terenie całej Guberni nadal panował złagodzony stan wyjątkowy. Godzinę policyjną co prawda zniesiono, ale utrzymano częściowe zaciemnienie. Chodziło bardziej o oszczędności, niż bezpieczeństwo narodowe. Wojna skończyła się dziesięć lat temu. Ostatni bastion imperializmu – Ameryka, padł pod ciosami czterech bratnich armii na początku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego. Niemcy i Włosi zdobyli wschodnie wybrzeże, a Japończycy i Rosjanie zachodnie. Stany Zjednoczone zostały podzielone na strefy okupacyjne. To właśnie tam ojciec Staszka miał wkrótce objąć placówkę naukową przy attaché wojskowym w ambasadzie. O niczym innym nie mówił – „Waszyngton i Waszyngton”. Chłopak miał tego dość. Tak naprawdę miał dość wszystkiego. Tego, że ojciec każe w domu mówić po niemiecku, że bez jego zgody wypisał go z wymarzonej filologii polskiej – „nie ma sensu studiować języka skazanego na zapomnienie!” i tego, że zamiast Stanisław zwracał się do niego Sven. Na samą myśl skrzywił się z obrzydzeniem. Ale najbardziej miał dość tego, że ojciec nie wybaczał. Nie potrafił wybaczyć słabości…
Wtoczył się powoli między zaniedbane, przedwojenne wille Woli Justowskiej. Przez chwilę kluczył wąskimi uliczkami. Skrzyżowania opisano po nowemu: Ulmenstraße, Eichenstraße, Kiefernstraße… ale na płotach i domach ostały się gdzieniegdzie tabliczki z dawnymi nazwami. Modrzewiowa – to tutaj miał zostawić paczkę. Zatrzymał się dwie ulice dalej, na tyłach opuszczonego sklepu, przy samym parku. Zgasił silnik i przez chwilę siedział w ciemnym wnętrzu samochodu.
Policyjny motocykl przemknął z warkotem główną aleją. Światło reflektora przez moment wyciągnęło z mroku zarośnięty murek ogrodzenia i furtkę pokryte bluszczem. Dom wyglądał normalnie. Na szerokiej balustradzie balkonu na pierwszym piętrze stała drewniana skrzynka z jasnymi chryzantemami – umówiony znak, że wszystko było w porządku.
Staszek powoli wysiadł z wozu. Postawił kołnierz płaszcza, by choć trochę osłonić się przed chłodem. Ostrożnie zamknął drzwi. Gdy klucz szczęknął w zamku, uniósł głowę, bo zdawało mu się, że od strony ciemnego parku dobiegł jakiś dźwięk.
Przez kilka sekund próbował przebić wzrokiem smolistą czerń ścielącą się pod drzewami. W końcu ruszył wolnym krokiem w kierunku skrzyżowania. Nie zamierzał wchodzić do willi od frontu. Okrążył dom i zgodnie z ustaleniami zostawił przesyłkę w ogrodzie pod ławką, po czym ruszył z powrotem.
Starał się iść wolnym krokiem. Dla postronnego obserwatora wyglądał jak zwykły, trochę zapóźniony imprezowicz. Ot, kolejny szczeniak, bawi się za pieniądze rodziców. Któż inny mógł się wybrać na spacer po parku o trzeciej nad ranem? Uczciwi obywatele dawno spali.
– Hej, Stasiek!
Zamarł. Głos dochodził z bocznej uliczki. Ostrożnie spojrzał przez ramię – na chodniku, między przygaszonymi latarniami stał mężczyzna. W półmroku nie widział twarzy, ale na pewno nie był to nikt znajomy. „Nikt nie mówi na mnie Stasiek” – przemknęło mu przez myśl. Zaklął pod nosem. Strzelił oczami w prawo. W cieniu parkowych krzewów mignęły przyczajone sylwetki.
Instynkt wziął górę nad niezdecydowaniem. Rzucił się między niskie zabudowania szop i warsztatów na tyłach ulicy. Park rozjarzył się światłem latarek. Ciszę nocy rozdarły okrzyki: „Volkspolizei! Halt! Halt!”. Staszek wyrwał pistolet i dał ognia przez ramię. Napastnicy przypadli do ziemi szukając osłony. Serie z broni maszynowej rozpruły mrok.
4.
