- Opowiadanie: Kelin - W tym wielkim Wszechświecie I-III

W tym wielkim Wszechświecie I-III

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W tym wielkim Wszechświecie I-III

I

Statek Łowca wylądował w dokach cytadeli. Fertris musiał przyznać, Frank się spisał. Jego wahadłowiec latał teraz trzy razy szybciej.

Odczekał aż lądowisko straci ciśnienie. W języku prostym, będzie można wyjść bez zgniecenia. Wyszedł ze statku. Miecz zostawił w środku, wziął ze sobą tylko dwa laserowe pistolety. Nieraz już ktoś go atakował. Z resztą wyglądał nie pozornie, był niski (na niedosyt tego był niski), miał krótkie włosy, tylko lekki zarost mówił, że ma powyżej szesnastu lat. A miał dwadzieścia trzy. Ale umiał się bronić, w końcu był Wiedźminem, zabójcą potworów. Jego umiejętności dowodził amulet w kształcie głowy smoka.

Tylko najtwardsi kończyli szkolenie bojowe. A on był jednym z nich.

Szybkim krokiem ruszył w stronę kontroli.

– Witaj Fertris – odpowiedział mu jeden z ochroniarzy.

– Witaj Drake. A cóż to, specjalny stan ochrony? – spytał lekko zdziwiony.

– Tak. Zamach na władcę cytadeli… Ale mniejsza z tym. Mam nakaz każdego przeszukać. Nie masz chyba nic przeciwko?

– Jasne, że nie, ale od razu ostrzegam, mam dwa laserowe pistolety.

– Rozumiem. Możesz je zachować z racji tego, że ci ufam…

Fertris spojrzał na drugiego z ochroniarzy. Wyglądał jak gbur.

– Nowy?

– Owszem – usłyszał w odpowiedzi.

– A czemu się nie odzywa?

– Jest tylko zbyt nie śmiały… Tylko zbyt nie śmiały…

Wiedźmin jeszcze raz spojrzał na gburowatego. „Taaak, tylko zbyt nieśmiały…” – pomyślał i ruszył przed siebie.

***

Szedł piętnaście minut i zatrzymał się przy fontannie. Zamurowało go. Na ławeczce obok siedział Frank, ale nie był sam. Był z jakąś kobietą. Jako że nie chciał im przeszkadzać zawrócił w stronę stoisk z roślinami doniczkowymi. Tutaj to była prawdziwa rzadkość. Pomyślał, że podaruje Frankowi jedną z takich roślin jak pójdzie do niego do domu.

Już sobie wyobrażał minę Franka i pytanie, z jakiej to okazji. Wziął poleconą mu roślinkę, zapłacił i ruszył dalej. W stronę pubu „Tańczący wahadłowiec”. Żałował, że nie żyje w starych czasach. Z tego co czytał w 2034 roku były jeszcze normalne nazwy. Dalej już było coraz gorzej.

Z historii najbardziej lubił mowę o Polsce. Bawiło go jak jeszcze w 2010 roku religia stanowiła podstawę do tego stopnia, że ludzie stali bronić krzyża pod siedzibą głowy ich państwa. Uśmiechnął się, co było nie lada wyczynem. Zwykle nie uśmiechał się nawet tygodniami…

Wszedł do pubu. Muzyka była włączona na średnią moc tego sprzętu. Nieraz już siedząc w cytadeli tygodniami słyszał ich prawdziwą moc. Spojrzał na tablicę ogłoszeń. Zauważył coś o nazwie „Spiskowcy. Informacja u władcy cytadeli”.

Skopiował ogłoszenie na swój zegarek, chociaż trudno to było nazwać zegarkiem. Posiadało funkcje nie tylko godziny, miejsca i pamięci, ale także system operacyjny najnowszej generacji, komunikator z zestawem głośnomówiącym, gry i inne „bajery”.

Pomyślał, jakie szczęście mieli ludzie w dawnych czasach. Internet. Teraz go nie ma, choć powinien być. Ale cóż, nie ma nieskończoności adresów IP. Nikt już nie próbowała zrobić nowej sieci, bo to nie miało najmniejszego sensu. Te czterdzieści lat żywotności technologii nie były tego warte. Praca mogła trwać nawet piętnaście lat.

Miał to czego potrzebował, zlecenie. I to dobrze płatne. Oddalił się. Skierował kroki w stronę głównego zarządu cytadeli. Minął stoiska, mostki, rzeczkę, aż w końcu dotarł do dużej windy. Wszedł do niej i nacisnął przycisk numer 7, ostatni.

