- Opowiadanie: Ewelina - Schody pełne mroku

Schody pełne mroku

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Schody pełne mroku

Tuż po Świętach Bożego Narodzenia miasteczko Chałupy nawiedziła zima. Żadna niespodzianka – kto umiał dobrze nadstawić ucha, już od jakiegoś czasu mógł dosłyszeć jej ciche potupywanie. Niewątpliwie ten czy tamten klął tego dnia nieco bardziej soczyście, ale było też miejsce na oklaski. Zawsze znajdzie się dzieciak – zabawny, rozczochrany szkrab – pod którego choinką za sprawą jakiejś niewyobrażalnej, fantastycznej magii (i pomimo licznych psot), zgodnie z listem nabazgranym przed szóstym grudnia, pojawią się sanki zaopatrzone w przepisową czerwoną kokardę.

 

Ta na sankach czteroletniego Grzesia Borowskiego była ogromna i w tym specyficznym odcieniu czerwieni, od którego bolą oczy. Tuż przed Wigilią Laura udała się po nią do sklepu pana Rybki po drugiej stronie miasteczka ("Wszystkie drobiazgi są drogie tylko naszemu sercu"), a potem osobiście zawiązała na gwiazdkowym podarku. Co prawda nie była świadkiem rozpakowywania przez Grzesia prezentu – była nianią tylko przez trzy noce w tygodniu, w pozostałe cztery pracowała na pobliskiej stacji Shella – lecz, mijając trzy dni później poskrzypującą cicho furtkę i wchodząc na oblodzony chodnik wiodący do domu Borowskich, z łatwością wyobraziła sobie tę scenę:

 

Grześ wpada do oświetlonego blaskiem choinki salonu. Raptownie zatrzymuje się pośrodku. Oczy uradowanego chłopca, i tak bardzo duże, otwierają się szeroko, wypełniając błękitem bladość dziecięcej twarzy i – choć wydaje się to już niemożliwe – wciąż rosną, rosną i rosną…

 

Uśmiechała się, wchodząc po zaśnieżonych schodkach i pukając do drzwi. Kiedy nikt jej nie odpowiedział, pociągnęła za klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz.

 

– Panie Marku? – zawołała.

 

Zza pleców dobiegł ją odgłos zapuszczanego silnika i zgrzyt otwierającej się bramy. Kiedy się odwróciła, dostrzegła uniesioną dłoń za szybą samochodu opuszczającego podjazd. Uśmiechnęła się i odmachała, po raz setny myśląc, jak niefajnie być taksówkarzem, a potem, przy wtórze cichego skrzypienia drzwi, weszła do środka, wpuszczając ze sobą wiatr i kilka zbłądzonych płatków śniegu. Przekręciła klucz.

 

Znalazła Grzesia śpiącego w swoim niedużym łóżku, z kołdrą naciągniętą po samą brodę. Wszystko było w najlepszym porządku; żadna bosa stopa nie śmiała wymknąć się spod kołdry, a Pan Zapominalski leżał obok na poduszce, wpatrując się w sufit szklanymi oczami i w milczeniu rozmyślając, o tym, o czym zwykle pluszaki myślą nocami. Widok ten aż prosił się o kolejny uśmiech i tym razem Laura także nie zawiodła.

 

Wróciła cicho na parter, rozejrzała się po kuchni za talerzem z niedokończoną kolacją chłopca, a potem, z kawałkiem świątecznego makowca w jednej i kubkiem ostygłej herbaty w drugiej ręce, poczłapała do holu. Przysiadła na jednym ze stopni schodów wiodących na piętro. Książka leżała pod ścianą, tak jak ją ostatnio zostawiła – milczący dowód na to, jak lekka była to praca. Pan Marek zatrudnił ją przed rokiem, po pogrzebie żony, na wszelki wypadek (choć wypadki rzadko się zdarzały; przez cały ten rok Grześ zaledwie trzy czy cztery razy obudził się z płaczem, bo coś mu się przyśniło), a także dlatego, że żaden normalny rodzic nie zostawia dzieciaka samego w domu, nawet jeśli przez całą noc śpi, jakby na kolację dostał pudełko relanium.