Poślizgnął się na mokrym bruku i upadł za stertą drewna. Przeturlał się za róg starej szopy, po czym rzucił w kierunku ogrodu. Był na tyłach dużego murowanego domu. Pociski zagwizdały tuż nad głową. Metalowa beczka na deszczówkę zadudniła głucho, rozsiekana na skos przez serię z peemu. Mieli go na widelcu. Jedyne co mógł zrobić, to gnać na złamanie karku. Spróbować zgubić ich w labiryncie drewnianych przybudówek, szop i stert śmieci.
Ruszył biegiem ku wylotowi wąskiej alejki. Światła latarek migały tuż za plecami. Kolejna kula z jękiem zrykoszetowała od metalowego słupka ogrodzenia. Ścigający byli nie dalej niż kilkanaście metrów. Nie dopadli go tylko dlatego, że cały czas zmieniał kierunek, skręcając w boczne odnogi labiryntu drewnianych bud i poprzerastanych krzakami ogrodzeń. Serce waliło jak oszalałe. O mało nie wypuścił broni z drżących palców.
Nagle tuż nad sobą usłyszał dudnienie łopat wirolotu. Lekki, policyjny dornier, wyskoczył znad dachów i zalał ziemię światłem potężnego reflektora. Staszek przysiadł na piętach, złapał visa w obie dłonie i wymierzył w górę. Szarpnął spust i wywalił resztę magazynka wprost w oko szperacza.
Maszyna wisiała jakieś pięćdziesiąt metrów nad ziemią, nie liczył nawet na trafienie. Chciał jedynie zmusić ich do ucieczki. Dostał więcej, niż mógł zamarzyć. Reflektor zgasł nagle, a z nieba posypały się szkliste drobiny. Załoga lekkiej, dwuosobowej maszyny nie miała zamiaru się narażać. Wirolot odbił w bok i na pełnych obrotach wzbił wyżej.
Zza garaży i warsztatów dało się słyszeć gardłowe komendy i nawoływania. Policjanci wykorzystali to, że się zatrzymał i próbowali oskrzydlać od strony głównej ulicy. Staszek złapał krawędź szopy i podciągnął się na chybotliwy daszek. Latarki migały z każdej strony. Jedynie droga w kierunku małej rzeczki, przepływającej leniwie na skraju dzielnicy, była wolna.
Zebrał się w sobie i przeskoczył na sąsiedni dach. Policjanci zaalarmowani hałasem od razu dali ognia. Kule wystrzelone pod ostrym kątem, prawie bez celowania zagwizdały tylko niegroźnie i śmignęły w niebo. Staszek przeskoczył przez płot i wpadł w krzaki porastające brzeg rzeczki. Tu pozwolił sobie na chwilę odpoczynku – dwa głębokie oddechy. Płuca piekły niemiłosiernie, a skronie dudniły tętnem kołatającego w piersi serca. Przez chwilę mocował się z rękojeścią pistoletu żeby wbić zapasowy magazynek. „Ostatni” – pomyślał. Ostatnie siedem pocisków. „Ósmy zostawię dla siebie”.
– Stasiek! Tutaj!
Instynktownie podrzucił broń i wziął na cel sylwetkę ukrytą w półmroku, pod mostkiem. Tamten bez strachu spojrzał mu prosto w oczy i szepnął:
– Staś, proszę cię! Nie ma czasu!
Po czym odwrócił się i zniknął pod betonowym przyczółkiem. Staszek przez chwilę patrzył w ślad za nim, nie mogąc się poruszyć.
– To niemożliwie – szepnął prawie bezgłośnie, na ściśniętym gardle. Jednak znał ten głos. Nie poznał od razu, ale tak! Na pewno go znał.
Rzucił się przez błoto, rozgarniając rozpaczliwie nadbrzeżne szuwary. Policyjne latarki zatańczyły smugami na niewysokim wale za plecami, ale już dopadł przeciwległego brzegu. Za nasypem czekała niewielka furgonetka. Z otwartej szoferki machał do niego…
– …Tomek?
Rzucił się biegiem w kierunku wozu. Samochód ryknął silnikiem. Policjanci wpadli na most i od razu otworzyli ogień. Staszek gnał co tchu, próbując dogonić odjeżdżający wóź. Pociski siekły trawę dookoła. Wreszcie skoczył w otwarte drzwi kabiny. Silne ramiona wciągnęły go do środka. Spojrzał w twarz wybawcy i zdołał tylko wydukać:
– T-Tomek? Przecież ty nie żyjesz…
Brat uśmiechnął się ciepło.