Minęło równo siedem sekund i już był na górze. Podszedł do sekretarki władcy cytadeli.

– Dzień dobry, ja w sprawie tego ogłoszenia – powiedział.

– Rozumiem, zapraszam do gabinetu pana Triska – usłyszał w odpowiedzi.

Sekretarką okazała się ta kobieta, która była z Frankiem. Musiał przyznać, była piękna. Miała złote, długie, sięgające jej do pasa włosy, brązowe oczy i delikatne usta. O innych walorach nie wspominając.

– Dziękuję – odparł, spojrzał ostatni raz na kobietę i ruszył do gabinetu.

***

– Czekaj – powiedział Fertris. – Niech to uporządkuję. Czyli twierdzisz, że zamach jest częścią czegoś większego, a ja mam dowiedzieć się co to jest i przeszkodzić temu. A gdzież tu potwory panie Trisk? Jestem przecież Wiedźminem.

– Sam sobie wybrałeś zlecenie.

– Zainteresowała mnie nagroda. Zwykle dają taką za szarańczę. Tej jest nawet pełno w Ramieniu Łabędzia. A tamta okolica jest dość pozbawiona potworów. I jeszcze pozostaje sprawa spiskowców. Są chociaż jakieś ślady?

– Tak ten sztylet – podał Wiedźminowi broń. – Posłuchaj, nie wykluczam udziału potworów. Jeśli będą jakieś utrudnienia wystarczy, że przyniesiesz dowód, a dam ci więcej kredytów. To jak, podejmiesz się zadania?

Fertris musiał przemyśleć sprawę. Oceniał wszystkie za i przeciw. Nie mógł się przecież podjąć zlecenia przeczącego jego profesji. W końcu specjalizował się w walce z potworami. Myślał. Coraz więcej przekonywało go na tak.

– Czas nagli Wiedźminie – władca cytadeli wyrwał go z zadumy. – Podejmiesz się zadania?

– Tak. Wytropię spiskowców…

II

„To chyba tutaj” – pomyślał Fertris. Poszedł odwiedzić Franka. Krążył po okolicy godzinę szukając jego nowego miejsca zamieszkania. Musiał przyznać, cytadela była wielka. Zadzwonił dzwonkiem. Drzwi otworzyły się. Na samym wejściu Wiedźmin usłyszał znajomy głos i ujrzał znajomą twarz. W ubraniu lekko pokrytym smarem przywitał go jego przyjaciel:

– Fertris, spóźniasz się.

– Cytadela jest wielka – odparł.

– Tak, wiem. Rozgość się.

Spojrzał na mechanika. Jego twarz od szkolenia nic się nie zmieniła. Na jego gładko ogolonej twarzy spoczywały te same, uczciwe rysy. Żałował, że Frank nie zdał razem z nim.

– To dla ciebie – podał mu roślinkę.

– Z jakiej okazji?

– Z okazji nowej drogi życia – Fertris uśmiechnął się.

***

Na jednym spotkaniu omówili setki spraw. Nie wiedzieli jak im się to udało, ale omówili wszystkie ostatnie wydarzenia z galaktyki. Włącznie z wyprawą Wiedźmina. A może na czele z tym. W każdym razie Frank jako mechanik wyłapywał zawsze wiele plotek na różne tematy. Każdą z nich podzielił się z Fertrisem. Ten podziękował, dopił puszkę napoju i wyszedł. Czas było na łowy.

Skierował kroki do doków. Miał duży kawałek do przejścia. Jak tylko tam dotarł ujrzał statek, kształtem przypominający strzałę. Ale były jeszcze w niej dwa odrzutowe silniki. Wszedł do środka.

Sprawdził stan wszystkich silników, kabli i całego monitoringu. Wszystko było sprawne.

– Wieża, tu Łowca, jestem gotowy do startu. Proszę o pozwolenie wylotu.

Łowca, tu wieża. Udzielam ci pozwolenia na start. Otwarcie wrót będzie za 10. – Fertris zaczął odpalać silniki. – 9 – Pogrzebał coś przy nawigacji. – 8 – Zasiadł wygodniej w fotelu. – 7 – Zaczął szybkie utlenianie. – 6 – Wziął w ręce ster. – 5 – Nacisnął guzik, który pozwolił statkowi unieść się trochę w powietrze. – 4 – Podleciał do wrót. – 3, 2, 1, Start. – Wrota się otworzyły a Wiedźmin wyleciał z doku z prędkością dźwięku, a może i szybciej.

Zostawił za sobą coś ta kształt wielkiego, oświetlonego cylindra, do którego było dołączone parę ramion.

