– Jak tutaj jest pięknie!
Stara, drewniana chata stała na zielonym wzgórzu. Drzwi wejściowe wyglądały na takie, które w swoim długim żywocie były zamykane i otwierane niezliczenie wiele razy. Albo najzwyczajniej pożarł je czas, zostawiając tylko mizerną dechę. Gnijącą i dziurawą na dodatek. Nie lepiej było z oknami i popękanymi w nich szybami. Wiatr nie musiał się wysilać, aby wślizgnąć się do wnętrza. Mimo to domek był na swój sposób urokliwy. Przynoszący na myśl swojską beztroskę i obietnicę nowego, cudownego życia. Przynajmniej w oczach Anny.
– Mówisz zupełnie szczerze?
Mężczyzna objął narzeczoną i poczuł, jak fala ulgi przepływa przez całe ciało. Zatopił brodę w jasnych lokach i spojrzał w stronę pasącego się stada owiec. Tuż za nim dojrzał ścieżkę, a podążając nią wzrokiem, dotarł na skraj klifu, na którym wznosiła się biało-czerwona latarnia. Od tego dnia jego drugi dom. Chłód niesiony przez wiatr przyprawiał o gęsią skórkę, ale szybko wypierało ją ciepło nadziei.
– Zupełnie, Laserianie. Zupełnie – odparła Anna i mocniej wtuliła się w pierś narzeczonego.
– Bo wiesz… myślałem, że kobieta, która spędziła połowę życia w stolicy Polski, a drugą połowę w stolicy Irlandii, może doznać lekkiego szoku na widok…
– Oprowadzisz mnie? – przerwała, stając przed progiem.
Laserian odetchnął. Wiedział, że Anna marzyła o wyrwaniu się z miasta, ale co innego żyć wyobrażeniem marzenia, a co innego się z tym wyobrażeniem skonfrontować w rzeczywistości. Z trudem przekręcił klucz w zardzewiałej kłódce, pchnął drzwi. Zgrzytnęło okropnie, ale wejście stanęło otworem. Gdy postawili stopy na pierwszych, skrzypiących dechach, na głowy opadł kurz. Zupełnie tak, jakby dom był tylko konstrukcją z kartonu, w której każdy krok wprawia w ruch całą budowlę. Ale przecież ta przetrwała dziesiątki lat w miejscu, gdzie ciągle hula wiatr. I to nie byle jaki. Anna kurczowo oplotła ręce wokół narzeczonego i wspólnie lustrowali wnętrze chaty. A było ono z całą pewnością nietuzinkowe, bowiem wszystko mieściło się w jednym tylko pomieszczeniu.
Stara, brudnozielona wersalka tuż obok mebli, które widziały chyba drugą wojnę światową. Za popękanymi i brudnymi szybkami widniało pełno porcelanowych filiżanek, dzbanuszków, talerzyków i wszelkiej innej zastawy. Prowizoryczną łazienkę połączoną z kuchnią, a w zasadzie z butlą gazową i kilkoma garnkami, które z kolei pamiętały pewnie i pierwszą wojnę, osłaniała szara kotara, zawieszona na jednej z dwóch belek, przecinających przestrzeń pod sufitem. Na środku jedynego pokoju, na brunatnym, włochatym dywanie, stały sosnowe krzesła i stolik. Na blacie lampa naftowa i pęk kluczy.
– Wiem, że to żadne luksusy, ale… – zaczął Laserian, bo w zasadzie widział swój nowy dom po raz pierwszy, i choć podejrzewał, że nie będzie co liczyć chociażby na prąd, nie spodziewał się aż takich warunków.
– Przyzwyczaimy się. – Anna kipiała entuzjazmem mimo wszystko. – A jeśli nie, to przecież zawsze możemy wrócić.
No właśnie problem w tym, że nie możemy – pomyślał Laserian i podszedł do stolika.
– To zapewne od latarni. – Wziął klucze i wsadził do kieszeni kurtki. – To co, może obejrzymy jeszcze moje nowe miejsce pracy?
Szli wąską, wydeptaną ścieżynką wzdłuż klifu i podziwiali widok. Choć ani dla Laseriana, ani dla Anny nie było to nic nowego, to mimo wszystko coś sprawiało, że wzdychali z zachwytu. Pionowa ściana wznosiła się wysoko nad Morzem Celtyckim, którego fale rozbijały się u jej podnóża. Na horyzoncie dostrzegli kilka statków, a w zasadzie leniwie się przemieszczających punkcików. Skrzek ptaków, świszczący w uszach wiatr, wilgoć, chłód, zapach słonej wody. To wszystko musieli pokochać, bo miało towarzyszyć im już zawsze.
