
Tragedia. Aspekty fantastyczne są dość minimalistyczne.
Tragedia. Aspekty fantastyczne są dość minimalistyczne.
Miałem dziewiętnaście lat, gdy po raz pierwszy ujrzałem Miasto Czerwonych Pałaców. Wyciągnąłem wtedy spod koszuli wisiorek ze smoczego pazura i pocałowałem z wdzięcznością.
Suchy wiatr zawiał zza moich pleców, niosąc piach. Stałem na wzgórzu. Ogromne miasto leżało w dole, po dwóch stronach rzeki. Wśród zabudowań wyróżniały się majestatyczne pałace i zielone ogrody z palmami.
Patrzyłem na najwspanialsze z dwunastu Wielkich Miast. Mahr-ar. Serce biło mi szybko.
Marzenie nareszcie się spełniało. To był pierwszy krok.
Sahan, mój dobry przyjaciel, objął mnie ramieniem. Uśmiechnąłem się.
– W drogę – rzekłem.
Wsiedliśmy na konie i zjechaliśmy ze wzgórza szerokim traktem. Dołączyliśmy do tłumu podróżnych, którzy również zmierzali do miasta.
Dojechaliśmy do Złocistej Bramy. Gigantyczne, ozdobione wrota stały otwarte, pozwalając przekroczyć potężne mury. Gwardziści w błyszczących pancerzach stali po obu stronach drogi, dumnie wypinając pierś.
Wjechaliśmy do miasta, na główną ulicę. Po kamiennych płytach krążyły setki obywateli w miękkich, lnianych szatach. Stragany stały przy budynkach, a handlarze krzykliwie nakłaniali do zakupu wyrobów. Gotowano tuziny przekąsek i smakołyków, a ich zapachy mieszały się w powietrzu.
Powoli przepychając się przez tłum, skierowaliśmy się do karczmy Piękny Wielbłąd. Zapłaciłem za pokoje i wypakowaliśmy się. Śpiesząc się, ruszyliśmy do centrum miasta. Tam, niedaleko świątyni Trójcy i pałacu Najwyższego Herolda, stała królewska arena.
Monumentalna fasada areny piętrzyła się wysoko. Wrzawa niosąca się z wewnątrz wstrząsnęła powietrzem. Kupiłem dwa bilety od sprzedawcy i ruszyliśmy na trybuny. Idąc tunelem, poczułem jak kolejna fala wrzawy wstrząsa budynkiem. Serce zabiło mi szybciej.
Wkroczyłem do kolistego wnętrza areny i ujrzałem, jak w dole potężni Wojownicy Chwały ścierali się na piachu w pojedynku jeden na jednego. Szczęk zderzających się mieczy wibrował w powietrzu. Wielotysięczna publika obserwowała z napięciem każdy zamach i manewr Wojowników. Bębniarze rytmicznie bili w basowe bębny. Czerwone draperie ozdabiały ściany areny.
Na trybunie honorowej siedział król w pięknych, kolorowych szatach z jedwabiu, a za nim stał niemal równie majestatyczny dwór. Obok, na kunsztownym stojaku, położona była srebrzysta replika Włóczni Herosów; trofeum, o które zawsze rozgrywał się Turniej Dwunastu.
Odziany w czerwień wojownik zadał trzeci celny cios, co oznaczało zdobycie trzeciego punktu. Zwyciężył.
Publiczność zerwała się z siedzisk i wiwatowała, ponownie wstrząsając areną. Trębacze zadęli w trąby, grając fanfarę, a bębniarze zabili w bębny. Wojownik uniósł ręce w geście triumfu i uśmiechnął się z dumą. Król i jego dwór klaskali z uznaniem.
Dreszcze przeszyły moje ciało. Dłonie drżały. To było nawet piękniejsze, niż sobie wyobrażałem. Czytałem wiele ksiąg na temat Wojowników, lecz zapisane słowa bledły w porównaniu z rzeczywistością.
Publiczność skandowała imię zwycięzcy. Wojownik zasalutował i ukłonił się przed królem, który odpowiedział uprzejmym skinięciem. Wojownik powoli ruszył po gładkim piachu do wyjścia z areny. Otaczało go uwielbienie.
Zakochałem się i utwierdziłem w słuszności pragnień. Nie pasowałem do zwykłego, bezbarwnego życia. Dobrze zrobiłem, sprzedając folwark, który dostałem w spadku. Przeznaczone mi było przeżyć coś większego.
Musiałem tylko ciężko pracować. Być zdeterminowanym i nie pozwolić sobie na porażkę…
*
Miałem dwadzieścia lat, gdy pewnego dnia wyszedłem poza miejskie mury. Napiłem się wody z przydrożnej studni i zacząłem biec.
Kamyki chrzęszczały po moimi sandałami, a słońce płonęło na bezchmurnym niebie. Było gorąco. To dobrze. Szybko zacząłem się obficie pocić. Słone krople wpadały do ust.
Aby zostać Wojownikiem Chwały, trzeba było być najlepszym. W Mahr-ar działało kilkadziesiąt szkół szermierczych, z czego jedynie kilka z nich dawało realną szansę, aby wziąć kiedyś udział w Turnieju. Lecz do tych elitarnych szkół dostawali się jedynie nieliczni; trzeba było przejść tak zwane „Próby”, czyli mordercze testy, które odbywały się raz do roku. Zdecydowałem, że poczekam i wezmę udział dopiero w następnych Próbach. Tak będzie mądrze. Przygotuję się i dopiero wtedy spróbuję.