– Spokojne Stasiek, wszystko ci wyjaśnię.
5.
Samochód pędził przez nocny Kraków. Kierowca dokonywał cudów zręczności. Balansował pojazdem na granicy poślizgu, na mokrym, nierównym asfalcie. Jęk policyjnych syren rozbrzmiewał coraz bliżej.
Tomek wyrzucał informacje z szybkością karabinu maszynowego. Ostry wiraż cisnął Staszkiem o przednią szybę. Chłopak roztarł obolałe czoło. Rozumiał słowa, ale sens ulatywał z głowy szybciej, niż był w stanie zarejestrować. Rozszalałe myśli miotały się na wszystkie strony. Mundury bez dystynkcji. Żołnierz z krótkim karabinem przyczajony na pace z tyłu. Kierowca w szerokich, półprzeźroczystych okularach, na których migotały symbole i linie. Zupełnie skupiony na jeździe, jakby w innej rzeczywistości. A nad to wszystko Tomek – dużo starszy i poważniejszy niż wtedy, gdy widział go po raz ostatni. Trzy lata temu. W szpitalu. Staszek bezwiednie zacisnął dłoń. Tę samą, którą trzymał wtedy rękę umierającego brata…
– …międzywymiarowe continuum czasoprzestrzenne. To wszystko nieprawda, rozumiesz? – Tomek potrząsnął go za ramię. – To wszystko się nie wydarzyło!
– C-co…? – chrypnął Staszek przez zaciśnięte gardło. – Co się nie wydarzyło?
– Moja białaczka, samobójstwo mamy. Przegrana wojna. To wszystko się nie wydarzyło!
Staszek patrzył na niego niewidzącym wzrokiem. Oczy zaszkliły mu się łzami. Tak bardzo chciał, żeby to była prawda. Żeby ten człowiek rzeczywiście był jego młodszym bratem. Żeby ojciec nie skazał go wtedy na eutanazję, w imię obłąkańczej, chorej idei wyższości rasy! Jeśli to był sen, to tak nie chciał się obudzić…
– Uwaga! Nadlatuje! – ryknął kierowca i położył furgonetkę w ostry, prawy zakręt.
Seria z automatu zadudniła o asfalt tuż obok burty wozu. Wirolot z hurgotem przeleciał nad nimi, kładąc w zwrot do kolejnego ataku. Żołnierz siedzący z tyłu krzyknął:
– Jakie rozkazy, poruczniku?
Kolejna seria zagrzechotała o dach kabiny. Na blachach wykwitła nierówna linia przestrzelin.
– Nic więcej nie wyduszę z tego starego grata! – ryknął kierowca i odbił w bok, spychając z drogi policyjny motocykl. Maszyna zahaczyła koszem o drzewo i razem z dwuosobową załogą poleciała piruetem na mur ogrodzenia. Pierwsze dwa radiowozy wywinęły się bokiem, ale trzeci uderzył prosto w podnoszącego się z ziemi motocyklistę.
– Otworzyć ogień! – krzyknął Tomek i pociągnął brata na środek kabiny. Sam wychylił się przez okno i wymierzył pistolet w szarżujący wirolot. Płytka celownika na grzbiecie broni mignęła zielono. Lufa huknęła krótką serią. Smugowe pociski poleciały na spotkanie statku powietrznego. Uderzenie było potężne. Staszek z niedowierzaniem patrzył, jak przedni silnik maszyny zmienia się w kulę ognia, a ona sama przechyla na bok i spada na ziemię jak kamień.
Trzeci żołnierz również nie tracił czasu. Tylne drzwi furgonu odskoczyły na boki. Na policyjne radiowozy spadła nawała ognia. Strzelec w ciągu kilku sekund przeorał maski samochodów celnymi seriami. Pierwszy od razu stanął w ogniu. Drugi zawadził o latarnię. W brzęku tłuczonego szkła i pisku dartej blachy, wywrócił na bok i uderzył w zaparkowany autobus. Nie został nikt, kto mógłby ich ścigać. Przynajmniej na razie…
Furgonetka wtoczyła się przez tylną bramę Staatlische Fachschule für Berg-, Hütten– u. Vermessungswesen****. O tej porze na terenie szkoły nie było nikogo. Kierowca zaparkował pomiędzy budynkami warsztatów, przy Hali Maszyn. Do świtu pozostało ledwie kilka godzin, ale na drogi wyjeżdżały pierwsze tramwaje i nieliczne samochody. To był ostatni moment, aby zdjąć z widoku podziurawiony kulami pojazd, zanim przykułby czyjąś uwagę.