– Co się stało z poprzednim latarnikiem? – Anna przekrzyczała wiatr.
– Zmarł. Ze starości. Osiemdziesiąt sześć lat. I pomyśleć, że pokonywał tę drogę do ostatniego dnia.
– Mówią, że takie warunki dodają ludziom krzepy. Może dożyjemy setki? – zachichotała Anna.
– Tak mówią. – Laserian chciał w to wierzyć. O niczym innym już nie marzył, jak o długo żyjącej, szczęśliwej rodzinie. Przeszłość została w wielkim mieście. Pogrzebana tam raz na zawsze.
Po kwadransie marszu dotarli pod stalowe, łukowate drzwi. Biały mur latarni przecinało kilka czerwonych pasów. Obok wejścia, do budynku tuliła się sterta kamieni. Laserian przebierał w kluczach, wkładał do zamka, kręcił i kręcił, aż w końcu natrafił na właściwy.
– No, jest! Nie wiem do czego tyle tych kluczy.
Choć budynek nie sprawiał z zewnątrz wrażenia wielkiego, to mieli wrażenie, że pną się po spiralnych schodach w nieskończoność.
– W zasadzie zastanawiam się, po co w dzisiejszych czasach ktoś taki, jak latarnik. Nie obraź się. Chodzi mi o to, że teraz wszystko zelektryzowane i zautomatyzowane. Tutaj chyba też, prawda?
Laserian przystanął na chwilę i złapał oddech.
– No, tak. Ale czasami coś trzeba dokręcić, coś przekręcić, często zdarzają się awarie i takie tam. A wiesz, statek na morzu podczas sztormu nie będzie czekał, aż ktoś z daleka przyjedzie tutaj, aby naprawić usterkę. Latarnia musi działać cały czas. A moim zadaniem jest tego dopilnować.
Chwilę później dotarli na górę, gdzie znajdowała się cała maszyneria. Laserian pochwalił się wiedzą, opowiadając Annie o działaniu poszczególnych elementów, po czym wspięli się po drabince, przecisnęli przez wąski otwór i stanęli na okrągłym szczycie. Zacisnęli dłonie na zimnej barierce, spoglądając w dal.
– Wiesz co? – szepnęła Anna, opierając głowę na ramieniu męża.
– Hm?
– Będziemy tutaj szczęśliwi. Wiem to. Nasze dzieci również.
– Ale chcę przynajmniej trójkę, z czego dwóch chłopców! – Laserian przytulił narzeczoną i zapomniał przez chwilę, dlaczego tak naprawdę znalazł się w tym miejscu. Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni granatową szkatułkę, odchylił wieczko. W środku, na czerwonym aksamicie, leżały dwie złote obrączki.
– Jesteśmy tutaj sami, ale Bóg, w którego tak mocno wierzysz, z pewnością nas słyszy. Nikogo więcej nie potrzebujemy, dlatego zróbmy to teraz. – Wyciągnął jeden krążek i zaczął wsuwać na palec ukochanej. – Anno, biorę sobie ciebie za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci.
Po chwili Anna nałożyła drugą obrączkę na palec Laseriana i powtórzyła to samo, dodając formułkę związaną z jej wiarą. Uśmiechnęła się szeroko, pocałowała męża i rzekła:
– Zacznijmy od zaraz.
– Co takiego?
– Tworzyć rodzinę. Przecież jesteśmy już po ślubie.
Pociągnęła go za rękę ku klapie w podłodze, zeszli z powrotem do maszynerii. Wsadziła zimną dłoń pod jego koszulę, aż cały zadrżał. Odpowiedział pocałunkiem.
Pierwszą noc w nowym miejscu spędzili w latarni. I nie przeszkadzały im ani skrzeki ptaków, ani gwizd wiatru, ani szum morza, ani też chłód irlandzkiego wybrzeża.