W nozdrza ugryzła mnie kwaśna woń biegacza przede mną. To była popularna trasa do ćwiczeń. Wyprzedziłem go i uśmiechnąłem się. Od miesiąca już mnie prawie nikt nie wyprzedził. A przecież bieganie to była moja najsłabsza strona!
Trakt kończył się przy klasztorze, gdzie wielu z biegaczy, po długim wysiłku, padało na ziemię ze zmęczenia. Mnisi z wytatuowanymi czarnymi kółkami na czołach rozdawali wszystkim dzbanki wody.
Moje płuca płonęły, a mięśnie nóg bolały. Tak jak reszta, chciałem paść na ziemię. Ale nie mogłem. Byłem lepszy.
Wyciągnąłem spod koszuli wisiorek ze smoczego pazura i pocałowałem.
Mnich podszedł i wręczył mi dzbanek wody.
– Dziękuję – powiedziałem i zacząłem pić. Czekałem, aż mnich zacznie.
– Dokąd biegniesz?
Ech…
– Zawsze będziecie pytać? Nigdy wam się nie znudzi?
Łysy mężczyzna z tatuażem na czole patrzył z napięciem.
– Nie zdołasz uciec. Przestań biegać.
– Wiem, wiem. Możesz już przejść do następnego.
– Uratuj się.
Ech… Uśmiechnąłem się. Przestać biegać? Nie próbować? Śmiesznie to brzmiało z ust mizernego człowieczka, który nic nie osiągnął w życiu. Oddałem dzban i odszedłem.
Do klasztoru dobiegł Pahr. Przywitałem go klepnięciem po barku. Czasem razem ćwiczyliśmy. Był dobry. Choć ja byłem lepszy.
*
Miałem dwadzieścia jeden lat, gdy pierwszy raz wziąłem udział w Próbach. Odpadłem podczas pierwszego etapu.
Był wieczór i wracałem ze stadionu, szorując butami po kamiennych płytach ulicy. Serce bolało.
Sahan, mój dobry przyjaciel, szedł obok i coś mówił. Przestałem go słuchać po trzecim: „Nie martw się, za rok na pewno pójdzie ci lepiej”. Nic nie rozumiał. Uczył się w szkole dla chirurgów, a tam panowały inne zasady.
Ja musiałem być jednym z najlepszych. Nie mogłem odpadać na Próbach.
Zatrzymałem się i usiadłem na skrzynce, która stała przy drodze. Schowałem twarz w dłoniach. Chyba jęknąłem.
Pierwszym etapem Prób był bieg przełajowy wokół miasta. Choć to nie była moja mocna strona, i tak byłem pewny, że przynajmniej zakwalifikuje się do następnego etapu, gdzie będę miał lepszą okazję, aby pokazać, na co mnie stać. Lecz gdy tylko gong startowy zabił, zrozumiałem, jak bardzo się przeliczyłem.
Wśród uczestników było wiele nieznanych mi osób. Duża ich grupa momentalnie wysforowała się, w tempie, które wprawiło mnie w osłupienie. Próbowałem ich gonić, ale byłem bez szans. Na dodatek cały czas wyprzedzali mnie kolejni biegacze.
Gdy dotarłem na metę, padłem ledwo żywy na ziemię. Dałem z siebie wszystko, a i tak nie byłem nawet blisko zakwalifikowania się do następnego etapu.
Pahrowi się udało. Pokonał też resztę wyzwań. Przeszedł Próby.
Sahan poklepał mnie po plecach, próbując pocieszyć. Uniosłem głowę. Nie byłem nawet blisko. Dwa lata pracy. Musiałem wiele zmienić.
Obok grupka małolatów męczyła kota. Zamknęli wychudzone zwierzę pomiędzy dużymi skrzyniami, tworząc prostokątne więzienie. Rzucali mu obwiązany sznurkiem kawałek mięsa i gdy tylko kot próbował się do niego zbliżyć, szybko wyciągali przynętę. Wtedy z drugiej strony wiezienia wrzucali drugi kawałek mięsa. Kot się szamotał. W końcu dręczyciele wrzucili do środka oba kawałki mięsa, a kot ogłupiał, nie mogąc się zdecydować, które spróbować złapać.
Małolaci zaśmiali się.
Zagryzłem wargę. Wyciągnąłem spod koszuli wisiorek ze smoczego pazura i zerwałem go z szyi. Wepchnąłem talizman w kieszeń.
Musiałem się zmienić. Musiałem znaleźć nowym sposób, jak zostać najlepszym.
Wstałem i ruszyłem do domu. Nie poddam się. Moje życie będzie piękne.
*
Miałem dwadzieścia dwa lata, gdy nakrzyczałem na sprzedawcę książek.
– Jak to nie zdobyłeś?!
– To nie moja wina, panie – jęknął zza lady staruszek w binoklach. – Kapitan sprzedał ją komuś innemu!
– Mówiłeś, że już wszystko uzgodniłeś!
– Bo tak było! Przyrzekam. Kapitan zmienił zdanie!
