- Opowiadanie: MordercaBezSerca - Kowal. Szabla Marszałka

Kowal. Szabla Marszałka

Na ręce Sza­now­nej Pu­blicz­no­ści skła­dam dzie­ło skoń­czo­ne :]. Po cie­płym przy­ję­ciu pierw­sze­go frag­men­tu opo­wia­da­nia i so­lid­nym kopie od nie­za­wod­ne­go teamu be­tu­ją­ce­go, nie po­zo­sta­ło mi nic in­ne­go, jak za­brać się do ro­bo­ty i za­mknąć tę opo­wieść. 

Dzię­ku­ję Da­nie­lo­wi­Ku­row­skie­mu1, Mor­te­ciu­so­wi i Outta Se­we­ro­wi za pomoc. Na szcze­gól­ne po­dzię­ko­wa­nia za­słu­żył Amon­Ra, któ­re­mu wła­ści­wie na­le­ży przy­pi­sać współ­udział w po­peł­nie­niu tej zbrod­ni na li­te­ra­tu­rze :D. 

Po­le­cam się ser­decz­nie uwa­dze wszyst­kich mi­ło­śni­ków zom­bie, czar­ne­go hu­mo­ru i sze­ro­ko po­ję­te­go kina akcji. W tej mi­kro­po­wie­ści trup ście­le się gęsto i czę­sto, a jesz­cze czę­ściej wsta­je. Są strza­ły, wy­bu­chy i ta­jem­ni­ce. A na samym końcu, jak żółw ocię­ża­le, na scenę wjeż­dża lo­ko­mo­ty­wa. Oj, dzie­je się, niech to krót­ki śpic! :{ )

Ilu­stra­cje wła­sne.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Kowal. Szabla Marszałka

 

1.

Kowal pod­krę­cił knot lampy naf­to­wej i obej­rzał klin­gę pod świa­tło. Mruk­nął do sie­bie za­do­wo­lo­ny. Na­parł całym cię­ża­rem na pedał kor­bo­wo­du, wpra­wia­jąc w ruch szwung­szaj­bę i na po­wrót przy­ło­żył stal do szli­fier­skie­go ka­mie­nia. War­kocz iskie­rek za­mi­go­tał w pół­mro­ku warsz­ta­tu, a przez szum ło­żysk wybił się wy­so­ki, czy­sty dźwięk ob­ra­bia­ne­go me­ta­lu.

Gdy skoń­czył, przez za­kra­to­wa­ne okno wpa­dły pierw­sze, nie­śmia­łe pro­my­ki słoń­ca. Wio­sen­ny świt bu­dził się do życia.

Ob­ró­cił rę­ko­jeść w dłoni i zła­pał re­flek­sy świa­tła na gład­kich, me­ta­licz­nych płasz­czy­znach. Z przy­jem­no­ścią prze­cią­gnął na­oli­wio­ną szmat­ką po błysz­czą­cej po­wierzch­ni.

Głow­nia, sze­ro­ka u na­sa­dy i co­kol­wiek krzy­wa de­li­kat­nym brzu­ś­cem, z lekka stop­nio­wo zwę­ża­ła się ku za­ostrzo­ne­mu koń­co­wi. Sze­ro­kie, lecz płyt­kie zbro­cze, wio­dło od jelca aż po dłu­gie na dłoń pióro szty­chu. Rę­ko­jeść z gład­kim ka­błą­kiem, łu­ko­wa­to zgię­tym przy po­łą­cze­niu z kap­tur­kiem, two­rzy­ła kąt pro­sty z wą­sa­mi(1).

„Tak” – po­my­ślał dumny. „Wy­szło do­sko­na­le”.

Na­su­nął na ostrze spe­cjal­nie wy­gię­tą łubkę i za­mo­co­wał rze­mie­nia­mi. Ca­łość za­wi­nął w mięk­ki, czer­wo­ny koc i gęsto ob­wią­zał sznur­kiem. Po­świę­cił tej sza­bli bite dwa ty­go­dnie cięż­kiej pracy i miał co do niej na­praw­dę da­le­ko­sięż­ne plany. Za nic nie chciał, żeby jakaś skaza, czy szczer­ba ob­ró­ci­ła wni­wecz cały trud.

Się­gnął do szaf­ki nad sto­łem i sczer­nia­ły­mi pa­lu­cha­mi wy­cią­gnął bi­buł­kę z drew­nia­ne­go pu­deł­ka. Przez chwi­lę krę­cił się po warsz­ta­cie, kle­pał po kie­sze­niach far­tu­cha i za­glą­dał w kąty.

– Gdzie ja po­sia­łem…? – mam­ro­tał pod nosem, ale zaraz cmok­nął z iry­ta­cją. Od­chy­lił połę brą­zo­wej, skó­rza­nej kurt­ki wi­szą­cej na gwoź­dziu, tuż obok okna. Kap­ciuch wy­sta­wał z we­wnętrz­nej kie­sze­ni, czyli był do­kład­nie tam, gdzie go wsa­dził po­przed­nie­go wie­czo­ra.

Zanim na­sy­pał ty­to­niu na pa­pie­rek, ostroż­nie uchy­lił za­ślep­kę ju­da­sza w drzwiach wej­ścio­wych. Mocne, me­ta­lo­we wrota były ostat­nią ba­rie­rą chro­nią­cą cenne wnę­trze warsz­ta­tu przed po­nu­rą, zło­wro­gą rze­czy­wi­sto­ścią. Kosz­to­wa­ły go sporo trudu. Mu­siał je przy­cią­gnąć aż ze skle­pu wie­lo­bran­żo­we­go, ale było warto. Tu był bez­piecz­ny wśród swo­ich ru­pie­ci, na­rzę­dzi, śru­bek. A tam…?

Przez dłuż­szą chwi­lę nie­spiesz­nie lu­stro­wał po­dwór­ko, ro­lu­jąc w pal­cach por­cję suszu. Było już na tyle jasno, że mógł się swo­bod­nie ro­ze­znać w sy­tu­acji.

– Czy­sto – mruk­nął i za­wi­nął skrę­ta do końca, od­pa­lił od lampy i wy­szedł na ze­wnątrz.

Rześ­ki chłód po­ran­ka to było do­kład­nie to, czego po­trze­bo­wał po spę­dze­niu po­ło­wy nocy w za­ku­rzo­nym warsz­ta­cie. Z lu­bo­ścią za­cią­gnął się dymem, wy­pro­sto­wał obo­la­łe plecy i wy­pu­ścił gęstą chmu­rę pro­sto w błę­kit­nie­ją­ce niebo.

Zza węgła są­sied­nie­go domu wyj­rzał trup. Naj­pierw uka­za­ła się po­marsz­czo­na, ścią­gnię­ta gry­ma­sem twarz, o żół­tych oczach bez tę­czó­wek i ustach nie­mal po­zba­wio­nych warg. Mar­twy spoj­rzał pro­sto na Ko­wa­la i jęk­nął cicho. Oparł szpo­nia­stą dłoń na po­kru­szo­nych ce­głach i przez chwi­lę kiwał się w przód i w tył, jakby nie mogąc zde­cy­do­wać, czy ru­szyć na czło­wie­ka, czy też na po­wrót wleźć do swo­jej ru­de­ry. W końcu ze­brał się na od­wa­gę i wy­szedł na po­dwór­ko.

Na­bie­rał pręd­ko­ści, za­fik­so­wa­ny na czer­wo­nym punk­ci­ku ża­rzą­ce­go się pa­pie­ro­sa. Wy­krę­co­na, na poły prze­gni­ła lewa noga ścią­ga­ła go z kursu, ale upo­rczy­wie hal­so­wał, usta­wia­jąc się bo­kiem na pra­wej. Czło­wiek na niego nie pa­trzył. Stał ob­ró­co­ny tyłem i wy­sta­wiał twarz na pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca, które prze­ni­ka­ły przez ko­ro­ny je­sio­nów ro­sną­cych przy dro­dze. Do­pie­ro, gdy pod butem tru­po­sza za­zgrzy­ta­ły ka­wał­ki gruzu, zer­k­nął przez ramię i… roz­pro­mie­nił się w uśmie­chu. 

– Dobry, panie Bolku! – za­wo­łał przy­jaź­nie. – Jak tam zdrów­ko? 

Mar­twy za­sto­po­wał przed samym ogro­dze­niem. Przez chwi­lę kiwał się w przód i w tył, jakby szu­ka­jąc w za­su­szo­nym mózgu wła­ści­wej od­po­wie­dzi. Kowal pod­szedł kilka kro­ków do siat­ki od­gra­dza­ją­cej ich po­se­sje.

– No jak tam, panie są­sie­dzie? – za­py­tał. – Wio­sna pełną gębą, co nie?

Trup pana Bolka po­stą­pił jeden kro­czek na­przód. Czer­wo­ne świa­teł­ko na końcu pa­pie­ro­sa pra­wie zni­kło. Z gar­dła mar­twe­go dobył się cichy jęk za­wo­du.

– Idę dziś na targ. Sza­blę wy­rych­to­wa­łem. – Kowal usiadł na ławce i z bla­sza­ne­go kubka upił łyk zio­ło­wej her­ba­ty. – Nie będę po­ka­zy­wać… bo już za­pa­ko­wa­łem – dodał po chwi­li z za­kło­po­ta­niem.

Pan Bolek lubił oglą­dać błysz­czą­ce przed­mio­ty. Kowal cza­sem spe­cjal­nie zbie­rał szkla­ne pa­cior­ki, me­ta­lo­we bre­locz­ki, ka­wa­łecz­ki po­tłu­czo­nych, ko­lo­ro­wych bu­te­lek. Potem wie­szał to wszyst­ko na ga­łę­zi orze­cha zaraz nad ogro­dze­niem, żeby zro­bić mar­twe­mu przy­jem­ność. Trup za­wsze cze­kał na niego przy bra­mie na swoją po­se­sję. Gdy Kowal po­ka­zy­wał mu ko­lej­ny bi­be­lo­cik, po­tra­fił stać przez go­dzi­nę, kiwać się i kon­tem­plo­wać w za­du­mie każde nowe świe­ci­deł­ko.

Tak sobie żyli – żywy i mar­twy, już od lat. Jeden nie wa­dził dru­gie­mu, a przy oka­zji nigdy nie nu­dzi­li się w swoim to­wa­rzy­stwie. Pan Bolek nie był agre­syw­ny, a przy­naj­mniej nie tak, jak inni umar­li. Tamci od razu rzu­ca­li się na wszyst­ko co żywe, jakby sam widok, sama na­tu­ra życia była dla nich nie do znie­sie­nia. Mu­sie­li znisz­czyć, ro­ze­rwać, skrwa­wić… za­in­fe­ko­wać. Kowal miał na to swoją teo­rię.

– Z umar­ły­mi jest, jak z ludź­mi – ma­wiał. – Jak kto był po­rząd­ny za życia, to i po śmier­ci nie zej­dzie na psy.

Tak wła­śnie było. Pan Bolek za­miesz­kał tu po są­siedz­ku jesz­cze zanim Kowal przy­szedł na świat. Razem ze świę­tej pa­mię­ci dziad­kiem sta­wiał sto­do­łę i szopę dla kur. Dzia­dek w re­wan­żu wy­spa­wał mu ogro­dze­nie i so­lid­ną bramę z gru­bo­ścien­nej cyn­ków­ki. Oczy­wi­ście za życia.

Tak kie­dyś wy­glą­da­ło życie na wsi – jeden dru­gie­mu po­ma­gał. Wszyst­ko się zmie­ni­ło, zwłasz­cza teraz, po apo­ka­lip­sie. Ale nie to. Na są­sia­da za­wsze można było li­czyć. Nawet na mar­twe­go.

Kowal dopił her­ba­tę, chlu­snął fu­sa­mi na traw­nik i kiw­nął głową z uśmie­chem. Pan Bolek stał w miej­scu i tylko bujał się po­wo­lut­ku na ugię­tych no­gach w przód i w tył. Przez jakiś czas wo­dził ocza­mi za są­sia­dem, a z gar­dła dobył cichy ni to jęk, ni to szept – mar­twy i nie­wie­le zna­czą­cy, jak on sam.

Żywy przy­go­to­wy­wał się do wy­mar­szu. Teraz, po apo­ka­lip­sie, każde wyj­ście z bez­piecz­nej za­gro­dy wy­ma­ga­ło da­le­ko po­su­nię­tej ostroż­no­ści. Na Sta­dion było, ot – nie­ca­łe trzy ki­lo­me­try. Wol­nym kro­kiem – pół go­dzin­ki. Ale za so­lid­nym ogro­dze­niem, umoc­nio­nym de­ska­mi, bel­ka­mi i dru­tem kol­cza­stym czy­hał okrut­ny, nie­przy­ja­zny świat. Świat Mar­twych, a co gor­sza, rów­nież i Ży­wych.

Kowal nie tra­cił czasu. Za­pa­ko­wał towar na han­del do dużej, czar­nej, spor­to­wej torby, którą mógł prze­wie­sić sobie przez ramię. W razie po­trze­by mógł ją rów­nież szyb­ko zrzu­cić, by uwol­nić ręce do walki lub nogi do uciecz­ki. Za­wsze był bar­dzo prag­ma­tycz­ny. Może dzię­ki temu żył tak długo? Do pasa przy­tro­czył krót­ką ma­cze­tę.

Mul­ti­tul numer jeden, jak sam ją na­zy­wał. Była to w isto­cie jedna z naj­prak­tycz­niej­szych rze­czy, jakie po­sia­dał. Sze­ro­kie na dłoń ostrze, zwę­żo­ne w ta­lio­wa­ną klin­gę bli­żej rę­ko­je­ści, z po­wo­dze­niem mogło słu­żyć to cię­cia drob­nych pa­ty­ków na roz­pał­kę, kar­czo­wa­nia za­ro­śli, opra­wia­nia zwie­rzy­ny, czy nawet do drob­nych prac cie­siel­skich. Oprócz tego ostre jak brzy­twa, słu­ży­ło także i w brzy­twy cha­rak­te­rze – za jego po­mo­cą Kowal utrzy­my­wał gęstą, brą­zo­wą brodę w jako takim po­rząd­ku.

W tor­bie wy­lą­do­wa­ły, bez­piecz­nie za­wi­nię­te w szmat­ki, świe­żo ob­ro­bio­ne noże, ta­sa­ki i sie­kier­ki.

„Zwłasz­cza te to­por­ki wy­szły bar­dzo do­brze” – po­my­ślał Kowal.

Wy­ko­na­ne z po­cię­tej na pla­ster­ki szyny ko­le­jo­wej, z har­to­wa­nym obu­chem, a że­leź­cem na tyle mięk­kim, że można je było z ła­two­ścią na­ostrzyć nawet po­lnym ka­mie­niem, przy­no­si­ły od dawna stały, so­lid­ny do­chód.

 Jego wy­ro­by cie­szy­ły się już taką po­pu­lar­no­ścią, że mu­siał je za­cząć ce­cho­wać, bo kilku co spryt­niej­szych han­dla­rzy re­kla­mo­wa­ło swój towar jego prze­zwi­skiem.

Skur­wi­szo­ny! – wark­nął gniew­nie na tyle gło­śno, że nawet pan Bolek jęk­nął py­ta­ją­co zza ogro­dze­nia.

– A nic, nic! Prze­pra­szam – za­wo­łał do niego Kowal. – Tak tylko sobie gadam, bo mnie te zło­dzie­je fran­co­wa­te wper­dzie­li­ły! Towar mi pod­ra­bia­ją wchu­jo­graj­ce i się potem muszę przed klien­ta­mi tłu­ma­czyć żem nie gar­ba­ty.

Za­su­nął torbę i usiadł cięż­ko na ławce.

– A klien­ta teraz zra­zić łatwo, oj łatwo! Do­brze mówię panie Bolku?

Ale mar­twy już go nie słu­chał. Pa­trzył jak urze­czo­ny na młode list­ki orze­cha, tań­czą­ce w po­dmu­chach lek­kie­go, wio­sen­ne­go wia­tru. Kowal sap­nął, klep­nął się po ko­la­nach i wstał ener­gicz­nie.

– No nic, to ja pędzę.

Za­mknął sta­ran­nie drzwi na zamek, za­ło­żył cięż­ką, me­ta­lo­wą szta­bę i za­piał kłód­kę. Prze­je­chał pal­cem po sznur­kach i mie­dzia­nych dru­ci­kach. Wszyst­ko było w po­rząd­ku.

 

2.

Kowal wy­szedł z za­gro­dy tylną bramą – od ogro­du. Fron­to­wej nie uży­wał już od da­wien dawna. Sze­ro­ka, wiej­ska droga co i rusz do­pro­wa­dza­ła do go­spo­dar­stwa róż­ne­go ro­dza­ju ele­men­ty. Te nie do końca oży­wio­ne, z po­wo­dze­niem za­trzy­my­wa­ły na­ostrzo­ne tycz­ki i zwoje drutu kol­cza­ste­go, ale to w oba­wie przed cał­kiem ży­wy­mi zakuł za­wia­sy i zamki w bra­mie. Teraz me­ta­lo­wy płot przy­po­mi­nał je­żo­zwie­rza ze spi­ra­lą drutu na grzbie­cie. Każdy, kto chciał­by sfor­so­wać taka za­po­rę, mu­siał­by się sporo na­tru­dzić, a do tego na­ro­bić ha­ła­su.

Od ogro­du jed­nak, go­spo­darz wolał za­cho­wać bar­dziej tra­dy­cyj­ny an­tu­raż. Drew­nia­ny par­kan, nieco może tylko wyż­szy niż daw­niej, po­ma­lo­wa­ny na­tu­ral­nym, bez­barw­nym la­kie­rem, który pod­kre­ślał ry­su­nek je­sio­no­we­go drew­na, peł­ne­go sło­jów i ręcz­nie zli­co­wa­nych sęków. Kowal był dumny ze swo­je­go dzie­ła. Belki spa­so­wał tak cia­sno, że od ze­wnątrz two­rzy­ły zu­peł­nie gład­ką, ide­al­nie równą taflę. Od we­wnątrz zaś, ca­łość wzmac­nia­ła skom­pli­ko­wa­na kon­struk­cja krzy­żo­wych za­strza­łów, po­prze­czek i stę­żyn. Długi na prze­szło pięć­dzie­siąt me­trów płot był znacz­nie so­lid­niej­szy, niż mo­gło­by się na pierw­szy rzut oka wy­da­wać.

Kowal wszedł na nie­wiel­ki po­dest, tuż przy wą­skiej bram­ce. Ostroż­nie wyj­rzał znad kra­wę­dzi i zlu­stro­wał gęsty sad, roz­cią­ga­ją­cy się sze­ro­ko przed za­gro­dą. Drze­wa ro­sną­ce naj­bli­żej już dawno po­wy­ci­nał na opał oraz po to, by oczy­ścić sobie pole ewen­tu­al­ne­go ostrza­łu. Na wy­pa­dek ataku oczy­wi­ście.

Nie żeby za bar­dzo miał z czego strze­lać. Ostat­nie próby wy­pro­du­ko­wa­nia kuszy w wa­run­kach rze­mieśl­ni­czych speł­zły na ni­czym. Trud­no było uzy­skać wy­ma­ga­ną sprę­ży­stość, a i sam pro­ces ob­rób­ki ma­łych ele­men­tów spu­stu, na­cią­gu oraz beł­tów był po pro­stu zbyt skom­pli­ko­wa­ny dla pro­stych, ręcz­nych na­rzę­dzi.

Kowal pró­bo­wał na­uczyć się strze­lać z wła­sno­ręcz­nie wy­ko­na­ne­go łuku. Dwa razy. Wię­cej nie. Po tym, jak za pierw­szym cię­ci­wa mało nie ucię­ła mu kciu­ka, stwier­dził, że le­piej nie uży­wać do tego celu me­ta­lo­wej linki. Za dru­gim razem nawet dał radę wy­strze­lić. Śmier­cio­no­śny po­cisk prze­le­ciał dobre kil­ka­na­ście me­trów i utkwił w ciele umar­łe­go, który aku­rat drep­tał sobie po ogro­dzie.

Trup oczy­wi­ście nie był za­chwy­co­ny takim ob­ro­tem spra­wy i zde­cy­do­wał się za­pro­te­sto­wać u źró­dła, to jest u sa­me­go wi­no­waj­cy. Kowal spo­koj­nie wy­mie­rzył ko­lej­ny po­cisk i także ten bez­błęd­nie prze­szył tułów in­te­re­san­ta. Ko­lej­ny takoż. I jesz­cze jeden. I jesz­cze sie­dem.

W końcu do­mo­ro­sły łucz­nik dał za wy­gra­ną. Trup wy­glą­dał jak jeż, a on za nic w świe­cie nie mógł wce­lo­wać w jego prze­gni­łą głowę. Umar­lak ję­cząc i mam­ro­cząc wno­sił swoje pro­te­sta­cje, ku­la­wiąc coraz bli­żej ku pa­li­sa­dzie. W końcu Kowal stra­cił cier­pli­wość do dur­no­wa­te­go wy­na­laz­ku i kul­tu­ral­nie za­koń­czył spór: ze­sko­czył na trawę i roz­wa­lił łeb tru­po­sza ło­pa­tą. Taki był finał przy­go­dy z łu­ka­mi. Z pro­ca­mi było po­dob­nie. Szko­da gadać.

Kowal po­sta­wił na spraw­dzo­ne­go konia – kon­takt bez­po­śred­ni. No, może nie cał­kiem bez­po­śred­ni. Swoje życie, zdro­wie i ogól­ny do­bro­stan po­wie­rzył mul­ti­tu­lo­wi numer dwa. Wzo­rem sła­wet­nych przod­ków, co to ży­wy­ly y bro­ny­ly za­opa­trzył się w po­sta­wio­ną na sztorc kosę. Je­że­li coś było na tyle dobre, że już za cza­sów Ko­ściusz­ki lało wro­gów na­ro­du, to i teraz nie mogło być złe. 

Kosa stała się jego zna­kiem roz­po­znaw­czym. Dłu­gie na dobre dwa metry sty­li­sko, za­koń­czo­ne wy­gię­tym, ostrym jak ży­let­ka szty­chem, od razu zjed­ny­wa­ło mu sym­pa­tię. Lu­dzie przez jakiś czas nawet pró­bo­wa­li go na­zy­wać per Mały Ko­sy­nier, ale mu się nie spodo­ba­ło. Więc prze­sta­li. Nie mieli wyj­ścia. Bo Kowal, choć człek z na­tu­ry spo­koj­ny, to w gniew wpa­dał dość łatwo. Zwłasz­cza, gdy kto nie­opatrz­nie za­ha­czył o draż­li­wy temat.

 

3.

Przez sad pla­no­wał prze­mknąć chył­kiem, ale po praw­dzie to i przed nikim i przed ni­czym kryć się spe­cjal­nie nie było trze­ba. Więc po kilku kro­kach po­pra­wił na ra­mie­niu pasek cięż­kiej torby i ru­szył raźno, pod­pie­ra­jąc się sty­li­skiem kosy jak laską.

Szedł polną drogą wśród łąk. Z wro­dzo­ną ostroż­no­ścią roz­glą­dał się na boki, a co jakiś czas nawet od­wra­cał kon­tro­l­nie, ale nie od­mó­wił sobie pro­stej przy­jem­no­ści i za­czął po­gwiz­dy­wać pod nosem ro­man­tycz­no-me­lan­cho­lij­ną me­lo­dię. Do­szedł wła­śnie do ulu­bio­ne­go frag­men­tu i już-już miał ro­ze­drzeć się na całe gar­dło: Hej, MA-cie­ju, co RO-bi­cie? WY mnie ZO-śkę ZA… gdy do­biegł go od­głos nie­od­le­głej ka­no­na­dy.

Broń palna, to coś co nie zda­rza się zbyt czę­sto. Zwłasz­cza teraz, po apo­ka­lip­sie. Kowal wsko­czył do rowu i przy­padł do ziemi strzy­gąc usza­mi. Ktoś strze­lał w Fa­bry­ce Che­micz­nej.

Za­mknię­ty za­kład, oto­czo­ny so­lid­ny­mi, be­to­no­wy­mi pło­ta­mi, wy­so­ką siat­ką i moc­ny­mi bra­ma­mi, wciąż kusił awan­tur­ni­ków i po­szu­ki­wa­czy przy­gód obiet­ni­cą skar­bów. Śmiał­ko­wie coraz czę­ściej za­pusz­cza­li się tam w na­dziei na zy­skow­ne łupy. Cza­sem nawet komuś do­pi­sa­ło szczę­ście i wró­cił z ka­ni­strem pa­li­wa, aku­mu­la­to­rem kwa­so­wym, albo wor­kiem na­wo­zów sztucz­nych. Czę­ściej jed­nak de­li­kwen­ci zo­sta­wa­li tam na miej­scu. W cha­rak­te­rze ga­stro­no­micz­nym. Bo cały teren fa­bry­ki, na­le­żał do umar­łych.

Gdy ude­rzy­ła za­ra­za, dawna za­ło­ga zo­sta­ła na po­ste­run­kach. Pró­bo­wa­li wy­ga­sić pro­ce­sy che­micz­ne i nie do­pu­ścić do roz­sz­czel­nie­nia zbior­ni­ków i in­sta­la­cji.

Teraz, po apo­ka­lip­sie, lu­dzie mieli różne teo­rie na temat tego, co się tam stało. Jedni mó­wi­li o zwięk­szo­nej ra­dia­cji, inni o ku­mu­la­cji czyn­ni­ków tok­sycz­no-pa­to­gen­nych. Dość po­wie­dzieć, że umar­li w Fa­bry­ce byli dwa razy szyb­si, moc­niej­si i… spryt­niej­si niż po­zo­sta­li.

Do tego, ja­kimś cudem przez te wszyst­kie lata, naj­wyż­szy komin przy­za­kła­do­wej elek­trow­ni nie dość, że dymił, to jesz­cze mru­gał przez całą dobę czer­wo­ny­mi świa­tła­mi ostrze­gaw­czy­mi. Tyle, że za­miast ostrze­gać nisko le­cą­ce sa­mo­lo­ty, zwo­ły­wa­ły wszyst­kich mar­twych z oko­li­cy. Bliż­szej i dal­szej. By­wa­ło, że no­ca­mi ku fa­bry­ce cią­gnę­ły całe po­cho­dy tru­po­szy zwa­bio­nych mi­ga­ją­cym sy­gna­łem.