*
Laserian odebrał od pana Gerarda cotygodniową porcję żywności i innych niezbędnych do życia środków, po czym ruszył w drogę powrotną. Spotykali się na rozdrożu, między starą chatą a malutką wioską zamieszkałą przez pasterzy. Od lat panowała w tych stronach niepisana umowa, że pasterze pomagali obecnie urzędującemu latarnikowi, w zamian za część jego wynagrodzenia. Tak więc Gerard zapukał do drzwi chaty już drugiego dnia po przybyciu nowych gospodarzy i przedstawił swoją propozycję, a Laserianowi i Annie nie pozostało nic innego, jak się zgodzić.
Wracał przez ciągnące się daleko, zielone łąki, okrążony przez setki owiec. Czuł, jak rozpiera go szczęście. Bywało trudno. Przeszli kilka kryzysów. Ale po tych niespełna dziesięciu miesiącach mógł z całą pewnością stwierdzić, że kara, która go spotkała, okazała się w rzeczywistości skutecznym remedium. Nie otworzył się przed Anną. Nie zamierzał mówić jej prawdy. Jest dobrze, jak jest. Niech myśli, że od zawsze marzył o pracy latarnika, że znalazł to ogłoszenie w internecie, i że tak jak ona, postanowił wynieść się z miasta z własnej woli. W zasadzie ona również nie opowiadała mu o swojej przeszłości. Niewiele o niej wiedział, poza tym, że po studiach opuściła ojczyznę i zamieszkała w Irlandii, pracując w Dublinie jako tłumaczka.
Nie lubił oddalać się od chaty teraz, gdy Anna mogła w każdej chwili zacząć rodzić. Ale nie było innego wyjścia. Zabrakło im paru niezbędnych rzeczy, a Gerard nie uznawał kompromisów. Laserian przyspieszył kroku, gorączkowo rozmyślając nad imieniem, co do którego nie mogli dojść do porozumienia, i ani się obejrzał jak dotarł do chaty. Wszedł do środka z impetem.
– Jestem kocha…
Upuścił siatki na trzeszczące dechy. Po podłodze potoczyły się jabłka i pomarańcze. Kilka owoców zatrzymało się u stóp leżącej na włochatym dywanie, półnagiej Anny. Płakała i z całych sił przyciskała do piersi zawiniątko. Białe prześcieradło zupełnie przesiąkło już krwią. Uniosła wzrok na męża, rozwarła usta, które drżały szaleńczo i wybełkotała:
– Ona nie żyje. Nasza córka przyszła na świat martwa.
Laserian klęknął obok żony i położył dłonie na ukrytym pod prześcieradłem, martwym noworodku.
*
Mogiłę wykopali tuż za chatą.
Stali w milczeniu nad kopczykiem, z którego sterczał zbity z desek krzyż. Nagle Anna zaczęła recytować z pamięci wiersz swej ulubionej poetki:
Dziewczynko jasnowłosa, tańcząca na wydmach,
masz wstążki w warkoczach, na palcach pierścionki,
choć nie liczysz, maleńka, nawet sześciu wiosen,
tobie daję to wszystko na tym kruchym świecie.
Opierzone pisklę, które wyszło z gniazda,
nasiona kosaćca ginące w studzience,
krab, cały zielony, który bokiem sunie?
to, córko, dla ciebie, dar dla twoich oczu.
Wół będzie radośnie brykać z groźnym wilkiem,
dziecko znajdzie w wężu kompana do zabaw,
lew się przy jagnięciu przyjaźnie położy
na pastwiskach, które tobie, mała, podaruję.
Otworzą się też szeroko bramy do ogrodu,
cherubin nie podniesie płomiennego miecza,
nikt nie będzie nosił listka figowego
w tym świecie bez skazy, który ci przekażę.
Moja biała córko, oto słowa matki:
złożę ci w dłoniach słońce, złożę w dłoniach księżyc,
w młynie Pana Boga wsunę się pomiędzy
dwa kamienne żarna, by cię w proch nie zmełły.
– Chciałam kiedyś przeczytać jej ten wiersz – rzekła sucho Anna, a jej twarz wydawała się Laserianowi taka obca, gdyż chyba nigdy nie widział na niej cierpienia.
– Kochanie, wiem, że nie jest ci teraz łatwo. Mnie również. Ale mamy całe życie przed sobą. Będzie dobrze.
Próbował jakoś ją poskładać, choć stać go było tylko na banalne slogany. Cóż innego mógł zrobić?
– Dlaczego cię przy mnie nie było? – zapytała z wyrzutem.