Skierował się w stronę przekaźnika, który go „popchnie” w miejsce, o którym powiedział mu Frank. Dolatywał właśnie do burzy asteroid.

***

Dziennik pokładowy. Pierwszy dzień podróży.

Przedarłem się przez pas asteroid. Docieram powoli do Ramienia Perseusza. Tam w jednym z mniej uczęszczanych układów planetarnych jest mój pierwszy cel, handlarz bronią. Zbieg zostawił broń po nieudanym zamachu, Muszę zobaczyć czy on coś o tym wie.

Dziennik pokładowy. Drugi dzień podróży.

Przeleciawszy przez Mgławicę Oriona wleciałem w Ramię Perseusza. Już niedaleka droga przede mną. Dzięki Frankowi, że tak zmodernizował ten statek. Teraz jego prędkość jest nieporównywalna do poprzedniej.

Dziennik pokładowy. Trzeci dzień podróży.

Wreszcie dotarłem do celu mego pierwszego etapu podróży. Okazało się, że przy tej gwieździe były trzy planety, a tylko jedna z nich nadawała się do zamieszkania przez ludzi. Ale ostatecznie siedziba handlarza była na jednym z piętnastu księżyców trzeciej z kolei planety. Zobaczył sztylet laserowy, przy pomocy którego został przeprowadzony zamach. Stwierdził, że takie sprzedaje tylko jego przyjaciel z Ramienia Strzelca. Oczywiście, nie mogło się obejść bez perswazji.

PS. Jeszcze długa droga przede mną…

Dziennik pokładowy. Dziewiąty dzień podróży.

Przesłuchałem nowego sprzedawcę broni. Na szczęście okazało się, że to on sprzedał ten – jak się dowiedziałem – niezwykle rzadki egzemplarz broni. Pamiętał nawet komu go sprzedał. Adres to Ramię Strzelca, Mgławica Laguna. Kolejny etap podróży rozpoczęty…

Dziennik pokładowy. Dziesiąty dzień podróży.

Dotarłem do rzekomego zamachowca. Twierdził, że dał sztylet w prezencie bratu. I jak tu teraz spokojne śledztwo przeprowadzić…

Dziennik pokładowy. Trzynasty dzień podróży.

Brakowało mi twardego gruntu pod stopami. Muszę lecieć na drugą stronę galaktyki, aby odwiedzić nowego rzekomego zamachowca. Zszedłem na małej planecie. I co się okazało?

Od wielu dni Fertris nie postawił nogi na twardym gruncie. Brakowało mu tego. Poszedł kilkanaście metrów od statku. Wyskoczyła na niego kosmiczna szarańcza.

Jego marzeniem od wielu, wielu dni było kogoś urżnąć. A tu proszę, za jej głowę dostanie jeszcze trochę kredytów. Miał szczęście, że wziął ze sobą miecz.

Chociaż rozrywka nie trwała długo, bo aż półtorej minuty, Wiedźmin był zadowolony ze swej zdobyczy…

 

Dziennik pokładowy. Piętnasty dzień podróży.

W końcu do posiadacza sztyletu. W jego domu było pusto, na chłodziarce do żywności wisiała tylko karteczka: „Cytadela, 23.05.2371 r”. Obok wisiała druga karteczka. „Sam wiesz gdzie, czas 2597055423697124”. Zerwałem obie karteczki i czym prędzej pobiegłem do statku. Musiałem dotrzeć do cytadeli jak najszybciej…

III

23 maja 2371 rok. Jak tylko Łowca znalazł się w okolicy cytadeli połączył się z wieżą.

– Wieża, tu Fertris Throwden, wykryłem zabójcę, proszę o natychmiastowe pozwolenie na lądowanie.

– Tu wieża, udzielam pozwolenia, a dodatkowo na wcześniejsze wyjście ze statku.

– Dzięki wielkie. Bez odbioru.

– Przyjąłem.

Mały wahadłowiec wleciał do doków. Wiedźmin nie czekając założył hełm, pozwalający wytrzymać bez powietrza, porwał miecz zza siedzenia i dwa pistolety z szafki i wyskoczył na metalowe podłoże. Zachwiał się, gdyż od tylu dni nie dotykał stałej ziemi. Złapał rytm chodzenia i pobiegł co sił w stronę głównego biura zarządcy cytadeli.

– O, pan Fertris – usłyszał od sekretarki. – Na kiedy pana umu…

– Natychmiastowo.

– Ale szef jest teraz zajęty…

– Nie szkodzi – odparł szybko i wparował do gabinetu.