 

Podniosła książkę, otworzyła na zagiętej stronie i zaczęła czytać. Na ścianie zegar tykał niewzruszenie, odmierzając mijające cicho minuty.

 

Tyk-tyk. Tyk-tyk. Tyk-tyk…

 

Woda szumiała w kaloryferach, wiatr dął w okna i pogwizdywał głośno w kominie. Czasem zupełnie cichł. I wtedy znów ten kojący uszy dźwięk:

 

Tyk-tyk. Tyk-tyk. Tyk-tyk…

 

Strużka śliny wypłynęła z ust i leniwie pociekła aż na brodę. Książka wyśliznęła z rąk i z furkotem kartek pojechała po schodach, zatrzymując dopiero pod ostatnim stopniem. Na końcu zamknęła się z trzaskiem, strasząc zakapturzoną postacią na okładce.

 

Tyk-tyk. Tyk-tyk. Tyk-tyk…

 

Szła pogrążonymi w ciemności schodami. Były strome, zdawały się nie mieć końca. Wspinała się wolno, niepewnie, jakby wbrew woli, lecz jednocześnie pod wpływem jakiegoś niewypowiedzianego przymusu, którego nie sposób zlekceważyć. Dom był cichy, ciemny i chłodny. Jedno wiedziała na pewno: to nie był Jej Dom.

 

Ktoś wołał jej imię. Nie miała pewności, lecz zdawało się jej, że było to małe dziecko. Głos przerażał; brzmiał, jakby było chore. Odbijał się od gołych ścian i powracał lodowatym echem, podzielony na troje. Dobiegał zewsząd.

 

– Laaaauraa…. aaauraa… uraa…

 

Przystanęła i trzymając kurczowo niknącą w ciemności poręcz, obejrzała się powoli. Nie dostrzegła nikogo, a jednak zdawało jej się, że gdzieś za plecami coś czeka, że coś oddycha tą samą ciemnością, którą oddychała ona. Coś, co wcale nie było przerażone. Nie miała pojęcia, czym było, ale niewątpliwie nie przyszło tu za nią, aby pomóc jej wspiąć się po tych schodach. Była pewna, że czołga się za nią przez ciemność, by wreszcie schwycić za kostkę i bezlitośnie szarpnąć. A lodowatego syku i dzikiego charkotu nie usłyszy nikt oprócz niej . Prawie widziała wyłaniające się z mroku dłonie, a potem błysk zębów rozciągniętych w szyderczym uśmiechu, gdy wreszcie, gdzieś na dole, nieważne jak daleko to było, rozlegnie się suchy trzask łamanych kręgów jej własnej szyi.

 

Nie mogłaby zawrócić.

 

– Laura! – zawołał głosik i spojrzała w górę, bo wydało jej się, że tym razem pochodził stamtąd.

 

Coś zachichotało u szczytu schodów.

 

Było blisko.

 

Zacisnęła dłoń na poręczy, zmusiła nogę by uniosła się i zgięła lekko w kolanie. Stopą, w samej tylko skarpetce, wymacała próg kolejnego stopnia i ostrożnie oparła ją na nim. Czuła, jakby szła przez gęstą, lepką smołę, która skutecznie spowalniała jej kroki i sprawiała, że ciało zdawało się cięższe niż najgorsza choroba. Stęknęła żałośnie i natychmiast obejrzała za siebie, bo przyszło jej do głowy, że jednak powinna zachowywać się cicho.

 

Schody były puste.

 

– Laaaauraa… aaauraa… uraa…

 

I znowu cichy chichot…

 

Pokonała kolejny stopień, potem następny. Z jakiegoś powodu powinna znaleźć dziecko… Tak! Dziecko, które przez cały czas tak niewinnie ją…

 

– Laura!