– Poszedłem po jedzenie i lekarstwa, przecież wie…
– Wiesz, jak to jest rodzić w samotności martwe dziecko? Jak to jest patrzeć na zdeformowane ciało? Oczy, w których nie ma życia? Nie słyszeć bijącego serca istoty, na którą czekało się jak nigdy na nic? Nikt mi nie pomógł. Nikt nie podał dłoni, nie otarł potu z czoła, nie był ze mną w tej najgorszej w życiu chwili, która miała być przecież najlepszą. Mówiłeś, że damy sobie radę sami. Że bywałeś przy domowych porodach. Ale cię przy mnie nie było.
– Anno kochana, poszedłem tylko po…
– Nienawidzę tego miejsca. Gdyby nie ono, nasza córka by żyła.
Nie starał się już szukać odpowiednich słów. Zwyczajnie wrócił do chaty i zostawił żonę samą. Położył się na wersalce i wyczerpany po stresie ostatnich dwóch dni jak jeszcze nigdy, zasnął. I wtedy też trafił tam, gdzie trafiał czasami podczas snu. Do dziwacznego świata, w którym wszystko było na opak, a jednocześnie takie prawdziwe. Tak jak i istota, w której ciele się znajdował, i której oczami widział wszelkie niezwykłości.
***
Wyszedł ze swej groty, wciśniętej między dwie chmury. Chodził po białych obłokach i rozglądał się nerwowo. Nie miał wiele czasu. W końcu musiały przypłynąć jakieś zbłąkane istoty, zwabione ciemnością wodniska. Morze chlupotało i uderzało ognistymi falami o brzegi cumulusów.
Laserian przystanął na skraju jednej z chmur, czekając na ofiarę. Choć robił to już tyle razy, nadal czuł wstręt przed zabijaniem. Do pewnych rzeczy widocznie nie można przywyknąć – myślał, rozprostowując kolczaste łapska. Wiedział jednak, że nie ma innego wyjścia. Albo oni, albo Aniram, Aktorod i Drawde. Wybór był oczywisty, co nie znaczyło wcale, że prosty do zrealizowania.
W końcu zza ognistych bałwanów wyłonił się statek utkany z żelaznych traw. Na pokładzie kłębiły się mobliny, które bez refleksji podążały w stronę nadziei, jaką niosła ciemność wodniska. No i stało się. Okręt przybił do brzegu chmury. Mobliny opuściły łajbę, a Laserian wyskoczył na nie z ukrycia. Rozcinał pazurami krtanie, wygryzał serca, rozczłonkowywał drobne ciałka. Dokonywał niepotrzebnej rzezi, ale nie był w stanie opanować szału, w jaki wpadał podczas mordowania. Czuł się okropnie, ale zrobił, co zrobić musiał. W końcu, gdy cała załoga padła trupem, po kolei wyssał z każdego osobnika krew i przelał ją do kanistra. Z wypełnionym po brzegi naczyniem wrócił do groty i oznajmił triumfalnie:
– Udało się, kochani!
***
– Nad czym tak ślęczysz, kochanie?
Anna usiadła obok męża przy sosnowym stoliczku. Położyła dłonie na wydatnym brzuchu, uśmiechnęła się. Tym razem Laserian załatwił doktora, który co jakiś czas ich odwiedzał. Szósty miesiąc. Ciąża przebiegała, jak należy.
– To jest niezwykle zwariowane i nieprawdopodobne, ale…
Przymknął starą księgę o pożółkłych stronach i śmierdzącej skórze, która pełniła rolę okładki.
– Powiedz mi, proszę. W ostatnim czasie nic innego nie robisz, tylko siedzisz nad tą książką. Skąd ją w ogóle masz?
Westchnął, bo wątpił, że żona mu uwierzy, ale postanowił w końcu o wszystkim powiedzieć.
– Znalazłem ją przy latarni. Zupełnie tak, jakby wyrzuciło ją morze i chciało przekazać w moje ręce. I wszystko się zgadza.
– Co takiego się zgadza?
Wszystko. A właśnie to wszystko sprawiało, że nic z tego nie rozumiał.