Zazgrzytałem zębami, a dłonie zacisnąłem na drewnianym blacie. Niekompetentny tępak! Głupiej transakcji nie potrafił nawet przeprowadzić!
– Dobrze – powiedziałem, starając się zachować spokój. – To ile muszę czekać, aż sprowadzisz inną kopię?
Staruszek rozejrzał się po sklepiku.
– Ja… nie wiem, panie. Wiecie przecież, że „Studium” jest rzadkie. Oczywiście popytam, ale…
Przeklinając, wyszedłem ze sklepiku i trzasnąłem drzwiami. Na zewnątrz przekląłem raz jeszcze. Czułem, że oczy zaczynały mi się szklić. Oparłem się więc o ścianę i schowałem twarz w rękaw.
„Studium Prawdziwego Herosa” było dziełem Khanta Ord, najwspanialszego Wojownika Chwały w poprzednim stuleciu. Pod koniec życia, Ord spisał doświadczenia i sekrety, które pozwoliły mu dojść na szczyt. Nakreślił idealny trening ciała i ducha.
Ta księga była moją szansą.
– Ja chyba mogę ci ją sprzedać.
Uniosłem głowę i obróciłem się. Patrzyła na mnie mała kobieta.
– Słucham?
Zarumieniła się.
– Słyszałam, że zależy ci na „Studium”… Chcesz je kupić, tak? Ja mogę sprzedać.
Zamrugałem.
– Masz „Studium”? Skąd? Jesteś pewna, że to właściwa księga?
Skinęła.
– Księga należała do mojego brata, gdy jeszcze żył. I jestem pewna, że to właściwa, bo czytałam początek.
Zaśmiałem się, odrzucając głowę w tył. Bogowie, cóż za łut szczęścia.
– To jak chcesz się dogadać? – zapytałem. – Obejdziemy się bez pośredników, prawda?
– Chyba tak, to zna…
– Możemy to zrobić od razu? – przerwałem i pokazałem sakiewkę. – Mam pieniądze!
Dziewczyna lekko drgnęła. Lecz po chwili skinęła głową.
– Mieszkam niedaleko. Przy placu Trzech Bardów.
– Wspaniale! – Zaoferowałem jej łokieć. – W takim razie chodźmy!
Wyszliśmy z alejki przy sklepiku z książkami. Dziewczyna zerknęła na mnie.
– Mam na imię Celia. – Wysunęła dłoń spod łokcia i podała mi ją.
Celia… Przyjrzałem się jej. Miała błyszczące oczy, gładkie rysy twarzy i bujne brązowe włosy. Uśmiechała się.
Serce zabiło szybciej. Również się uśmiechnąłem i uścisnąłem oferowaną dłoń. Przedstawiłem się.
*
Miałem dwadzieścia trzy lata, gdy kupiłem pierwszą dawkę „Korzenia”. Wręczyłem dilerowi pękatą sakiewkę i czym prędzej oddaliłem się z miejsca wymiany.
Poszedłem do karczmy i zamówiłem kufel piwa. Do spotkania z Celią zostało jeszcze trochę czasu. Idealna okazja, aby się napić.
Szybko osuszyłem kufel i zamówiłem następny. Siedziałem w rogu karczmy. Ostrożnie wyciągnąłem woreczek z Korzeniem i zajrzałem do środka. Hmm. Korzeń wyglądał jak brązowe cukierki. Wziąłem jeden. Diler powiedział, że najlepsze efekty daje dawkowanie rano i wieczorem. Przegryzłem kawałek. Ugh, ależ to było gorzkie! Przepiłem piwem.
Korzeń był środkiem, który miał zwiększać wytrzymałość oraz masę mięśniową. Ord z pewnością nie pochwaliłby takich środków. Ale nie mogłem sobie pozwolić na słuchanie tej głupiej książki.
Poza tym wszyscy się wspomagali.
Dokończyłem piwo i poszedłem na spotkanie. Czekała pod pomnikiem króla.
– Witaj, kochana. – Objąłem ją i pocałowałem. Celia spojrzała na mnie z czułością.
– Jak ci minął dzień? – zapytała.
– W porządku. Nic ciekawego. A tobie?
Zaczęła opowiadać, a ja słuchałem uważnie. Celia kierowała zespołem dwudziestu pięciu praczek, więc większość jej przygód dotyczyły mydlin, brudnych ubrań i perypetii miłosnych którejś z pracownic.
Lubiłem słuchać Celii. Imponowała mi zaradnością i mądrością. Marzyłem, że kiedy zostanę Wojownikiem Chwały, dam jej piękne życie, na które zasługiwała.
Przechodziliśmy obok Królewskiej Areny, gdy powiedziała:
– Uważam, że powinieneś wziąć udział w tegorocznych Próbach.
Moje wnętrzności się spięły. Nie pokazałem tego po sobie.
– Nie – odpowiedziałem.
Westchnęła.
– Rozumiem, że chcesz się jak najlepiej przygotować i dopiero wtedy spróbować. Ale naprawdę myślę, że i tak warto, abyś w tym roku wziął udział. A nuż się uda. I zdobyłbyś doświadczenie.
– Nie. Za rok będę gotowy.
Poczułem, jak jej dłoń drgnęła.
– Dobrze – powiedziała. – Skoro uważasz, że tak będzie najle…
– Bogowie są okrutni!