Teraz, co praw­da, zda­rza­ło się to już coraz rza­dziej. Trupy naj­wi­docz­niej nie miały tyle sił na wę­drów­ki co kie­dyś. Garst­ka ży­wych, sku­pio­na w małe, do­brze zor­ga­ni­zo­wa­ne spo­łecz­no­ści, z ła­two­ścią po­ru­sza­ła się po ru­inach daw­niej cy­wi­li­za­cji. Przy­naj­mniej za dnia. W nocy umar­li ła­pa­li drugi od­dech i brali się do ro­bo­ty. Wy­cho­dzi ze swych le­go­wisk w opusz­czo­nych bu­dyn­kach i szu­ka­li ży­wych… by się nimi po­ży­wić. Lu­dzie nie byli już na szczy­cie łań­cu­cha po­kar­mo­we­go. Teraz to mar­twi byli górą.

Do tego sama in­fek­cja. Nie­ko­niecz­nie trze­ba było zo­stać zje­dzo­nym, by mieć kiep­ski dzień – wy­star­czy­ło tylko jedno ugry­zie­nie, by zgon na­stą­pił w ciągu czter­dzie­stu ośmiu go­dzin. A po zgo­nie przy­cho­dzi­ło mniej, lub bar­dziej wy­cze­ki­wa­ne zmar­twych­wsta­nie. Z tym, że nie­wie­le miało wspól­ne­go z ory­gi­na­łem. Nowo oży­wio­ny tru­posz od razu in­stynk­tow­nie chciał ob­da­rzyć łaską nie­śmier­tel­no­ści wszyst­kich w za­się­gu wzro­ku.

Dla­te­go też wpro­wa­dzo­no Ósmy Sa­kra­ment – „Łaskę”. Każdy bo­go­boj­ny czło­wiek miał, pod karą grze­chu, zro­bić wszyst­ko, by nie do­pu­ścić do zmar­twych­wsta­nia wła­sne­go, czy też in­nych. Pa­no­wa­ła za­sa­da: ugry­zio­ny-wy­koń­czo­ny.

Pro­blem w tym, że tych bo­go­boj­nych nie zo­sta­ło zbyt wielu. Zwłasz­cza teraz, po apo­ka­lip­sie.

 

4.

Kowal przy­warł bar­kiem do szorst­kie­go be­to­nu. Wy­so­ki mur ota­czał fa­bry­kę od za­cho­du. Przez chwi­lę na­słu­chi­wał od­gło­sów walki po dru­giej stro­nie.

– Coś was tam dużo – mruk­nął pod nosem i wy­łu­skał lor­net­kę z kie­sze­ni kurt­ki. Zbli­żył szkła do szczer­by mię­dzy zbro­jo­ny­mi pły­ta­mi płotu i zaj­rzał do środ­ka.

Wąska na trzy palce i długa na dłoń, po­zio­ma szcze­li­na nie da­wa­ła szan­sy by mógł zo­rien­to­wać się w szer­szej per­spek­ty­wie. Wi­dział je­dy­nie krót­ki od­ci­nek pro­sto­pa­dłej drogi tech­no­lo­gicz­nej, po­mię­dzy ce­gla­nym biu­row­cem, a przy­sa­dzi­sta halą sta­rej pa­ro­wo­zow­ni. Po spę­ka­nym be­to­nie bie­ga­ły roz­ma­za­ne syl­wet­ki. Kowal pod­krę­cił szkła i zła­pał ostrość.

– Taaa… zde­cy­do­wa­nie was tam za dużo – po­wie­dział tro­chę gło­śniej.

Kil­ka­na­ście osób – a to po apo­ka­lip­sie, prze­cież cała armia – pró­bo­wa­ło wal­czyć z hordą mar­twych. Tru­po­sze kłę­bi­li się w przej­ściach mię­dzy bu­dyn­ka­mi, wy­sy­py­wa­li przez wszyst­kie drzwi. Jeden nawet za­wisł z wy­bi­te­go okna na pierw­szym pię­trze biu­row­ca i w obrzy­dli­wym trza­sku rwa­ne­go ma­te­ria­łu, rów­nież i or­ga­nicz­ne­go, po­le­ciał w dół, pro­sto na śro­dek grupy jesz­cze-ży­wych.

Lu­dzie od­sko­czy­li z wrza­skiem, a trup pod­niósł się z ulicy i pró­bo­wał się­gnąć ludzi po­ła­ma­ny­mi ki­ku­ta­mi rąk. Huk­nę­ły nie­skład­ne strza­ły z broni pal­nej. Na suchy cze­rep spa­dły ude­rze­nia kijów, łomów, do­mo­wej ro­bo­ty ma­czug. Resz­ta nie­umar­łych tylko na to cze­ka­ła. Przy­pu­ści­ła na grupę sko­or­dy­no­wa­ny szturm i w kilka se­kund przy­kry­ła la­wi­ną prze­gni­łych ciał. Wrza­ski mor­do­wa­nych i kon­su­mo­wa­nych na miej­scu, brzmia­ły coraz bar­dziej roz­pacz­li­we.

W samym cen­trum od­dzia­łu widać było wy­so­kie­go, bar­czy­ste­go męż­czy­znę. Wy­ma­chi­wał srebr­nym re­wol­we­rem i od czasu do czasu dawał ognia do kłę­bią­cych się wokół tru­po­szy.

„Bo­ha­ter, by cię ruski pies…” – po­my­ślał Kowal i cmok­nął z nie­sma­kiem. Bo bo­ha­te­ro­wie zwy­kle żyli krót­ko, zwłasz­cza teraz, po apo­ka­lip­sie. A do tego mieli brzyd­ki nawyk zjed­ny­wa­nia sobie i mo­ty­wo­wa­nia in­nych…

 „…a potem pro­wa­dze­nia ich na tam­ten świat” – dodał w duchu.

Jakby na po­twier­dze­nie tych słów, bo­ha­ter wy­swo­bo­dził się z okrą­że­nia, zo­sta­wia­jąc przy oka­zji nie­do­bit­ki od­dzia­łu na po­żar­cie i ru­szył pędem ku me­ta­lo­wym scho­dom na szczyt jed­nej z ko­lumn rek­ty­fi­ka­cyj­nych, które gó­ro­wa­ły nad pla­cem boju.

– No! Toś do­pi­rzył – mruk­nął Kowal, pod­no­sząc wzrok znad szkieł lor­net­ki.

Bo­ha­ter, widać nie­tu­tej­szy, mu­siał nie zda­wać sobie spra­wy, że zde­chla­ki z fa­bry­ki, w prze­ci­wień­stwie do po­spo­li­te­go ta­ła­taj­stwa, do­sko­na­le radzą sobie z prze­szko­da­mi te­re­no­wy­mi. Kowal nie raz i nie dwa, na wła­sne oczy wi­dział, jak wspi­na­li się na pio­no­we dra­bi­ny, po­tra­fi­li pod­cią­gnąć do okna na pół­pię­trze, czy też sfor­so­wać zwy­kłą siat­kę ogro­dze­nio­wą. Nie czy­ni­li tego by­naj­mniej z mał­pią zręcz­no­ścią i zwy­kle po­trze­bo­wa­li kilku, lub nawet kil­ku­na­stu prób, ale w końcu, dzię­ki wro­dzo­ne­mu upo­ro­wi i nie­ustę­pli­wo­ści da­wa­li sobie radę.

Tak było i tym razem. Cała horda za­pa­ko­wa­ła się na klat­kę scho­do­wą i we­spół w ze­spół, po­py­cha­jąc i szar­piąc na­wza­jem, brnę­ła bru­nat­ną, prze­gni­łą falą coraz wyżej i wyżej.

Bo­ha­ter z nie­do­wie­rza­niem cofał się po stro­mych stop­niach, dając raz po raz ognia ze swej srebr­nej gi­we­ry. Na tłu­mie sztyw­nych nie ro­bi­ło to wra­że­nia. Rów­nie do­brze mógł­by strze­lać do roju szer­sze­ni. Po­je­dyn­cze sztu­ki wy­pa­da­ły ze zwar­tych sze­re­gów i le­cia­ły na łeb, na szyję z me­ta­lo­wej kon­struk­cji, ale resz­ta? Resz­ta parła dalej.

Bo­ha­te­ro­wi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak tylko bo­ha­ter­sko za­koń­czyć całe przed­sta­wie­nie. Wspiął się na szczyt wieży, sta­nął na kra­wę­dzi po­de­stu i przy­ło­żył re­wol­wer do skro­ni. Przez za­wie­szo­ną w prze­strze­ni chwi­lę trwał tak, ze wzro­kiem wbi­tym w po­nu­rą masę nie­umar­łych za­le­wa­ją­cą dach. W końcu padł strzał. Bez­wład­ne ciało zło­ży­ło się ponad ba­rier­ką i po­le­cia­ło ku ziemi.

– No i nie było happy endu – mruk­nął Kowal.

Zlu­stro­wał kon­tro­l­nie po­bo­jo­wi­sko, scho­wał lor­net­kę do kie­sze­ni i wstał opie­ra­jąc się na kosie. Do Sta­dio­nu miał jesz­cze dobre pięt­na­ście minut mar­szu. 

 

5.

Głów­na brama fa­bry­ki che­micz­nej wy­cho­dzi­ła wprost na park. Drze­wa i chasz­cze rosły na tyle gęsto, że nie było wcale łatwo się ro­ze­znać, czy jakiś sztyw­niak tam przy­pad­kiem nie urzę­du­je.

„Nie wia­do­mo ile ta­ła­taj­stwa te ciem­nia­ki wy­pu­ści­ły, jak się wtran­ża­li­li przez bramę” – po­my­ślał Kowal. Dla­te­go też, jako człek prze­zor­ny, wolał nad­ło­żyć tro­chę drogi i obejść drze­wa łu­kiem, od za­cho­du. Że była to nad wyraz słusz­na kon­cep­cja, prze­ko­nał się cał­kiem ry­chle.

Mijał wła­śnie bu­dy­nek przy­za­kła­do­wej szko­ły śred­niej. Szedł po­wo­lut­ku, po­stu­ku­jąc sobie sty­li­skiem kosy po po­ła­ma­nych pły­tach chod­ni­ko­wych. Ptasz­ki śpie­wa­ły, wio­sen­ne słon­ko grało re­flek­sa­mi na po­pę­ka­nych szy­bach sali gim­na­stycz­nej. Sło­wem – sie­lan­ka, a to nie zda­rza­ło się zbyt czę­sto, zwłasz­cza teraz, po…

– Ra­tun­ku!!!

Kowal zła­pał kosę w obie ręce, wy­ko­nał zwrot bo­jo­wy na azy­mut, z któ­re­go do­cho­dził głos. Zmru­żył oczy i spró­bo­wał prze­bić wzro­kiem cie­nie pod drze­wa­mi parku. W prze­świ­cie mię­dzy bu­dyn­ka­mi mi­gnę­ła ludz­ka syl­wet­ka…

„…zde­cy­do­wa­nie jesz­cze żywa” – po­my­ślał. Po­stać wbie­gła do szko­ły bocz­nym wej­ściem. Sły­chać było, jak gruz i po­tłu­czo­ne szkło zgrzy­ta­ją pod bu­ta­mi, a kroki od­bi­ja­ją się echem, gdy pę­dzi­ła przez puste ko­ry­ta­rze.

Kilka se­kund póź­niej z parku wy­pa­dła cała wa­ta­ha umar­la­ków. Przez po­tłu­czo­ne szyby i wy­rwa­ne drzwi, nie był w sta­nie ich po­li­czyć, choć li­czył zwy­kle cał­kiem nie­źle. Mruk­nął tylko:

– Dużo. No to, sa­jo-kur­na-na­ra. Miło było nie po­znać.

I ru­szył swoją drogą. Co go ob­cho­dził jakiś tuman, co to się pchał tam, gdzie go nie chcie­li?

 „Trza było na dupie sie­dzieć i nie rżnąć w głupa. A nie, teraz ra­tun­ku” – prze­ko­ny­wał w duchu sam sie­bie.

I byłby pew­nie prze­ko­nał do resz­ty, gdyby z okna sali lek­cyj­nej na trze­cim pię­trze nie wy­chy­li­ła się po­stać i słod­kim gło­si­kiem, z dziew­czę­cą nie­win­no­ścią za­py­ta­ła:

– Te, bro­da­ty!!! Po­mo­żesz­mi­chuj­tyw­du­pę­ko­pa­nyw­resz­cie, czy nie?!

Kowal za­trzy­mał się, spoj­rzał na nią, splu­nął na zie­mię z an­giel­ską fleg­mą i rzu­cił:

– Teraz, to se wleź na pio­ru­no­chron!

– Co?! – krzyk­nę­ła dziew­czy­na, co­kol­wiek ner­wo­wo spo­glą­da­jąc za sie­bie. Sztyw­nych było już chyba sły­chać na tym samym pię­trze.

– Na pio-ru-no-chron! – Kowal oparł sobie kosę o ramię i wy­darł się skła­da­jąc dło­nie w trąb­kę.

Dziew­czy­na jęk­nę­ła coś pod nosem, ale wla­zła na okno i prze­rzu­ci­ła nogi przez pa­ra­pet. Przez chwi­lę wa­ha­ła się, czy aby na pewno po­dej­mu­je słusz­ną ży­cio­wo de­cy­zję, ale po chwi­li dość sku­tecz­nie po­mo­gli jej tru­po­sze wpa­da­ją­cy do po­miesz­cze­nia.

Jesz­cze żywa zła­pa­ła ob­lu­zo­wa­ny drut, wi­szą­cy po pra­wej stro­nie fra­mu­gi i wy­krę­ci­ła pi­ru­et na ze­wnątrz. Dwaj naj­szyb­si sztyw­ni już-już wi­ta­li się z gąską, a byli przy tym tak pewni swego, że nie zdo­ła­li wy­ha­mo­wać przed oknem. Wpa­dli na nie z takim im­pe­tem, że wy­rwaw­szy reszt­ki za­słon i dawno po­ła­ma­ne­go kar­ni­sza, kul­tu­ral­nie wy­eks­pe­dio­wa­li się krót­kim lotem wprost na beton par­kin­gu. Trzy pię­tra po­ni­żej.

Kowal pod­szedł kilka kro­ków, by wni­kli­wie oce­nić, czy aby na pewno znowu nie za­mie­rza­ją zmar­twych­wstać, ale tym razem za­fun­do­wa­li sobie wiecz­ne od­po­czy­wa­nie. 

Za to dziew­czę wi­szą­ce na pio­ru­no­chro­nie, jakoś we­wnętrz­ne­go spo­ko­ju zna­leźć nie mogło. Wrzesz­cza­ło, wierz­ga­ło na wszyst­kie stro­ny i roz­pacz­li­wie pró­bo­wa­ło ode­pchnąć się jak naj­da­lej od okna, z któ­re­go wy­cią­ga­ło się ku niemu całe mro­wie prze­gni­łych łapsk.

– Te, nie bujaj się tak! – krzyk­nął do niej Kowal.

– C-co, kurwa? – od­po­wie­dzia­ła py­ta­niem na py­ta­nie. Można było jej wy­ba­czyć. Wszak dziew­czy­na dyn­da­ją­ca na po­rdze­wia­łym dru­cie, kil­ka­na­ście me­trów nad zie­mią, a do tego ob­ma­cy­wa­na przez całe stado wy­głod­nia­łych Umar­łych, nie­ko­niecz­nie musi bawić się w kon­we­nan­se.  

– No­ga­mi! No­ga­mi się za­przyj, do tyłu od­chyl i po­wo­lut­ku złaź na dół! O tak! – po­ra­dził roz­sąd­nie, de­mon­stru­jąc przy tym tech­ni­kę pracy lę­dź­wia­mi.

– Czy cie­bie­cał­kiem­po­dup­czy­ło­ja­się­py­tam?! Aaa!!! – za­py­ta­ła, tym razem bar­dziej dra­ma­tycz­nie, bo jeden z tru­po­szy zła­pał ją za kost­kę.

De­spe­rac­ko wierz­gnę­ła i wy­łu­ska­ła nogę z buta. Sztyw­ny ze zdu­szo­nym ję­kiem za­wo­du po­le­ciał na plecy. Wciąż za­ci­skał zęby na brą­zo­wym trze­wi­ku.

Dziew­czy­na w końcu opa­no­wa­ła się na tyle, że dała radę za­przeć ko­la­no o mur. Szarp­nę­ła cia­łem i do­ło­ży­ła dru­gie. Przez krót­ką chwi­lę zbie­ra­ła wszyst­kie siły. Wresz­cie, od­chy­li­ła się i wy­pro­sto­wa­ła nogi. Na mo­ment zwąt­pi­ła i pra­wie od­pa­dła od ścia­ny, ale zaraz spię­ła się i mam­ro­cząc coś gniew­nie pod nosem, za­czę­ła mo­zol­nie drep­tać krok za krocz­kiem po po­pę­ka­nym tynku.

Kowal przy­glą­dał się jej wy­sił­kom z par­kin­gu. Po­wie­sił cięż­ką torbę na ogro­dze­niu i prze­sko­czył na drugą stro­nę.

– Le­d­wie idzie, ale idzie – sko­men­to­wał.

Dziew­czy­na była już na wy­so­ko­ści pierw­sze­go pię­tra. Tru­po­sze po­wy­żej wyli, war­cze­li i wy­chy­la­li się coraz dalej przez pa­ra­pet, pró­bu­jąc jej do­się­gnąć.

W końcu stało się, stało się to, co miało się stać(2) i cała cze­re­da za­czę­ła wy­pa­dać oknem, jak zgni­łe śliw­ki w kom­pot.

– Hmm, po­łą­cze­nie z bazą się wam chyba ze­rwaw­szy – mruk­nął Kowal i za­wcza­su prze­zor­nie od­stą­pił dwa krocz­ki od prze­wi­dy­wa­ne­go miej­sca lą­do­wa­nia.

Sztyw­ni tym­cza­sem, po kolei pla­ska­li o beton. Pierw­szych trzech było tym fak­tem co­kol­wiek zdru­zgo­ta­nych, ale ko­lej­ni mogli li­czyć na coraz wię­cej amor­ty­za­cji przy ude­rze­niu. Czwar­ty i piąty za­cho­wa­li jako taką in­te­gral­ność, a od szó­ste­go w górę nawet i zdol­no­ści ru­cho­we.

Kowal kry­tycz­nym okiem oce­niał ro­sną­cą ster­tę ciał. War­czą­cy, ję­czą­cy i wi­ją­cy się sto­sik, się­gał już kra­wę­dzi okna na par­te­rze. Na samym szczy­cie wy­lą­do­wał wresz­cie obuw­ni­czy, za­ci­ska­ją­cy gni­ją­ce szczę­ki na trze­wi­ku.

Ko­sy­nier spoj­rzał w górę. Wy­glą­da­ło na to, że to była ostat­nia do­sta­wa, więc me­to­dycz­nie, nie spie­sząc się, po­czął dźgać kosą w ję­czą­ce łby tru­po­szy, szcze­rzą­ce zę­bi­ska z masy prze­gni­łych ciał.  

Dziew­czy­na tym­cza­sem z gra­cją wy­lą­do­wa­ła na tyłku u pod­sta­wy ścia­ny. Kowal tak­tow­nie zbył­by ten fakt mil­cze­niem, ale nie mógł po­wstrzy­mać kpią­ce­go uśmiesz­ku pod nosem.

 – Dzię­ki za ra­tu­nek! – wy­dar­ło się dziew­czę z wdzięcz­no­ścią, która nie wie­dzieć czemu brzmia­ła cał­kiem sar­ka­stycz­nie. – Nie wy­si­li­łeś się za bar­dzo, co?

Kowal po­pa­trzył na nią spode łba i wzru­szył ra­mio­na­mi. Krót­kim ru­chem nabił cze­rep trzy­ma­ją­cy w zę­bach but i strą­cił ze stosu wprost do stóp dziew­czy­ny.

Mładm­ła­zel – rzu­cił non­sza­lanc­ko czy­stą fran­cusz­czy­zną, skło­nił lekko głowę, za­sa­lu­to­wał ni­czym po­rucz­nik Bo­re­wicz, po czym od­wró­cił się na pię­cie i ru­szył po swoją torbę.  

Dziew­czy­na wy­szarp­nę­ła but ze szczęk mar­twe­go i z wście­kło­ścią wsu­nę­ła na nogę. Trze­ba przy­znać, że się nawet przy tym nie skrzy­wi­ła. Wsta­ła, otar­ła palce o krót­ką, dżin­so­wą kurt­kę i krzyk­nę­ła w stro­nę ko­sy­nie­ra:

– Hej, po­cze­kaj!

Kowal nie­spe­cjal­nie się nią prze­jął. Za­ło­żył torbę na ramię i ru­szył w kie­run­ku parku, po­stu­ku­jąc sty­li­skiem kosy o beton.

 

6.

– Je­stem Aria – po­wie­dzia­ła ła­god­niej, gdy emo­cje nieco już opa­dły.

Ko­sy­nier ma­sze­ro­wał nie­wzru­szo­ny, nucąc sobie pod nosem jedną z ulu­bio­nych, me­lan­cho­lij­no-ro­man­tycz­nych me­lo­dii. Zda­wał się zu­peł­nie nie zwa­żać na drep­czą­ce obok dziew­czę.

Ale to były tylko po­zo­ry. Zdą­żył ją ukrad­kiem do­kład­nie otak­so­wać: sporo młod­sza od niego; mogła mieć pew­nie ja­kieś dwa­dzie­ścia pięć lat, smu­kła, wy­spor­to­wa­na, czar­no­wło­so, krót­ko ostrzy­żo­na.

„I py­ska­ta” – dodał w duchu. W ubra­niu uwa­la­nym krwią, ob­wie­szo­na reszt­ka­mi ekwi­pun­ku – pas od pi­sto­le­tu z pustą ka­bu­rą, na wpół ze­rwa­ne ła­dow­ni­ce i coś, co wy­glą­da­ło jak po­chwa. W sen­sie: od mie­cza.

„Może samu­ra­jo­we­go?” – po­my­ślał. Nie chciał po­znać, że go to co­kol­wiek za­in­te­re­so­wa­ło, więc mruk­nął tylko pół­gęb­kiem:

– Nie użar­taś?

– C-co? – od­po­wie­dzia­ła swoim zwy­cza­jem, py­ta­niem na py­ta­nie.

– Pytam, czy cię nie użar­ły? – Za­trzy­mał się i spoj­rzał pro­sto w te „czar­ne oczy, widzę czar­ne oczy, ich nie prze­oczy(3)…” przy­plą­ta­ło mu się nie wia­do­mo skąd.

Dziew­czy­na łyp­nę­ła na niego z góry, co nie było zresz­tą ni­czym nie­zwy­kłym. Więk­szość ludzi tak ro­bi­ła.

– Nie, nie użar­tam – prze­drzeź­ni­ła, wy­krzy­wia­jąc usta i po­trzą­sa­jąc głową. – Ale dzię­ki za tro­skę – do­da­ła by­naj­mniej nie­zbyt wdzięcz­nym tonem.

– Hmm… – mruk­nął w od­po­wie­dzi i ru­szył dalej.

Aria za­ci­snę­ła zęby, potem pię­ści, a na końcu po­wie­ki. Aż ją za­trzę­sło z gnie­wu. Przez chwi­lę stała w miej­scu, pró­bu­jąc się uspo­ko­ić. W końcu ru­szy­ła ener­gicz­nym kro­kiem za Ko­wa­lem. Do­go­ni­ła szyb­ko, sta­nę­ła tuż przed nosem i zmu­si­ła żeby znowu pod­niósł wzrok.

 – Słu­chaj no, pan…! – Tu oprzy­tom­nia­ła. W końcu do­tar­ło do niej, że wy­dzie­ra się na środ­ku parku na fa­ce­ta z długą kosą, a sama jest zu­peł­nie bez­bron­na. No może nie li­cząc cię­te­go ję­zy­ka.

– No słu­cham, cudna pta­szyn­ko – od­parł cierp­ko Kowal, opie­ra­jąc się na kosie.

– Nie je­stem…! – prze­rwa­ła w pół słowa, po czym do­koń­czy­ła już spo­koj­niej – …bę­dzie pan ła­skaw tak do mnie nie mówić?

Pa­trzy­ła na niego, a on na nią. Chwi­la znowu trwa­ła, za­wie­szo­na w prze­strze­ni, jak w wier­szu Szym­bor­skiej(4). W końcu Aria ze­bra­ła się w sobie i wy­rzu­ci­ła na jed­nym wde­chu:

– Całą moją grupę do­rwa­li sztyw­ni w tej pier­do­lo­nej fa­bry­ce. Cudem udało mi się wy­rwać. Resz­ta moich ludzi gdzieś tam jest. Roz­dzie­li­li nas. Stra­ci­łam swój pi­sto­let. I miecz w parku. Nie wiem, czy ktoś…

Kowal prze­rwał jej ge­stem, pod­no­sząc dłoń.

– Do­brze – mruk­nął ki­wa­jąc głową.

– C-co do­brze?

– Do­brze, nie będę na panią gadał cudna pta­szyn­ko. – Po czym, wy­mi­nął ją i ru­szył dalej.

Aria znowu miała wy­buch­nąć, ale tuż przed prze­pa­le­niem bez­piecz­ni­ka usły­sza­ła:

– No chodź­że, ko­bi­to. Po­szu­ka­my tego two­je­go mie­cza.  

 

7.

– Może po­ży­czył­by mi pan coś, no wie pan, do sa­mo­obro­ny? – spy­ta­ła, gdy we­szli mię­dzy drze­wa.

– Po co? – od­parł jej zwy­cza­jem py­ta­niem na py­ta­nie.

Dziew­czy­na za­zgrzy­ta­ła zę­ba­mi, ale nie dała po sobie po­znać, że ją zaraz… iry­ta­cja za­le­je.

– Po to, abym mogła panu pomóc – od­po­wie­dzia­ła ak­sa­mit­nym gło­sem. – W razie czego, oczy­wi­ście – do­da­ła szyb­ko, bo Kowal rzu­cił jej tak mrocz­ne i po­dejrz­li­we spoj­rze­nie, że prze­stra­szy­ła się, iż zaraz zmie­ni zda­nie, co do ogól­ne­go kon­cep­tu udzie­le­nia jej po­mo­cy.

Se pani miecz znaj­dzie, se pani bę­dzie sa­mo­obra­niać – wark­nął sucho i ru­szył dalej. 

Pa­trzył ostroż­nie pod nogi szu­ka­jąc śla­dów, a przy oka­zji na­słu­chi­wał wszel­kich od­gło­sów, mo­gą­cych ostrzec przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Ra­czej mało praw­do­po­dob­ne, żeby po parku krę­ci­li się jesz­cze jacyś sztyw­ni. Dziew­czy­na z pew­no­ścią zgar­nę­ła wszyst­kich w jedno stado, bo raban ja­kie­go na­ro­bi­ła, sły­chać było pew­nie aż na Sta­dio­nie. Bar­dziej oba­wiał się ży­wych. Nie miał żad­nej gwa­ran­cji, że to wszyst­ko nie jest pu­łap­ka za­sta­wio­na przez ja­kichś kur­wi­poł­ciów. Tak, Kowal nigdy nie ufał ko­bie­tom, nawet przed apo­ka­lip­są.