– Anno, słuchaj… tylko nie pomyśl sobie, że zwariowałem! Od czasu do czasu, w zasadzie odkąd sięgam pamięcią, miewam wizje. A raczej sny, bo zdarza się to tylko w nocy, ale są niezwykle realne. Takie, których nie sposób odróżnić od rzeczywistości. Czuję w nich zapachy, emocje, rozterki, wszystko. Zupełnie tak, jakbym tam był.
– Tak bywa. Też czasami miewam takie sny – stwierdziła Anna i upiła łyk ziołowej herbaty.
– Nie, to co innego. Teraz to wiem. Po przeczytaniu tej książki.
– A o czym ona jest? – dopytywała.
– O świecie równoległym, ale w innym wymiarze czasu. O tym, że każdy z nas miał w nim swoje drugie wcielenie, które wpłynęło na nas w tej rzeczywistości. Tamten świat już ponoć dawno upadł, ale wciąż odczuwamy jego skutki. O tym jest ta księga, Anno, a ja jestem niemal pewien, że nocami przenoszę się do innego ciała, które kiedyś należało do mnie. Nie wiem, kto ją napisał. Nie ma tytułu, nie ma niczego, prócz filozoficznych rozważań na temat dwóch wcieleń. Próbuję pojąć to wszystko choć trochę ale, jak sama słyszysz, jest to dość skomplikowane…
– Laserianie… – Anna pocałowała go w policzek. – Wiem, że nie było nam łatwo po śmierci Melissy, ale myślałam, że wszystko sobie poukładaliśmy…
– No tak. Myślisz, że zwariowałem. Ale sama nalegałaś, żebym ci powiedział.
– Zostaw tę książkę. Jesteśmy tutaj. W tym świecie, w tym domu, w tym miejscu. Nic innego nie ma znaczenia.
– Nic innego nie ma znaczenia – powtórzył Laserian i zatopił twarz w lokach Anny.
*
Był przy niej doktor. Był również Laserian. Mimo to, nie udało się.
Syn urodził się martwy.
Nazajutrz małżonkowie stali nad mogiłą. Dwa kopce, dwa krzyże. Świszczący w uszach wiatr, skrzek ptaków. Anna uklękła i zaczęła recytować:
Kładę nadzieję na wodzie
na dnie łódeczki
języka, jakbym kładła
niemowlaka
w kobiałce splecionej
z kosaćcowych liści,
której spód pokryto
smołą i bitumem,
a potem puszczam ją z prądem
przez porastające brzeg
wielkiej rzeki
turzyce i papirusy,
żeby ją wody poniosły,
choć nie wiem, gdzie osiądzie,
być może na kolanach
córki faraona.
– Czy coś ze mną jest nie tak? – zapytała Anna, gdy tylko skończyła wiersz.
– Ależ skądże! Kochanie, to nie twoja wina! Mamy całe życie przed sobą, będzie dob…
– Przestań! – krzyknęła i kopnęła w drewniany krzyż. Złamał się. – Tak bardzo chciałam mieć z tobą dzieci. Tak bardzo chciałam stworzyć z tobą rodzinę…
Laserian nic nie odpowiedział. Wrócił do chaty i położył się na wersalce. Przymknął powieki. Targała nim przeszłość wymieszana z teraźniejszością. Szarpała, miotała, wstrząsała, aż zasnął, ukołysany do snu ręką drugiej rzeczywistości.
***
Zawsze, gdy było już po wszystkim, udawał się na Chmurę Matkę.
Wiedział wtedy, że ma kilka dni spokoju, że nie musi przez ten czas wabić kolejnych istot i babrać się w ich krwi. Siadał na skraju rozległej, białej pierzynki i patrzył na ciągnące się w nieskończoność, ogniste morze. Żałował, że nigdy nie zwiedził świata. Że większość życia spędził w obrębie kilku tylko chmur. Białych, puchatych wzgórz, w których wyżłobił grotę. Ale tak trzeba było. Nie mógł ich zostawić.
Tym razem jego myśli krążyły wokół iście filozoficznych tematów. Zastanawiał się, jaki jest sens jego istnienia. Czy to, co robić musiał, zostało przez kogoś lub coś narzucone, czy jednak tylko i wyłącznie on sam o sobie decydował. Przecież w każdej chwili mógł wstać, oderwać kawałek chmury i popłynąć przez wzburzone, czerwone bałwany ku nowym lądom. Nie był jednak w stanie tego zrobić, choć żadne łańcuchy nie trzymały jego łap. Albo inaczej. Nie chciał tego zrobić.