Rozejrzałem się, nie wiedząc, kto wrzasnął. Ludzie wokół także byli zdezorientowani. Jakaś kobieta krzyknęła i wskazała w górę.
Na samym szczycie areny stał nagi mężczyzna. Wykonał krok w przód i zaczął spadać. Celia pisnęła i schowała twarz w moją kurtkę.
Ja patrzyłem.
*
Miałem dwadzieścia cztery lata, gdy wypadła mi z rąk butelka wina. Jęknąłem, widząc na bruku zmarnowany trunek.
Był wieczór, a po ulicach płynęła mgła. Dwa tygodnie temu wziąłem udział w Próbach. Odpadłem podczas trzeciego etapu. Nie byłem nawet blisko, aby być najlepszym.
Chłód gryzł mnie w łysiejącą czaszkę. Nie miałem pieniędzy w sakiewce. Postanowiłem wrócić do domu.
Celia czekała w kuchni, siedząc przy stole.
– Trzy dni – powiedziała zimno.
Zdusiłem w sobie ból poczucia winy. Spojrzałem na nią twardo.
– Myślałem.
– I co wymyśliłeś? – zapytała.
Mruknąłem niezrozumiałą odpowiedź, po czym otworzyłem kredens i zacząłem szukać jedzenia.
– Nie możesz dalej tak żyć – powiedziała.
– Wiem. Od początku staram się to zmienić.
Milczała przez moment.
– Nie musisz dostać się do tych najlepszych szkół. Możesz zapisać się do średniej. Przynajmniej zdobyłbyś jakieś doświadczenie.
– Nie.
– Więc zamierzasz nic nie zmieniać?
Nie odpowiedziałem. Chwyciłem z kredensu paski suszonej wołowiny i usiadłem przy stole.
– Możesz też zostać rzemieślnikiem – powiedziała. – Znaleźć jakąś dobrą pracę. Wybrać życie.
Przymknąłem oczy. Od początku do tego zmierzała.
– To nie dla mnie – powiedziałem. – Ty potrafisz uśmiechać się pośród tej całej szarzyzny. Ja nie mogę. Jestem przeklęty. Muszę żyć pięknie.
Celia przymknęła oczy i westchnęła.
– Wiem, że się boisz, ale…
Huknąłem dłonią w stół.
– Boję się? Ja?! Zobacz, przez co przechodzę, aby spełnić marzenie! Walczę! Cierpię!
– Rozumiem – powiedziała. – Masz rację, walczysz. Ale czy nie sądzisz, że też uciekasz?
Zazgrzytałem zębami. Uciekam? Ha! Jeśli nawet, to tylko dlatego, że jako nieliczny mam dość odwagi, aby odrzucić koszmar, jakim żyją zwykli ludzie!
– To ty się boisz – powiedziałem. – Bo godzisz się na tę mierną i bezbarwną egzystencję. Czy jako dziecko kiedykolwiek marzyłaś, aby zostać szefową praczek?
Zadrżała jej warga. Ale Celia nie rozpłakała się.
– Nie twierdzę, że za marzeniami nie warto gonić – powiedziała. – Po prostu, ty robisz to, całkowicie odrzucając resztę życia. To tchórzostwo.
Zerwałem się na nogi, posyłając krzesło ze zgrzytem po podłodze. Krew zagotowała się w moich żyłach. Zacisnąłem pięść.
Celia cofnęła się.
Powstrzymałem się.
– Jeszcze zobaczysz – wycedziłem. – Pokażę ci!
*
Miałem dwadzieścia pięć lat, gdy stałem nad brzegiem rzeki razem z Sahanem. Czytał list.
– Gratulacje – rzekł i oddał mi kartkę.
– Dzięki – mruknąłem.
– Kiedy wyjeżdżasz?
Milczałem. Nie wiedziałem, jak odpowiedzieć. Serce mnie bolało od zastanawiania się przez te kilka dni.
Sahan nie naciskał. Zapalił fajkę i zaciągnął się dymem.
Staliśmy na brzegu rzeki, czekając, aż grupka parobków wyciągnie z wody czwarte ciało. Sahan miał je ocenić.
– Widziałem się z nią ostatnio – powiedziałem. – Rozmawialiśmy.
– Przed tym, jak otrzymałeś list?
Skinąłem. Sahan wydmuchał nosem kłęby dymu.
Trzy miesiące temu wysłałem kilkadziesiąt wiadomości do wszystkich najlepszych szkół szermierczych, prosząc o przyjęcie i w zamian obiecując przekazanie wszystkiego, co pozostało ze spadku. Nie dostałem odpowiedzi od żadnej ze szkół Mahr-ar. Lecz jedna, z Vharmantu, odpisała, że z przyjemnością by mnie przyjęła.
To była prawdziwa szansa. I nie przeszkadzało mi, że zdradziłbym miasto, którego byłem poddanym.
Ale Celia…
Pomimo, że rozstaliśmy się rok temu, nadal marzyłem, że kiedyś dam jej piękne życie. Wiedziałem jednak, że Celia ze mną nie wyjedzie.