– Tam, w tam­tych za­ro­ślach. – Aria po­ka­za­ła ręką i ru­szy­ła przo­dem.

Ko­sy­nier pew­niej zła­pał sty­li­sko w obie dło­nie. Strze­lił ocza­mi na prawo i lewo. Byli nie­da­le­ko ple­ne­ro­wej musz­li kon­cer­to­wej, na ty­łach przed­wo­jen­ne­go ka­sy­na. Stary, za­nie­dba­ny od ponad wieku ogród nie był zbyt sym­pa­tycz­nym miej­scem i to jesz­cze przed apo­ka­lip­są. Dzika róża i czar­ny bez roz­ro­sły się tutaj w gęsty busz po­plą­ta­nych ga­łę­zi. Aria wła­śnie znik­nę­ła za tą zie­lo­ną za­sło­ną, która się­ga­ła tu do samej ziemi.

Kowal za­trzy­mał się, ogar­nię­ty złym prze­czu­ciem. Za nic nie za­mie­rzał iść za nią.

„Ide­al­ne miej­sce na za­sadz­kę” – prze­szło mu przez myśl. „Jak tylko wejdę w te ha­ra­bu­zie, to na mnie sko­czą. Kosa nic nie po­mo­że. Taa, już ja wam tam na pewno wejdę, a juści!” – ana­li­zo­wał.

Tym­cza­sem dziew­czy­na wy­sko­czy­ła z gąsz­czu kilka me­trów dalej. Z try­um­fal­nym uśmie­chem unio­sła za­krzy­wio­ną klin­gę. Kowal pra­wie ode­tchnął z ulgą, ale zaraz ze­brał się w sobie i znowu za­sa­lu­to­wał:

Mładm­ła­zel, po­le­cam się na przy­szłość. – Po czym po­pra­wił torbę na ra­mie­niu i ru­szył w drogę.

Aria przez chwi­lę stała nie­zde­cy­do­wa­na, ale zaraz znowu po­bie­gła za nim.

– Prze­pra­szam, ale czy mógł­by mi pan pomóc?

– Wła­śnie po­mo­głem – od­parł sucho, nie prze­ry­wa­jąc mar­szu. Już dawno nie za­mie­nił z nikim tylu słów naraz i miał już tego ser­decz­nie dosyć. Ta dziew­czy­na ucze­pi­ła się go jak zde­chlak psie­go ogona i nie za­mie­rza­ła od­pu­ścić.

– Tak, wiem i dzię­ku­ję – po­wie­dzia­ła nad­spo­dzie­wa­nie przy­mil­nie i szyb­ko do­da­ła: – Ale ja muszę wró­cić na Sta­dion. Muszę po­roz­ma­wiać z To­wa­rzy­szem Na­czel­nym. On nam zle­cił tę misję. Nasz przy­wód­ca – Ry­szard, miał z nim układ i…

Kowal za­trzy­mał się, prze­rwał jej pa­pla­ni­nę ge­stem ręki i wska­zał kosą na jedną z czte­rech wież oświe­tle­nio­wych Sta­dio­nu, sre­brzą­cą się w od­da­li, po­mię­dzy czub­ka­mi drzew:

– Tam! – wark­nął. – Pani se pój­dzie pro­sto, drze­wa się skoń­czą, a potem w lewo. – Po­pa­trzył na nią by­kiem. – Nawet pani trafi. Do wi­dze­nia!

Sam skrę­cił w lewo już teraz i po­drep­tał w głąb sta­re­go osie­dla in­ży­nier­skie­go. Wolał już nad­ło­żyć drogi, a nawet spo­tkać gnież­dżą­cych się tam bim­brow­ni­ków, niż…

„…zno­sić to­wa­rzy­stwo tego wner­wia­ją­ce­go babsz­ty­la” – po­my­ślał wście­kły.  

 

8.

Na Sta­dion do­tarł do­pie­ro wcze­snym przed­po­łu­dniem. Był zły na sie­bie, bo przez te wszyst­kie eks­ce­sy droga za­miast pół go­dzi­ny za­ję­ła mu pra­wie dwie.

„Już pew­nie wszyst­kie kramy naj­bli­żej wej­ścia po­zaj­mo­wa­li” – gde­rał w duchu.

Wej­ście na dawny obiekt spor­to­wy pro­wa­dzi­ło przez nowo wy­bu­do­wa­ną bramę pół­noc­ną. Cięż­ka kon­struk­cja, wy­ko­na­na z be­to­no­wych pod­kła­dów ko­le­jo­wych, szyn i sta­lo­wych pro­fi­li przy­po­mi­na­ła po­więk­szo­ną i ka­ry­ka­tu­ral­nie po­krę­co­ną bu­dow­lę z dzie­cię­cych kloc­ków.

Cały teren Sta­dio­nu oto­czo­no wy­so­kim ogro­dze­niem zwień­czo­nym zwo­ja­mi kol­cza­ste­go drutu. Wznie­sio­no je oczy­wi­ście jesz­cze przed apo­ka­lip­są, w celu ochro­ny oko­licz­nych miesz­kań­ców przed sta­dio­no­wą dzi­czą. Teraz sy­tu­acja od­wró­ci­ła się dia­me­tral­nie, bo to wła­śnie sta­dio­no­wą dzicz trze­ba było chro­nić, przed daw­ny­mi miesz­kań­ca­mi oko­licz­nych osie­dli.

Schro­nie­nie we­wnątrz spor­to­wej areny zna­la­zła nie­ca­ła setka dusz.

– Czyli tyle, ile naj­wien­cy przy­la­zło tu kie­dy­kol­wiek na mecz pił­ko­rzy – zwykł ma­wiać Kowal. Sam, jako za­go­rza­ły fan żużla, nigdy nie ro­zu­miał fa­scy­na­cji piłką ko­pa­ną.

Sze­fem całej spo­łecz­no­ści i spi­ri­tus mo­vens wszel­kich dzia­łań mi­li­tar­no-han­dlo­wo-prze­my­sło­wo-kul­tu­ral­nych był To­wa­rzysz Na­czel­ny. To wła­śnie ku niemu Kowal pla­no­wał skie­ro­wać swe pierw­sze kroki, zaraz po prze­kro­cze­niu bramy.

O To­wa­rzy­szu Na­czel­nym można by po­wie­dzieć wiele, ale na pewno nie to, że nie miał wła­sne­go stylu. Zwy­kle można go było spo­tkać, gdy prze­cha­dzał się ma­je­sta­tycz­nie po ko­ro­nie wałów w to­wa­rzy­stwie swo­ich przy­bocz­nych. Star­szy, lekko przy­gar­bio­ny, w płasz­czu na­rzu­co­nym na ciem­no­nie­bie­ski fer­szal i z takąż ma­cie­jów­ką na gło­wie. Ca­ło­ści sty­li­za­cji do­peł­nia­ły su­mia­ste wą­si­ska, za­sła­nia­ją­ce usta.

To­wa­rzysz Na­czel­ny robił wszyst­ko, by upodob­nić się do ostat­nie­go z praw­dzi­wych pol­skich mężów stanu. I trze­ba przy­znać, że wy­cho­dzi­ło mu to cał­kiem uda­nie, przy­naj­mniej na pierw­szy rzut oka.

Jed­nak, gdy po­zna­ło się go nieco bli­żej, to nie­ja­ko wbrew ulu­bio­ne­mu cy­ta­to­wi Mar­szał­ka, wy­cho­dzi­ło szy­dło z wora. Choć Na­czel­ny był so­cja­li­stą za młodu i dzia­łał nie­zwy­kle pręż­nie w ze­tem­wuzet­em­pe, zet­em­esie a na końcu nawet w mło­dzie­żów­ce kace, tak na sta­rość udało mu się jed­nak po­zo­stać skur­wy­sy­nem(5).

Oto­czył się skom­pli­ko­wa­ną pa­ję­czy­ną po­wią­zań i wza­jem­nych za­leż­no­ści. Jed­ne­go za­stra­szył, in­ne­go prze­ku­pił, a po jesz­cze in­nych spra­wił, że słuch za­gi­nął. Do tego przy boku za­wsze miał wia­nu­szek pa­la­dy­nów, go­to­wych dla pań­skiej łaski po­peł­nić naj­więk­sze świń­stwo. A Na­czel­ny sie­dział sobie, jak pająk w środ­ku sieci i po­cią­gał za sznur­ki.

– J-ja do To­wa­rzy­sza Na­czel­ne­go – nie­śmia­ło za­anon­so­wał się Kowal u jed­ne­go z gwar­dzi­stów.

Wiel­ki drab, le­d­wie wci­śnię­ty w czar­ny uni­form stra­ży za­kła­do­wej był ewi­dent­nie z tych, co to: bier­ni, mier­ni ale wier­ni. Spoj­rzał z góry, zmru­żył świń­skie oczka i do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li wy­ar­ty­ku­ło­wał myśl:

– A po czego?

Kowal prze­łknął ner­wo­wo ślinę. Z za­sa­dy nie lubił roz­ma­wiać z ludź­mi, a gdy tra­fiał na ta­kie­go ab­ne­ga­ta umy­sło­we­go jak ten, zda­wał sobie spra­wę, że ze zwie­rzę­ta­mi też nie.

Na szczę­ście lider spo­łecz­no­ści sam go zo­ba­czył i mach­nął z od­da­li przy­zwa­la­ją­co. Zwa­li­sty straż­nik od­su­nął się z cięż­kim sap­nię­ciem i po­zwo­lił przejść przez bramę.

– Pan Kowal! Wi­ta­my! – Na­czel­nik ru­szył ku niemu wol­nym kro­kiem, z rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi za plecy. Nie­szcze­ry uśmie­szek błą­kał się pod su­mia­stym wąsem, oczy jed­nak były zu­peł­nie nie­ru­cho­me i zimne.

– Dzień dobry panu – od­po­wie­dział grzecz­nie ko­sy­nier i ro­zej­rzał ukrad­kiem. Przy kra­mach u samej bramy było pełno ludzi. Nie­do­brze. Chciał to ro­ze­grać ina­czej, po cichu, a nie tak… na wi­do­ku. Ner­wo­wo prze­łknął ślinę i wy­du­kał:

– Ja służ­bo­wo, w sen­sie, że-e… tego, no…

– No mów­cie, mów­cie! Prze­cież jak służ­bo­wo, to ważne – po­na­glił Na­czel­ny grom­kim gło­sem.

Coraz wię­cej twa­rzy od­wra­ca­ło się ku nim z cie­ka­wo­ścią – prze­kup­nie przy naj­bliż­szych stra­ga­nach, straż­ni­cy na murze, wresz­cie awan­tur­ni­cy i opoje sie­dzą­cy w ogród­ku piw­nym w cie­niu try­bu­ny.

Kowal po­lu­zo­wał ner­wo­wo koł­nie­rzyk fla­nel­ki, który nagle za­czął go nie wie­dzieć czemu dusić. Otarł struż­kę potu z czoła. W końcu sap­nął, ze­brał się w sobie i wy­rzu­cił na jed­nym wde­chu:

– Pre­zent mam dla was, To­wa­rzy­szu. Taki wła­sno­ręcz­ny, ze szcze­re­go serca.

Na­czel­ny cał­kiem uda­nie udał zdzi­wie­nie i po­to­czył wzro­kiem po zgro­ma­dzo­nych.

– Pre­zent? Dla mnie? A jakaż to oka­zja, panie Kowal? – za­py­tał tak gło­śno, że usły­sza­no go chyba nawet w wy­chod­ku za try­bu­ną.

Ko­sy­nier tym­cza­sem przy­klęk­nął na jedno ko­la­no i drżą­cy­mi pa­lu­cha­mi otwo­rzył torbę. Wyjął za­wi­niąt­ko, wstał i po­ka­zał w wy­cią­gnię­tych rę­kach.

– Dla was To­wa­rzy­szu, na tę no… oko­licz­ność! Oko­licz­ność za­dzierz­gnię­cia współ­pra­cy go­spo­dar­czej.

Na­czel­ny w pierw­szej chwi­li zdę­biał. Gapił się na czer­wo­ny tłu­mok ob­wią­za­ny sznur­kiem i nie mógł wy­du­sić słowa.

„Czy to moż­li­we?” – za­py­tał sam sie­bie w myśli. „Po tylu la­tach?”.

Ode­brał de­li­kat­nie pa­ku­nek i po­czął z na­masz­cze­niem roz­wią­zy­wać wę­zeł­ki. Szło mu na tyle nie­sko­ro, że Kowal w po­czu­ciu do­brze ro­zu­mia­ne­go obo­wiąz­ku oby­wa­tel­skie­go, wy­cią­gnął ma­cze­tę i ru­szył, żeby mu pomóc…

Pod­niósł się krzyk, rwe­tes, a mały ko­sy­nier nawet nie za­uwa­żył kto to leży, bo to on leżał. Czte­rech dra­bów z oso­bi­stej ochro­ny wodza przy­kry­ło go spa­sio­ny­mi ciel­ska­mi i przy­du­si­ło do bruku w oka­mgnie­niu.  

– Na wła­dzę lu­do­wą rękę pod­niósł!

– Za­mach! Stanu za­mach! – darli się jeden przez dru­gie­go.

Ktoś kop­nął go w szczę­kę, inny sprze­dał ko­la­no w brzuch. Wy­rwa­li ma­cze­tę z ręki, a na ko­niec po­sta­wi­li na nogi, wy­krę­ca­jąc łapy do tyłu.

Kowal po­pa­trzył na nich za­sko­czo­ny i mam­ro­tał przez roz­bi­te wargi:

– Prze­cież ja tylko… pomóc, niech-to-krót­ki-śpic!

Na­czel­ny nawet nie ru­szył się z miej­sca. Dy­szał czy­stą wście­kło­ścią i wbi­jał wzrok w do­mnie­ma­ne­go za­ma­chow­ca.

– Ty ter­ro­ry­sto, tyyy… – wy­char­czał. – Jak śmia­łeś? Ty wiesz, że jak rękę prze­ciw wła­dzy lu­do­wej pod­nie­siesz, to ci wła­dza lu­do­wa tę rękę od­rą­bie(6)!?

To ostat­nie wy­krzy­czał po­włó­cząc te­atral­nym spoj­rze­niem po ga­piach, co­kol­wiek zszo­ko­wa­nych bie­giem wy­pad­ków.

 – Ja tylko sznu­rek prze­ciąć chciał… – mruk­nął cicho Kowal. – Ja tam nie­awan­tu­ru­ją­cy się je­stem, prze­cie wie­cie.

Pod­niósł wzrok i spoj­rzał na Na­czel­ne­go.

– Tam, w środ­ku – po­ka­zał głową – to sza­bla dla was. Taka praw­dzi­wa, jak Mar­sza­łek nosił.

To­wa­rzysz spoj­rzał na niego po­dejrz­li­wie i szarp­nął za węzły.

– To­wa­rzy­szu! Ostroż­na! – krzyk­nął pi­skli­wie jeden ze słu­gu­sów. – Toż bomba może?

– Sam je­steś bomba – wark­nął Na­czel­ny i wy­su­płał wresz­cie za­war­tość z za­wi­niąt­ka.

Gdy jego oczom uka­za­ła się rę­ko­jeść… aż za­chwiał się na no­gach. Usłuż­ni pa­la­dy­ni w ostat­niej chwi­li pod­sta­wi­li mu pod zad krze­seł­ko z ogród­ka piw­ne­go, na które klap­nął cięż­ko.

Na­czel­ny pod­niósł sza­blę drżą­cy­mi rę­ka­mi do oczu. Pro­myk słoń­ca za­tań­czył na pięk­nie wy­po­le­ro­wa­nym jelcu. To­wa­rzysz ujął rę­ko­jeść i ze świ­stem wy­cią­gnął z drew­nia­nej łubki. Ostrze ob­ja­wi­ło się w peł­nej oka­za­ło­ści. Wstał na drżą­ce nogi i po­wo­lut­ku, z na­masz­cze­niem uniósł klin­gę wy­so­ko nad głowę.

Był teraz ni­czym heros, pół­bóg, mi­tycz­ny bo­ha­ter! Był teraz – przez tę krót­ką chwi­lę – nie­mal równy sa­me­mu Mar­szał­ko­wi! Wszy­scy ze­bra­ni wpa­try­wa­li się w niego z uwiel­bie­niem, prze­stra­chem…

„…z od­da­niem?” – po­my­ślał. Sto­jąc tak z unie­sio­ną do ciosu sza­blą znowu po­wiódł wzro­kiem po tłu­mie. Nikt nie wy­trzy­mał jego spoj­rze­nia, każdy kulił się w sobie przed jego po­tę­gą! Każdy ucie­kał wzro­kiem, gdy tylko…

– Po­chwy nie ma, da­ruj­cie To­wa­rzy­szu, ma­te­ria­łu nie star­czy­ło – po­wie­dział prze­pra­sza­ją­co Kowal.

Na­czel­ny za­mru­gał za­sko­czo­ny, a wraz z nim resz­ta zgro­ma­dze­nia. Wszy­scy roz­glą­da­li się, jakby wy­bu­dze­ni nagle z głę­bo­kie­go snu. Jeden tylko ko­sy­nier stał tam gdzie go pu­ści­li ochro­nia­rze i ner­wo­wo wy­ła­my­wał palce.

– Ja tu wła­śnie wzglę­dem tego, To­wa­rzy­szu – kon­ty­nu­ował. – Co­by­ście tro­chę niklu, mie­dzi i kwa­sów­ki uży­czy­li, to i po­chwę wy­rych­tu­ję. A jakby jesz­cze i spa­war­ka, to­kar­ka i agre­gat się zna­la­zły, to i tuzin ta­kich sza­bli mogę mach­nąć. W try-mi­ga!

Na­czel­ne­go jakby pio­run strze­lił. „Tuzin?! Moich sza­bli?! Dla kogo!?” – po­my­ślał zdję­ty nagłą grozą. Nawet się nie za­sta­na­wiał, tylko ryk­nął:

– Do pier­dla z nim! Za­mknąć mi go zaraz!

 

9.

Słoń­ce za­cho­dzi­ło już nad Sta­dio­nem, gdy drzwi do piw­ni­cy otwo­rzy­ły się z takim im­pe­tem, że aż trza­snę­ły o ścia­nę. Kowal pod­niósł głowę. Już od dłuż­szej chwi­li sły­szał wrza­ski i od­gło­sy sza­mo­ta­ni­ny na ze­wnątrz, więc nie zdzi­wił się, gdy na po­sadz­ce celi wy­lą­do­wał nowy wię­zień. A wła­ści­wie więź­niar­ka.

 – Jak bę­dzie-ta fi­ka­ła, to-ta po ryju znowu do­sta­nie-ta i ten… no! – po­wie­dział do niej kla­wisz w mun­du­rze stra­ży za­kła­do­wej i dla lep­sze­go za­ak­cen­to­wa­nia myśli prze­wod­niej, kop­nął z całej siły w żebra. 

Aria jęk­nę­ła, po czym wy­rzu­ci­ła z sie­bie taki potok blu­zgów i in­wek­tyw, że nie­jed­ne­go mi­ni­stran­ta za­czer­wie­ni­ło­by po uszy. Na na­la­nej gębie kla­wi­sza nie zro­bi­ło to jed­nak więk­sze­go wra­że­nia. Ale w na­gro­dę dziew­czę za­ro­bi­ło ko­lej­ny kop­niak, tym razem w szczę­kę.

 „Co, jak co, ale na fle­ko­wa­niu aresz­tan­tów się tu znają” – po­my­ślał Kowal i ze­rwał się z miej­sca.

– Panie Ga­li­ca! – za­wo­łał. – Czy przo­dow­nik Kocur jest dziś na  dy­żu­rze?

Knur w czar­nym mun­du­rze po­wo­lut­ku od­wró­cił się do niego i po­świe­cił wiel­ką la­tar­ką pro­sto w oczy. Po­dejrz­li­wie zmarsz­czył brwi, ale mruk­nął z nie­chę­cią:

Pon przo­dow­nik je.

– A co robi?

I.

– To jak skoń­czy jeść, to po­de­sła­li­by­ście go tu na mo­ment, co? Spra­wę mam. Ważną!

Ga­li­ca przez chwi­lę pro­ce­so­wał in­for­ma­cję. Na na­la­nej gębie od­ma­lo­wał się fi­zycz­ny wy­si­łek. Po dłuż­szej prze­rwie, wy­tę­żo­ne do gra­nic moż­li­wo­ści szare ko­mór­ki, zwer­ba­li­zo­wa­ły wresz­cie całe zda­nie:

 – A co jo bede z tego mioł?  

Kowal, by­naj­mniej nie­zbi­ty z tropu taką prze­bie­gło­ścią, wy­pa­lił od razu:

– Naj­ostrzej­szy kor­dzik w całej Gwar­dii! Rę­ko­jeść z rogu je­le­nia, skó­rza­na po­chwa i ostrze dłu­gie na stopę. Co wy na to?

Kla­wisz mi­mo­wol­nie wy­chy­lił się do przo­du i spoj­rzał ponad opa­słym brzu­szy­skiem na czub­ki swych butów. Chmur­ne ob­li­cze po­kra­śnia­ło od razu.

– Taki som jak żech-ta przo­dow­ni­ko­wi zro­bi­liś-ta?

– Taki sam… albo nawet lep­szy.

 Wiel­ki, roz­ma­rzo­ny uśmiech roz­pełzł się po­wo­lut­ku po sze­ro­kiej, nie­ogo­lo­nej gębie Ga­li­cy. W ma­łych, świń­skich oczkach za­lśni­ły iskier­ki ra­do­ści.

Kla­wisz jed­nak zaraz się opa­no­wał, ob­cią­gnął poły mun­du­ru i ru­szył w kie­run­ku drzwi. Po chwi­li jed­nak za­trzy­mał się, wró­cił na śro­dek celi i… sprze­dał Arii jesz­cze jed­ne­go kopa.

– Pier­do­lo­ny sa­dy­sta – wy­dy­sza­ła dziew­czy­na. Oczy­wi­ście już po tym, jak drzwi za­mknię­to na głu­cho, a kroki kla­wi­sza uci­chły w ko­ry­ta­rzu.

– Pan Ga­li­ca to tylko na­rzę­dzie w rę­kach sys­te­mu. Wiel­kie, silne, tępe na­rzę­dzie. – Kowal ukląkł przy niej i podał w miarę czy­stą, fla­ne­lo­wą chu­s­tecz­kę. – Masz, do nosa se przy­tknij. Krew ci leci.

– Jak tylko stąd wyjdę! Jak tylko znaj­dę swo­ich…! – roz­krę­ca­ła się Aria.

– Nie żyją – uciął krót­ko Kowal.

Spoj­rza­ła na niego i wark­nę­ła:

– A żebyś wie­dział! Te wszyst­kie ka­na­lie już nie żyją! Roz­pier…!

– Twoi nie żyją.

– C-co…? – za­py­ta­ła. Chcia­ła coś dodać, ale głos jej się za­ła­mał.

Kowal wes­tchnął cięż­ko i po­wie­dział:

– Wi­dzia­łem dziś rano. Przy­dy­ba­li ich na otwar­tym te­re­nie, wedle sta­rej pa­ro­wo­zow­ni. – Przy­gryzł wąsa i po­pa­trzył na nią smut­no. – Nie dali se rady.

Dziew­czy­na, krę­cąc głową z nie­do­wie­rza­niem, za­czę­ła od­su­wać się od niego, jakby w ten spo­sób chcia­ła ode­pchnąć strasz­ną praw­dę.

 – Nie… nie, nie… to nie­moż­li­we. Ry­szard ich wy­pro­wa­dzi. Na pewno mu się uda! Ry­szard za­wsze…!

– Wy­so­ki, przy­by­czo­ny ze srebr­nym re­wol­we­rem? – zga­dy­wał Kowal.

Dziew­czy­na kiw­nę­ła głową. W jej oczach za­lśni­ły łzy. Przy­kry­ła usta dło­nią.

– Przy­kro mi, cudna pta­szyn­ko – po­wie­dział ła­god­nie. Było mu jej żal. Kiedy ktoś przy­wyk­nie do życia w gru­pie, to stra­ta naj­bliż­szych roz­dzie­ra serce. Dla­te­go sam wolał trzy­mać ludzi na dy­stans, nie przy­wią­zy­wać się do ni­ko­go. Wła­śnie dla­te­go, by nie czuć się tak, jak ona teraz.

Chciał ją po­cie­szyć. Był gotów nawet przy­tu­lić, ale… w tej samej chwi­li drzwi do celi otwar­ły się znowu, a w progu sta­nął wy­so­ki męż­czy­zna, ubra­ny w czy­sty i za­dba­ny mun­dur. Spoj­rzał smut­no na Ko­wa­la i po­wie­dział:

– No i co, Heniu? W końcu się do­igra­łeś?

 

10.

Słoń­ce za­szło za ko­ro­ną wału i ciem­ną celę roz­świe­tla­ła tylko mała la­ta­recz­ka Ko­cu­ra. Przo­dow­nik oparł się bar­kiem o ścia­nę i słu­chał.

Kowal pró­bo­wał na wszyst­kie spo­so­by wy­tłu­ma­czyć, że to po­mył­ka, że prze­cież nie chciał, że to nie tak:

– To­siek, ja sza­blę prze­cież dla niego, żeby do ma­szyn do­pu­ścił, żeby… – urwał, bo już nie wie­dział, co jesz­cze można po­wie­dzieć.

Kocur po­krę­cił głową i cięż­ko wes­tchnął:

– Heniu, za dużo ra­ba­nu się zro­bi­ło. Wszy­scy wi­dzie­li jak mu ma­cze­tą w oczy za­świe­ci­łeś. Coś ty sobie my­ślał?!

Kowal ze zło­ścią przy­gryzł wąsa i wark­nął:

– Sznur­ki mu tylko chcia­łem prze­ciąć, bo się z tym per­do­lił jak burek z kurą.  

– No to chcia­łeś do­brze, a wy­szło jak zwy­kle! – par­sk­nął Kocur i dodał po chwi­li: – Teraz masz pa­ra­graf za za­mach stanu i w na­gro­dę ci rękę od­rą­bią. I po co ci to było?

Ko­sy­nier za­ci­snął pię­ści w zło­ści. Spu­ścił głowę i mruk­nął:

– Po­wiedz mu, po­wiedz mu To­siek, że to nie tak… prze­cież on wie.