Jakiś wielki, podłużny kształt śmignął po jego prawej, chlupnęła ognista woda. Zaraz kolejny. Na śmierć zapomniał, że był to dzień opadów. A lunęło nagle i gwałtownie. Ogromne drzewa spadały koronami w dół, z rumorem kończąc lot w morzu, gdzie zaraz trawił je ogień. Gdyby nie one, wszystko w końcu by wygasło, a świat zapadłby się w wieczną pustkę. To dzięki deszczowi drzew firmament mógł wciąż płonąć, a co za tym idzie, unosić chmurny ląd. Co nie zmieniało faktu, że ulewa była zwyczajnie niebezpieczna, tak więc Laserian prędko pobiegł do swej groty. Skulił się przy wejściu i patrzył na nawałnicę. Lubił ten widok.
Dzięki niemu zdawał sobie sprawę, że aby coś mogło istnieć, coś innego musiało zostać zniszczone.
***
– Dlaczego to zrobiłaś?
Laserian usiadł po turecku obok Anny. Wracał właśnie z latarni, kiedy zobaczył tryskające ku gwieździstemu niebu iskry. Noc była spokojna i piękna. W ognisku rozpalonym obok chaty znikały właśnie ostatnie strony znalezionej na klifie księgi.
– To wszystko przez nią. Oddaliliśmy się od siebie. Prawie nie rozmawiamy. Stałeś się dla mnie obcy. Jest przeklęta, nie rozumiesz tego? Kto ci ją dał?
Laserian westchnął i spróbował objąć żonę, ale ta gwałtownie się odsunęła. Przez jedną, krótką chwilę miał ochotę ją uderzyć. Ochota ta przyprawiła go o dreszcze, przywołała dawne wspomnienia, które tak bardzo chciał wymazać. Opanował się, bo przecież nie był już tamtym człowiekiem.
– Już ci mówiłem. Znalazłem ją przy latarni. Próbuję tylko rozwikłać tajemnicę moich wizji. Nie zrozumiesz tego…
– Oszalałeś, ot co. Co tu jest do zrozumienia?
Popatrzył na jej włosy, sklejone i zwichrowane. Na zapadnięte policzki, cienie pod oczami, zmarszczki, których jeszcze niedawno nie było. Dostrzegł nawet kilka siwych loków. Postarzała się i zmarniała przez ostatnie miesiące tak bardzo…
– Ja oszalałem? To ty nie możesz się pogodzić, że się nam nie udaje. Z dziećmi. Obarczasz tym mnie i zwalasz winę na książkę, którą podczas mojej nieobecności spaliłaś. Są inne sposoby. Adopcja chociażby…
– Chcę dać ci dziecko. Nie zrozumiesz tego. Mam wrażenie, że tobie to jest wszystko jedno. Wszystko jedno… – Anna utkwiła spojrzenie w płomieniach. Laserian poczuł, że tęskni za nią, jak jeszcze nigdy. Jakby nie widział jej szmat czasu, choć przecież jest z nim każdego dnia.
– Ja już niczego nie rozumiem, Anno. Niczego.
Nagle kobieta pchnęła Laseriana na trawę i gwałtownie siadła na nim okrakiem. Włożyła dłoń pod spódnicę, chwilę później rozpięła guzik od spodni męża.
– Mówią, że do trzech razy sztuka.
Mocno wbiła paznokcie w jego ramiona, jęknął.
– Tak mówią – odpowiedział, wędrując spojrzeniem w stronę gwiazd.
*
Po kilku godzinach kombinowania udało mu się w końcu usunąć awarię. Szybki kurs latarnika, który odbył przed wyjazdem, na szczęście wystarczył. Choć gdyby było tak, jak mówił Annie, że spełniał swoje dziecięce marzenie, pewnie załatwiłby sprawę w pięć minut. Wrócił pod chatę o świcie. Wszedł do środka, marząc jedynie o szklaneczce rozgrzewającego koniaku i śnie.
Bose stopy Anny unosiły się dobry metr nad ziemią.
Gruby sznur zapętlony był o belkę, o którą opierała się drewniana drabina własnej roboty. A konkretniej, roboty Laseriana. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Nie zaczął płakać, nie zaczął krzyczeć, nic. Podszedł beznamiętnie do sinego, nagiego ciała żony. Spojrzał na opuchniętą twarz i wybałuszone oczy. Wyciągnął rękę i pogłaskał kobietę po policzku z takim spokojem, jakby to wszystko wcale go nie zdziwiło. A może rzeczywiście oszalał? Może nie odczuwał już emocji? Spojrzał raz jeszcze na drabinkę, przy której leżał martwy noworodek. Chłopiec. Po chwili przeniósł wzrok na sosnowy stoliczek, na którym widniała kartka papieru z ręcznie wypisanym tekstem. Podszedł i przeczytał:
Dla świtu to wszystko jedno, na co dnieje?
Na sroczą awanturę w liściach wysokich drzew;
Na zieloną kaczkę, tego dandysa z mokradeł, i jej
Stylowe glissando wśród trzcin; na kurkę wodną,
Której biała halka trzepocze ponad stawem;
Na poławiacza ostryg brodzącego pod odpływ.
Dla słońca to wszystko jedno, nad czym wschodzi ?
Nad oknami kamienic georgiańskich placów;
Nad nalotem hord pszczelich na ogrody przedmieścia;
Nad parami kochanków, którzy nim zrobią to znowu,
Unisono ziewają; nad rosą jak krople potu albo łzy
Na liliach i różach; nad nagością twoich ramion.
Ale dla nas to nie wszystko jedno, że noc dobiega
Końca; że muszą nam wystarczyć dzisiejsze
Zdarzenia, że musimy schylić się, zebrać i posklejać
Te liche skorupy naszego tu życia, żeby nasze dzieci
Piły wodę z potłuczonych dzbanków, a nie z dłoni
Złożonych w miseczkę. To wcale nie wszystko jedno.
Położył się na brudnozielonej wersalce, i ściskając kartkę, zasnął.
***
Laserian przycupnął na brzegu chmury, czekając na nowe ofiary.
Tym razem trafił się jednak samotny wędrowiec. Przynajmniej z pozoru.
Kamienna łódka zatrzymała się, a jej sternik wyskoczył zamaszyście na białą pierzynkę. Był prawie dwa razy wyższy od Laseriana. Prawdopodobnie niziołek. Uszy obwisłe, nos sięgający niemal pępka, olbrzymie stopy bez palców. Wydarł się przeraźliwie:
– Zabiłeś moje dzieci, łotrze! Trójkę moich kochanych dzieci! Skoczyły do morza przez twoje zdradzieckie wodnisko!
Nie słuchał go. Już dawno nauczył się, że nie można ulegać emocjom podczas zabijania. Zamiast tego wystawił na wierzch pazury i podszedł do awanturnika.
– Całe szczęście, że ty się ostałeś! – ryknął i rzucił się do gardła niziołka.
Nim ten skonał, zdążył jeszcze wycharczeć:
– Przeklinam cię! Przeklinam cię w tym, jak i w każdym innym świecie! Nigdy nie doznasz rodzinnego szczęścia!
Niziołki słynęły z mocy, jakie niosło ich słowo, ale Laserian się tym nie przejmował. Przecież gorzej być nie mogło. Chwilę później, z napełnionym do połowy krwią kanistrem, wszedł do groty. Rozgonił jasność pochodnią ciemności i podszedł do leżącej pod ścianą rodziny. Do żony, córki, syna. Przelał krew do specjalnej aparatury, do której byli podpięci, i patrzył jak czerwona ciecz płynie przez przezroczyste rurki wprost do ich żył.
– Dlaczego ten wirus nie dopadł i mnie… – rozważał na głos.
– Zakończ nasze cierpienie… odepnij nas od tego… – prosiła Aniram.
– Nie potrafię, najdroższa. Nie potrafię bez was żyć.
Pocałował małą główkę córeczki i położył się obok bezwładnych ciał. Nie wyobrażał sobie poranka, w którym budzi się zupełnie sam.
***
Przecisnął się przez wąski otwór i stanął na szczycie latarni.
Na horyzoncie zbierały się burzowe chmury, radio w maszynowni nadawało jakiś komunikat, ale zupełnie to ignorował. Zacisnął dłonie na zimnej barierce i patrzył na kłębiące się w oddali, czarne bałwany.
– I pomyśleć, że coś, co dla ciebie jest tak odległe, dla mnie było tylko ziemią, po której stąpałem.
Laserian spojrzał z ukosa na swoje drugie wcielenie. Czuł się, jakby patrzył na brata bliźniaka, przynajmniej zatrzymując wzrok na twarzy. Reszta ciała przypominała bowiem maszkarę z horroru. Milczał, słuchając obojętnie.
– Niezależnie od tego, czy drzewa rosną tuż przy nas, czy spadają jako deszcz do ognistego morza, światy są dokładnie takie, jakie być mają. Są idealne. To my szukamy w tych idealnościach dziur, które sami wcześniej żłobimy.
– Bredzisz – stwierdził nagle Laserian, machając ręką. – I dlaczego prześladujesz mnie nawet w tym świecie?
Drugi Laserian skrobnął pazurem o barierkę i westchnął.
– Mnie już nie ma. Ani w tym, ani w żadnym innym świecie. Wszystko, co widziałeś w wizjach, to bardzo odległa przeszłość. Jeśli można w ogóle porównywać czasy różnych rzeczywistości.
– To przez ciebie to wszystko.
Laserian w potwornej skórze prychnął, wywalając jaszczurowaty jęzor na wierzch.
– Że niby co?
– Wszystko! Śmierć moich dzieci, a teraz żony. Widziałem to zdarzenie, kiedy zostałeś przeklęty. Ale dlaczego ja poniosłem tego konsekwencje!?
Zygzakowata błyskawica wbiła się w ciemną taflę morza, a kilka sekund później grzmotnęło porządnie.
– Być może na to zasłużyłeś. Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
– Odejdź w końcu raz na zawsze! Jesteś potworem! – Laserian spróbował pchnąć swoje drugie wcielenie, ale to ani drgnęło.
– No tak, bo mam kły i pazury. I zabiłem dziesiątki żywych istot. A zmienia coś fakt, że robiłem to, aby ocalić bliskich? Moja rodzina zachorowała, a choroba objawiała się ciągłą utratą krwi. Tylko tak mogłem zachować ich przy życiu.
– Nie chcieli tego. Nie chcieli tak żyć. Słyszałem to…
– A co ty możesz o tym wiedzieć!? – Drugi Laserian ryknął tak, że mimo nasilających się grzmotów, musieli usłyszeć go w oddalonej o dwadzieścia kilometrów wiosce pasterskiej. – Ty, który tłukłeś swoją byłą żonę, znęcałeś się nad nią na rozmaite sposoby i powinieneś siedzieć teraz za kratkami. Ty, który od początku okłamywałeś Annę, bo nie potrafiłeś przyznać się sam przed sobą, jakim draniem byłeś. Wiem o tym wszystkim, bo jestem tobą tak samo, jak ty jesteś mną. Wiem o tym, że dzięki znajomościom uniknąłeś odpowiedzialności i trafiłeś tutaj tylko dlatego, bo dostałeś polecenie, aby zniknąć na jakiś czas. A ona biedna się na ciebie napatoczyła. Ty będziesz mi mówił, że jestem potworem?
Na kilka sekund nastała cisza. Obaj zamilkli. Nawet pioruny przestały łomotać, choć czarne niebo okrążyło ich złowieszczo, sprowadzając ulewę i wichurę. Fale trzaskały o klif z taką siłą i zawziętością, jakby chciały skruszyć skałę i zatopić latarnię w odmętach morza. W końcu Laserian spojrzał w ślepia swojego drugiego wcielenie i rzekł spokojnie:
– Zmieniłem się.
– Wiem.
– Kochałem Annę.
– Wiem.
– Nigdy bym jej nie skrzywdził.
– Może.
Ptaki zataczały kręgi nad latarnią, próbując swymi skrzekami odstraszyć błyskawice. Laserian zamknął oczy, po twarzy spływały mu strugi deszczu. Nagle zapytał:
– Wiesz, dlaczego Anna tak kochała poezję?
Stwór pokręcił przecząco łbem.
– Bo znajdowała w niej to, czego nie mogła znaleźć w normalnym życiu.
Deszcz lunął tak mocno, że nie widzieli swoich twarzy, choć stykali się niemal nosami.
– Co teraz będzie? – przekrzyczało burzę drugie wcielenie Laseriana.
– Nic. Nigdy nie rozumiałem poezji.
Chwycili się za dłonie.
Wspięli za barierkę.
Skoczyli.
Wpadli do czarnego morza niczym drzewa, choć zamiast ognia, pochłonęła ich woda.
.jpg)