Grupka małolatów wbiegła na most i wrzuciła do rzeki cztery koty. Chlupnęło. Koty wpadły do wody. Pierwszy szybko utonął. Drugi pomylił kierunek, płynąc na środek rzeki. Trzeci niemal dotarł do brzegu, nim zniknął pod powierzchnią wody. Jedynie czwarty dopłynął do piachu i czmychnął między zabudowania.
Szczęściarz.
Małolaci zaśmiali się.
Parobkowie przywołali Sahana. Ten ocenił ciała i orzekł, że tylko jedno nadaje się do sprzedaży. Szef parobków wręczył Sahanowi zapłatę.
– W zasadzie, to czemu ty to robisz? – zapytałem. – Chodzisz po różnych zakamarkach miasta i podejmujesz się takich podłych zajęć? Brakuje ci pieniędzy?
Sahan pokręcił głową i zaciągnął się dymem z fajki.
– A więc? – dopytałem.
Westchnął.
– Lubię pracować. Lubię być zajęty. Wtedy mogę ignorować resztę.
Wieczorem siedziałem ze zwieszoną głową przy brudnym stole w spelunie „Śliski Karp”. Razem z obcymi, rubasznymi tragarzami świętowałem czyjeś urodziny. Napiłem się z kufla.
Przez cały dzień, błąkałem się po mieście. Szukałem czegokolwiek. Nie wiedziałem, co robić…
Jeden z uczestników libacji patrzył na mnie od jakiegoś czasu. Na czole miał wytatuowane czarne kółko, które było krzywo przekreślone, a obok krzesła leżała lutnia. Uśmiechnął się.
– Ktoś kto pije jak ty, musi mieć ciekawą historię – powiedział. – Opowiedz mi ją, to może ja ci odpowiem, że nie jest aż tak źle.
Popatrzyłem na niego spode łba. Otworzyłem usta, aby coś odwarknąć, lecz zawahałem się. Oczy mężczyzny wyrażały pewność.
Napiłem się. Potem chrząknąłem i zacząłem opowiadać. Łzy pociekły mi z oczu, gdzieś w połowie. Mężczyzna kiwał głową ze zrozumieniem.
– Wiele razy byłeś w klasztorze – powiedział z uśmiechem, gdy skończyłem. – Zgłębiłeś choć trochę ich nauki?
Pokręciłem głową.
– Mnisi wierzą, że świat jest okrutnym miejscem – podjął. – Ludzie są obdarowywani nadmiarem pragnień i każe im się walczyć o ich spełnienie. A to jest niemożliwe. Jedynym wyjściem jest Piąta Droga.
– Czyli?
– Odsunięcie się od pragnień. Porzucenie pokus i obietnic życia. Wybranie spokoju. Mnisi żyją odcięci w klasztorze i medytują nad akceptacją. Dzięki temu stają się wolni.
Zadrżałem. Nie… To nie mogło być rozwiązaniem!
– Mam uciec? Od wszystkiego? Tak wygląda akceptacja?
Oczy mężczyzny błysnęły.
– Zaczynasz rozumieć… Więc posłuchaj uważnie. Uśmiechaj się. Spal list i wróć do Celii. Będziesz się bał i będziesz cierpiał. Taka jest dola większości. Bo życie to niekończące się toczenie głazu pod wzgórze. Ale można się przy tym uśmiechać.
Trzy dni później zatrzymałem się przy kominku i popatrzyłem w ogień. Słowa byłego mnicha odbijały się echem w mojej głowie.
List trzymałem schowany w kieszeni kurtki. Serce waliło w piersi i zrobiło mi się gorąco.
– To tylko pijacka apatia – mruknąłem pod nosem, zaciskając pięść. – Chwila słabości.
Widziałem jedynie ból i brak nadziei. Radość? Uśmiech? To nie byłem ja.
Sięgnąłem do drugiej kieszeni i wyciągnąłem wisiorek ze smoczym pazurem. Zawiązałem go wokół szyi i pocałowałem.
Tylko najbardziej zdeterminowani zasługiwali na sukces. Ci co się nigdy nie poddawali.
Z trudem przełknąłem ślinę i wyszedłem z domostwa z jednym workiem rzeczy. Przywiązałem torbę do siodła i wskoczyłem na konia.
Wyjechałem do Vharmantu.
*
Miałem dwadzieścia sześć lat, gdy walczyłem na równoważni przeciwko Malakowi. Zacisnąłem mocniej dłonie na drewnianym kiju i zamachnąłem się.
Dziewiętnastoletni blondyn gładko zbił cios i wyprowadził kontrę. Twardy koniec kija trzasnął mnie w żuchwę.
– Pięć do zera! – oświadczył instruktor. Zgromadzeni studenci zachichotali.
Cofnąłem się, machając rękami i niemal spadłem. W ostatnim momencie złapałem równowagę. Pomasowałem się po żuchwie. Malak uśmiechał się pysznie.
Jak ja nienawidziłem tego smarkacza!
– Łysy dziadek – powiedział bezgłośnie Malak, poruszając ustami.
Poczerwieniałem. Zaatakowałem.
– Sześć do zera!
Tym razem masowałem żebra. Malak bezwstydnie się zaśmiał.
– Nie pasujesz tutaj, Maharczyku – powiedział. – Kiedy wreszcie zrozumiesz i uciekniesz?
Zacisnąłem zęby. Blondyn uwziął się na mnie od początku mojego pobytu w szkole. Byłem niemal pewien, że to on rozpowiedział, że zapłaciłem, aby dostać się do szkoły!