Wchodząc ujrzał grymas na twarzy władcy cytadeli, ale na widok Wiedźmina jego wyraz twarzy zmienił się na zdziwiony. Jego usta chciały powiedzieć „Tak szybko?”, ale struny głosowe nie wydały z siebie żadnego głosu.

Zarządca spojrzał po sobie znów próbując coś powiedzieć. Nie mógł. Wiedźmin spojrzał z zaciekawieniem a zarazem dużym zaskoczeniem. „Co się stało?” – pomyślał i postanowił obserwować dalej.

Włada cytadeli pokazał na pustą szklankę. Fertrisowi wydało się jasne, że musi się napić. Szybko wziął szklankę i wziął z regału za sobą butelkę whisky. Pośpiesznie nalał je do naczynia i podał zarządcy. Tamten pił łapczywie, jakby zaraz w okolicy miała wybuchnąć Super Nowa.

Po wypiciu padł głową na stół. Zemdlał. Fertris zdjął rękawiczkę i odchylił głowę. Klatka piersiowa się nie ruszała. Zbliżył rękę do żyły na jego szyi. Nie było pulsu. On umarł. Wyszedł z gabinetu i zawołał sekretarkę. Pokazał jej to co zauważył. Prawie zemdlała na jego widok. Chciała już wołać ochronę, ale Wiedźmin ją powstrzymał.

Otworzył usta władcy cytadeli i pokazał fioletowy język.

– Widzisz ten kolor? – spytał.

– Tak – odparła. – Ale co on oznacza?

– Moi tak zwani przodkowie, Wiedźmini, mówili, że fioletowy język jest od zatrucia.

– Ale przecież… Jak to możliwe?

– Posłuchaj, nie mogę teraz wyjaśnić. Musze uciekać. Pomyślą, że to ja go zabiłem. Wrócę tu, aby kontynuować śledztwo, ale podejrzewam, że nie wcześniej niż za miesiąc. Powiedz Frankowi, żeby przyleciał sam wie gdzie za tydzień.

– Skąd wiesz…?

– Nie teraz. Muszę iść. Żegnaj.

Fertris się oddalił szybkim krokiem. Jak odszedł już spory kawałek poderwał się do biegu. Odleciał. Musiał uciekać. Nic by nie zdziałał, gdyby go pojmali. Teraz musiał wykonywać nielegalne zlecenia, aby zarobić na nowy statek. Ten znali. „W co ja się wpakowałem?” – pomyślał. „W co ja się wpakowałem…”.

CDN.

 

Koniec

Komentarze

Dzień dobry / dobry wieczór.
Jak wnioskuję z tego, co napisałeś pod swoim poprzednim opowiadankiem, znowu Cię "naszło". To dobrze, masz szczęście, muza natchnienia nie przychodzi do każdego, kto palcem na nią pokiwa; to źle zarazem, bo znów błędów a błędów...
Odczekał aż lądowisko straci ciśnienie. W języku prostym, będzie można wyjść bez zgniecenia.
W języku zakrzywionym: czy chodzi o wyrównanie ciśnień? Tego na zewnątrz promu z tym wewnątrz doku? A dlaczego w doku ma panować aż takie nadciśnienie, by zgniatało wysiadających zbyt pospiesznie z promów?
Z resztą wyglądał nie pozornie, był niski (na niedosyt tego był niski), miał krótkie włosy, tylko lekki zarost mówił, że ma powyżej szesnastu lat. A miał dwadzieścia trzy.
Bez reszty wyglądał imponująco? Nie z przymiotnikami piszemy rozdzielnie , gdy chodzi o zaprzeczenie cechy; pozorność nie jest niczego i niczyją cechą; na przesyt i niedosyt nie da rady być niskim, skoro już jest się niskim; nie spotkałeś się z takimi, którym wąsik sypnął się przed szesnastką?
Z historii najbardziej lubił mowę o Polsce. Bawiło go jak jeszcze w 2010 roku religia stanowiła podstawę do tego stopnia, że ludzie stali bronić krzyża pod siedzibą głowy ich państwa. Uśmiechnął się, co było nie lada wyczynem. Zwykle nie uśmiechał się nawet tygodniami…
Tego nie pojmuję; co ma taki epizodzik z historii, lokalnej zresztą, nie powszechnej, bo zbyt banalny, do opowiadania z przyszłości? No, chyba że okaże się, iż spiskowcami są --- a nie, nie napiszę, jeszcze mnie dorwą...
I tak dalej...

Nowa Fantastyka