– Tak, wie. – Przo­dow­nik spoj­rzał na niego z góry i po­wie­dział po­waż­nie: – Dla­te­go mnie tu przy­słał.

Kowal pod­niósł wzrok, za­sko­czo­ny tym wy­zna­niem. Nic nie ro­zu­miał.

– Ma dla cie­bie pro­po­zy­cję – wy­ja­śnił Kocur. – Ale chyba le­piej, żeby ci tę rękę od­rą­ba­li.

– To­siek, nie pierdź mi tu cu­krem pu­drem, tylko gadaj, co i jak.

– Trza na za­kład wejść. I to teraz, w nocy, póki lu­dzie na Sta­dio­nie śpią.

– Jak w nocy?! Prze­cież mnie tam na ka­wał­ki ro­ze­rwą.

– Dla­te­go ci mówię, że le­piej…

– Dobra! Pójdę! – uciął Kowal.

Ode­tchnął cięż­ko i wbił pełne na­pię­cia spoj­rze­nie w daw­ne­go przy­ja­cie­la. Wie­dział, że od tego, co usły­szy za­le­ży jego życie, więc w końcu sap­nął:

– Co jest do zro­bie­nia?

Kocur za­gryzł wargi i ode­pchnął się ra­mie­niem od ścia­ny. Świa­tło la­tar­ki za­tań­czy­ło po odra­pa­nym tynku celi, gdy ner­wo­wo prze­stą­pił z nogi na nogę. W końcu sta­nął przed Ko­wa­lem i zdo­był się na od­wa­gę, by spoj­rzeć mu w oczy:

– Trze­ba iść na EC-2 i w roz­dziel­ni prze­łą­czyć szynę na za­si­la­nie sieci ener­ge­tycz­nej. Od głów­nej roz­dziel­ni już są wszyst­kie prze­pię­cia. Co dało się zro­bić do muru fa­bry­ki, nasze chło­pa­ki już zro­bi­li. Zo­sta­ło tylko to.

Podał mu sche­mat po­łą­czeń, wraz z kil­ko­ma kart­ka­mi ręcz­nych no­ta­tek.

– Prze­łą­czyć za­si­la­nie elek­tro­cie­płow­ni? – za­py­tał nie­pew­nie Kowal, prze­bie­ga­jąc wzro­kiem po kart­kach. – Prze­cież kto­kol­wiek tam w pie­cach pali, od razu się zo­rien­tu­je i prze­łą­czy z po­wro­tem.  

– Po­trze­bu­je­my pół go­dzi­ny  – po­twier­dził Kocur ma­to­wym gło­sem. – Tyle mi wy­star­czy, żeby prze­sta­wić zwrot­ni­ce ko­le­jo­we na te­re­nie za­kła­du tu, tu i tutaj. – Prze­sko­czył pal­cem po pla­nie.

– Chce­cie do­je­chać do elek­tro­cie­płow­ni po­cią­giem?

– Lo­ko­mo­ty­wą – uści­ślił. – I nie tylko do­je­chać, ale i wró­cić. Z tym…

Kowal po­pa­trzył na nie­ostre, czar­no­bia­łe zdję­cie, wy­dru­ko­wa­ne na zmię­tej kart­ce.

– Cy­ster­ny?

– Czte­ry cy­ster­ny – po­wie­dział Kocur z na­ci­skiem. – Nie­ca­łe pięć­set me­trów od wschod­niej bramy. Jak do­brze pój­dzie to zgar­nie­my dwie­ście, może trzy­sta ty­się­cy li­trów pa­li­wa. Ja ogar­niam lo­ko­mo­ty­wę, a ty da­jesz za­si­la­nie. To wszyst­ko.  

 Spoj­rzał na niego smut­no, po czym ru­szył do drzwi.

– Masz pięć minut do na­my­słu – rzu­cił w progu i wy­szedł.

Aria wsta­ła z le­żą­cych w kącie szmat. Usia­dła pod ścia­ną, ob­ma­cu­jąc żebra z gry­ma­sem bólu.

– To ta sama akcja, z którą nas wy­sła­li – stęk­nę­ła cięż­ko i skrzy­wi­ła się jesz­cze bar­dziej. – Na­czel­ny dał nam amu­ni­cję jako za­licz­kę i obie­cał pa­li­wo, je­dze­nie i broń po ro­bo­cie.

Kowal po­pa­trzył na nią i par­sk­nął kpią­co:

– Z góry że­ście za­licz­kę wzię­li? Gra­tu­la­cje.

Aria wes­tchnę­ła i sta­nę­ła na nogi:

– No tak, panie Heniu – prze­drzeź­ni­ła – za­licz­ki zwy­kle bie­rze się z góry. Za­da­nie wy­glą­da­ło na pro­ste. Tylko pan Na­czel­ny za­po­mniał nas uprze­dzić, że fa­bry­ka jest pełna tur­bo-zom­bie, co za­pie­prza­ją jakby miały mo­tor­ki w du­pach, a do tego umie­ją w par­ko­ur.

– No i co w związ­ku z tym?

– A to, że idę z panem, panie Heniu – od­po­wie­dzia­ła dziew­czy­na ze zło­śli­wym uśmie­chem. – Muszę się prze­ko­nać, czy rze­czy­wi­ście wszy­scy moi po­szli do pia­chu.

Kowal już uniósł ręce, by za­pro­te­sto­wać, ale Aria sta­nę­ła przed nim i po­wie­dzia­ła z na­ci­skiem:

– Idę. Bez. Dys­ku­sji.

Ko­sy­nier zo­ba­czył łzy w ką­ci­kach jej oczu i po­czuł, że mięk­nie mu serce. Ta obca dziew­czy­na była mu teraz bliż­sza niż kto­kol­wiek inny. Wie­dział już, że się zgo­dzi. Mu­siał. Tak trze­ba.

Roz­wa­ża­nia prze­rwa­ło im szczęk­nię­cie zamka. Drzwi celi otwar­ły się po­wo­li, a w progu sta­nął To­wa­rzysz Na­czel­ny w to­wa­rzy­stwie nie­od­łącz­nych przy­bocz­nych.

– No i co, panie Kowal? – za­py­tał grom­kim gło­sem. – Gotów, żeby przy­słu­żyć się oj­czyź­nie?

 

11.

Wy­pro­wa­dzi­li ich bocz­nym wyj­ściem. Cały Sta­dion tonął w mroku po­chmur­nej nocy. Straż­ni­cy na ko­ro­nie wału, bra­mie i wie­żach oświe­tle­nio­wych nie roz­pa­li­li lamp naf­to­wych, za to pil­nie wsłu­chi­wa­li się w ciszę pa­nu­ją­cą w parku i oko­licz­nych ulicz­kach. Sys­tem po­ty­ka­czy, ob­wie­szo­nych pusz­ka­mi, sło­ika­mi i me­ta­lo­wy­mi dzwon­ka­mi, za­wcza­su ostrze­gał przed nie­chcia­ny­mi go­ść­mi.

– Pań­ska broń – mruk­nął Na­czel­ny i ski­nął na pod­wład­ne­go. Pro­siak w mun­du­rze pod­szedł kilka kro­ków i podał Ko­wa­lo­wi kosę, ma­cze­tę i torbę z to­wa­rem.

– Sza­blę od­daj­cie – wark­nął ko­sy­nier.

To­wa­rzysz prze­łknął cięż­ko ślinę, ale nie po­zbył się tym guli zło­ści, która nagle sko­czy­ła mu do gar­dła.

– Sza­blę? – wy­char­czał zdu­szo­nym szep­tem. – A to niby czemu? Pre­zent to był, panie Kowal. Wszy­scy sły­sze­li. A kto daje i od­bie­ra…

– Jako gwa­ran­cję – prze­rwał mu w pół słowa. – Jak wrócę i amne­stia bę­dzie, to oddam.

Na­czel­ny wbił w niego pa­lą­ce spoj­rze­nie. Przez chwi­lę mie­rzy­li się wzro­kiem. W końcu To­wa­rzysz od­chy­lił połę płasz­cza i roz­piął rap­cie trzy­ma­ją­ce nagą klin­gę przy pasie. Chwy­cił rę­ko­jeść i… ze świ­stem przy­sta­wił sztych do grdy­ki ko­sy­nie­ra.

– Gówno do­sta­niesz, a nie moją sza­blę gnido! Tobie słu­chać, a nie wa­run­ki sta­wiać! I le­piej żebyś nie pró­bo­wał czmych­nąć – ostrzegł lo­do­wa­tym gło­sem. – Ty wiesz, że wła­dza lu­do­wa ma ręce dłu­gie, oj dłu­gie… 

Kowal spoj­rzał na niego z po­gar­dą i mruk­nął:

– Ja ro­bo­tę za­wsze koń­czę.

Po czym zła­pał kosę, ski­nął głową Ko­cu­ro­wi i ru­szył w drogę, cią­gnąc Arię za rękę.

 

Do warsz­ta­tu do­tar­li po trzech kwa­dran­sach. Mu­sie­li iść ostroż­nie, klu­czyć od domu do domu, gdy tylko w polu wi­dze­nia po­ka­zy­wa­ły się syl­wet­ki mar­twych.

Noc na­le­ża­ła do umar­łych. Sztyw­ni wy­cho­dzi­li ze swych dzien­nych leży i kry­jó­wek. Na szczę­ście księ­życ wyj­rzał zza chmur i oświe­tlał kra­jo­braz na tyle, że można było ich za­wcza­su zo­ba­czyć.

Prze­mknę­li chył­kiem przez sad. Kowal wy­do­był klucz, ukry­ty w dziu­pli ra­chi­tycz­nej ja­błon­ki, po czym ski­nął na Arię i ru­szył do bram­ki pa­li­sa­dy.

Dziew­czy­na oka­za­ła się do­brym kom­pa­nem. Widać było, że na taki spa­cer wy­szła nie pierw­szy i nie drugi raz. Trzy­ma­ła się tuż za ple­ca­mi Ko­wa­la, po­wta­rza­ła wszyst­kie jego ruchy i bez­błęd­nie re­ago­wa­ła na każdy gest, któ­rym oznaj­miał ko­lej­ne ma­new­ry. A co naj­waż­niej­sze:

„Na całą drogę scho­wa­ła ozór za zę­ba­mi” – po­my­ślał z za­do­wo­le­niem.

Gdy we­szli na po­dwó­rze, nie mogła jed­nak od­mó­wić sobie ci­che­go gwizd­nię­cia po­dzi­wu:

– Fiu-fiuu, sam to po­sta­wi­łeś? – Wska­za­ła na nie­wiel­ką, otwar­tą kuź­nię, przy­cup­nię­tą pod dasz­kiem, przy tyl­nej ścia­nie warsz­ta­tu. – Czym ty się wła­ści­wie zaj­mu­jesz, panie Heniu?

– Kozy kuję – mruk­nął pół­gęb­kiem i ru­szył przed sie­bie.

Gdy wy­szli za róg, Aria zła­pa­ła rę­ko­jeść mie­cza. Kowal od razu zgro­mił ją wzro­kiem:

– Ani mi się waż! – syk­nął, po czym zwró­cił się ci­chym gło­sem do są­sia­da: – Panie Bolku, wie­czór dobry. Go­ścia mamy.

Trup od­wró­cił się po­wo­lut­ku, prze­krzy­wił głowę i ru­szył do siat­ki po­war­ku­jąc groź­nie.

– Sami swoi, se pan nie prze­szka­dza, my tylko na chwil­kę. – Pró­bo­wał uspo­ko­ić ko­sy­nier. – Idź, pokaż mu miecz. Lubi bły­skot­ki. Tylko krzyw­dy mu nie zrób, jasne? – mruk­nął za­chę­ca­ją­co do Arii, a sam za­czął maj­stro­wać przy lin­kach roz­po­star­tych na drzwiach warsz­ta­tu.

Dziew­czy­na po­de­szła do ogro­dze­nia, ale za­trzy­ma­ła się dobre dwa metry od siat­ki. Trup zła­pał druty i po­trzą­snął nimi gniew­nie. Char­czał i war­czał przy tym na tyle wy­mow­nie, że dziew­czy­na nie­ja­ko od­ru­cho­wo wy­cią­gnę­ła miecz z po­chwy.

Pan Bolek od razu wbił wzrok w klin­gę. Jego ob­li­cze wy­gła­dzi­ło się, a z gar­dła wy­do­był jęk po­dzi­wu i nie­mal dzie­cię­cej fa­scy­na­cji.

Aria mi­mo­wol­nie par­sk­nę­ła śmie­chem. Ten tru­posz był zu­peł­nie inny niż wszyst­kie, które do tej pory wi­dzia­ła. To zna­czy, na pewno roz­szar­pał­by ją na strzę­py, gdyby tylko miał po temu oka­zję, ale było w nim coś…

„…ludz­kie­go?” – po­my­śla­ła dziew­czy­na.

Za­wi­nę­ła mie­czem po­wol­ne­go młyń­ca, po­zwo­li­ła by srebr­na po­świa­ta księ­ży­ca za­tań­czy­ła na kra­wę­dzi ostrza, po czym zło­ży­ła się do za­sta­wy. Pan Bolek stał z opusz­czo­ny­mi rę­ko­ma, prze­krzy­wio­ną głową i przy­glą­dał się jej jak urze­czo­ny. Za­su­szo­ne, nie­mal bez­war­gie usta roz­cią­gnął w czymś, co przy dużej dozie wy­obraź­ni, można było uznać za błogi uśmiech.

– Trzy­maj pta­szyn­ko! – Z za­my­śle­nia wy­rwał ją ostry szept Ko­wa­la. Wci­snął jej w rękę… sza­blę.

– Ale ja prze­cież… – Pró­bo­wa­ła za­pro­te­sto­wać. Broń na pierw­szy rzut oka wy­glą­da­ła, jakby była nie­do­koń­czo­na. Ma­to­wo­sza­ra klin­ga, ani śladu po­le­ro­wa­nia, poza wą­ziut­kim pasem przy samej kra­wę­dzi ostrza, pro­sty jelec bez ka­błą­ka i szorst­ki, nie­szli­fo­wa­ny chwyt.

– …mam już miecz – skoń­czy­ła prze­no­sząc na niego zdu­mio­ne spoj­rze­nie.  

Me­le­pe­te masz, nie miecz. A to jest kul­tu­ral­na ba­to­rów­ka. Pin­cet razy lep­sza niż to twoje gó­wien­ko na mięk­ko.

– A to jest pro­fe­sjo­nal­na ka­ta­na! Wy­ku­ta w Kioto, z rudy Ta­ma­ha­ga­ne. Ry­szard wła­sno­ręcz­nie przy­wiózł ją z Ja­po­nii, jesz­cze przed apo­ka­lip­są i… – prze­rwa­ła obu­rzo­na, bo Ko­wa­la aż zło­ży­ło ze śmie­chu. Spoj­rzał na nią i otarł łzę z ką­ci­ka oka, wciąż re­cho­cząc.

– Taa, ma­da­fa­ka­ne. To ce­pe­lia, cudna pta­szyn­ko, zwy­kły pic z gów­no­li­tu, po­cią­gnię­ty ni­klem. Długo tym się bi­jesz?

– No… – za­wa­ha­ła się – …tak na serio, to drugi ty­dzień. Ry­szard mi dał, jak tu mie­li­śmy…

Kowal spoj­rzał na nią wy­mow­nie.

– Bierz. Jak mamy zro­bić ro­bo­tę, to trza mieć na­rzę­dzie.

Za­brał jej miecz, a w za­mian wci­snął po­chwę do sza­bli, a na szyję za­rzu­cił pasek nie­du­żej, zie­lo­nej torby.

– A to co? – spy­ta­ła.

– Chle­bak.

– A po co mi chle­bak?

– Chle­bak cudna pta­szyn­ko, jak sama nazwa wska­zu­je, służy do no­sze­nia gra­na­tów – od­po­wie­dział ze szcze­rym uśmie­chem i za­rzu­cił sobie taką samą torbę na ramię.

 

12.

Bu­dy­nek Elek­tro­cie­płow­ni Nr 2 stał na samym obrze­żu fa­bry­ki. Kowal nie za­mie­rzał po­peł­niać tego sa­me­go błędu, co grupa Arii i nie pchał się przez cały za­kład. Wolał wy­brać drogę, która aku­rat pro­wa­dzi­ła przez szcze­gól­nie pięk­ne oko­licz­no­ści przy­ro­dy – bagna i roz­le­wi­ska.

Rzeka, opły­wa­ją­ca kom­pleks prze­my­sło­wy od za­chod­niej stro­ny, za­le­wa­ła jego przed­mu­rze re­gu­lar­nie i ob­fi­cie. Wały prze­ciw­po­wo­dzio­we nigdy nie były w naj­lep­szym sta­nie, a teraz, po apo­ka­lip­sie, zu­peł­nie się za­pa­dły. Nikt, kto miał­by choć odro­bi­nę ro­zu­mu, nie pró­bo­wał­by prze­dzie­rać się przez mo­cza­ry pełne zdra­dli­wych głębi, za­to­pio­nych pni i hałd wsze­la­kie­go śmie­cia, na­nie­sio­ne­go nur­tem przy wio­sen­nych roz­to­pach.

I wła­śnie dla­te­go Kowal zde­cy­do­wał się pójść aku­rat tam­tę­dy.

– Znasz pan tu wszyst­kie ścież­ki i wy­kro­ty, co panie Heniu? – szep­nę­ła Aria z prze­ką­sem, wy­cią­ga­jąc nogi z głę­bo­kie­go błoc­ka. Szli aku­rat przez wy­jąt­ko­wo uro­kli­wy za­ką­tek. Głę­bo­ki rów me­lio­ra­cyj­ny biegł rów­no­le­gle do ko­ry­ta rzeki. Ga­łąz­ki wierzb po­ra­sta­ją­cych brze­gi się­ga­ły aż do samej tafli za­mu­lo­nej, po­kry­tej gęstą rzęsą wody. Chłod­na noc ście­li­ła strzęp­ki mgieł tuż nad po­wierzch­nią łąk i mo­cza­rów. Ca­łość, do­pra­wio­na te­atral­nym bla­skiem księ­ży­ca, spra­wia­ła dość oso­bli­we wra­że­nie.

Kowal zła­pał ją za koł­nierz kurt­ki i wska­zał sty­li­skiem kosy za­ro­śla po dru­giej stro­nie wą­skie­go ka­na­łu. Przy samym brze­gu sie­dział sobie za­nu­rzo­ny po uszy trup. Ponad po­wierzch­nię ciem­nej brei wy­sta­wa­ło tylko czoło i żółte śle­pia. Aria jęk­nę­ła za­sko­czo­na:

– Jak ty go…?

Nie do­koń­czy­ła, bo mar­twy odbił się od dna i sko­czył! Wszyst­ko po­to­czy­ło się bły­ska­wicz­nie. Szpo­nia­ste łapy mi­gnę­ły jej przed twa­rzą. Tafla czar­nej wody za­mknę­ła się nad głową. Błoto wy­peł­ni­ło usta. Chcia­ła wy­pły­nąć, ale muł trzy­mał ją, wcią­gał coraz głę­biej. Po­czu­ła, że­la­zny uścisk na ko­st­ce. Coś ją zła­pa­ło! Fala prze­ra­że­nia wzię­ła górę nad zdro­wym roz­sąd­kiem. Oczy­ma wy­obraź­ni zo­ba­czy­ła tu­zi­ny mar­twych rąk wy­nu­rza­ją­cych się z mroku dna. Aria ko­pa­ła i wierz­ga­ła, pró­bu­jąc de­spe­rac­ko uwol­nić się z błot­ni­stych wię­zów. Po­czu­ła jak coś cią­gnie ja za ubra­nie. Nie mogła uwol­nić dłoni! Wciąż za­pa­da­ły się w mu­li­ste dno. Nie mogła się­gnąć sza­bli…!

Wy­sko­czy­ła na po­wietrz­nię jak korek z bu­tel­ki. Od razu wy­krę­ci­ła się na brzuch, szu­ka­jąc roz­pacz­li­wie opar­cia dla nóg. Błoto du­si­ło, dła­wi­ło gar­dło od środ­ka, za­le­pia­ło oczy gru­bym, ośli­zgłym ko­żu­chem. Prych­nę­ła przez za­tka­ny nos i po omac­ku rzu­ci­ła się na brzeg. Byle dalej od mułu, czar­nej wody i szpo­nów na dnie.  

Coś zła­pa­ło ja w pasie. Od­ru­cho­wo ude­rzy­ła łok­ciem w tył. Cios tra­fił w pust­kę. Głowa tam­te­go mu­sia­ła być niżej. Nie miała czasu na dru­gie ude­rze­nie! Zaraz po­czu­je jak ostre zęby wgry­zą się w jej ciało!

– Ej, cudna pta­szyn­ko – syk­nął jej Kowal wprost do ucha. – Prze­stań­że się tak ci­skać, bo tu zara wszyst­kie sztyw­ne zle­zom.

Aria prze­tar­ła wresz­cie oczy, za­mru­ga­ła i spoj­rza­ła na niego roz­trzę­sio­na.

– My-my­śla­łam, że mnie do­pa­dli – wy­ją­ka­ła. – Te łapy. N-na dnie.

– Jakie łapy? – Kowal ze zdzi­wie­niem rzu­cił okiem w stro­nę ka­na­łu, po czym spoj­rzał znowu na dziew­czy­nę. – Tyś się na ko­rze­niu wy­ko­pyr­tła. Tam żad­nych łap na dnie nie ma.

– J-jak nie ma! – syk­nę­ła z iry­ta­cją. – Prze­cież czu­łam wy­raź­nie.

– Tu był ino ten szu­wa­rek. – Wska­zał kosą na sztyw­ne­go z prze­bi­tą czasz­ką, le­żą­ce­go grzecz­nie na brze­gu.

Aria prze­łknę­ła ślinę, wes­tchnę­ła, opar­ła dło­nie na ko­la­nach i wy­pu­ści­ła po­wie­trze.

„Nie mogę tu oci­pieć do resz­ty. Jest ro­bo­ta do skoń­cze­nia” – ochrza­ni­ła się w my­ślach.

Kowal wci­snął jej w rękę sza­blę i klep­nął w ramię. 

– Tylko nie śpij, bo to­piel­ce na dnie będą w na­stęp­nym ka­na­le.

 

– Teraz ci­chaj – mruk­nął Kowal i wska­zał przed sie­bie. – Tam idzie ru­ro­ciąg po es­ta­ka­dzie. Cią­gnie wodę z uję­cia i za­po­da­je na EC-2. Po­dej­dzie­my od wody i wle­zie­my na górę.

Aria spoj­rza­ła za jego wy­cią­gnię­tym pal­cem. Zmarsz­czy­ła brwi. Coś jej ewi­dent­nie nie pa­so­wa­ło w tym ob­raz­ku.

– Z tej rury woda kapie. Na łą­cze­niach, sam po­patrz. Jakby cały czas pom­po­wa­li?

Ko­sy­nier spoj­rzał na nią wy­mow­nie.

– Jak chcesz mieć prąd, to mu­sisz zro­bić parę. A żeby zro­bić parę to mu­sisz mieć…? – Za­wie­sił głos, cze­ka­jąc na od­po­wiedź. Dziew­czy­na jed­nak tylko po­trzą­snę­ła głową i wark­nę­ła:

– Ale jak? Jak sztyw­ni mogą ope­ro­wać całym tym ustroj­stwem? Prze­cież…

– I tu jest cały sęk w psie po­grze­ba­ny – od­po­wie­dział z po­błaż­li­wym uśmie­chem. – Nikt tego nie wie.

 

Czoł­ga­li się po­wo­lut­ku po du­bel­to­wym ru­ro­cią­gu, roz­pię­tym na sta­lo­wych pod­po­rach, dobre dzie­sięć me­trów ponad po­wierzch­nią te­re­nu. Sze­ro­kie, gru­bo­ścien­ne rury, spię­te na szczy­cie kład­ką tech­nicz­ną, po­zwa­la­ły po ja­poń­sku ukryć się przed wzro­kiem sztyw­nych drep­czą­cych na dole.

Mi­nę­li już wy­so­ki, be­to­no­wy płot i ich oczom uka­za­ła się pa­no­ra­ma placu ma­ga­zy­no­we­go miału i koksu, uży­wa­ne­go do za­si­la­nia elek­trow­ni. Ogrom­ne po­ła­cie żel­be­to­wych płyt, o po­wierzch­ni kil­ku­dzie­się­ciu boisk pił­kar­skich, były pra­wie puste. W rogu po­zo­sta­ła je­dy­nie ża­ło­śnie nie­wiel­ka pry­zma, sta­no­wią­ca le­d­wie uła­mek daw­ne­go za­pa­su.

– Wę­giel im się koń­czy – szep­nął Kowal. – Ale i tak ubywa wol­niej niż daw­niej. Muszą czym innym palić, bo to nie­moż­li­we, że tak długo by na tych wy­skrob­kach opę­dzi­li.

– Ale jak oni to robią? – syk­nę­ła nie­cier­pli­wie Aria, lecz zaraz przy­war­ła do zim­nej kra­tow­ni­cy po­de­stu. Dwóch sztyw­nych prze­cha­dza­ją­cych się po placu, nagle pod­nio­sło głowy i z po­war­ki­wa­niem ru­szy­ło ku ich kry­jów­ce. Kowal się­gnął do kie­sze­ni i krót­kim ru­chem ci­snął coś w krza­ki, wy­ra­sta­ją­ce z pęk­nię­cia po­mię­dzy pły­ta­mi placu. Małe, sła­biut­kie świa­teł­ko kie­szon­ko­wej la­ta­recz­ki za­tań­czy­ło po­mię­dzy list­ka­mi.

Oba trupy wpa­dły w chasz­cze, po­chwy­ci­ły ga­dżet i za­czę­ły wy­ry­wać go sobie z łapsk, a war­cza­ły i ję­cza­ły przy tym coraz gło­śniej. Po­zo­sta­łe umar­la­ki, krę­cą­ce się w po­bli­żu, po­szły za ich prze­wo­dem. Wkrót­ce wokół la­tar­ki mio­ta­ło się kil­ka­na­ście po­sta­ci. Za to droga do fa­bry­ki była wolna.

 

13.

Po­dest tech­nicz­ny koń­czył się me­ta­lo­wy­mi drzwia­mi, wmu­ro­wa­ny­mi w ce­gla­ną ścia­nę bu­dyn­ku na wy­so­ko­ści trze­cie­go pię­tra. Kowal już miał się­gnąć do klam­ki. Za­marł jed­nak, na­słu­chu­jąc dźwię­ków do­cho­dzą­cych z we­wnątrz. Nagle zła­pał Arię za rękę i po­cią­gnął na mur, przy­ci­ska­jąc obok fra­mu­gi.