Musiałem trafić go chociaż raz!
Wyciągnąłem kij za siebie i zszedłem nisko na nogach.
– Próbujesz postawy Zarn? – parsknął Malak. – Trochę więcej pokory, Maharczyku.
Zaatakowałem, skacząc do przodu. Uderzyłem od dołu, po łuku i zakręciłem kijem. Malak zbił pierwszy cios, po czym przeszedł do kontry, lecz byłem szybszy. Uderzając z prawego boku, wytrąciłem go z rytmu i zmusiłem do nagłej obrony. Kolejny manewr wycelowałem w kolano i ominąłem je o włos. Malak pobladł, cofając się. Skoczyłem do przodu, aby wreszcie się zemścić.
Stopa źle wylądowała i ześlizgnęła się z równoważni. Spadłem na ziemię, lecz nie zdążyłem uciec z nogą. Spadłem całym ciężarem na nią i złamałem piszczel.
Ryknąłem z bólu. Instruktor podbiegł do mnie, krzycząc. Zemdlałem.
Obudziłem się po kilku godzinach. Noga była usztywniona. Moje ciało drżało, serce pękło. Rozpłakałem się.
Dwa tygodnie później instruktorzy poprosili mnie, abym opuścił szkołę. I tak byłem jednym z najgorszych uczniów, więc nie chcieli czekać, aż się wyleczę.
Nie miałem żadnych pieniędzy i nie byłem w stanie pracować. Byłem sam w obcym mieście. Musiałem spać w zaułku.
Dni były gorące. Przeganiano mnie, gdy chciałem odpocząć na czyiś schodach. Noce były zimne. Kuliłem się opatulony w szmaty i wyczekiwałem poranka. Noga wtedy najbardziej bolała.
Deliryczny chaos. Minął miesiąc. Noga wciąż bolała, gdy próbowałem chodzić. I zrozumiałem, że tak już będzie zawsze. Źle się zrosła.
Wyciągnąłem spod koszuli wisiorek ze smoczym pazurem i pocałowałem. Postanowiłem pójść do szkoły.
Stanąłem przed bramą. Chciałem zapukać, ale usłyszałem znajomy głos. Obróciłem się i ujrzałem Malaka, idącego ulicą z dwoma przydupasami. Dostrzegli mnie i wskazali palcami.
– Łysy Maharaczyk! – powiedział Malak, podchodząc i uśmiechając się szyderczo. – Jeszcze włóczysz się po moim mieście?
Zagotowało się we mnie. Mięśnie się napięły, serce szarpnęło w piersi. Sięgnąłem pod szmaty, zacisnąłem dłoń na rękojeści i wbiłem sztylet w brzuch blondyna.
Malak wytrzeszczył oczy. Pachniał wodą różaną. Pchnąłem sztylet kilkanaście razy. Serce biło mi szybko. Zaśmiałem się, czując na dłoniach ciepłą krew.
*
Miałem dwadzieścia siedem lat, gdy zaciągnięto mnie na szubienicę. Egzekucja odbywała się na tyłach więzienia, bez publiczności.
– Nie! Proszę! Litości! – krzyczałem i szarpałem się, lecz dwójka strażników trzymała mnie mocno. Płakałem. Trzeci strażnik zacisnął szorstką pętlę konopnego sznura wokół mojej szyi. Zadrżałem.
Słońce błyszczało na bezchmurnym niebie. Skowronek śpiewał z gałęzi kwitnącego drzewa cytrynowego, którego białe kwiaty rozsiewały słodki zapach.
Serce waliło mi w piersi. Pociłem się i oddychałem płytko. Całe ciało drżało.
Bogowie są okrutni… Kat szarpnął za wajchę zapadni i poleciałem w dół.
Opowiadanie jest ciekawe, choć uważam, że nie do końca został wykorzystany potencjał. Przede wszystkim mam problem z trochę niejasnym przesłaniem. Czy tekst ma nas odwodzić od gonitwy za marzeniami? Można by powiedzieć, że nie, że ważne jest zrównoważenie “życia” i marzeń, ale ja tu tego nie widzę. Gdy bohater dopiero zaczyna, jest zniechęcany przez wszystkich na swej drodze, a najgorsze jest to, że ja – jako czytelnik – nie mam pojęcia, dlaczego. Dlaczego dziadek odprawił go z kwitkiem? Bo taki miał kaprys, bo był rozczarowany własną drogą życiową, czy uważał wnuka za niezdatnego na wojownika? Nie dowiadujemy się, a to ważne, bo co innego walczyć z przeciwnościami losu, a co innego szarpać się, próbując zdobyć coś, do czego zwyczajnie się nie nadajemy. Tak samo scena z bieganiem i mnichem – czemu przypadkowy mnich każe bohaterowi przestać (a nie udziela tej mądrości pozostałym biegaczom)? Tu mogę już tylko zgadywać, że główna postać jest chyba cherlaczkiem, ale w takim wypadku jego najlepszy przyjaciel miałby chyba na tyle przyzwoitości, aby go jakoś łagodnie o tym poinformować… Czemu nie poradził sobie w biegu przełajowym podczas pierwszej Próby, skoro podczas ćwiczeń nikt go nie wyprzedzał? Czemu Próbę przeszedł znajomy, który biegał wolniej od bohatera? Pomyślałam sobie, że może pozostali nie marnowali sił przed Próbą, ale to tylko mój domysł, bo w tekście nie ma żadnej przesłanki ku temu.