Gdy tylko się zatrzymali, żołnierz siedzący z tyłu zaczął wyciągać ze schowka torby ze sprzętem. Tomek wykorzystał moment żeby przedstawić swoich ludzi:
– Sierżant Krawiec – wskazał na kierowcę, a potem na strzelca – szeregowy Kośmiński. Musimy dostać się do laboratorium ojca. Znasz rozkład kombinatu i możesz nas przeprowadzić.
To było stwierdzenie faktu, a nie prośba.
– Po co…? – zapytał Staszek.
– Antymateria – wyjaśnił brat, zrzucając bluzę munduru.
– Przecież to mrzonki! – odpowiedział z drwiną. – Bujda. Wydali kupę kasy z budżetu ministerstwa, a jedyne co im do tej pory wyszło, to jakieś kleksy i parę linii na kliszy fotograficznej.
– Wczoraj udało im się otrzymać jeden mol stabilnej antymaterii. Jeszcze nie zdają sobie sprawy, co tak naprawdę odkryli. Nie wiedzą, że dzięki temu będą mogli podróżować w czasie. Dlatego tu jesteśmy.
– Chcecie ich powstrzymać?
– Musimy zniszczyć laboratorium, ale wcześniej przechwycić obiekt. Jego pojawienie się w tej rzeczywistości destabilizuje również nasze continuum. Naziści będą mogli wytworzyć czasoprzestrzenną anomalię i wszystko to… stanie się prawdą.
– Jesteśmy gotowi – zameldował sierżant. Razem z Kośmińskim stali przy tylnych drzwiach furgonu. Obaj w cywilnych, robotniczych ubraniach, na pierwszy rzut oka nie różnili się niczym od większości mieszkańców Generalnej Guberni. Staszek zauważył, że dziwnie mocno naciągnęli na głowy wyświechtane kapelusze. Karabiny złożyli i ukryli pod płaszczami.
– Trzymaj. Powinno pasować. – Tomek rzucił mu zawiniątko. – Przebieraj się. Nie możesz zapakować się do pociągu jak obrzygany elegant prosto z balu w Bristolu. A to zamocuj za uchem. – Podał mu malutkie urządzenie, niewiele większe od monety. – Po prostu słuchawka, jak w telefonie, tyle że mniejsza.
6.
Z furgonetki wyszli jeszcze przed świtem. Tłum krakowian płynął powoli ku Dworcowi Głównemu. Wszyscy wglądali podobnie: jak odciśnięci z jednej sztancy i pomalowani tą samą paletą szaroburych farb. Niewyraźne zjawy płynące w transie przez poranne mgły i opary dymów z pieców węglowych.
Na rogach ulic stali chłopcy z gazetami. Każdy wydzierał się na całego, machając nad głową najnowszym wydaniem gadzinówki:
– Katastrofa sanitarnego wirolotu na Błoniach krakowskich! Pilot oraz lekarz nie żyją!
– Wielka obława na seryjnego mordercę! Pościg policyjny zakończony sukcesem!
Na peronach stały elektryczne, odrapane pociągi czekające na robotników. Tomek wydał krótki rozkaz i oddział rozdzielił się na dwie pary. Każda skierowała się do innego wagonu. Przed wejściem konduktorzy sprawdzali Arbeitskarte – zezwolenie na pracę na terenie Rzeszy. Staszka niespecjalnie zdziwiło, że Tomek przeszedł kontrolę bez żadnych problemów, a jego książeczka nie wzbudziła najmniejszych podejrzeń.
Pociąg ruszył po minucie. Na stacji został jeszcze spory tłum, ale w przepełnionym składzie nie było już miejsca.
– Dwa, na pozycji.
– Trzy, na pozycji – zameldowali się przez radio pozostali komandosi.