Stare za­wia­sy za­skrzy­pia­ły, a ze środ­ka wy­la­ła się słaba, żół­ta­wa i ewi­dent­nie elek­trycz­na po­świa­ta. Ktoś wy­szedł dwa kroki na po­dest. Aria i Kowal, ukry­ci za uchy­lo­ny­mi odrzwia­mi, wstrzy­ma­li od­de­chy. Mocny pro­mień ha­lo­ge­no­wej la­tar­ki za­tań­czył w po­wie­trzu i po­mknął ku gru­pie tru­po­szy, kłę­bią­cych się w dole, przy pod­sta­wie ru­ro­cią­gu.

– Co tam? – za­py­tał szorst­kim gło­sem ktoś z głębi po­miesz­cze­nia.  

Ten przy drzwiach bez słowa wo­dził la­tar­ką po placu. Umar­la­ki po kolei zwra­ca­ły ku niemu prze­gni­łe twa­rze i z war­cze­niem za­czy­na­ły coraz bar­dziej in­te­re­so­wać się źró­dłem moc­ne­go świa­tła.

– No co tam, pytom się!? – po­wtó­rzył ten sam głos.

– Nie męcz­że ich, niech se łażą jesz­cze. Zaroz i tak do pieca trza by­dzie pod­ło­żyć – po­wie­dział inny.

– Musi kota, abo tego, no, zajca do­rwa­ły – od­po­wie­dział ten przy drzwiach. – Cza spraw­dzić. Może atak kto szy­ku­je.

– E tam, atak. Tak jak i wczo­raj. Na­pu­ści się in­ha­la­cję, to ich trupy zje­dzo – za­re­cho­tał ktoś ze środ­ka i dodał znie­cier­pli­wio­ny: – Właź­że wresz­cie! Zimno wlata.  

W końcu czło­wiek przy drzwiach zga­sił la­tar­kę i wszedł do środ­ka. Zanim za­trza­snął drzwi, po pod­ło­dze za­zgrzy­ta­ły prze­su­wa­ne krze­sła, a zaraz po tym ode­zwa­ły się przy­tłu­mio­ne głosy. Słów nie dało się roz­róż­nić, ale w po­miesz­cze­niu za drzwia­mi na pewno było kilka osób. 

Kowal po­ka­zał na migi „tędy nie wej­dzie­my” i ski­nął w kie­run­ku me­ta­lo­wej dra­bin­ki, pro­wa­dzą­cej na dół. Dziew­czy­na ener­gicz­ne po­krę­ci­ła głową. Ewi­dent­nie nie miała ocho­ty scho­dzić na plac. Po­mię­dzy trupy.

Ko­sy­nier wzru­szył ra­mio­na­mi i nie zwa­ża­jąc na jej pro­te­sty raźno po­drep­tał ku po­rdze­wia­łym szcze­bel­kom. Dra­bi­na koń­czy­ła się zgod­nie ze stan­dar­do­wą pro­ce­du­rą prze­my­sło­we­go BHP dla miejsc po­ten­cjal­nie nie­bez­piecz­nych, czyli dobre dwa metry nad zie­mią. To była zde­cy­do­wa­nie droga w jedną stro­nę.

Kowal za­trzy­mał się na ostat­nim szcze­bel­ku. Mała la­ta­recz­ka, która zaj­mo­wa­ła sztyw­nych do tej pory, cał­kiem zga­sła. Trupy za­czy­na­ły roz­cho­dzić się na nowo po placu.

„Trza za­gę­ścić ruchy” – po­my­ślał i ze­sko­czył lekko na zie­mię. Aria, chcąc nie chcąc, po­szła w jego ślady. Oboje zgod­nie przy­pa­dli do pod­sta­wy ce­gla­nej ścia­ny elek­trow­ni.

Trupy ru­sza­ły się nie­mra­wo, ale Kowal wie­dział, że to tylko po­zo­ry. Jeśli usły­szą jeden nie­ostroż­ny dźwięk, lub za­re­je­stru­ją ruch, rzucą się na nich w mgnie­niu oka. Dla­te­go sunął po­wo­li, krok za kro­kiem, ba­cząc by nie na­stą­pić na ukry­ty w tra­wie ka­wa­łek me­ta­lu, albo suchy patyk. Za­ro­śla ro­sną­ce kęp­ka­mi tu i tam, da­wa­ły nieco osło­ny, ale i tak…

Zza rogu bu­dyn­ku dało się sły­szeć gło­śny szczęk me­ta­lu. Po chwi­li do­łą­czy­ło nie­mal­że po­tę­pień­cze wycie za­rdze­wia­łych za­wia­sów.

– Ktoś wy­ła­zi głów­ny­mi wro­ta­mi – szep­nął Kowal i po­cią­gnął Arię do ziemi. Przy­pa­dli za roz­ło­ży­stym krza­kiem.

Trupy od razu rzu­ci­ły się do źró­dła dźwię­ku. Z wy­ciem i war­cze­niem ru­szy­ły sprin­tem, wy­ma­chu­jąc łap­ska­mi i kła­piąc zę­bi­ska­mi. Nagle całą połać placu za­la­ło białe świa­tło moc­nych re­flek­to­rów. Uła­mek se­kun­dy póź­niej zza rogu wy­je­chał nie­du­ży po­jazd. Kloc­ko­wa­ta, kan­cia­sta ka­bi­na, ni­sko­bur­to­wa skrzy­nia ła­dun­ko­wa, z gęsto że­bro­wa­ną, wy­so­ką klat­ką i mi­ga­ją­cym na żółto ko­gu­tem na dachu. Kowal zmru­żył oczy pró­bu­jąc doj­rzeć coś jesz­cze, ale ostre świa­tło zu­peł­nie ośle­pia­ło przy­wy­kłe do mroku oczy. Po chwi­li do­tar­ło do niego to, czego nie za­re­je­stro­wał na po­cząt­ku. Po­jazd po­ru­szał się zu­peł­nie bez­gło­śnie.

Drzwi na po­de­ście otwar­ły się na oścież i na kład­ce tech­nicz­nej ru­ro­cią­gu znowu za­dud­ni­ły cięż­kie kroki. W mroku za­tań­czy­ło świa­tło la­tar­ki, które po chwi­li padło na cen­trum placu. Ko­sy­nier do­pie­ro teraz roz­po­znał, że po­jazd to jeden z ma­łych, aku­mu­la­to­ro­wych wóz­ków tech­nicz­nych, które były w uży­ciu w fa­bry­ce przez kil­ka­dzie­siąt ostat­nich lat.

Sa­mo­cho­dzik za­czął krę­cić nie­spiesz­ne kółka na samym środ­ku daw­ne­go skła­du węgla. Sztyw­ni bie­ga­li za nim całym pe­le­to­nem, ję­cze­li wnie­bo­gło­sy i cze­pia­li się klat­ki. W świe­tle la­tar­ki, Kowal zo­ba­czył, że w środ­ku sie­dział jakiś czło­wiek w żół­tym, ochron­nym kom­bi­ne­zo­nie. Wy­glą­da­ło, że zu­peł­nie nie ru­sza­ła go krwio­żer­cza zgra­ja na ze­wnątrz. Maj­stro­wał przy cy­lin­drycz­nych po­jem­ni­kach, które le­ża­ły na dnie paki ła­dun­ko­wej. Po chwi­li otwarł właz w dachu klat­ki i ci­snął kil­ku­li­tro­wy, me­ta­lo­wy zbior­nik pro­sto w tłum sztyw­nia­ków. Z otwar­te­go za­wo­ru butli wy­try­snął pió­ro­pusz ja­sne­go dymu. Część umar­la­ków od razu sko­czy­ła w stro­nę sy­czą­cej za­baw­ki. Resz­ta, która nadal bie­gła za po­jaz­dem, zo­sta­ła ura­czo­na ko­lej­ną butlą.

Jasny dym ście­lił się tuż przy samej ziemi cięż­kim opa­rem. Trupy mio­ta­ły się w nim, wy­ry­wa­jąc sobie zbior­ni­ki z łapsk. Kowal zmru­żył oczy, pró­bu­jąc zo­ba­czyć coś w ka­lej­do­sko­pie ostrych świa­teł re­flek­to­rów i żół­tej ka­ru­ze­li ko­gu­ta. Po chwi­li mruk­nął zdzi­wio­ny:

Wy­ko­li­bia­ją się.

Rze­czy­wi­ście, trupy sto­ją­ce w naj­gęst­szym dymie chwia­ły się na no­gach i pa­da­ły na zie­mię zu­peł­nie bez­wład­ne. Z tymi bie­gną­cy­mi dalej za po­jaz­dem, czło­wiek w kom­bi­ne­zo­nie po­ra­dził sobie wy­sta­wia­jąc dyszę ostat­niej butli przez kraty i ga­zu­jąc na bie­żą­co. Sztyw­ni zwal­nia­li, ro­bi­li dwa – trzy krocz­ki i pa­da­li na pysk.

„Jak po mojej ło­ko­wit­ce ” – po­my­ślał Kowal i par­sk­nął pod nosem.

Nie­mal wszyst­kie trupy le­ża­ły po­ko­tem. Te ostat­nie, jesz­cze trzy­ma­ją­ce się na no­gach, wska­zy­wał pro­mie­niem la­tar­ki czło­wiek na po­de­ście tech­nicz­nym. Za­ło­ga sa­mo­cho­du za­koń­czy­ła pierw­szy etap za­da­nia. Za­trzy­ma­li po­jazd na ubo­czu i naj­wy­raź­niej przy­stą­pi­li do ko­lej­nej fazy.

– Te, Fenol! Z lewy mosz onego! – wy­darł się ob­ser­wa­tor z po­de­stu.

Kie­row­ca w takim samym kom­bi­ne­zo­nie prze­ciw­che­micz­nym, jak pa­sa­żer klat­ki, uniósł rękę w ge­ście po­dzię­ko­wa­nia. Pod­szedł do sztyw­nia­ka, który le­d­wie trzy­mał się na no­gach i huk­nął go w łeb krót­ką pałką. Trup padł na beton jak worek kar­to­fli. Czło­wiek zdzie­lił jesz­cze raz, a potem to samo zro­bił z kil­ku­na­sto­ma cia­ła­mi, le­żą­cy­mi naj­bli­żej po­jaz­du.

Drugi za­ło­gant tym­cza­sem roz­wi­nął łań­cu­chy, za­koń­czo­ne po­kaź­ny­mi ha­ka­mi. Jeden ko­niec za­piął do wózka, a haki…

Aria skrzy­wi­ła się i od­wró­ci­ła wzrok.

– Co on wy­pra­wia? – szep­nę­ła z obrzy­dze­niem.

Kowal nie miał pro­ble­mu z pa­trze­niem na całą scenę, ale też mu­siał przy­znać, że takie bez­czesz­cze­nie zwłok śred­nio mu się po­do­ba­ło.

Kie­row­ca tym­cza­sem ru­szył na pomoc ko­le­dze i razem, me­to­dycz­nie wbi­ja­li haki w nie­ru­cho­me ciała le­żą­ce na ziemi. Po­szło im szyb­ko i spraw­nie. Widać, że nie ro­bi­li tego pierw­szy raz.

Wsko­czy­li do ka­bi­ny i ru­szy­li z ko­py­ta. Za po­jaz­dem wle­kli kil­ka­na­ście bez­wład­nych ciał. Upior­ny kulig za­wi­nął za bu­dy­nek, a po chwi­li dało się sły­szeć zna­jo­my skrzek za­wia­sów bramy tech­nicz­nej.

Kowal od­cze­kał jesz­cze, aż ob­ser­wa­tor z po­de­stu ru­ro­cią­gu wróci do środ­ka, a plac znowu spo­wi­je mrok nocy.

– Eee, panie Heniu, bo nam się sztyw­ni budzą. – Dziew­czy­na wska­za­ła na roz­rzu­co­ne ciała na placu, któ­rych nie za­bra­li lu­dzie z fa­bry­ki.

Ko­lej­ne syl­wet­ki pod­no­si­ły się z ziemi do siadu pro­ste­go i co­kol­wiek nie­mra­wo, ale coraz bar­dziej zde­cy­do­wa­nie za­czy­na­ły łapać pion.

– Ruchy! – szep­nął Kowal i po­cią­gnął dziew­czy­nę do bu­dyn­ku na­pę­du prze­no­śni­ka ta­śmo­we­go po dru­giej stro­nie placu. Dobre sto me­trów sprin­tu…

„…po­mię­dzy umar­ły­mi wra­ca­ją­cy­mi do życia!” – po­my­śla­ła ner­wo­wo Aria i wy­cią­gnę­ła moc­niej nogi.

 

14.

Wszyst­kie okna bu­dy­necz­ku były za­sło­nię­te so­lid­ny­mi, pio­no­wy­mi kra­ta­mi. Trupy na placu coraz żwa­wiej wsta­wa­ły na nogi, a co bar­dziej wy­ryw­ne nawet pró­bo­wa­ły ku­la­wić w ślad za dwoj­giem ży­wych. Aria wy­szarp­nę­ła sza­blę i cięła pła­sko w cze­rep szcze­gól­nie na­mol­ne­go je­go­mo­ścia, który wy­to­czył się zza krzacz­ka po pra­wej. Ostrze prze­szło przez zgni­ły łeb tak gład­ko, że wy­trą­ci­ło dziew­czy­nę z rów­no­wa­gi. Po­tknę­ła się o wła­sne nogi i wal­nę­ła na beton jak długa. Kowal zła­pał ją za ramię i po­sta­wił do pionu. Drugą ręką dźgnął kosą sztyw­nia­ka wsta­ją­ce­go wła­śnie z ziemi. Ostrze prze­szy­ło z chrzę­stem za­su­szo­ną czasz­kę niby chrząsz­cza w trzci­nach.

– Stu­dzien­ka tech­nicz­na! Tam! – Ko­sy­nier wska­zał Arii me­ta­lo­wy właz przy pod­sta­wie bu­dyn­ku. Sam za­brał się do młó­ce­nia coraz żwa­wiej do­ka­zu­ją­cych umar­la­ków. Ostrze kosy tań­czy­ło krót­ki­mi łu­ka­mi, a każ­de­mu cię­ciu to­wa­rzy­szył mokry od­głos roz­łu­py­wa­ne­go cze­re­pu.

Aria zła­pa­ła kra­wędź cięż­kiej po­kry­wy i szarp­nę­ła z całej siły. Palce śli­zga­ły się po za­rdze­wia­łej, po­kry­tej mchem stali. Dziew­czy­na zdra­pa­ła po­ro­sty i de­spe­rac­ko wbiła pa­znok­cie w szcze­li­nę. Po­cią­gnę­ła do sie­bie i po­czu­ła jak po­kry­wa unosi się nieco, ale po chwi­li znowu opada na miej­sce.

– Nieee mogę – sap­nę­ła. – Coś trzy­ma z dołu!

Kowal zdzie­lił ko­lej­ne­go trupa przez łeb. Kosa, ob­le­pio­na krwią i ka­wał­ka­mi zgni­li­zny za­blo­ko­wa­ła się mię­dzy ko­ść­mi. Szarp­nął z całej siły, przy­cią­gnął sztyw­ne­go do sie­bie i kop­nia­kiem wy­rwał ostrze.

– Pew­nie zde­chlak – wark­nął, wy­ko­rzy­stu­jąc chwil­kę prze­rwy mie­dzy jedną falą sztyw­nych, a drugą. – Sza­blą go zma­caj!

Aria jedną ręką zła­pa­ła kra­wędź, a drugą wy­ce­lo­wa­ła sztych pro­sto w miej­sce, gdzie miała otwo­rzyć się szcze­li­na. Wzię­ła głę­bo­ki od­dech i… po­kry­wa sama od­sko­czy­ła na bok!

Dziew­czy­na wzię­ta z za­sko­cze­nia klap­nę­ła na tyłek, a z ka­na­łu wy­nu­rzy­ła się brud­na, po­kry­ta krwią i pyłem twarz.

– Aria, to ty? – za­py­ta­ła zjawa. 

 

Kowal za­blo­ko­wał właz nad głową. Przez uchwy­ty prze­ło­żył ka­wa­łek me­ta­lo­wej rurki. Sły­chać było, jak mar­twi dra­pią po stali z dru­giej stro­ny, bez­sil­nie pró­bu­jąc do­stać się do ka­na­łu.

Ze zło­ścią ude­rzył pię­ścią w ścia­nę. Kosa zo­sta­ła na ze­wnątrz, przy­gnie­cio­na tru­chłem szcze­gól­nie opa­słe­go sztyw­nia­ka. Pew­nie i tak by tylko za­wa­dza­ła w cia­snym tu­ne­lu…

„…mówi się se­jalw­ju i żyje się dalej” – po­my­ślał sobie były już ko­sy­nier, bo prze­cież i tak nic nie mógł już z tym zro­bić.

– Panie Heniu, to jest Mar­cel – po­wie­dzia­ła ła­god­nie dziew­czy­na. Ona i koc­mo­łuch, jak w my­ślach na­zwał go Kowal, sie­dzie­li zgar­bie­ni po obu stro­nach be­to­no­wej rury. Ciem­ność roz­świe­tlał tylko wątły pło­myk za­pal­nicz­ki.

Chło­pak nie­spe­cjal­nie przy­padł mu do gustu. Drob­ny, chudy blon­dyn, mniej wię­cej w tym samym wieku co Aria. Ubra­ny w pan­ter­ko­wa­te wdzian­ko, ma­ją­ce pew­nie uda­wać mun­dur po­lo­wy groź­nych spe­cjal­sów, ale za­miast tego wy­glą­dał bar­dziej jak…

„…jakiś taki mięt­ko­sek­su­al­ny” – po­my­ślał ko­sy­nier, lecz prze­mógł się i wy­cią­gnął pra­wi­cę do mło­de­go.

– Kowal je­stem – mruk­nął, pa­trząc mu pro­sto w oczy.

Chło­pak, co praw­da le­d­wie, ale wy­trzy­mał spoj­rze­nie. Tyle, że rękę podał już cał­kiem jak śle­dzia.

– Ber­ser­ker, miło mi – od­po­wie­dział.

– Bez czego?

– Zna­czy się, Mar­cel – bąk­nął chło­pak z za­kło­po­ta­niem. – Ber­ser­ker, to taka ksyw­ka. Wszy­scy mnie tak na­zy­wa­li…

– Czemu? – za­py­tał Kowal, pró­bu­jąc przy­wró­cić tym po­rzą­dek rze­czy.

– No, bo to tak, wie pan… – plą­tał się w ze­zna­niach Mar­cel.

Na szczę­ście Aria wy­ba­wi­ła go z opre­sji, bo chło­pak spa­lił taką cegłę, że jesz­cze chwi­la i od­pa­dły­by mu uszy.

– Gdzie resz­ta na­szych? – spy­ta­ła, zu­peł­nie igno­ru­jąc Kowa­lo­we pod­śmie­chuj­ki pod­wą­sne.

Ber­ser­ker nie­mal z ulgą zwró­cił się ku niej, ale zaraz po­smut­niał.

– Nie wiem. Jak się roz­dzie­li­li­śmy za bramą, żeby po­dejść od wscho­du, to byłem w gru­pie z Rambo, Ko­man­do, Ka­pi­ta­nem, Sową… – urwał i cięż­ko wes­tchnął. – Jak to moż­li­we? Mar­twi się tak nie za­cho­wu­ją. Oni bie­ga­li, ska­ka­li z bu­dyn­ków, wy­ła­zi­li z kry­jó­wek. Za­ma­sko­wa­nych kry­jó­wek! Prze­cież to bez sensu, praw­da? – Pa­trzył na zmia­nę w oczy Arii i Ko­wa­la, szu­ka­jąc w nich zro­zu­mie­nia. Na jego brud­nej, po­kry­tej ku­rzem i za­schnię­tą krwią twa­rzy widać było nadal żywe prze­ra­że­nie.

– Nie ga­da­li wam nic, nie ostrze­gli na Sta­dio­nie? – spy­tał ła­god­nie Kowal. Zro­bi­ło mu się żal tego dzie­cia­ka.

Młody tylko po­krę­cił głową i oparł czoło o pod­kur­czo­ne ko­la­na.  

Mosz synek, gol­nij se. – Ko­sy­nier klep­nął go w ramię i podał me­ta­lo­wą pier­sió­wecz­kę.

Chło­pak pod­niósł zmę­czo­ne ob­li­cze i po­pa­trzył naj­pierw na Ko­wa­la, a potem na Arię. Dziew­czy­na kiw­nę­ła głową z bla­dym uśmie­chem. Mar­cel od­rzu­cił głowę w tył i szarp­nął so­lid­ny łyk. Lico po­bla­dło mu jak wosk(7), oczy wy­szy­ły na wierzch jak kotu przy za­twar­dze­niu, ale go nie udu­si­ło. Oddał bu­tel­kę i po­dzię­ko­wał samym ski­nie­niem głowy. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li par­sk­nął, czknął i na­brał po­wie­trza.

– Dobre? – za­in­te­re­so­wał się Kowal. – Ło­ko­wit­ka „gó­ra-cy”. Sam pę­dzi­łem – dodał z dumą, po­kle­pu­jąc chle­bak.  

 

Już dobry kwa­drans prze­ci­ska­li się na czwo­ra­kach przez wąski tunel. Od­no­ga ka­na­łu, którą Kowal miał na­dzie­ję do­trzeć pro­sto do Elek­tro­cie­płow­ni, była jak na złość za­blo­ko­wa­na gru­zem i zie­mią. Zawał wy­glą­dał na efekt ce­lo­we­go dzia­ła­nia. Ko­lej­ny przy­czy­nek do tego, żeby re­zy­den­tów EC-2 brać na serio.

Były ko­sy­nier po­świe­cił za­pal­nicz­ką, pró­bu­jąc ro­ze­znać się, w którą stro­nę na­le­ża­ło pójść na skrzy­żo­wa­niu. W końcu szep­nął do peł­zną­cej za nim mło­dzie­ży:

– Te, Zbe­reź­nik!

Aria klep­nę­ła go w udo wierz­chem dłoni i syk­nę­ła z na­ga­ną:

– Ber­ser­ker!

– No, a jak ja żem po­wie­dział? – spy­tał nie­win­nie i szep­nął znowu: – Młody, któ­rę­dy tyś się tu wtran­żo­lił?

Chło­pak pod­czoł­gał się do przo­du i ro­zej­rzał na boki.

– Chyba tam­tę­dy – po­ka­zał w prawo. – Bo woda po dnie spły­wa­ła w tym kie­run­ku. Tak my­śla­łem, że do od­pły­wu gdzieś dojdę i na…

– No, dobre – prze­rwał mu Kowal. – A jakeś tam był, to co żeś wi­dział.

– No, trupy, prze­cież mó­wi­łem, że…

Stary cmok­nął z iry­ta­cją i wy­mow­nie spoj­rzał mu w oczy.

– …kon­te­ne­ry! – do­koń­czył myśl chło­pak. – Kon­te­ne­ry tam były. Takie duże, pro­sto­kąt­ne, me­ta­lo­we. W jed­nym się scho­wa­łem i cze­ka­łem, aż trupy odej­dą.

– No, to dobre. Chyba wiem, gdzie je­ste­śmy – mruk­nął były ko­sy­nier i ru­szył dalej pro­sto.

 

15.

Po kil­ku­set me­trach oraz paru za­krę­tach tunel roz­warł się sze­ro­ko i trój­ka dy­wer­san­tów, po kolei, ze­sko­czy­ła na be­to­no­wą po­sadz­kę spo­re­go po­miesz­cze­nia. W świe­tle sła­biut­kie­go pło­my­ka za­pal­nicz­ki można było się ro­ze­znać je­dy­nie w naj­bliż­szym oto­cze­niu. Resz­ta pod­zie­mi Głów­nej Sta­cji Trafo to­nę­ła w mroku.

Pęki kabli i rur bie­gły we wszyst­kich kie­run­kach. Część nik­nę­ła po prze­ciw­le­głej stro­nie po­miesz­cze­nia, w takim samym tu­ne­lu, jak ten z któ­re­go wy­szli. Po­zo­sta­łe wy­gi­na­ły się ko­la­na­mi pesz­li i po­zry­wa­nych otu­lin ku stro­po­wi. Na pod­ło­dze stały cięż­kie szafy roz­dziel­ni elek­trycz­nych, opi­sa­ne dawno wy­bla­kły­mi ta­blicz­ka­mi.

Kowal się­gnął do swo­je­go chle­ba­ka i wyjął me­ta­lo­wą pusz­kę okrę­co­ną folią. Wyjął zwi­nię­ty w rulon plik no­ta­tek Ko­cu­ra i po­wo­li roz­pa­ko­wał uwa­ża­jąc, by nie ro­ze­drzeć wo­do­od­por­ne­go ma­te­ria­łu.

– Taaa… – mruk­nął pod nosem i prze­kart­ko­wał kilka stron. Spraw­dził ozna­cze­nia na pierw­szej sza­fie. Trud­no było od­czy­tać na wpół za­tar­ty napis, ale po chwi­li po­krę­cił głową i ru­szył ku na­stęp­nej.

– No, to bę­dzie chyba tutaj… – po­wie­dział sam do sie­bie i wyjął z torby dwa śru­bo­krę­ty. Przez chwil­kę maj­stro­wał przy zamku bla­sza­nych drzwi. Blo­ka­da pu­ści­ła i oczom całej trój­ki uka­za­ła się ta­bli­ca ste­row­ni­ków z mi­ga­ją­cy­mi na czer­wo­no dio­da­mi.

Były ko­sy­nier, a obec­nie elek­tryk prze­le­ciał opusz­ka­mi pal­ców po ozna­cze­niach, we­ry­fi­ku­jąc je z tymi w no­tat­kach. Prze­rzu­cił dwa pierw­sze prze­łącz­ni­ki, a potem jesz­cze jeden. Lampa na su­fi­cie za­bu­cza­ła i po­miesz­cze­nie za­la­ło zimne świa­tło.

– To… już? – spy­ta­ła Aria.

– Co „już”?

– No, ro­bo­ta. Tyle na­sze­go? – uści­śli­ła z na­dzie­ją w gło­sie.

Kowal spoj­rzał na nią i uśmiech­nął się pod wąsem.

– Tak.

Mło­dzi po­pa­trzy­li na sie­bie z trium­fem…

– Tyle, że jest jeden pro­blem.

…który zgasł, jak zdmuch­nię­ty.

– Jak to tak zo­sta­wi­my, to te ga­zow­ni­ki, co sie­dzą na EC-2 się zo­rien­tu­ją, przyj­dą tu i wy­łą­czą. Mu­si­my to utrzy­mać przez trzy­dzie­ści minut.  