Całkiem fajne są te wstawki z kotami, służącymi za analogię losu bohatera, ale jaki był cel scenki z samobójcą? No i zakończenie jest jakieś takie… urwane.
Językowo – ciężko się czytało tekst poszatkowany enterami co dwa-trzy zdania. Ale ogólnie całkiem nieźle. I osobiście częste użycie słowa “idiota” mi zgrzytało, jest jednak dość nowoczesne.
Drobiazgi:
Gotowano tuzin przekąsek i smakołyków
Chyba tuziny, skoro po ulicach przechadzały się setki osób.
Wieczorem stanąłem przed okazałym pałacem. Zapukałem do wrót.
– Tak? – zapytał służący, pokazawszy się.
– Jestem jego wnukiem. – Uniosłem rodowy pierścień.
Trochę to osobliwe, mówić na dzień dobry “jestem jego wnukiem”. To wcale nie takie oczywiste, czyim. Może lepiej byłoby “jestem wnukiem pana tego domu” czy coś w tym guście.
– Ucz mnie. – rzekłem.
Bez kropki.
Laska stuknęła o podłogę, gdy Dziadek się zbliżył.
Czemu dziadek wielką literą? Wcześniej był małą.
– To nie prawda!
Nieprawda.
Jestem takiego samego rozmiaru, co ty!
Hm… jak to rozumieć?
On żył jako bohater całego królestwa i zapomniał, jak paskudne jest życie poza!
Poza… byciem bohaterem? Nie rozumiem.
– Dziękuje – powiedziałem i zacząłem pić.
Dziękuję.
Był wieczór i wracałem ze stadiony
Stadionu.
„Nie martw się, za rok na pewno pójdzie Ci lepiej”
Powinno być: “…na pewno pójdzie ci lepiej”. Wielką literą zapisujemy tylko w listach.
wysforowała się do przodu
Chyba wyforsowała. EDIT: jednak jest dobrze.
z drugiej strony wiezienia wrzucali drugi kawałek mięsa
Więzienia.
Rzucali mu obwiązany sznurkiem kawałek mięsa i gdy tylko kot próbował się do niego zbliżyć, szybko wyciągali przynętę. Wtedy z drugiej strony wiezienia wrzucali drugi kawałek mięsa. Kot się szamotał. W końcu dręczyciele wrzucili do środka oba kawałki mięsa
Powtórzenia.
Wetknąłem talizman w kieszeń.
Może lepiej: wepchnąłem. “Wetknąłem” sugeruje, że talizman wystawał/sterczał z kieszeni.
Ord z pewnością nie pochwaliłby takich środków. Ale mnie nie było stać, aby słuchać tej głupiej książki.
Nie było go stać? W sensie, nie miał pieniędzy? Nie rozumiem.
– Gratulację – rzekł i oddał mi kartkę.
Gratulacje.
Ludzie są obdarowywani nadmiarem pragnień i karze im się walczyć o ich spełnienie
Każe.
– Łysy dziadek. – powiedział bezgłośnie Malak
Kropka do wywalenia.
I zrozumiałem, że tak już będzie zawsze. Źle się zrosła.
Czy źle zrośniętych kości nie łamie się znowu, aby zrosły się dobrze?
deviantart.com/sil-vah
Dzięki, Silva! Poprawiłem głupie literówki i niezamierzone niejasności :) Szczególnie mnisi wymagali zmian.
Jednakże część niejasności była zamierzona, toteż np. nie podam celu scenki z samobójstwem. Podpowiem tylko, że kwestia “Bogowie są źli” (EDIT: zmieniłem na “Bogowie są okrutni”) była oryginalnym tytułem opowiadania.
Fajne opowiadanie, choć z początku ciężko się czytało przez bardzo krótkie akapity, ale później było tylko lepiej. Trochę nie wiem tylko czy to opowiadanie z „przekazem” czy bardziej skupienie się na popadającym w obłęd bohaterze, bo całość wyglada na to drugie, ale jednak bohater często słyszy zeby się nie spinał, bo wszystko mu ucieknie w końcu.
Całość była jednak przyjemnie spędzonymi kilkoma minutami ;)
Zawsze coś da się poprawić
Frezerze, cieszę się, że moje uwagi się przydały. I tak, teraz scena z mnichami jest bardziej zrozumiała. :)
deviantart.com/sil-vah
Frezerze, opowiedziałeś trwającą osiem lat historię młodzieńca, uparcie dążącego do wymarzonego celu, a jednocześnie pokazałeś jak w tym czasie stacza się po równi pochyłej. Szkoda, że nie potrafił dostrzec beznadziejności własnego uporu – mogę zrozumieć, że roił sny o potędze, gdy miał niewiele ponad dwadzieścia lat, ale potem, tak mi się wydaje, powinien nabrać trochę rozumu i pojąć, że im jest starszy, tym trudniej osiągnąć cel. Zaczynał od wzniosłych marzeń, a skończył na szafocie. No, nie jest to budująca historia.