Tomek pociągnął Staszka za ramię i pokazał głową na tył składu. Przeciskali się przez tłum robotników, szczelnie wypełniający cały przedział. W pociągu nie było siedzeń, więc wszyscy stali, czy raczej wisieli, trzymając się poręczy i parcianych uchwytów zamocowanych u sufitu. Większość okien była pootwierana, a stłoczeni przy nich podróżni palili leniwie smrodliwe, tanie papierosy. Nikt więc się nie dziwił, że ktoś próbuje znaleźć lepsze miejsce, byle dalej od chłodu.
Zanim pociąg wjechał na stację końcową, cała czwórka przedostała się do ostatniego wagonu. W takim ścisku sprowokowanie bójki dla odwrócenia uwagi nie było specjalnie trudne. Wystarczyło, że Krawiec potrącił największego draba w przedziale, a Kośmiński zrobił to samo z innym. Szamotanina wybuchała niemal od razu i nikt nie zauważył, że cztery postacie wślizgnęły się do przedziału technicznego, na końcu wagonu.
Burda ucichła jak ucięta nożem, gdy tylko drzwi otwarły się na peronie. Robotnicy natychmiast uspokoili się pod czujnym okiem strażników stojących na platformie i tylko gniewne pomruki świadczyły o tym, że dyskusja zapewne będzie kontynuowana w drodze powrotnej.
Samą stację, jak i system transportu, zorganizowano z niemiecką precyzją. Tłum ludzi tłoczył się do wyznaczonych bramek. Tam każdemu podbijano zmianową kartę pracy i przepuszczano dalej, do podstawionych trolejbusów rozprowadzających ludzką masę po poszczególnych zakładach.
Puste wagony odstawiono na bocznicę. Nie były potrzebne aż do końca dziesięciogodzinnej zmiany. Lokomotywy ruszyły do pracy przy przewożeniu składów towarowych, koniecznych do obsługi fabryk.
Odczekali kilka minut, by mieć pewność, że nikt nie kręci się przy pociągu. Ranek był mglisty, ale promienie słońca coraz śmielej przebijały grubą warstwę chmur. Wyskoczyli na torowisko, pomiędzy ciasno upakowanymi wagonami. Osiem rzędów szyn biegło przez samo centrum kombinatu. Wszędzie dookoła widać było wysokie kominy, przysadziste bryły hal produkcyjnych i estakady rurociągów. Ruszyli w kierunku ciemnego budynku, przy którym zbiegały się linie przesyłowe wysokiego napięcia. Przypadli przy ostatnim składzie, tuż przy ogrodzeniu.
– Ośrodek badawczy – szepnął Staszek. – Laboratorium jest pod ziemią. Tutaj powinien być właz serwisowy do tunelu akceleratora cząstek.
Mieli ruszyć dalej, gdy zza wagonów dotarło do nich ujadanie psów i gardłowe okrzyki po niemiecku.
– Ruchy! – krzyknął Tomek i skoczył w kierunku drutów. Staszek chciał go ostrzec, że przewody są pod napięciem, ale Krawiec narzucił na nie swój płaszcz, a pozostali po kolei łapali za materiał i przeskakiwali na drugą stronę.
– Dawaj, polimer długo nie wytrzyma – ponaglił go sierżant. Płaszcz zaczynał strzelać iskrami. Staszek niewiele myśląc wskoczył na ogrodzenie i przerzucił nogi na drugą stronę.
Ledwie zdążyli przypaść do ziemi i ukryć się w krzakach, gdy zza wagonów wyszło dwóch funkcjonariuszy Służby Ochrony Kolei. Rosły owczarek niemiecki mało nie wyrwał ręki większemu z nich, tak bardzo chciał się dorwać do porwanej szmaty, wiszącej na drutach. Obaj strażnicy byli zbyt zajęci uspokajaniem psa, by zauważyć cztery postacie, przemykające u podstawy nasypu torowiska.
Staszek poprowadził grupę komandosów w kierunku niewielkiej, betonowej konstrukcji, ledwie wystającej ponad ziemię, jakieś dwieście metrów od głównego budynku Centrum Badawczego.
– Wylot szybu wentylacyjnego – oznajmił, gdy przypadli do muru przy metalowych drzwiach. – Zamek jest podłączony do systemu alarmowego. Otwarcie z zewnątrz od razu uruchomi syreny w całym obiekcie.
Tomek wyjął z kieszeni niewielkie, czarne pudełko i skinął na Krawca:
– Sierżancie, możemy zaczynać.
Obaj żołnierze wyjęli z toreb małe, cylindryczne granaty.
– Uwaga! Teraz! – syknął i wdusił przycisk na bocznej ściance urządzenia. Wybuch szarpnął pociągiem pasażerskim na bocznicy. Kula ognia wystrzeliła w powietrze na kilkanaście metrów, rozrzucając szczątki rozerwanego wagonu na wszystkie strony.
Sierżant i Kośmiński uzbroili swoje ładunki i wrzucili przez szczeliny wentylacyjne do szybu. Staszek skulił się przygotowany na kolejną detonację, zamiast tego jednak, ze środka dało się słyszeć trzask elektrycznych wyładowań.
– Naprzód! – rozkazał Tomek, wyszarpując pistolet z kabury pod płaszczem. Żołnierze wpadli do środka z bronią gotową do strzału. Syreny alarmowe zawyły w oddali.
7.
Staszek zeskoczył z drabinki w kompletnej ciemności. Ładunki przepaliły obwody elektryczne wszystkich urządzeń w tej sekcji tunelu. Sierżant przełamał i uniósł nad głowę niewielką fiolkę świecącą na czerwono. W jej delikatnej poświacie oblicza komandosów wydały się Staszkowi straszne, niemal upiorne.
– Szybciej! Dokąd teraz!? – ponaglił ostrym sykiem Tomek z dziwnym grymasem, malującym się na twarzy.
„Ze zniecierpliwieniem?” – zastanowił się Staszek, ale odparł szybko, wskazując kierunek:
– Tam. Tu zaraz będzie skrzyżowanie z głównym tunelem akceleratora. Moje biuro jest po drugiej stronie stacji transformatorów.
– Tatuś o ciebie zadbał, nie? – mruknął z przekąsem i ruszył przed siebie.
– Zwykła robota w intendenturze, nic takiego. – Próbował bronić się przed niespodziewanym atakiem, ale brat go nie słuchał.
Kanał techniczny łączył się krótkim szybem z głównym tunelem, opasującym podziemną pętlą cały kombinat. We wnętrzu krył akcelerator cząstek. Potężny, gruby na ponad cztery metry solenoid, pajęczyną przewodów oplatał malutki, szklany kanalik służący do rozpędzania molekuł. Tu główne oświetlenie działało normalnie, więc mogli podziwiać ten cud inżynierii w pełnej krasie. Skomplikowana instalacja wypełniała szczelnie prawie całą szerokość betonowego tunelu. Po bokach pozostawiono tylko wąskie przejścia serwisowe.
Dywersanci ruszyli ostrożnie w kierunku Centrum Badawczego. W ciszy słychać było tylko stukanie butów o metalowe kraty podestów oraz przyspieszone oddechy. Tunel wyciągał się w lewo, a wąskie przejście pozwalało jedynie na obserwację kilkunastu najbliższych metrów. Podwójny rząd lamp ginął za krzywizną łuku.
Dwóch techników w pomarańczowych kombinezonach wyszło z bocznego pomieszczenia zupełnie niespodziewanie. Zanim Staszek zdążył zarejestrować co się stało, Sierżant walnął pierwszego kolbą karabinu. Kości czaszki trzasnęły sucho. Kośmiński rzucił się za drugim, ale robotnik był szybszy. Wystartował sprintem w głąb tunelu, krzycząc wniebogłosy „hilfe!”.
– Za nim! – ryknął Tomek i ruszył, wyciągając pistolet z kabury.
Staszek przyklęknął przy techniku obalonym na ziemię. Tamten leżał przy metalowej barierce podestu. Krew ściekała z rozbitego łuku brwiowego. Patrzył tępo w bok szklanym, martwym wzrokiem. Chłopak nienawidził Niemców, był gotów poświęcić życie, byle tylko zniszczyć, wyplenić ich z polskiej ziemi. Ale teraz patrzył na tego zwykłego człowieka, zamordowanego z zimną krwią i nie mógł oderwać wzroku od jego twarzy. Tak przejmująco spokojnej. Krew spływała strugą z rozbitej głowy i zbierała się kałużą na posadzce. Dudnienie kroków reszty oddziału cichło w oddali. Staszek przetarł wilgotne oczy i ruszył w ślad za nimi.
Drugiego robotnika dopadli zaraz przed wejściem do głównej hali zasilania akceleratora. Potknął się o metalowy stopień podestu, a Kośmiński wykorzystał moment. Wpadł na niego, chwytając ramieniem za szyję i zbijając z nóg własnym ciężarem. Obaj runęli na szerokie schody prowadzące na antresolę sterowni. Hałas zwrócił uwagę pozostałych techników oraz laborantów. Ich zdziwione głosy przerodziły się w krzyk przerażenia, gdy Kośmiński złapał uciekiniera za włosy i… jednym ruchem poderżnął mu gardło.
8.
Obsługa rozbiegła się po pomieszczeniu, rozpaczliwie próbując uciec lub znaleźć schronienie. Kobiety i mężczyźni w białych fartuchach, technicy w pomarańczowych kombinezonach – wszyscy równie przerażeni. Sierżant i Tomek wpadli na schody zaraz za Kośmińskim. Od razu wypalili w stronę „uciekających… bezbronnych” – pomyślał Staszek. Krzycząca w histerii kobieta wybiegła z pomieszczenia sterowni po drugiej stronie podestu. Prawie dotarła do schodów. Była o krok od bezpiecznego schronienia, gdy padł strzał. Tomek zimno i bez emocji podszedł i dla pewności wpakował jej kulę w tył głowy.
„Egzekucja” – Staszkowi stanęły przed oczami obrazy esesmanów.
– Co wy wyprawiacie…? – spytał łamiącym się głosem.
Brat spojrzał na niego i warknął:
– Komora antymaterii! Prowadź! – Po czym złapał go za kark i pchnął przed sobą.
Sierżant i Kośmiński metodycznie sprawdzali każde pomieszczenie hali zasilania. Odgłosy strzałów przykryło modulowane wycie syreny.
„Komuś udało się włączyć alarm” – pomyślał Staszek, oglądając się za siebie. Zaraz skulił się, bo brat uderzył go w kark rękojeścią pistoletu.
– Pospiesz się! – syknął mu ze złością tuż nad uchem. – Nie mamy całego dnia!
Staszek prowadził go posłusznie do pomieszczenia pod sterownią. Tu, w najniższym miejscu kompleksu, znajdował się schron, ukryty za pancernymi drzwiami.
Lampy alarmowe migały dookoła masywnych wrót, informując, że automatyczne rygle zostały opuszczone zgodnie z procedurą alarmową.
– Zamknęli system. Potrzeba wyłączyć główny alarm w Centrum Badawczym. Nie dostaniemy się do środka – próbował wyjaśnić Staszek.
Tomek tylko pchnął go pod ścianę.
– Sierżancie! Do mnie! – ryknął w górę korytarza.
Krawiec i Kośmiński przytruchtali po kilku minutach. Obaj zdyszani, poszarpani, pokryci krwią swoich ofiar.
– Założyć ładunki – zaordynował dowódca.
– Chcesz to wysadzać?! – krzyknął Staszek. – Przecież sam mówiłeś, że niestabilna antymateria może zniszczyć całe continuum!
Brat wymierzył w niego lufę pistoletu. Patrzył tak zimno i nieludzko.
– Nie martw się – warknął przez zaciśnięte zęby. – Twojej umiłowanej, faszystowskiej rzeczywistości nic się nie stanie. Dalej będziecie sobie tu żyli w spokoju i ładzie Tysiącletniej Rzeszy…
– Gotowe! – zaraportował sierżant i razem z Kośmińskim ruszyli zająć bezpieczne pozycje u wejścia do schronu.
– …o ile uda ci się stąd wydostać, oczywiście – mruknął pod nosem i odpalił ładunki.
Pancerne, okrągłe drzwi rozjarzyły się po obwodzie snopami iskier i oślepiającym blaskiem wybuchu środka pirotechnicznego. Przez chwilę wisiały jeszcze na przepalonych ryglach i zawiasach, ale po chwili, w chmurze czarnego dymu, padły z łoskotem na betonową posadzkę.
System przeciwpożarowy zaskoczył prawie natychmiast. Zraszacze trysnęły wodą, a wentylatory ruszyły pełną mocą, by odessać kłęby duszącego dymu.
Komandosi ryknęli triumfalnie i skoczyli do środka.
– Panowie, wypłata! – krzyknął sierżant i złapał duży cylindryczny pojemnik z symbolem orła trzymającego swastykę w szponach. Przejechał po nim małym urządzeniem skanującym i odwrócił się do pozostałych.