 

Scho­dy wio­dły na par­ter biu­row­ca elek­trow­ni. Świe­tlów­ki w ka­se­to­nach na su­fi­cie mi­ga­ły i bu­cza­ły, pró­bu­jąc prze­tra­wić pierw­szą od nie­pa­mięt­nych cza­sów dawkę prądu. Więk­szość roz­ja­rza­ła się na mo­ment, po czym gasła zu­peł­nie. Te nie­licz­ne, które świe­ci­ły, za­le­wa­ły wąski ko­ry­tarz zimną, pul­su­ją­cą po­świa­tą.

– No, to jaki jest plan? – Mar­cel za­trzy­mał się przy wy­lo­cie klat­ki scho­do­wej. Przy­warł do odra­pa­nej ścia­ny z nożem w ręku i czuj­nie lu­stro­wał długi ko­ry­tarz. Kowal po­pa­trzył na niego i uśmiech­nął się pod wąsem z po­bła­ża­niem.

– Plan jest pro­sty, Ba­le­ron. Trze­ba tu zo­stać i upew­nić się, że nikt nie ze­chce wy­łą­czyć tej roz­dziel­ni, przy­naj­mniej przez na­stęp­ne dwa­dzie­ścia pięć minut.

– A jak ze­chce? – za­py­ta­ła Aria.

Naj­sam­przód uży­je­my siły ar­gu­men­tów… – Kowal wyjął z chle­ba­ka pół­li­tro­wą bu­tel­kę z lekko zie­lon­ka­wą za­war­to­ścią – …a potem ar­gu­men­tów siły.

 

Przo­dow­nik Kocur pę­dził wzdłuż torów bocz­ni­cy, jakby go go­ni­ło sto dia­błów. Kilka se­kund wcze­śniej lampy trak­cyj­ne roz­bły­sły moc­nym świa­tłem. Stare żar­ni­ki nie wy­trzy­my­wa­ły prze­cią­że­nia i szkla­ne klo­sze strze­la­ły z hu­kiem, sy­piąc jeden po dru­gim ka­ska­da­mi iskier.

Ale gwar­dzi­sta nie zwa­żał na nic. Do­padł wresz­cie budki na­staw­ni. Szarp­nął klam­kę i wpadł do środ­ka, pra­wie oba­la­jąc na zie­mię dwa razy więk­sze­go od sie­bie straż­ni­ka.

– Prze­łą­czaj, kurr­r­wa! Na co cze­kasz!? – wy­darł się tę­pe­mu wie­przo­wi pro­sto w twarz, ale nie dał mu nawet szan­sy na re­ak­cję i sam po­cią­gnął za hebel ste­row­ni­ka.

Świe­żo na­oli­wio­ne me­cha­ni­zmy za­bu­cza­ły i z chrzę­stem prze­sta­wi­ły roz­jazd na tor wio­dą­cy do od­le­głej o nie­ca­łe trzy­sta me­trów wschod­niej bramy fa­bry­ki. Zdez­o­rien­to­wa­ny, za­spa­ny straż­nik spoj­rzał na do­wód­cę.

Ale An­to­ni Kocur – przo­dow­nik Gwar­dii – już wy­padł przez drzwi i pę­dził z po­wro­tem wzdłuż to­ro­wi­ska. Gdyby straż­nik mógł za nim na­dą­żyć, to może usły­szał­by jak w biegu re­cho­cze do sie­bie pod­eks­cy­to­wa­ny:

– Zro­bił to! Ten su­kin­syn to zro­bił!

 

Za­byt­ko­wa lo­ko­mo­ty­wa stała na bocz­ni­cy, tuż przed roz­jaz­dem. To­wa­rzysz Na­czel­ny oso­bi­ście po­fa­ty­go­wał się, aby po­że­gnać do­bo­ro­wy od­dział. Pół tu­zi­na gwar­dzi­stów, a każdy jak jeden mąż wy­prę­żo­ny w po­sta­wie za­sad­ni­czej, stało kar­nie w dwu­sze­re­gu przed pa­ro­wo­zem bu­cha­ją­cym kłę­ba­mi dymu.

Kocur wpadł na zbiór­kę jako ostat­ni.

– O ja pier­do­le… – sap­nął, wziął się pod boki i spoj­rzał na Na­czel­ne­go z uśmie­chem. – …nie chcę mówić „a nie mó­wi­łem…” – zła­pał drugi od­dech – …ale He­nio­wi chyba się udało, nie?! – do­koń­czył, ale zaraz za­milkł pod ostrym spoj­rze­niem To­wa­rzy­sza.

– Jakie „udało”? – syk­nął tam­ten. – Ja­kie­mu „He­nio­wi”? Czy wy­ście się na łby z kozią trąbą po­za­mie­nia­li?

 Przo­dow­nik po­czuł, że już za późno żeby się ugryźć w język, więc tylko za­gryzł wargi. Na­czel­ny tym­cza­sem po­wiódł wzro­kiem po nadal wy­prę­żo­nych gwar­dzi­stach i ryk­nął:

– Wszy­scy mordy w kubeł! Ani pary z gęby o żad­nym Ko­wa­lu i przy­błę­dach! To jest suk­ces wy­pra­co­wa­ny przez wła­dzę lu­do­wą! Ofiar­ny trud, który przy­niósł wresz­cie wy­mier­ne efek­ty! Jasne?

– Taa-jest, To­wa-rzsz Na-czeln!!! – krzyk­nę­li grom­kim chó­rem gwar­dzi­ści, fa­cho­wo zja­da­jąc koń­ców­ki.

To­wa­rzysz po­chy­lił się do Ko­cu­ra i syk­nął:

– A wy przo­dow­ni­ku, do­pil­nu­je­cie żeby nie zo­stał nikt, kto by śmiał twier­dzić ina­czej.

 

16.

Nad Fa­bry­ką pod­nio­sło się wycie. Tłumy umar­łych wy­le­gły na drogi tech­no­lo­gicz­ne, place za­ła­dun­ko­we, par­kin­gi. Sztyw­ni, roz­draż­nie­ni świa­tłem ulicz­nych la­tar­ni, oświe­tle­nia alar­mo­we­go i zwy­kłych lamp w bu­dyn­kach, mio­ta­li się wście­kle i rzu­ca­li na każdą, nawet naj­mniej­szą ża­rów­kę. Co bar­dziej wy­ryw­ni wła­zi­li na es­ta­ka­dy prze­no­śni­ków i ru­ro­cią­gi, by zry­wać stam­tąd mi­ga­ją­ce na czer­wo­no sy­gna­łów­ki.

Stare lampy so­do­we także i tu nie wy­trzy­my­wa­ły na­głe­go skoku na­pię­cia i trza­ska­ły w fon­tan­nach iskier. Kępy su­chej trawy i hałdy śmie­ci gdzie­nie­gdzie za­czy­na­ły już tlić się coraz śmiel­szy­mi pło­my­ka­mi.

Aku­mu­la­to­ro­wy wózek tech­nicz­ny pę­dził po dziu­ra­wym as­fal­cie, zyg­za­ku­jąc po­mię­dzy wy­rwa­mi i co więk­szy­mi sku­pi­ska­mi sztyw­nych. Trupy nie zwra­ca­ły więk­szej uwagi na bez­gło­śny po­jazd, zbyt za­ję­te fe­erią świa­teł, trza­ska­ją­cych pło­mie­ni i iskier łuków elek­trycz­nych prze­cią­żo­nych urzą­dzeń.

Kie­row­ca wy­krę­cił na pod­jeź­dzie roz­dziel­ni i wy­co­fał tak, by usta­wić klat­kę skrzy­ni tuż przy oknie na par­te­rze. Pa­sa­żer po­mógł mu wdra­pać się na dach, po czym wci­snął w dłoń krót­ką strzel­bę. Sam zła­pał ka­ra­bin i wsko­czył do środ­ka w ślad za kom­pa­nem.

Długi, ślepy ko­ry­tarz biu­row­ca tonął w mroku. Je­dy­nie przez szpa­ry pod drzwia­mi le­żą­cych po obu stro­nach po­miesz­czeń, wpa­da­ło tro­chę świa­tła. Obaj męż­czyź­ni ostroż­nie za­głę­bi­li się w trze­wia bu­dyn­ku. Pod­ło­gę za­ście­la­ły pa­pie­rzy­ska i szma­ty, ale pod bu­ta­mi chrzę­ści­ło co jakiś czas szkło po­roz­bi­ja­nych świe­tló­wek.

Byli już w po­ło­wie ko­ry­ta­rza, gdy na końcu, przy wy­lo­cie pro­wa­dzą­cej do pod­zie­mi klat­ki scho­do­wej, uj­rze­li wątły po­blask. Jakby ktoś przy­świe­cał sobie świecz­ką albo za­pal­nicz­ką na ukry­tych za za­ło­mem ścia­ny stop­niach. Obaj spoj­rze­li po sobie i z bro­nią go­to­wą do strza­łu ru­szy­li ostroż­nie w tamtą stro­nę.

Palce drga­ły na spu­stach. Oczy świ­dro­wa­ły po­dej­ście do klat­ki. Cichy chrzęst kro­ków sta­wia­nych na roz­bi­tym szkle od­zy­wał się echem w pu­stym, ciem­nym ko­ry­ta­rzu. Wresz­cie obaj męż­czyź­ni sta­nę­li u szczy­tu scho­dów. W bla­sku pło­my­ka, gra­ją­ce­go po­świa­tą na ścia­nie, od­ci­nał się wy­raź­nie cień ludz­kiej syl­wet­ki. Po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie. Ten ze strzel­bą po­ka­zał na pal­cach trzy… dwa… jeden.

Wy­pa­dli na klat­kę i dali ognia z obu luf. Huk wy­strza­łów odbił się echem od po­pę­ka­nych murów. Kule prze­szy­ły usta­wio­ny na pół­pię­trze wie­szak z reszt­ka­mi ubrań ro­bo­czych. Jeden z po­ci­sków tra­fił w pół­li­tro­wą szkla­ną bu­tel­kę, którą wień­czył nie­wiel­ki pło­myk, drga­ją­cy na na­są­czo­nej bim­brem szmat­ce. Za­war­tość bry­zgnę­ła na wszyst­kie stro­ny, a ogień do­peł­nił resz­ty. Szma­ty, śmie­ci i pa­pie­ry na scho­dach i ko­ry­ta­rzu fuk­nę­ły ja­snym pło­mie­niem.

Obaj męż­czyź­ni z krzy­kiem sko­czy­li do tyłu i rzu­ci­li się do uciecz­ki. Nagle drzwi do biur na dru­gim końcu ko­ry­ta­rza otwar­ły się z trza­skiem i w ich kie­run­ku po­le­cia­ły na­stęp­ne bu­tel­ki. Płyn­ny ogień roz­lał się po ścia­nach i pod­ło­dze zu­peł­nie od­ci­na­jąc im drogę do wyj­ścia.

Je­dy­ne, co mogli zro­bić, to strze­lać przez hu­czą­ce pło­mie­nie do trzech ucie­ka­ją­cych po­sta­ci, które wła­śnie ska­ka­ły z okna na dach ich po­jaz­du.

 

 

Sztyw­ni przed wschod­nią bramą po­wo­li zwal­nia­li ob­ro­ty. Więk­szość prze­cią­żo­nych lamp już się prze­pa­li­ła. Te nie­licz­ne, które jesz­cze dzia­ła­ły, mi­ga­ły lekko i przy­ga­sa­ły coraz bar­dziej.

Jed­nak w od­gło­sy nocy wgryzł się nowy dźwięk. Umar­la­ki po­wo­li zwra­ca­li swe prze­gni­łe ob­li­cza w stro­nę sta­lo­wych wrót ko­le­jo­wych. Coraz wy­raź­niej sły­chać było ło­mo­ta­nie, stu­ko­ta­nie, tur­ko­ta­nie… Kilku naj­bar­dziej cie­kaw­skich po­de­szło do samej bramy i za­czę­ło kle­pać w za­rdze­wia­łe bla­chy, po­war­ku­jąc ze zło­ści.

Wtem odrzwia po­le­cia­ły na boki i zmio­tły naj­bli­żej sto­ją­ce trupy. Lo­ko­mo­ty­wa wpa­dła do środ­ka przez wyrwę i od razu za­pisz­cza­ła ha­mul­ca­mi.

 – Pierw­sza dru­ży­na, przy­go­to­wać się! – ryk­nął Kocur, po czym klep­nął w bark naj­bliż­sze­go gwar­dzi­stę. – Teraz!!!

Trzech straż­ni­ków, uzbro­jo­nych w po­li­cyj­ne tar­cze, hełmy i dłu­gie to­por­ki, ze­sko­czy­ło z pa­ro­wo­zu i pędem rzu­ci­ło się w kie­run­ku bu­dyn­ku za­kła­do­wej na­staw­ni ko­le­jo­wej.

Resz­ta od­dzia­łu wy­sta­wi­ła ka­ra­bi­ny przez okien­ka i po­ło­ży­ła ogień osło­no­wy, po­le­wa­jąc cha­otycz­ny­mi se­ria­mi umar­la­ków blo­ku­ją­cych im drogę. Sztyw­ni, po­cząt­ko­wo za­sko­cze­ni na­głym po­ja­wie­niem się lo­ko­mo­ty­wy, szyb­ko do­szli do sie­bie. Roz­draż­nie­ni ha­ła­sem i hu­kiem wy­strza­łów za­ata­ko­wa­li grupę sztur­mo­wą.

Pierw­szy gwar­dzi­sta po­tknął się na wy­ła­ma­nym pod­kła­dzie i po­le­ciał na zie­mię. Od razu przy­kry­ło go kilka tru­pów, nie dając mu żad­nych szans. Ko­le­dzy z po­cią­gu ro­bi­li, co mogli. Kule z au­to­ma­tów prze­szy­wa­ły prze­gni­łe kor­pu­sy i koń­czy­ny, ale tylko kilka się­gnę­ło krwio­żer­czych cze­re­pów.

W końcu zbro­jo­ne ke­vla­rem ochra­nia­cze gwar­dzi­sty ustą­pi­ły i chłod­ne po­wie­trze nocy roz­darł krzyk bólu i prze­ra­że­nia. Trupy, roz­sier­dzo­ne za­pa­chem świe­żej krwi, szar­pa­ły ze zdwo­jo­ną ener­gią, wi­ją­ce się w ago­nii ciało.

Drugi straż­nik nie­mal do­padł drzwi. Gdyby nie szcze­gól­nie spa­sio­ny sztyw­niak w mun­du­rze stra­ży po­żar­nej i heł­mie, to pew­nie by mu się udało. Umar­lak, po cio­sie w cze­rep zło­żył się do przo­du, wybił bie­gną­ce­go gwar­dzi­stę z rów­no­wa­gi swoim cię­ża­rem i po­pchnął go w ra­mio­na ku­la­wią­cych za nim ko­le­gów. Ko­lej­ny, mro­żą­cy krew w ży­łach wrzask roz­legł się na placu boju.

Ostat­ni gwar­dzi­sta wbiegł do bu­dyn­ku, za­trza­snął za sobą drzwi i oparł się o nie ple­ca­mi. Przez chwi­lę pró­bo­wał spa­zma­tycz­nie na­brać po­wie­trza, a nie­ja­ko przy oka­zji zo­rien­to­wać się w po­miesz­cze­niu. Wresz­cie zna­lazł na kon­so­le­cie od­po­wied­nie prze­łącz­ni­ki. Po kolei prze­sta­wił dźwi­gien­ki, a od stro­ny roz­jaz­du dało się sły­szeć pisk za­rdze­wia­łej zwrot­ni­cy. Lo­ko­mo­ty­wa buch­nę­ła parą i wy­rwa­ła do przo­du.  

 

Były ko­sy­nier, a obec­nie dy­wer­sant wsko­czył do mi­kro­sko­pij­nej ka­bi­ny żół­te­go po­jaz­du.

Bal­ce­ro­wicz, szyb­ciej mi tam! – krzyk­nął do Mar­ce­la.

 Chło­pak biegł jako ostat­ni i do­pie­ro teraz do­padł do okna. Kule gwiz­da­ły mu nad głową, ale już prze­sa­dził fra­mu­gę i spadł cięż­ko na dach klat­ki.

– Ru­sza­aaj!!! – wy­dar­ła się Aria, gdy tylko wcią­gnę­ła go do środ­ka.

Kowal wci­snął gaz w pod­ło­gę, a rączy elek­trycz­ny rumak wy­rwał z ko­py­ta i… wal­nął tyłem w ścia­nę.

By cię ruski pies! – sklął się w duchu dawny ko­sy­nier, a obec­nie raj­do­wiec i prze­rzu­cił waj­chę kie­run­ku jazdy w drugą stro­nę. Na próbę stuk­nął pedał gazu, a wózek wy­rwał metr do przo­du. Za­do­wo­lo­ny wdu­sił go więc w opór i z mak­sy­mal­ną pręd­ko­ścią po­mknął w stro­nę bocz­ni­cy przy elek­tro­cie­płow­ni.

 

17.

Lo­ko­mo­ty­wa pę­dzi­ła przez za­kład. Kocur po­ga­niał pa­la­czy, ale i bez tego roz­grza­ne do czer­wo­no­ści drzwicz­ki pa­le­ni­ska ża­rzy­ły się nie go­rzej niż węgle w środ­ku. Przo­dow­nik prze­sta­wił dźwi­gnię jazdy i pa­ro­wóz zwol­nił nieco na ostat­niej zwrot­ni­cy. Ma­szy­ną szarp­nę­ło, ale zaraz od­zy­ska­ła rów­no­wa­gę i po­mknę­ła dalej.

– Cy­ster­ny!!! – wy­darł się Kocur, po­ka­zu­jąc przed sie­bie. – Druga dru­ży­na, przy­go­to­wać się!

Trzech gwar­dzi­stów w peł­nym rynsz­tun­ku bo­jo­wym sta­nę­ło na bocz­nym po­mo­ście. Wy­mie­rzy­li lufy ka­ra­bi­nów w trupy wa­łę­sa­ją­ce się przy wa­go­nach.  

 – Spo­koj­nie, dys­cy­pli­na ognio­wa – upo­mniał Kocur. – Uwa­żaj­cie, gdzie strze­la­cie.

Lo­ko­mo­ty­wa tym­cza­sem siłą roz­pę­du po­ko­ny­wa­ła ostat­ni od­ci­nek. Trój­ka gwar­dzi­stów ze­sko­czy­ła na zie­mię i po­gna­ła pod­piąć za­cze­py. Sztyw­ni od razu zwró­ci­li uwagę na fu­czą­cy i sa­pią­cy pa­ro­wóz. Gwar­dzi­ści otwar­li ogień. To jesz­cze bar­dziej roz­sier­dzi­ło umar­łych. Roz­draż­nie­ni ha­ła­sem i bły­ska­mi wy­strza­łów rzu­ci­li się na in­tru­zów.

– Szyb­ciej! Pod­cze­piać! – krzy­czał przo­dow­nik. Wy­chy­lił się z ka­bi­ny i cel­nym strza­łem po­ło­żył trupa, który wła­ził na pierw­szą cy­ster­nę. Już miał na ce­low­ni­ku na­stęp­ne­go, gdy kątem oka za­re­je­stro­wał błysz­czą­cy, me­ta­lo­wy cy­lin­der, który przy­dzwo­nił w be­to­no­wą płytę placu i z sy­kiem wy­pu­ścił chmu­rę ciem­ne­go gazu.

Kocur za­darł głowę. Ponad kra­wę­dzią dachu elek­trow­ni zo­ba­czył kilka ludz­kich syl­we­tek. Jedna z nich wła­śnie ci­ska­ła ko­lej­ny po­jem­nik. Pę­ka­ty zbior­nik trza­snął o beton kilka me­trów od to­ro­wi­ska. Ciem­ny gaz pod ci­śnie­niem wy­strze­lił z ko­zioł­ku­ją­cej butli i spo­wił grupę sztyw­nych.

Trupy na mo­ment za­sty­gły w bez­ru­chu. Po chwi­li jedni za­czę­li się chwiać na no­gach, in­ny­mi wstrzą­sa­ły drgaw­ki. Ale to trwa­ło tylko kilka se­kund. Mar­twi wra­ca­li do świa­do­mo­ści, jakby obu­dze­ni z głę­bo­kie­go snu i po kolei zwra­ca­li twa­rze ku bu­cha­ją­cej parą lo­ko­mo­ty­wie. Przez mo­ment trwa­li tak, mam­ro­cząc i war­cząc coraz gło­śniej. Tru­posz sto­ją­cy naj­bli­żej po­jem­ni­ka od­rzu­cił łeb do tyłu i zawył prze­cią­gle. To był sy­gnał! Horda rzu­ci­ła się na od­dział sa­dząc dłu­gi­mi sko­ka­mi, sko­wy­cząc i kła­piąc zę­bi­ska­mi.

 

….

Kowal z całej siły po­cią­gnął kie­row­ni­cę w prawo. Mały wózek aku­mu­la­to­ro­wy po­szedł bo­kiem przez wiraż. Przez chwi­lę ba­lan­so­wał na dwóch ko­łach, ale w końcu opadł na czte­ry i zyg­za­kiem po­gnał w kie­run­ku bocz­ni­cy.

 – Panie Heniu, nie tak ostro! – ryk­nę­ła Aria i ze­pchnę­ła z sie­bie Mar­ce­la. Chło­pak do­pie­ro co od­zy­skał reszt­ki rów­no­wa­gi, a ko­lej­ny bra­wu­ro­wy zwrot rzu­cił nim w stro­nę prze­ciw­po­łoż­ną. Tym razem, to Aria wy­lą­do­wa­ła na nim.

Dawny ko­sy­nier, a obec­nie kie­row­ca ka­ska­der­ski nie zwa­żał na pro­te­sty mło­dzie­ży. U wy­lo­tu ulicz­ki wi­dział już zwa­li­sty bu­dy­nek EC-2. W bla­sku nie­licz­nych po­ża­rów i jesz­cze mniej licz­nych la­tar­ni, tań­czy­ły dzie­siąt­ki cieni rzu­ca­nych przez tru­po­szy.

Mar­twi ewi­dent­nie mieli coś do udo­wod­nie­nia, bo nawet z da­le­ka widać było, że w akcję wkła­da­ją całe zgni­łe serca. Do tego mieli wspar­cie. Z es­ta­kad i da­chów elek­trow­ni pa­da­ły w dół stoż­ki świa­teł moc­nych la­ta­rek. W ślad za nimi le­cia­ły kule. Ka­no­na­dę sły­chać było już wcze­śniej, ale do­pie­ro teraz do dy­wer­san­tów do­tar­ło, że to ob­słu­ga EC-2 od­gry­za się gwar­dzi­stom gęsto i ostro.

Kule krze­sa­ły iskry na czar­nym ciel­sku lo­ko­mo­ty­wy. Dwóch gwar­dzi­stów pró­bo­wa­ło jed­no­cze­śnie sza­cho­wać wro­gich strzel­ców i trzy­mać falę tru­po­szy z dala od skła­du. Trze­ci usi­ło­wał pod­łą­czyć za­czep pa­ro­wo­zu do cy­ster­ny.

Zu­peł­nie nie za­uwa­żył dwóch sztyw­nia­ków bie­gną­cych po są­sied­nich wa­go­nach. Ktoś wy­chy­lił się z okna pa­ro­wo­zu i cel­nym strza­łem z pi­sto­le­tu ścią­gnął pierw­sze­go. Za to drugi sko­czył pro­sto na straż­ni­ka. Obaj znik­nę­li pod wa­go­nem, ale w fer­wo­rze bitwy sły­chać było wy­so­ki wrzask ago­nii mor­do­wa­ne­go.

 – Nie po­ra­dzą se! – krzyk­nął Kowal i za­krę­cił kie­row­ni­cą. Autko usta­wi­ło się bo­kiem do to­ro­wi­ska i po­mknę­ło wzdłuż szyn. Cien­ka bla­cha ka­bi­ny trzesz­cza­ła, a szyba po­kry­ła się pa­ję­czy­ną pęk­nięć i czer­wo­nych bry­zgów. Ko­lej­ne trupy wy­la­ty­wa­ły w po­wie­trze, lub za­le­ga­ły wpra­so­wa­ne w pod­ło­że przez koła dziel­ne­go po­jaz­du.

Mały wóz bo­jo­wy do­tarł do za­cze­pu, aku­rat gdy drugi gwar­dzi­sta legł w czu­łych ob­ję­ciach tru­po­szy. Jego kom­pan pró­bo­wał wbić w gniaz­do ka­ra­bi­nu świe­ży ma­ga­zy­nek.

– Za tobą! – wy­dar­ła się Aria, ale było już za późno. Straż­nik zdą­żył osło­nić się kolbą od ciosu prze­gni­łą łapą, ale dwa sztyw­nia­ki zła­pa­ły go za nogi i po­cią­gnę­ły pod wagon.

Wózek z im­pe­tem wpadł w grupę trzy­ma­ją­cą pana wła­dzę i przy­gniótł ich do słupa trak­cyj­ne­go. Kowal wy­sko­czył z roz­bi­tej ka­bi­ny z ma­cze­tą w ręku. Aria i Mar­cel przez chwi­lę nie mogli się po­zbie­rać, ale w końcu i oni wzię­li się do ro­bo­ty.

Ni­czym od­siecz wie­deń­ska wy­rą­ba­li sobie drogę w tłu­mie nie­przy­ja­ciół. Trupy pa­da­ły jeden za dru­gim, a oni parli ku nie­szczę­sne­mu za­cze­po­wi jak Rosja ku ko­mu­ni­zmo­wi. Dawny ko­sy­nier, a obec­nie hu­sarz zła­pał śli­skie od krwi że­la­stwo i za­ło­żył na hak wa­go­nu. Pół­au­to­ma­tycz­ny za­trzask za­sko­czył z gło­śnym stu­kiem, a z gar­dła bo­ha­te­ra dobył się ryk zwy­cię­stwa:

– Wszyst­kie za­per­da­lać do środ­ka!!!

Mło­dzie­ży nie trze­ba było dwa razy po­wta­rzać. Tnąc i rą­biąc na boki rzu­ci­li się ku po­de­sto­wi pa­ro­wo­zu. Strza­ły obroń­ców nie mil­kły nawet na mo­ment. Iskry ry­ko­sze­tów pry­ska­ły na czar­nej far­bie pa­ro­wo­zu. Jedna z kul od­bi­ła się i trza­snę­ła w przed­nią szyb­kę ka­bi­ny. Pa­lacz zła­pał się za twarz. Po­mię­dzy pal­ca­mi po­cie­kła krew. Jego ko­le­ga do­sko­czył by mu pomóc. Trup skra­da­ją­cy się pod kra­wę­dzią wa­go­nu tylko na to cze­kał. Wpadł na po­dest i rzu­cił się szczu­pa­kiem do środ­ka. Ostre zęby ro­ze­rwa­ły nogę ma­szy­ni­sty.