I je nie bardzo rozumiem, czemu miał służyć fragment spotkania bohatera z dziadkiem. Czy odtrącenie go przez starca wzmogło szalony upór młodzieńca, by zostać Wojownikiem Chwały?
Czytało się nie nieźle, a byłoby jeszcze lepiej, gdybym nie usterki.
Mam nadzieję, Frezerze, że Twoje przyszłe opowiadania będą coraz ciekawsze i staranniej napisane.
…skierowaliśmy się do karczmy Pięknego Wielbłąda. ―> Czy dobrze rozumiem, że karczma należała do Pięknego Wielbłąda?
A może miało być: …skierowaliśmy się do karczmy Piękny Wielbłąd.
Szczęk zderzających się miecz wibrował w powietrzu. ―> Literówka.
– Ale ja tam nie pasuje! ―> Literówka.
Wśród uczestników było wielu nieznanych mi osób. ―> Piszesz o osobach, a te są rodzaju żeńskiego, więc: Wśród uczestników było wiele nieznanych mi osób.
Duża grupa tych momentalnie wysforowała się do przodu, w tempie, które wprawiło… ―> Masło maślane – czy można wysforować się do tyłu?
Proponuję: Duża ich grupa momentalnie wysforowała się w tempie, które wprawiło…
…tworząc prostokątne wiezienie. ―> Literówka.
…z drugi strony wiezięnia wrzucali… ―> Literówki.
„Studium Prawdziwego Herosa” była dziełem… ―> Literówka.
– Nazywam się Celia. ―> – Mam na imię Celia.
Tuliłem się opatulony w szmaty… ―> Do czego/ kogo tulił się?
A może miało być: Kuliłem się, opatulony w szmaty…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej, Kulosław!
Dzięki za opinię. Troszeczkę pomajstrowałem przy początkowych akapitach, aby było płynniej ;)
Reg, dzięki za wskazanie błędów. Zdumiewająca jest ślepota, w jaką czasem popadam…
Hmm, dziadek to poniekąd pozostałość z wcześniejszej wersji opowiadania. Teraz widzę, że przedstawione elementy straciły na znaczeniu… Choć scena wciąż wiąże się z motywem bogów. Zastanowię się, czy potrzebuję nowego/bardziej eleganckiego rozwiązania.
Bardzo proszę, Frezerze.
Zastanowię się, czy potrzebuję nowego/bardziej eleganckiego rozwiązania.
Wszystkie rozwiązania powinny być zawsze dobrze przemyślane i bardzo eleganckie. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Ciekawa tragedia. Bohater wyraźnie opisany i da się go zapamiętać – jasne są dla mnie jego cele, kolejne pogrążające go fakty. Końcowy stryczek jest tu kropką na końcu zdania jego życia i ja, jako czytelnik, jasno zrozumiałem, co doprowadziło narratora do tego. Za to wielki plus.
Sam tekst przyjemny w odbiorze, choć czasem coś chrzęści podczas czytania.
Podsumowując: bardzo fajny koncert fajerwerków przedstawiający jasną historię.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Hmm, przeczytałam już jakiś czas temu, wróciłam, żeby zostawić komentarz, szukam fragmentu opka, od którego chciałam zacząć (tego o relacjach z dziadkiem) i nie mogę znaleźć. Chyba nie mam zwidów, bo wspomina o nim też Silva. Wyrzuciłeś?
Fajne opko. Bohater wydaje mi się człowiekiem mocno niepewnym siebie – to jego ciągłe odraczanie przystąpienia do prób. Nie potrafi ocenić swoich możliwości, ciągle ma wrażenie, że gdyby tylko… to by mu się udało. Leci w to swoje marzenie, jak ćma w lampę. I kończy, jak kończy. Zastanawiam się, dlaczego. Wydawało mi się, że może po prostu przez całe życie ciągle słyszał, że jest głupi, słaby, nie nadaje się i próbował całemu światu i sobie udowodnić, że jest inaczej.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Sorry, że tak późno odpowiadam.
NoWhereMan, cieszę się, że się podobało ;)
Irka, dzięki za opinię i bibliotekę. Tak, usunąłem fragment z dziadkiem. Później zmieniłem też wiele innych rzeczy (początek mocno przemodelowałem), ale tej najnowszej wersji opowiadania raczej nie będę już wrzucał .
Jeśli chodzi o pytanie “dlaczego?”, to dopiero kilka dni temu znalazłem sposób, jak zgrabnie to pokazać. W dzisiejszym świecie twierdzi się, że taki niezdrowy pęd do sławy i wielkości bierze się zaniedbania jako dziecko. Rodzice nie poświęcali dostatecznie dużo uwagi, ignorowali potrzeby, etc. Myślę, że jeśli połączę to z rówieśnikiem, który miał wszystko, to to dobrze przekaże ducha oraz motywację bohatera.
Trochę mi tu mało fantastyki. Bo właściwie nie ma porządnego elementu fantastycznego, tylko obcy nam świat.
Ale niech Ci będzie.
Bohater nie wzbudził we mnie sympatii. Nie docenia tego, co ma, w ogóle o to nie dba i w końcu po prostu musi zostać z niczym.
Gwardziści w błyszczących pancerzach stali po obu stronach drogi, dumnie wypinając pierś.
Jedną pierś mieli do spółki?
Babska logika rządzi!