 

… woła.

 

Kolejne dwa stopnie i potknęła się, bo schody nagle się skończyły. Podparła się dłonią, czując pod delikatną skórą podłogę, która powinna być gładka i pachnieć pastą – choć nie potrafiła powiedzieć dlaczego – a która była zimna, chropowata i lepka. Wyprostowała się i wytarła dłoń w ubranie.

 

– Kto tutaj jest?

 

Coś zatupało nieco z boku, a potem pobiegło w głąb wąskiego korytarzyka. Przerażona podążyła

wzorkiem za dźwiękami, lecz niczego nie mogła dojrzeć. Widziała tylko zarys barierki zakręcającej u szczytu schodów i biegnącej wzdłuż jednego boku prosto w smolistą czerń.

 

– Laura! – zawołał zachęcająco głosik. – Chcesz zobaczyć, jak się bawię?

 

I właśnie wtedy, zupełnie nagle, wszystko sobie przypomniała… Szron. Obrane i posypane cynamonem jabłka. Smak schwytanego na język płatka śniegu. Zapach mrozu, odgłos pojękującego wiatru i soczysta zieleń jodły. Schnące nad piecykiem rękawiczki… Prezenty zapakowane w schludne, kolorowe pudełka, a czasem po prostu przewiązywane kokardą we wściekłym, czerwonym kolorze – takim, od którego bolą oczy.

 

Tyk-tyk. Tyk-tyk. Tyk-tyk.

 

– Grześ? – powiedziała szeptem, czując, że powinna iść powoli. Tak, bardzo powoli. A potem już głośniej: – Grześ?!

 

– Chodź, Laura! Zobacz, co dostałem na Gwiazdkę! – Coś złowieszczego i nieubłaganego, co przebrzmiało w tym głosie, powiedziało jej, że wcale nie jest dobrze. I nagle poczuła strach – poczuła strach, pomimo że bała się od samego początku. Ohydny, lodowaty robal, przespacerował się po jej kręgosłupie, w jednej chwili pokrywając go szronem. Kroczyła sztywno prosto w mrok, uczepiona barierki, z wyciągniętą ręką i wytrzeszczonymi oczami. Wkrótce dłoń natrafiła na coś i zdała sobie sprawę, że dotarła do drzwi do pokoju chłopca. Nie były zamknięte na klamkę i kiedy popchnęła je lekko, poczęły otwierać się, trzeszcząc cichutko w zawiasach.

 

Niemal w tej samej chwili za plecami rozległ się inny dźwięk – przeciągłe, paskudne skrzypienie, bardzo przypominające skrzypienie schodów. Dotarło do niej, jeżąc jej włoski na karku, ale nie miała sił, żeby się odwrócić, bo w tej samej chwili drzwi otworzyły się i w świetle latarni stojącej na betonowym podjeździe przed oknem zobaczyła Grzesia.

 

Siedział okrakiem na lśniących nowością sankach, przodem do niej. Obiema rękami trzymał blisko ciała sznurki, przydatne rodzicom, kiedy transportują pociechy po ubitym śniegu. Ręce były w grubych rękawiczkach, na głowie miał czapkę, a szyję owiniętą szalikiem w taki sposób, że i tak cała klatka piersiowa była odsłonięta. Laura wyraźnie widziała odpięte dwa górne guziki u piżamy w dinozaury a pod spodem koszulkę ze Spidermanem – lecz tego raczej się domyśliła po skrawku litery "S" niezasłoniętym materiałem koszuli. Na stopach miał śniegowce, ale był bez skarpetek. A wszystko to, sanki i Grześ, huśtało się niebezpiecznie na zaśnieżonym parapecie otwartego okna. Płozy skrzypiały cichutko, raz po raz na milimetr ugniatając pokrywający parapet śnieg. Skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp. Podmuchy mroźnego wiatru łopotały frędzlami szalika, a sypiący puch przylepiał się do wełnianej czapki, niemal całkowicie zakrywając żółto-niebieski deseń.