Kocur nie zdą­żył za­re­ago­wać, ale oprzy­tom­niał zaraz i pod­rzu­cił broń do oka. Celny strzał roz­łu­pał łeb sztyw­ne­go. Ranny pa­lacz trzy­mał na wpół od­gry­zio­ną nogę i wrzesz­czał z bólu. Pod­niósł bła­gal­nie prze­ra­żo­ne oczy na przo­dow­ni­ka, ale ten wy­szep­tał tylko:

– Ofia­ru­ję ci łaskę. – I na­ci­snął spust.

Mar­cel wpadł na stop­nie uła­mek se­kun­dy póź­niej. Za­marł pod zło­wro­gim spoj­rze­niem lufy pi­sto­le­tu. Kocur nadal trzy­mał broń, go­to­wy do na­stęp­ne­go strza­łu, a lufa mie­rzy­ła chło­pa­ko­wi pro­sto mię­dzy oczy.

Kowal prze­pchnął mło­de­go do środ­ka, wcią­gnął Arię i za­trza­snął drzwicz­ki.

– Dalej To­siek, je­dzie­my! – wy­darł się i sku­lił w sobie, bo ko­lej­ny po­cisk brzęk­nął o bocz­ną szyb­kę.

 

Kocur pa­trzył na nich, a zęby za­ci­skał moc­niej niż palce na chwy­cie pi­sto­le­tu. W końcu jed­nak, zwol­nił jedno i dru­gie i po­cią­gnął dźwi­gnię jazdy. Lo­ko­mo­ty­wa szarp­nę­ła wa­go­ny i ru­szy­ła z mo­zo­łem. Za­rdze­wia­łe, od lat nie­zwal­nia­ne ha­mul­ce cy­stern za­ję­cza­ły ża­ło­śnie i sy­piąc rudym pyłem uwol­ni­ły koła z uści­sku. Cały skład ru­szył, jak żółw ocię­ża­le, ale wkrót­ce na­brał pręd­ko­ści i znik­nął w od­da­li ści­ga­ny wy­ciem i war­cze­niem pę­dzą­cych za nim tru­po­szy.

EC-2 spo­wił gesty dym pło­ną­cej fa­bry­ki.

 

18.

 

Cie­płe, wio­sen­ne słoń­ce za­le­wa­ło bla­skiem płytę Sta­dio­nu. Przo­dow­nik An­to­ni Kocur wstą­pił na naj­wyż­szy sto­pień po­dium. Prze­no­śne pod­wyż­sze­nie, usta­wio­ne na samym środ­ku daw­ne­go bo­iska pił­kar­skie­go, a obec­nie pa­stwi­ska kro­wie­go, ota­czał tłum, wi­wa­tu­ją­cy na cześć bo­ha­te­ra. Or­kie­stra dęta, skła­da­ją­ca się z dwóch gi­ta­rzy­stów i do­bo­sza, grała hymn pań­stwo­wy. Ni­ko­mu ra­czej nie prze­szka­dza­ło, że przy­po­mi­na bar­dziej we­sel­ną polkę, a naj­mniej To­wa­rzy­szo­wi Na­czel­ne­mu. Przy­wód­ca spo­łecz­no­ści i in­kar­na­cja wła­dzy pań­stwo­wej z na­masz­cze­niem sunął ku po­dium po­mię­dzy kro­wi­mi plac­ka­mi, trzy­ma­jąc w wy­cią­gnię­tych rę­kach medal.

Prze­ło­żył zło­co­ną szar­fę przez głowę Ko­cu­ra, od­wró­cił się do zgro­ma­dzo­nych i roz­po­czął pło­mien­ną mowę po­chwal­ną, o pię­dzi, chwa­le i ru­bie­ży, oj­cach, dzia­dach i sztan­da­rach (8).

Srajo muchy, be­dzie słon­ko – mruk­nął pod nosem Kowal, kwi­tu­jąc całe to za­mie­sza­nie. Razem z Arią i Mar­ce­lem sie­dzie­li sobie w cie­niu try­bu­ny i świę­to­wa­li po swo­je­mu – zim­nym bro­wa­rem.

– Nie żal panu, panie Heniu? – spy­ta­ła dziew­czy­na. – W końcu to pan od­wa­lił całą ro­bo­tę.

Były ko­sy­nier, a obec­nie… cał­kiem szczę­śli­wy pi­wosz, pod­niósł tylko brew znad kra­wę­dzi obi­te­go kufla.

– Łaska pań­ska na pstrym koniu jeź­dzi, cudna pta­szyn­ko… – spoj­rzał wy­mow­nie na jej nowy, czar­ny mun­dur – …ale ty, to się bę­dziesz umia­ła w sio­dle utrzy­mać. Do­brze mówię, gwar­dzi­sto Bal­ce­rek?

Mar­cel z uśmie­chem za­sa­lu­to­wał bu­tel­ką ja­sne­go męt­ne­go. 

Zanim ce­le­bra­cja na mu­ra­wie do­bie­gła końca, Kowal zdą­żył za­ła­do­wać swój do­by­tek na mały ręcz­ny wózek i ru­szyć w drogę do warsz­ta­tu. Miał ro­bo­ty w huk. Trze­ba było zro­bić miej­sce dla szli­fier­ki, spa­war­ki…

„…i gdzie ja ten agre­gat wsta­wię? Niech to krót­ki śpic!”  

 

 

Przy­pi­sy:

 

1) Swo­bod­na pa­ra­fra­za za: Dzien­nik Roz­ka­zów, 1921, R. 4, nr 14 poz.280. Usta­le­nie typu sza­bli dla ofi­ce­rów i sze­re­go­wych wszyst­kich broni W.P.

2) cyt. ze szla­gie­ru „Spa­lam się” wyk. Kazik Sta­szew­ski

3) cyt. ze szla­gie­ru „Czar­ne oczy” wyk. Ivan i Del­fin

4) cyt. Piotr Bał­tro­czyk „Skecz o rurze”.

5) w org.Kto za młodu nie był so­cja­li­stą, ten na sta­rość bę­dzie skur­wy­sy­nem, ale kto na sta­rość so­cja­li­stą po­zo­stał, ten jest po pro­stu głupi." – Otto von Bi­smarck.

6) Swo­bod­na pa­ra­fra­za z: „Każdy pro­wo­ka­tor czy sza­le­niec, który od­wa­ży się pod­nieść rękę prze­ciw wła­dzy lu­do­wej, niech bę­dzie pewny, że mu tę rękę wła­dza lu­do­wa od­rą­bie.” – J.Cyrankie­wicz

7) cyt. ze szla­gie­ru „Ce­li­na” wyk. Kult

8) cyt. z wier­sza Ju­lia­na Tu­wi­ma “Do pro­ste­go czło­wie­ka”, znany ze szla­gie­ru ze­spo­łu Aku­rat, pod tym samym ty­tu­łem. 

Koniec

Komentarze

Prze­ko­piu­je z bety do klika:

Prze­czy­ta­łem wszyst­ko i je­stem usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny :D

Naj­bar­dziej po­do­ba­ją mi się po­sta­cie, jak już wcze­śniej na­pi­sa­łem, bar­dzo wy­ra­zi­ste i cie­ka­we. Zwłasz­cza Kowal i Aria, mają cha­ry­zmę, są mo­men­ty żar­to­bli­we przy ich in­te­rak­cjach. Dla mnie duży plus. Mar­cel po­ja­wił się tro­chę póź­niej, ale też spoko jako po­stać.

Fa­bu­ła wy­da­je się w po­rząd­ku (w sen­sie lo­gicz­nym), widać ten po­dział na spo­koj­ne wpro­wa­dze­nie, gdzie faj­nie opi­su­jesz jak koń­czy sza­blę. Póź­niej akcja przy­śpie­sza, zwłasz­cza po po­zna­niu Arii. Moim zda­niem to do­brze, bo wtedy można by­ło­by ma­ru­dzić o prze­ga­da­niu (a Ty i tak masz tu 93k zna­ków xD). Jest do­brze, jak jest, tro­chę spo­ko­ju, tro­chę akcji i gwał­tow­no­ści.

Ten wątek z pa­le­niem tru­pów jest sub­tel­nie po­da­ny, bo chyba tylko w jed­nym dia­lo­gu, ale i tak to widać i czy­tel­nik się do­my­śli, o co z tym cho­dzi.

Warsz­tat masz bar­dzo dobry, nie ma o czym tutaj mówić. Fajne opisy, do­brze two­rzysz kli­mat, czyta się płyn­nie, bez po­tknięć. Wię­cej nie po­trze­ba ;)

Po­zdra­wiam!

,,Celuj w księ­życ, bo nawet jeśli nie tra­fisz, bę­dziesz mię­dzy gwiaz­da­mi,, ~ Pa­trick Süskind

Mor­der­co, bądź uprzej­my podać źró­dło ilu­stra­cji.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Reg, uro­czy­ście oświad­czam iż źró­dłem ilu­stra­cji są moje wła­sne, oso­bi­ście zro­bio­ne zdję­cia, prze­mor­der­co­wa­ne w le­gal­nym pro­gra­mie gra­ficz­nym :D. Po­sia­dam do nich peł­nię praw au­tor­skich. 

 

Da­nie­lu, dzię­ki jesz­cze raz za nie­oce­nio­ną pomoc przy becie, oraz mo­ty­wo­wa­nie do wy­tę­żo­nej pracy. To była jazda bez trzy­man­ki, ale się udało :D. 

 

po­zdra­wiam

M.

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

I\Mor­der­co, wła­śnie o taką in­for­ma­cję cho­dzi­ło, ale do­brze by­ło­by umie­ścić ją w przed­mo­wie. ;)

Teraz jesz­cze usuń z ty­tu­łu ostat­nią krop­kę.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ki za zwró­ce­nie uwagi :D. Już po­pra­wio­ne. 

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

OK. Nie­ba­wem za­bio­rę się do czy­ta­nia. ;D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Mam na­dzie­ję, że Ci się spodo­ba :D. I nie, wcale się nie de­ner­wu­ję. 

 

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

To może nie będę od­kła­dać i zaraz za­cznę czy­tać… ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

[wię­cej nas czeka w na­pię­ciu] :D

Ko­lej­ku­ję, bo chęt­nie prze­czy­tam, ale ponad 90k zna­ków chwi­lo­wo nie wy­ro­bię… Wiesz, że ten roz­miar dys­kwa­li­fi­ku­je z wy­ści­gu do pió­rek?

http://altronapoleone.home.blog

Si­lva­nie, jak ro­zu­miem cze­ka­cie aż Reg prze­te­stu­je, czy tekst jest w ogóle straw­ny ;]. 

 

Dra­ka­ino, tak, już mnie ostrze­ga­no :]. Liczę na na­gro­dę “Złoty Ma­ka­ron” dla au­to­rów, co to nie mogą skoń­czyć jak nor­mal­ni lu­dzie, tylko piszą sce­na­riu­sze do “Mody na suk­ces” :D. 

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Oczy­wi­ście :D

Nie no.

 

Wie­rzę, Mor­der­co, że tekst jest straw­ny. Pi­szesz nie­źle :)

I masz świet­ne ob­ra­zy.

Muszę się za­sta­no­wić, jak naj­spraw­niej prze­rzu­cać tek­sty na czyt­nik. Tek­sty po­wy­żej 50k na ekra­nie lub te­le­fo­nie są już mega mę­czą­ce.

 

PS.

A kto jesz­cze pa­mię­ta Ca­ro­li­nę, sio­strę Bruke (czy jak się tam je pisze :D)?

Si­lva­nie, w HP jest co naj­mniej jeden wątek o pro­gra­mi­ku do kon­wer­sji bi­blio a może i wszyst­kich opo­wia­dań na czyt­nik, bo autor tego pro­gra­mi­ku bar­dzo chciał zo­stać Naj­więk­szym Do­bro­czyń­cą Por­ta­lu i dać nam Mi­tycz­ną Nową Wer­sję, tylko nie ro­zu­miał, na czym po­le­ga pro­blem. Nie pa­mię­tam w tej chwi­li nicka, imię i ini­cjał afair, a w ty­tu­le wątku coś o epub albo czymś takim

http://altronapoleone.home.blog

Jak od­pa­lam por­tal na andku, to mi wy­ska­ku­je okien­ko [pokaż w wi­do­ku uprosz­czo­nym]. Wy­świe­tla czy­sty tekst na całej stro­nie, bez ramek i menu. Czyta się pra­wie, jak na czyt­ni­ku :D. 

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

<3

Witaj. 

Nie, no, ale po­je­cha­łeś! :)))

Henio to w ogóle chyba za­li­czył każdy zawód świa­ta. :)

A Mar­cel – każde na­zwi­sko na BE. :D

W do­dat­ku jesz­cze wła­sne ilu­stra­cje, wzbo­ga­ca­ją­ce opo­wia­da­nie. :)

Re­we­la­cyj­ny tekst. I świet­ne po­czu­cie hu­mo­ru.

Za­po­mnia­ła­bym, zatem edy­tu­ję – jesz­cze fe­no­me­nal­ne na­wią­za­nie do ske­czu o Panu Dziam­dzia­ku. :)

 

Brawa, brawa, brawa. :) 

Po­zdra­wiam. 

Pe­cu­nia non olet

Cześć! 

 

Dłu­gość opo­wia­da­nia była nie lada wy­zwa­niem, ale – jak się oka­za­ło – cał­kiem przy­jem­nym. Zo­sta­łam fanką Pana Bolka – po­lu­bi­ła­bym zom­bie (bo ogól­nie nie prze­pa­dam), gdyby wszyst­kie były takie jak on :D 

Wy­po­wie­dzi Henia to jedna z naj­lep­szych rze­czy w tym tek­ście, cudo!

Cie­ka­wy po­mysł z wrzu­ca­niem cy­ta­tów i pa­ra­fraz, choć nie wszyst­kie jakoś mi za­gra­ły – o ile so­cja­li­stycz­ne wku­pi­ły się w kli­mat, już „czar­ne oczy” i Szym­bor­ska ze „Ske­czu o rurze” tro­chę mniej. 

Imię „Aria” nie­ste­ty od­sy­ła­ło mnie nie­uchron­nie do We­ste­ros – co nie zna­czy, że jest złe, ale obok Henia, Bolka, Mar­ce­la i An­to­nie­go nie brzmi swoj­sko i pol­sko :D

 

– Mład­ma­ła­zel

Li­te­rów­ka czy ce­lo­wo tak po­wie­dział? Bo za dru­gim razem mówi już „mładm­ła­zel”.

 

Ogól­nie czar­ny humor osło­dził mi zom­bia­ki, więc ba­wi­łam się przed­nio :)

 

Po­zdra­wiam!

„Bóg jest Panem anio­łów i ludzi, i elfów” – J.R.R. Tol­kien

Mor­der­co, Twoje na­dzie­je speł­ni­ły się – opo­wia­da­nie po­do­ba mi się, a nawet wy­znam, że lek­tu­ra spra­wi­ła mi wy­jąt­ko­wą przy­jem­ność! ;D

Zna­ko­mi­cie wy­my­śli­łeś i przed­sta­wi­łeś bo­ha­te­ra – opi­sa­łeś za­le­d­wie jedną dobę z jego życia, a akcji zmie­ści­łeś tu tyle, że wy­star­czy­ło­by i na pół ży­cio­ry­su. I choć zo­ba­czy­łam Ko­wa­la w tak wielu nie­sa­mo­wi­tych ro­lach, muszę przy­znać, że spro­stał każ­dej i w każ­dej wy­padł nie­zwy­kle prze­ko­nu­ją­co.

Wia­ry­god­ne i peł­no­krwi­ste są także po­zo­sta­łe po­sta­ci, ale nie da się ukryć, że sta­no­wią tło dla Heńka, barw­ne i efek­tow­ne, ale jed­nak tło. In­ny­mi słowy – opo­wia­da­nie Heń­kiem stoi!

Świet­ne ilu­stra­cje sta­no­wią do­sko­na­łe uzu­peł­nie­nie tej hi­sto­rii.

Za­sta­na­wiam się tylko, dla­cze­go Aria tra­fi­ła do wię­zie­nia? Znik­nę­ła mi z oczu, kiedy roz­sta­ła się z Heń­kiem przed sta­dio­nem, a potem nagle do­łą­czy­ła do niego w piw­ni­cy. Czy coś prze­oczy­łam?

Mor­der­co, tuszę, że po­pra­wisz uster­ki, bo chciał­bym móc zgło­sić opo­wia­da­nie do Bi­blio­te­ki.  

 

Było już na tyle jasno, że można było się swo­bod­nie… ―> Nie brzmi to naj­le­piej.

 

A nie, teraz ra­tun­ku”– prze­ko­ny­wał w duchu sam sie­bie. ―> Brak spa­cji przed pół­pau­zą.

 

co nie było z resz­tą ni­czym nie­zwy­kłym. ―> …co nie było zresz­tą ni­czym nie­zwy­kłym.

 

– Hmm…– mruk­nął w od­po­wie­dzi i ru­szył dalej. ―> Brak spa­cji przed pół­pau­zą.

 

„Ide­al­ne miej­sce na za­sadz­kę”– prze­szło mu przez myśl. ―> Jak wyżej.

 

Po­pa­trzył na nią z byka. ―> Po­pa­trzył na nią by­kiem.

Pa­trzeć by­kiem to zwią­zek fra­ze­olo­gicz­ny, czyli forma usta­bi­li­zo­wa­na, utrwa­lo­na zwy­cza­jo­wo, któ­rej nie ko­ry­gu­je­my i nie do­sto­so­wu­je­my do współ­cze­snych norm ję­zy­ko­wych ani nie ad­ap­tu­je­my do ak­tu­al­nych po­trzeb pi­szą­ce­go/ mó­wią­ce­go.

 

dzia­łał nie­zwy­kle pręż­nie w ze­tem­wu, zet­em­esie, zet­em­pe, a na końcu nawet w mło­dzie­żów­ce kace… ―> …dzia­łał nie­zwy­kle pręż­nie w ze­tem­wu, zet­em­pe, zet­em­esie a na końcu nawet w mło­dzie­żów­ce kace…

ZMS na­stał po ZMP.

 

gdy tra­fiał na ta­kie­go ab­ne­ga­ta umy­sło­we­go jak ten, uzmy­sła­wiał sobie… ―> Czy to ce­lo­we? Bo nie brzmi naj­le­piej.

 

i wy­ła­my­wał palce w ner­wo­wym ge­ście. ―> A może wy­star­czy: …i ner­wo­wo wy­ła­my­wał palce.

 

drzwi do piw­ni­cy otwo­rzy­ły się z takim im­pe­tem… ―> Li­te­rów­ka.

 

wy­rzu­ci­ła z sie­bie taki potok bluzg i in­wek­tyw… ―> Bluzg jest ro­dza­ju mę­skie­go, więc: …wy­rzu­ci­ła z sie­bie taki potok blu­zgów i in­wek­tyw

 

Kowal, by­naj­mniej nie zbity z tropu taką prze­bie­gło­ścią… ―> Kowal, by­naj­mniej nie­zbi­ty z tropu taką prze­bie­gło­ścią

 

– Ale chyba le­piej, żeby ci rękę od­rą­ba­li. ―> – Ale chyba le­piej, żeby ci rękę od­rą­ba­li.

Choć ro­zu­miem, że Kocur nie musi mówić po­praw­nie.

 

pil­nie wsłu­chi­wa­li się ciszę pa­nu­ją­cą w parku… ―> Pew­nie miało być: …pil­nie wsłu­chi­wa­li się w ciszę pa­nu­ją­cą w parku

 

Dziew­czy­na była do­brym kom­pa­nem. Widać było, że… ―> Nie brzmi ro naj­le­piej. Może w pierw­szym zda­niu: Dziew­czy­na oka­za­ła się do­brym kom­pa­nem.

 

bez­błęd­nie re­ago­wa­ła na każdy gest ręki, jakim oznaj­miał… ―> Zbęd­ne do­po­wie­dze­nie – gesty wy­ko­nu­je się rę­ka­mi.

Wy­star­czy: …re­ago­wa­ła na każdy gest, któ­rym oznaj­miał

 

Za­wi­nę­ła mie­czem po­wol­ne­go młyn­ka nad głową… ―> A może ra­czej: Za­krę­ci­ła mie­czem po­wol­ne­go młyn­ka nad głową…

Młyn­ki, o ile mi wia­do­mo, za­zwy­czaj kręci się, nie za­wi­ja.

 

 I do­kład­nie dla­te­go Kowal zde­cy­do­wał się pójść wła­śnie tam­tę­dy. ―> I wła­śnie dla­te­go Kowal zde­cy­do­wał się pójść aku­rat tam­tę­dy.

 

Błoto wdar­ło do ust. ―> A może: Błoto wy­peł­ni­ło usta.

 

ukryć przed wzro­kiem sztyw­nych drep­ta­ją­cych na dole. ―> Ra­czej: …ukryć się przed wzro­kiem sztyw­nych, drep­czą­cych na dole.

 

Ogrom­ne po­ła­cie żel­be­to­wych płyt, o po­wierzch­ni kil­ku­dzie­się­ciu boisk pił­kar­skich, było pra­wie puste. ―> …były pra­wie puste.

 

 Sta­rych za­wia­sy za­skrzy­pia­ły… ―> Sta­re za­wia­sy za­skrzy­pia­ły

 

Zza rogu bu­dyn­ku dało się sły­chać gło­śny szczęk me­ta­lu. ―> Zza rogu bu­dyn­ku dało się sły­szeć gło­śny szczęk me­ta­lu.

 

świa­tło la­tar­ki, które po chwi­li padło cen­trum placu. ―> Chyba miało być: …świa­tło la­tar­ki, które po chwi­li padło na cen­trum placu.

 

ję­cze­li w nie­bo­gło­sy i cze­pia­li się klat­ki. ―> …ję­cze­li wnie­bo­gło­sy i cze­pia­li się klat­ki.

 

igno­ru­jąc ko­wa­lo­we pod­śmie­chuj­ki pod­wą­sne. ―> …igno­ru­jąc Ko­wa­lo­we pod­śmie­chuj­ki pod­wą­sne.

 

wyjął me­ta­lo­wą pusz­kę za­wi­nię­tą w folię. Wyjął zwi­nię­ty w rulon… ―> Po­wtó­rze­nia.

Pro­po­nu­ję: …i wyjął me­ta­lo­wą pusz­kę okrę­co­ną folią. Wy­do­był z niej zwi­nię­ty w rulon

 

Cięż­ko było od­czy­tać na wpół za­tar­ty napis… ―> Trud­no było od­czy­tać na wpół za­tar­ty napis

 

Ten ze strzel­bą po­ka­zał na pal­cach trzy…dwa…jeden. ―> Brak spa­cji po wie­lo­krop­kach.

 

…drzwicz­ki pa­le­ni­ska ża­rzy­ły się nie zgo­rzej niż węgle w środ­ku. ―> …drzwicz­ki pa­le­ni­ska ża­rzy­ły się nie go­rzej niż węgle w środ­ku.

Za SJP PWN: nie­zgor­szy «zu­peł­nie dobry»

 

Przo­dow­nik szarp­nął dźwi­gnię jazdy i pa­ro­wóz zwol­nił nieco na ostat­niej zwrot­ni­cy. Ma­szy­ną szarp­nę­ło, ale… ―> Czy ro ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

ko­lej­ny bra­wu­ro­wy zwrot rzu­cił nim w stro­nę prze­ciw­po­łoż­ną. ―> Może wy­star­czy: …ko­lej­ny bra­wu­ro­wy zwrot rzu­cił nim w stro­nę prze­ciw­ną.

 

W bla­sku nie­licz­nych po­ża­rów i nie­licz­niej­szych la­tar­ni… ―> Ra­czej: W bla­sku nie­licz­nych po­ża­rów i rów­nie nie­licz­nych la­tar­ni

 

i po­cią­gnął za dźwi­gnię jazdy. ―> …i po­cią­gnął dźwi­gnię jazdy.

 

roz­po­czął pło­mien­ną mowę po­chwal­ną, w któ­rej wy­sła­wiał mę­stwo, od­wa­gę, piędź i chwa­łę. ―> Dla­cze­go wy­chwa­lał dawną miarę dłu­go­ści?

 

Miał ro­bo­ty w huk. ―> Miał ro­bo­ty huk.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ta­kich ocen można tylko po­zaz­dro­ścić, Mor­der­co ;)

,,Celuj w księ­życ, bo nawet jeśli nie tra­fisz, bę­dziesz mię­dzy gwiaz­da­mi,, ~ Pa­trick Süskind

Cześć. 

Po­zwo­lę sobie od­po­wie­dzieć w ko­lej­no­ści chro­no­lo­gicz­nej od­wie­dzin Sza­now­nych :D

 

Bruce, 

Dzię­ku­ję za ko­men­tarz i do­ce­nie­nie tek­stu. Cie­szę się, że się po­do­ba­ło :D. Z tym ske­czem o “Panu Dziam­dzia­ku” przy­znam, że nie­ste­ty tego nie pla­no­wa­łem :D, bo nie zna­łem. Ale już nad­ra­biam, bo na YT są frag­men­ty i ża­łu­ję, że nad­ra­biam tak późno – świet­ne :]. 

 

 Na­ti-13-98,

Jeśli udało mi się prze­ko­nać nie­mi­ło­śni­ka zom­bie do tek­stu o zom­bie, to jest to dla mnie naj­więk­szy kom­ple­ment :D. Bar­dzo się cie­szę. 

Wy­po­wie­dzi Henia to jedna z naj­lep­szych rze­czy w tym tek­ście, cudo!

Tu muszę się przy­znać, że to życie pisze naj­lep­sze sce­na­riu­sze, a po­wie­dzon­ka Henia to cy­ta­ty. W ory­gi­na­le brzmia­ły jesz­cze le­piej. 

 

Cie­ka­wy po­mysł z wrzu­ca­niem cy­ta­tów i pa­ra­fraz, choć nie wszyst­kie jakoś mi za­gra­ły

Tak, jak naj­bar­dziej ro­zu­miem. Cy­ta­ty czy­sto roz­ryw­ko­we dość mocno przy­cią­łem wzglę­dem po­przed­nich wer­sji, ale to czar­ne oczy, rze­czy­wi­ście mo­głem sobie da­ro­wać. 