Na jego mokrej, spływającej krwią twarzy malował się grymas szaleństwa.
– Mamy to! Zarząd wypłaci gruby bonus!
– O czym on mówi? – Staszek wstał niepewnie i osłaniając twarz przed strumieniem wody podszedł do Tomka. Tamten spojrzał na niego przez ramię i parsknął:
– Zarząd firmy. Wysłali nas tutaj po konkretne zlecenie. Dzięki tobie braciszku jesteśmy ustawieni do końca życia.
– Jak to? To ty… to wszystko, dla pieniędzy?
– No jasne, że nie! Nie tylko. Dla samej satysfakcji z dobrze wykonanej roboty też. – Uśmiechnął się krzywo. – Ale głównie dla pieniędzy.
– A co z tymi ludźmi, których tu zabiliście? Co z nimi?
– Nic. Dla nas nie istnieją. W naszej rzeczywistości wszystko jest w porządku. A dzięki temu maleństwu… – poklepał cylinder – …firma będzie mogła podróżować w czasie zupełnie dowolnie i zmieniać historię jak im się tylko spodoba.
– Ale nas to nie obchodzi – mruknął sierżant. – My znajdziemy sobie bardzo fajną rzeczywistość, w której powolutku będziemy wydawać to, co zarobiliśmy.
– Nie chcieliście nas ratować? Powstrzymać wojny?
– Wojna wybuchłaby i tak – odparł z niecierpliwością Tomek. – Pewne rzeczy trudno zmienić. Kto by wygrał? Nie ma znaczenia. Polska i tak znalazłaby się pod butem silniejszego. Lepiej postarać się, by ten silniejszy zapłacił.
Odwrócił się do sierżanta i pomógł mu pakować pojemnik do czarnej torby.
Staszek wyrwał visa z kabury. Strzał zadudnił głucho w ciasnym przejściu. Tomek spojrzał przez ramię i uśmiechnął się jadowicie do Kośmińskiego. Komandos podniósł dymiącą lufę karabinu i mruknął:
– Słaby refleks miał ten twój braciszek. Dać sobie w plecy strzelić. Niby taki kozak…
Nie skończył, bo w wyciągniętej ręce martwego Staszka zobaczył moknącą powolutku małą, tekturową tubkę. Kwasowy, dwuminutowy zapalnik właśnie przestał syczeć. Niewielki ładunek westwalitu odpalił po sekundzie.
9.
Staszek rozchylił powieki. Ciepłe promienie słońca przyjemnie grzały twarz. Delikatny szum wiatru tańczącego w liściach drzew zawsze wprawiał w melancholijny nastrój.
– Wstawaj ośle! – Ostry krzyk wyrwał go z zadumy. – No co ty? Śpisz? Przecież się do szkoły spóźnimy.
Młodszy brat podbiegł do ławki i rzucił w niego szkolną teczką. Staszek przez chwilę chciał mu oddać, ale się powstrzymał. Po prostu westchnął i pomyślał:
„Skaranie boskie z tym dzieciakiem”.
W końcu wstał, zebrał rozsypane książki i ruszył na przystanek autobusowy. Dzisiaj będzie musiał wreszcie porozmawiać z rodzicami o wyborze studiów. Ojciec się wścieknie, gdy im powie, że zamiast fizyki wybrał polonistykę. Za to mama? Mama będzie wniebowzięta.
– Czemu życie musi być takie trudne? – mruknął filozoficznie i ruszył truchtem na przystanek.
Przypisy:
* westfalit, semtex – rodzaje materiałów wybuchowych.
**Że jo mom na grubie supamarkt? – Że ja mam na kopalni supermarket?
***Nie starej się. My to wybadali dwie szychty tymu. Wszyjskie ładunki dupły. – Nie martw się. Sprawdziliśmy to dwie zmiany [robocze] temu. Wszystkie ładunki [materiału wybuchowego] wybuchły.
****Staatlische Fachschule für Berg-, Hütten– u. Vermessungswesen – Państwowa Szkoła Techniczną Górniczo-Hutniczo-Miernicza utworzona na terenie Akademii Górniczo Hutniczej w 1940r.
Źródło: http://www.biuletyn.agh.edu.pl/archiwum_bip/_2001/_87/12_87.html