 

– Grześ – jęknęła Laura, bojąc się powiedzieć coś głośno. Wiedziała również bardzo dobrze, że powinna podbiec do chłopca i natychmiast ściągnąć go z parapetu, ale nie mogła, i wcale nie dlatego, że wciąż czuła jakby potężny ciężar przygniatał ją do podłogi, a każdy ruch wciąż utrudniała jakby-przezroczysta-smoła, ale dlatego, że unieruchomił ją przede wszystkim strach – strach, że jeśli uczyni choćby jeden krok na przód, sprowokuje Grzesia do tego, co najwyraźniej przyszło mu do głowy zrobić. Wiedziała, że za parapetem znajduje się dach garażu, stromo opadający ku ziemi, a potem jest już tylko podjazd. Idąc chodnikiem do frontowych drzwi, widziała, że był odśnieżony – betonu nie pokrywało nic, co mogłoby złagodzić upadek.

 

Oblizała usta.

 

– Pię… Piękne sanki, Grześ – wydusiła, żeby odwrócić jego uwagę od stopy, którą w tym samym momencie wolno wysunęła. – Są takie… – oparła stopę na podłodze – …takie…

 

– Wspaniałe! – krzyknął chłopiec z entuzjazmem tak autentycznym, przepełnionym taką radością, że serce Laury, przez cały czas miażdżone przerażeniem, przekłuła igła bólu. Sanki ostrzegawczo przechyliły się w tył i wróciły do poprzedniej pozycji. Skrzyp-skrzyp. Gęsty obłok pary uleciał mu spomiędzy warg – duży, jak na takie małe płuca. Sama Laura nie czuła chłodu ani podmuchów wiatru wpadającego przez okno.

 

– Tak, Grześ – jęknęła w panice i przełknęła ślinę. – Są naprawdę wspaniałe. – Dostawiła drugą stopę, nie wyczuwając pod nią puszystego dywanu, który powinien tam się znajdować. O krok bliżej.

 

I wtedy coś przyszło jej na myśl. Otworzyła szeroko oczy, gwałtownie wciągając powietrze w płuca.

 

– A może poszedłbyś ze mną na dwór – wyrzuciła jednym tchem. Pokiwała głową i jakimś sposobem udało jej się nawet uśmiechnąć. – Moglibyśmy pójść na górkę za domem i pozjeżdżać razem. No, kolego, co ty na to? – Wyszczerzyła zęby. Wiedziała, że stroma górka opada wprost do lodowatego jeziora, ale nie miało to teraz znaczenia.

 

Grześ otworzył ze zdumienia oczy i także się uśmiechnął, jak człowiek, który odkrywa nagle, że są na tym świecie rzeczy obłędne i fantastyczne, po które wystarczy wyciągnąć rękę. Po chwili jednak entuzjazm chłopca zgasł niczym płomień świeczki włożony do wody.

 

– Nie, tata nie pozwolił – wymamrotał, a żal natychmiast odmalował się na dziecięcej twarzy. Ścisnął mocniej sznurki i jeszcze bardziej przyciągnął do siebie, jakby obawiał się, że ktoś mógłby mu je wyrwać. Słuszne miał przeczucie, ale jakoś do głowy nie przyszła mu przy tym Laura. Sanki znów się zakołysały i tym razem zsunęły odrobinę w dół, opadając z parapetu i opierając samymi końcami płozów o rozciągający się za nim dach. Skrzyp-trach. Przód sterczał teraz wysoko i Grześ musiał się pochylić, żeby utrzymać równowagę, choć zrobił to raczej odruchowo, a nie dlatego, żeby specjalnie mu na tym zależało.

 

Oddech uwiązł jej w piersi. Musiała stoczyć ze sobą bitwę, żeby nie rzucić się biegiem naprzód. Za daleko, wciąż za daleko. Przygryzła wargę, niemal nie czując bólu, a paznokcie wpiła we wnętrze zaciśniętych dłoni. Zrobiła kolejny, ostrożny krok w stronę okna. Chłopiec zdawał się tego nie zauważyć.

 

Cztery metry.

 

Naraz zasłony w oknie uniosły się wysoko i choć nie omiótł jej lodowaty wiatr, drzwi za plecami zakołysały się, trzeszcząc przeciągle w zawiasach, a potem nagle zamknęły z hukiem. Podskoczyła na ten dźwięk, ale się nie odwróciła; chciała, ale nie mogła.

 

– Ale wiesz co, Laura? – Grześ uśmiechnął się, a potem dodał szeptem, jakim zdradza się komuś największe tajemnice: – Powiem ci o tym, bo bardzo cię lubię i wiem, że na mnie nie poskarżysz. – Wyszczerzył mleczaki i mogłaby przysiąc, że do niej mrugnął. – Nie zabronił mi zjeżdżać z dachu. Tak! – I naraz puścił sznurki i uniósł ręce do góry, żeby zaklaskać, jednocześnie gwałtownie prostując na siedzeniu. – Właśnie tak! – zapiszczał.

 

Laura krzyknęła, rzuciła się naprzód i dopadła okna, jeszcze zanim sanki popychane ciężarem czterolatka całkiem zsunęły się z parapetu; jeszcze zanim rozległby się: najpierw metaliczny chrobot, jaki wydaje metal trący o metal, a potem cichy szum, jaki wydaje metal liżący gładki śnieg; jeszcze zanim Grześ zaśmiałby się głośno i rzeczywiście zaklaskał w dłonie, sunąc tyłem po stromym dachu; zanim uniósłby ramiona i wydał z siebie przeciągły, triumfalny okrzyk jak dziki wódz po zdobyciu wioski.

 

Zdążyła. Wyrzuciła przed siebie ręce, omal się przy tym nie przewracając, i boleśnie stłukła łokieć o otwarte skrzydło okna. Brzuchem opadła na parapet, stopy oderwały się od podłogi, a ciężar ciała niebezpiecznie pociągnął ją do przodu. Dosięgła sanek i chwyciła je… a tak jej się przynajmniej wydało, bo dłonie tylko przeniknęły przez drewno, jakby sama była powietrzem i wszystko to potem naprawdę się stało. A na końcu, tuż po triumfalnym okrzyku, był łomot połączony z nieco cichszym szczękiem i głuchy trzask, ale nie było krzyku ani płaczu, ani nawet najmniejszego jęku.

 

W ciszy, jaka zapadła, Laura słyszała tylko szum wiatru, a po chwili nawet on zupełnie ucichł.

 

Stała z zamkniętymi oczyma, przyciskając dłonie do powiek, i drżała. Od czasu do czasu jej ciałem wstrząsał szloch. Płakała, ale były to łzy nie rozpaczy, nie strachu, ale ulgi. Przenikające przez drewno mgliste dłonie uświadomiły jej, że spała, bo w snach tak się właśnie dzieje. Pamiętała już, że siedziała na schodach i czytała książkę, zajadając jednocześnie świąteczny makowiec i…

 

Tyk-tyk. Tyk-tyk. Tyk-tyk.

 

Wciąż mając zamknięte oczy, sięgnęła do ramienia, chcąc się uszczypnąć i przekonać, czy nie śpi. Ścisnęła skórę na przedramieniu z taką siłą, że jeszcze przez kilka dni widniał tam siny ślad, i natychmiast syknęła, kiedy przeszył ją palący ból. Koniec snu, dzięki Ci, o dobry Boże, koniec. Zarechotała dziko i otarła łzy wierzchem dłoni.

 

Lecz kiedy otworzyła oczy stwierdziła, że wcale nie siedzi na schodkach wiodących na piętro i serce znów załomotało o żebra, a chichot przemienił się w jęk.

 

Wciąż stała przed oknem, ale nie było to okno w pokoju Grzesia. Obróciła się i spostrzegła, że obok stoi łóżko; tylko tyle w ciemnościach mogła dojrzeć. W korytarzyku za zamkniętymi drzwiami (tak, zamkniętymi z głuchym trzaskiem, pomyślała z rosnącym przerażeniem) świeciło się żółte światło. A potem rozbrzmiały na nim kroki (nie, poprawiła się w myśli, raczej już się zbliżyły; isk-pisk, isk-pisk) i wąski pas niewyraźnego na podłodze światła w dwóch miejscach przecięły cienie. Ktoś leciutko uderzył stopą o drzwi. Rozległo się brzęczenie kluczy, głośny chrobot i zgrzyt otwieranego pośrodku okienka, ale nikt się nie pojawił. Zauważyła, że od zewnętrznej strony okienko też ma coś jakby parapet, na którym nagle jakaś ręka położyła metalową tackę. Na tacce stał jeden talerz, także metalowy, jedna mała miska z łyżką. I jeden metalowy kubek.

Koniec

Komentarze

Jest klimat, zapachniało mi nawet (leciutko bo leciutko i może na wyrost, ale zawsze) Stephenem Kingiem. Przez chwilę też myślałem, że śnieg pada tuż za moim oknem. Napisane ładnym językiem, przez większość opowiadania przechodzi się płynnie i szybko - nie przekonuje mnie jedynie fragment od uśnięcia dziewczyny; wspinaczka po schodach nie wciąga a nuży, brakuje mi grozy, ale to wszystko, potem znów jest dobrze.
Opowiadanie naprawdę mi się spodobało.
Pozdrawiam.

Redil, dziękuję ślicznie za komentarz :)

Rzeczywiście niezłe. Nie porywa, ale wciąga wystarczająco, by było dobre. Fragment wspinaczki był chyba najtrudniejszy do napisania.

Dziękuję za przeczytanie :) Osobiście jestem średnio zadowolona z tego opowiadania. Zazwyczaj siadam do pisania bez pomysłu, a wszystko powstaje na bierząco. Kiedy już skończę i mam przed sobą całość, to widzę, że można było to napisać lepiej (gdyby się umiało), ale jakoś nie potrafię grzebać w tekście, albo pisać to samo opowiadanie jeszcze raz. Pozostaje nadzieja, że następne będzie choć ciutek lepsze :P

Dzięki i pozdrawiam.

Tak trzymaj :)

No, no. Bardzo dobrze napisane :) Szczególnie podoba mi się zakończenie. Moment wchodzenia po schodach, rzeczywiście najsłabszy, ale i trudny do opisania. Jednocześnie napisany na tyle dobrze, że nie zniechęca do dalszego czytania.
Potrafisz stworzyć klimat. Tak trzymaj.
Ps. Lekko się czyta, za co duży plus.

lady madder, dziękuję :) Poprawiliście mi humor :D

Mrok na schodach, pustka w domu - nie pomoże nikt nikomu...
Bardzo, bardzo, bardzo sprawnie napisane! Potrafisz trzymać w napięciu, a Twój język jest wyjątkowo plastyczny: śnieg naprawdę pada, woda w kaloryferach szumi, a od czerwieni rozbolały mnie oczy.
Ode mne piątka.

Jej, dzięki! :P

Całkiem niezłe. Umiejętnie zbudowałaś napięcie i klimat, chociaż zabrakło w tym trochę iskry. Dobre opowiadanie.

Bardzo dobre, klimatyczne i zaskakujące opowiadanie. Końcówka świetna! W życiu bym się nie spodziewał. Ma " to coś".

Nowa Fantastyka