 

Imię „Aria” nie­ste­ty od­sy­ła­ło mnie nie­uchron­nie do We­ste­ros

Tutaj chyba w grę wcho­dzi róż­ni­ca po­ko­leń. Dla star­szych ludzi, jak ja, Aria ko­ja­rzy się bar­dziej z po­sta­cią ko­mik­su o he­ro­inie [bo­ha­ter­ce, a nie nar­ko­ty­ku ] w stylu thor­ga­lo­wym z lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Po­le­cam ze­szyt “Ry­ce­rze z Aqu­ariu­sa”. W osta­tecz­no­ści za­wsze mogę zro­bić plot-twist, że Aria to tylko prze­zwi­sko, a na­praw­dę ma na imię Da­nu­ta :D. 

 

– Mład­ma­ła­zel

Li­te­rów­ka czy ce­lo­wo tak po­wie­dział? Bo za dru­gim razem mówi już „mładm­ła­zel”.

Jasne, że li­te­ró­wa :]. Już po­pra­wiam. Dzię­ki! 

 

Reg,

Jak usły­sza­łaś przed pół­go­dzi­ną taki gło­śny ło­skot – to dla­te­go, że mi ka­mień spadł z serca. Ja tę gumę żuję od wczo­raj wie­czo­ra :D. Nie śpię, nie jem, tylko żuję! Ale już mam luz. Udało się, co się miało udać i mogę spać spo­koj­nie ;]. 

 

In­ny­mi słowy – opo­wia­da­nie Heń­kiem stoi!

Miód na me serce :D. My­śla­łem o tej po­sta­ci od do­brych kilku mie­się­cy, ale prak­tycz­nie od sa­me­go po­cząt­ku wie­dzia­łem, jak ma wy­glą­dać, jak się za­cho­wy­wać i w jaki spo­sób mówić. Za­brzmi nie­skrom­nie, ale to rze­czy­wi­ście chyba naj­lep­szy z moich bo­ha­te­rów :D. 

Dzię­ku­ję ser­decz­nie za mrów­czą pracę przy ko­rek­cie tek­stu. Po­zwól pro­szę, że same zmia­ny po­pra­wię na świe­żym mózgu jutro rano :]. Boję się, że mi się for­ma­to­wa­nie roz­je­dzie z tymi ilu­stra­cja­mi i nie ogar­nę po nocy :]. 

 

W kilku miej­scach po­sta­ram się wy­tłu­ma­czyć:

gdy tra­fiał na ta­kie­go ab­ne­ga­ta umy­sło­we­go jak ten, uzmy­sła­wiał sobie… ―> Czy to ce­lo­we? Bo nie brzmi naj­le­piej.

Tak, tu zna­cze­nio­wo jest albo za bli­sko, albo za da­le­ko. Jedno do zmia­ny. 

 

Za­wi­nę­ła mie­czem po­wol­ne­go młyn­ka nad głową… ―> A może ra­czej: Za­krę­ci­ła mie­czem po­wol­ne­go młyn­ka nad głową…

Młyn­ki, o ile mi wia­do­mo, za­zwy­czaj kręci się, nie za­wi­ja.

Tutaj sta­ra­łem się na­wią­zać do stylu Pierw­szej Sza­bli Pol­skiej Li­te­ra­tu­ry – Jacka Lecha Ko­mu­dy, który czę­sto sto­su­je taką fi­gu­rę sty­li­stycz­ną. Z tym, że po­praw­nie po­win­no być za­wi­nę­ła młyń­ca. Za­sta­no­wię się jesz­cze. 

 

Ogrom­ne po­ła­cie żel­be­to­wych płyt, o po­wierzch­ni kil­ku­dzie­się­ciu boisk pił­kar­skich, było pra­wie puste. ―> …były pra­wie puste.

Za­su­ge­ro­wa­łem się ter­mi­nem z de­kar­stwa: to po­ła­cie, a nie ta połać [po­wierzch­nia dachu, na któ­rej po­ło­żo­no li­stwy do mo­co­wa­nia da­chó­wek lub po­szy­cia – łaty]. Czyli to ogrom­ne po­ła­cie było puste – czy ta forma jest nie­pra­wi­dło­wa? 

 

W bla­sku nie­licz­nych po­ża­rów i nie­licz­niej­szych la­tar­ni… ―> Ra­czej: W bla­sku nie­licz­nych po­ża­rów i rów­nie nie­licz­nych la­tar­ni

O tym nawet roz­ma­wia­li­śmy w wątku ję­zy­ko­wym, ale przy­zna­ję Ci rację – nie ma sensu udziw­niać. Zmie­nię. :]

 

ko­lej­ny bra­wu­ro­wy zwrot rzu­cił nim w stro­nę prze­ciw­po­łoż­ną. ―> Może wy­star­czy: …ko­lej­ny bra­wu­ro­wy zwrot rzu­cił nim w stro­nę prze­ciw­ną.

Strasz­li­wie chcia­łem mieć na­wią­za­nie do “Czte­rech Pan­cer­nych” :]. Za­sta­no­wię się jesz­cze. 

 

roz­po­czął pło­mien­ną mowę po­chwal­ną, w któ­rej wy­sła­wiał mę­stwo, od­wa­gę, piędź i chwa­łę. ―> Dla­cze­go wy­chwa­lał dawną miarę dłu­go­ści?

Tu miało być na­wią­za­nie do J.Tuwima “Do pro­ste­go czło­wie­ka”. Chyba po­wi­nie­nem dodać w przy­pi­sach.

 

O pię­dzichwa­le i ru­bie­ży

O oj­cach, dzia­dach i sztan­da­rach,

O bo­ha­te­rach i ofia­rach;

Resz­tę przyj­mu­ję za grze­chy moje :D. Za niektóre się czer­wie­nię ze wsty­du i obie­cu­ję po­pra­wę. 

 

p.s. 

Miał ro­bo­ty w huk. ―> Miał ro­bo­ty huk.

To się miało ko­ja­rzyć, że miał tej ro­bo­ty w…

 

po­zdra­wiam :D

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Ta­kich ocen można tylko po­zaz­dro­ścić, Mor­der­co ;)

To praw­da :D. Na cóż mi teraz piór­ka?

 

Za­sta­na­wiam się tylko, dla­cze­go Aria tra­fi­ła do wię­zie­nia? Znik­nę­ła mi z oczu, kiedy roz­sta­ła się z Heń­kiem przed sta­dio­nem, a potem nagle do­łą­czy­ła do niego w piw­ni­cy. Czy coś prze­oczy­łam?

Prze­pra­szam naj­moc­niej, że nie od­po­wie­dzia­łem wyżej – to z wra­że­nia :D. Py­ta­nie zro­zu­mia­łem, na py­ta­nie od­po­wia­dam na­stę­pu­ją­co: Aria zo­sta­ła za­mknię­ta pre­wen­cyj­nie, jako je­dy­na oca­la­ła z od­dzia­łu Ry­szar­da, po to, aby nie roz­gła­sza­ła wie­ści o klę­sce. Wła­śnie dla­te­go Na­czel­ny każe He­nio­wi iść do fa­bry­ki w nocy – rano chcą ogło­sić, że wszyst­ko po­szło zgod­nie z pla­nem. Dla­te­go też Kocur tak się cie­szy, że zwrot­ni­ce dzia­ła­ją. Nie musi sam prze­łą­czać za­si­la­nia. 

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Mor­der­co­Bez­Ser­ca, miło mi ogrom­nie; bar­dzo faj­nie, że zaj­rza­łeś do Dziam­dzia­ka. :) Naj­czyst­sza an­gielsz­czy­zna to szczyt jego ma­rzeń. :)

Twoja opo­wieść jest fan­ta­stycz­na (=świet­na). :D

Gra­tu­lu­ję raz jesz­cze i po­zdra­wiam. :)

Pe­cu­nia non olet

Se usio­dłem i prze­czy­ta­łem wszyst­ko jesz­cze raz :P Kawał fan­ta­stycz­nej ro­bo­ty.

Na uwagę za­słu­gu­ją nie­mal wszy­scy bo­ha­te­ro­wie, nie tylko Kowal – mładm­ła­zel Aria, mięt­ko­sek­su­al­ny Mar­cel Ber­ser­ker, Pan Bolek i gro­te­sko­wy To­wa­rzysz Na­czel­ny. Przy­go­dom Henia to­wa­rzy­szy świet­na nar­ra­cja, która po­wo­du­je, że tekst po­ko­nu­je się z ba­na­nem na twa­rzy, a kilka razy zda­rzy­ło mi się nawet za­śmiać ;D

Naj­bar­dziej do­ce­niam to, że Two­jej opo­wie­ści to­wa­rzy­szy­ła ogrom­na ra­dość two­rze­nia, bar­dzo do­brze ba­wi­łeś się, prze­le­wa­jąc to wszyst­ko na pa­pier ekran, a co ważne, zdo­ła­łeś za­ra­zić tą ucie­chą czy­tel­ni­ków (na co wska­zu­ją en­tu­zja­stycz­ne ko­men­ta­rze ;P). Nie zda­rza się to też czę­sto, ale nawet po kilku dniach od za­zna­jo­mie­nia się z hi­sto­rią Ko­wa­la, czło­wiek do­sko­na­le pa­mię­ta, o czym był tekst i z uśmie­chem przy­wo­łu­je go do pa­mię­ci. 

Świet­ny utwór i po­zo­sta­je mi tylko po­gra­tu­lo­wać!

Po­zdro,

za­do­wo­lo­ny czy­tel­nik Amon

 

Za­do­wo­lo­ny Czy­tel­ni­ku Amo­nie :]

 

To praw­da – mie­li­śmy tro­chę za­ba­wy przy pi­sa­niu i pisze tu “my”, bo rze­czy­wi­ście mo­żesz się czuć peł­no­praw­nym współ­twór­cą tek­stu. Jesz­cze raz dzię­ku­ję za Twoje uwagi i pomoc przy be­to­wa­niu. Opo­wia­da­nie nie wy­glą­da­ło­by w po­ło­wie tak do­brze, gdy­byś nie Ty :D. 

 

Nie po­zo­sta­je chyba nic in­ne­go, niż za­bie­rać się za na­stęp­ną część – Kowal. Ta­jem­ni­ca EC-2 :D

Kon­spekt już mam!

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Mam na­dzie­ję, Mor­der­co, że ka­mień spa­da­ją­cy z serca nie przy­trza­snął Ci stopy.

Gumę pew­nie już wy­rzu­ci­łeś i, wy­lu­zo­wa­ny, wresz­cie wy­spa­łeś się jak na­le­ży. ;D

 

Tutaj sta­ra­łem się na­wią­zać do stylu Pierw­szej Sza­bli Pol­skiej Li­te­ra­tu­ry – Jacka Lecha Ko­mu­dy, który czę­sto sto­su­je taką fi­gu­rę sty­li­stycz­ną.

Nie znam twór­czo­ści pana Ko­mu­dy, to i użyty przez Cie­bie zwrot wydał mi się oso­bli­wy. Jeśli jed­nak ma umo­co­wa­nie w li­te­ra­tu­rze, a na­wią­za­nie było świa­do­me, zo­staw za­wi­ja­nie młyn­ka mie­czem. ;)

 

Za­su­ge­ro­wa­łem się ter­mi­nem z de­kar­stwa: to po­ła­cie, a nie ta połać [po­wierzch­nia dachu, na któ­rej po­ło­żo­no li­stwy do mo­co­wa­nia da­chó­wek lub po­szy­cia – łaty].

Mor­der­co, oba­wiam się, że masz na myśli jakiś de­kar­ski żar­gon, bo o ile mi wia­do­mo, to po­ła­cie, w ro­dza­ju ni­ja­kim, nie wy­stę­pu­je. Połać za­wsze jest ro­dza­ju żeń­skie­go i ozna­cza  dużą część ja­kiejś prze­strze­ni; może to być także po­wierzch­nia da­cho­wa. Zwro­tu po­ła­cie da­cho­we użyję wtedy, gdy będę mó­wi­ła o dwóch po­ła­ciach.

 

Strasz­li­wie chcia­łem mieć na­wią­za­nie do “Czte­rech Pan­cer­nych” :]. Za­sta­no­wię się jesz­cze. 

Mor­der­co, ależ speł­nij swoje ma­rze­nie i, tak jak w przy­pad­ku za­wi­ja­nia młyn­ka, zo­staw tę prze­ciw­po­łoż­ną. Nie mor­duj w sobie strasz­li­wych chęci. ;)

 

Tu miało być na­wią­za­nie do J.Tuwima “Do pro­ste­go czło­wie­ka”.

No to teraz ro­zu­miem, czemu wy­chwa­lał piędź, choć sama bym do tego nie do­szła. ;)

 

To się miało ko­ja­rzyć, że miał tej ro­bo­ty w…

I wła­śnie tak mi się sko­ja­rzy­ło, że miał ro­bo­ty w – nie bójmy się tego słowa – chuj, ale po­nie­waż ro­bo­ty huk jest związ­kiem fra­ze­olo­gicz­nym, uzna­łam to za uster­kę i za­su­ge­ro­wa­łam po­praw­kę. Teraz, po na­my­śle, do­szłam do wnio­sku, że w tym tek­ście może zo­stać tak jak to sobie za­mie­rzy­łeś. ;)

 

Mor­der­co, życzę Ci po­wo­dze­nia w dal­szej pracy twór­czej – obyś miał jak naj­wię­cej tak świet­nych po­my­słów. ;D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Tak jest! Tekst już po­pra­wio­ny wg wer­sji uzgod­nio­nej :D. Lekko zmo­dy­fi­ko­wa­łem rów­nież frag­men­ty, które nie za­wie­ra­ły błę­dów, ale wska­za­łaś jako nie­zro­zu­mia­łe, lub nie­ja­sne. 

 

Ze swo­jej stro­ny ser­decz­nie dzię­ku­ję za życz­li­wość, rady cen­niej­sze od złota i to, że mnie zmo­ty­wo­wa­łaś do ukoń­cze­nia tek­stu w ta­kiej for­mie, jak sobie go wy­my­śli­łem. Pa­trzę na efekt koń­co­wy z ogrom­na sa­tys­fak­cją. 

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Bar­dzo pro­szę, Mor­der­co, ogrom­nie się cie­szę, że uzna­łeś uwagi za przy­dat­ne. ;D

A skoro na­pi­sa­łeś, iż mój ko­men­tarz pod pierw­szą czę­ścią opo­wia­da­nia zmo­ty­wo­wał Cię do ukoń­cze­nia dzie­ła, wy­znam, że czuję nie tylko wiel­ką sa­tys­fak­cję, ale mam wra­że­nie, że i duma mnie roz­pie­ra. ;D

Teraz po­zo­sta­je mi już tylko udać się do kli­kar­ni. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

A to dobre było. Prze­czy­ta­łem dusz­kiem z dużą przy­jem­no­ścią. Fajny na­ro­do­wo-lu­do­wa zom­bie apo­ka­lip­sa okra­szo­na szczyp­tą godki. Oba­wia­łem się, że pod ko­niec bę­dzie jakaś re­wo­lu­cja prze­ciw­ko To­wa­rzy­szo­wi Na­czel­ne­mu, ale nie, obe­szło się, wi­docz­nie wszyst­kie pro­te­stu­je i pro­te­stut­ki wy­ko­si­ła za­ra­za. Lubię ade­kwat­ność i zdro­wy roz­są­dek.))

Mam kilka uwag do­ty­czą­cych broni. Dziwi mnie, że kowal nie wpadł na to by zro­bić kuszę z resor sa­mo­cho­do­wych – na­da­je się ide­al­nie. Tylko sen­ty­men­tem na­ro­do­wym można wy­tłu­ma­czyć, czemu kowal, po­tra­fią­cy wykuć sza­blę z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, używa li­chej, dzia­dow­skiej i wy­jąt­ko­wo nie­sku­tecz­nej broni, jaką jest kosa, nie na­da­ją­ca się do rą­ba­nia cze­go­kol­wiek twar­de­go (cza­szek umar­la­ków), ani do kłu­cia. Oprócz groź­ne­go wy­glą­du nie ma żad­nych zalet. Po­wi­nien wykuć sobie po­rząd­ną ro­ha­ty­nę, albo nawet mor­gensz­ter­na.

Dłu­ugie, ale prze­czy­ta­łam szyb­ciej niż nie­jed­no o po­ło­wę krót­sze. Nie prze­pa­dam za zom­bia­ka­mi, ale panem Bol­kiem mnie ują­łeś. Kowal to nie­wąt­pli­wie facet z jajem, no i ma styl. Po­zo­sta­li bo­ha­te­ro­wie też przy­ku­wa­ją uwagę. Sło­wem, po­do­ba­ło mi się :)

Ro­zu­miem, że morał z tej bajki jest taki, że nie na­le­ży wcho­dzić wła­dzy w rzyć, a już tym bar­dziej bez mydła ;)

Je­dy­ne co mnie lekko iry­to­wa­ło, to wy­ra­zy kur­sy­wą. Ro­zu­miem ideę, sama cza­sem sto­su­ję, ale w ilo­ściach hur­to­wych za­czy­na to prze­szka­dzać.

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Cześć Irko,

Cie­szę się, że jed­nak dało się prze­czy­tać bez bólu :]. Jeśli cho­dzi o kur­sy­wę, to ro­zu­miem. Mu­sia­łem iść na kom­pro­mis i dać mięk­ki sy­gnał, gdzie jest sło­wo­twór­stwo i gwara, bo były glosy, że są li­te­rów­ki. Nie jest to ide­al­ne roz­wią­za­nie, ale jesz­cze nie zna­la­złem lep­sze­go :]. 

Faj­nie, że po­sta­ci za­gra­ły, bo dla mnie to wła­śnie jest naj­waż­niej­szy aspekt dłuż­szych tek­stów. Po pro­stu czy­tel­nik musi zła­pać więź z bo­ha­te­rem. 

Dzię­ki za dobre słowo i klika :D.

 

Ni­kol­zol­ler­nie,

Jeśli cho­dzi o broń, to pew­nie można było wy­brać coś bar­dziej de­wa­stu­ją­ce­go, ale nie mia­ło­by to ta­kie­go smaku. Jed­nak ko­sy­nier­stwo to nasza tra­dy­cja. 

 

po­zdra­wiam

M.

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Cześć, Mor­der­co!

 

Mu­sia­łam się chwi­lę za­sta­no­wić nad tym tek­stem. Z jed­nej stro­ny na­pi­sa­ny jest na­praw­dę lekko i ze swadą iście kra­so­mów­czą oraz bie­rze na warsz­tat jeden z moich ulu­bio­nych mo­ty­wów czyli nie­umar­łych. Z dru­giej ma głów­ne­go bo­ha­te­ra, który re­pre­zen­tu­je pe­wien nurt, za któ­rym nie prze­pa­dam w fan­ta­sty­ce. W sen­sie taki z niego trosz­ku chło­pek-roz­tro­pek ze skrzy­wie­niem w prawo. O słów­kach kur­sy­wą było wyżej, więc nie wcho­dzę już w szcze­gół. Tak, że ze­szło mi się parę dni na wy­ro­bie­nie sobie na jego temat spój­nej opi­nii.

I tak sobie po­my­śla­łam, że w ogól­nym roz­ra­chun­ku nie­wie­le tek­stów dłu­go­ści plus 40k na por­ta­lu po­tra­fi­ło mnie tak wcią­gnąć i stwo­rzyć śmiesz­no-strasz­ną at­mos­fe­rę za­pa­da­ją­cą w pa­mięć. Masz dar two­rze­nia opi­sów świa­ta, które są pla­stycz­ne i nie usy­pia­ją po roz­cią­gnię­ciu na wię­cej niż aka­pit, co też się tu liczy. A kwe­stie bo­ha­te­rów… No, cóż nie są nami, więc po­glą­dy mogą mieć różne w każ­dym tek­ście, każ­de­mu zda­rza się por­tre­to­wać osob­ni­ków z jed­nej, dru­giej i pięt­na­stej becz­ki. W skró­cie, nie będę wiel­ką fanką Ko­wa­la jako po­sta­ci, ale do­brze mi się o nim czy­ta­ło.

I mam na­dzie­ję, że tyle wy­star­czy na bi­blio­te­kę.

 

Po­zdra­wiam

Cześć oidrin!

 

taki z niego trosz­ku chło­pek-roz­tro­pek ze skrzy­wie­niem w prawo.

 

Ale jak to? Mój Heniu, co to z kosą, pie­śnią lu­do­wą na ustach i mot­tem w sercu: “żywią y bro­nią” w bój idzie – pra­wi­co­wy? :] 

No toż cóż ja jesz­cze mo­głem na­pi­sać? Że co chwi­la śpie­wał “Cześć wam pa­no­wie ma­gnan­ci”, że w zie­lo­nym kra­wa­cie cho­dził, albo do OSP na­le­żał? :P

Za to z “chłop­kiem-roz­trop­kiem” cał­kiem wicie się za­ga­dzam XD. 

 

Faj­nie, że moja ba­ła­ga­niar­ska nar­ra­cja zna­la­zła ko­lej­ne­go czy­tel­ni­ka. Bar­dzo dzię­ku­ję za po­le­ce­nie do bi­blio­te­ki. Dla mnie to ogrom­ne wy­róż­nie­nie i daje nie­sa­mo­wi­te­go kopa, żeby pisać dalej :]. 

 

po­zdra­wiam

M.

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Hm, no taki mi się on wy­da­wał… Wę­dor­wy­czo­wa­ty. Ale tro­chę bar­dziej sym­pa­tycz­ny w tym wszyst­kim, przy­naj­mniej znał się na czymś kon­kret­nym, a nie tylko na bim­brze ze sznu­ró­wek. XD

No tak, wę­dro­wy­czo­wa­to­ści chyba nie da się już unik­nąć przy pi­sa­niu wiej­skich opo­wia­dań :P. No chyba, że bo­ha­ter byłby… nie, nie, nie – prze­pra­szam, ale nie pójdę tą drogą :P

 

Jeśli cho­dzi o świa­to­twór­stwo, to muszę się przy­znać, że po­sze­dłem na ła­twi­znę. Wszyst­kie lo­ka­cje wy­stę­pu­ją­ce w opo są jak naj­bar­dziej praw­dzi­we i ist­nie­ją w rze­czy­wi­sto­ści. :D

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Mor­der­co,

 

Opo­wia­da­nie prze­czy­ta­łem już dawno. I po­wtó­rzę moją opi­nię z wrzu­co­ne­go wcze­śniej frag­men­tu: sło­wiań­ska apo­ka­lip­sa zom­bie to coś, czego po­trze­bo­wa­łem, cho­ciaż nie zda­wa­łem sobie z tego spra­wy. :D Szcze­gól­nie, że nie prze­pa­dam za hi­sto­ria­mi spod znaku ży­wych tru­pów i zu­peł­nie nie poj­mu­ję fe­no­me­nu The Wal­king Dead. Było swoj­sko, prza­śnie, a przy tym cie­ka­wie i dy­na­micz­nie. Na uzna­nie za­słu­gu­je fakt przy­cią­gnię­cia czy­tel­ni­ków przy tak dużej ilo­ści zna­ków. Ogrom pracy, wło­żo­ny w betę tego opo­wia­da­nia, mogę sobie tylko wy­obra­zić. I to mi wy­star­czy, by chy­lić czoło przed Tobą i dru­ży­ną be­tu­ją­cych.

Ale skąd u Oidrin ten po­mysł z pra­wi­co­wo­ścią głów­ne­go bo­ha­te­ra? :P

Na lek­tu­rę dal­szych losów Ko­wa­la piszę się już w tym mo­men­cie. :)

 

Po­zdra­wiam!

Cześć Adku,

 

Dzię­ki za ko­men­tarz i dobre słowo :D. Tak, beta był cięż­ka. 95k zna­ków su­rów­ki – bied­ny Amon :P. 

 

Dalej nie mogę wyjść z po­dzi­wu, że tak długi tekst znaj­du­je jed­nak czy­tel­ni­ków, a jesz­cze do tego więk­szość z nich ma po­zy­tyw­ne od­czu­cia po lek­tu­rze. Po­wiem szcze­rze, że się tego nie spo­dzie­wa­łem :P.

 

Jeśli cho­dzi o tę pra­wi­co­wość, to ja się nie dzi­wię. Teraz w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych jest pro­wa­dzo­na agre­syw­na akcja re­kla­mo­wa sta­rych ksią­żek au­to­rów fan­ta­sy. Dla tzw. hype’u do­ra­bia się do tego ide­olo­gię. Mło­dzie­żo­wi pu­bli­cy­ści oskar­ża­ją au­to­rów star­szej daty o pra­wac­two, au­to­rzy re­wan­żu­ją się pu­bli­cy­stom tek­sta­mi z wy­ciecz­ka­mi oso­bi­sty­mi i o tym, że jak ktoś nie żył za ko­mu­ny, to życia nie zna, a pu­bli­cy­ści za­rzu­ca­ją im ho­mo­fo­bię, an­ty­se­mi­tyzm, mi­zo­gi­nię i to, że nie lubią cy­kli­stów. Na co au­to­rzy piszą listy po­par­cia na za­par­cia, dul bupy i tak dalej w koło Ma­cie­ju :]. Kliki się zga­dza­ją, wpły­wy z re­klam też, a i po stare książ­ki ktoś chęt­niej się­gnie – choć­by i z cie­ka­wo­ści. Wszy­scy niby obu­rze­ni, a tak na­praw­dę za­do­wo­le­ni bo pi­niądz jest. Nie mój cyrk i nie moje małpy. 

Ja nie je­stem pra­wi­co­wy, ani le­wi­co­wy. Ja je­stem nor­mal­ny i pro­szę mnie do tego nie mie­szać :D. 

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Też je­stem nor­mal­ny (patrz wyżej). Prze­czy­ta­łem tekst jed­nym tchem, cho­ciaż nie lubię tek­stów/fil­mów z tru­po­sza­mi/zombi. Tym razem to tak ab­sur­dal­ne, że nawet za­baw­ne. Howgh

Fajna, kli­ma­tycz­na opo­wieść. Żywi bo­ha­te­ro­wie, prze­waż­nie sym­pa­tycz­ni.

Jeśli mia­ła­bym coś przy­ci­nać, to opisy broni. Jak lubię broń białą, tak roz­tkli­wia­nie się nad sza­blą i ma­cze­tą odro­bi­nę nu­ży­ło.

Ale ogól­nie bar­dzo na plus. Kto by po­my­ślał, że czło­wie­ko­wi może się zro­bić żal zom­bia­ków. A wy­pra­wia­nie woj­ska przy jed­no­cze­snym za­ta­ja­niu klu­czo­wych in­for­ma­cji to su­kin­syń­stwo. Je­stem za ja­kimś pu­czem. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka