- Opowiadanie: K.K.N. - O pewnej Wandzie, która nie chciała niewoli

O pewnej Wandzie, która nie chciała niewoli

Witam. 

Prezentuję Wam rozdział “Przejście” mojego pierwszego ukończonego i opublikowanego w sieci dzieła. Opowiadanie wstawiam rozdziałami na stronie https://kkniewiadomska.wixsite.com/paczep 

Zapraszam do czytania :)

Oceny

O pewnej Wandzie, która nie chciała niewoli

  1. Przejście

 

Rodzina Twardowskich od pokoleń mieszkała pod numerem czternastym przy ulicy Jeżyckiej. Wśród sąsiadów uchodziła za co najmniej osobliwą; Twardowscy, „ci niegościnni” mieszkańcy domu o pruskim murze, za dnia „bezczelnie ukrywali się” przed wzrokiem zatroskanych sąsiadów, a pod osłoną nocy wychodzili na długie przechadzki po szemranych zakątkach Poznania. Okoliczne stateczne rodziny z nieukrywanym obrzydzeniem spoglądały na szpetny, nieodnowiony budynek. Stare okiennice i odrapane drzwi przywodziły na myśl wizję najgorszego elementu egzystującego wewnątrz. Nagromadzona przez lata niechęć w końcu uśmierciła zainteresowanie podejrzaną rodziną spod czternastki.

 Twardowscy skrzętnie korzystali z obojętności jeżyckiej społeczności. Nie poczuwali się do konieczności ukrywania podejrzanych zakupów, nie przejmowali się hałasem, czy nawet odgłosami wybuchów, dochodzącymi z ich mieszkania, i bez żadnego wstydu przyjmowali podejrzane typy pod dach.

 Krótko po godzinie dwudziestej pod szkaradne drzwi niesławnego domostwa przydreptał wyczekiwany gość. Mops chrapliwie zaszczekał pięć razy, każdorazowo rozkosznie podskakując.

 Z okna na pierwszym piętrze wychynęła ciemnowłosa głowa dziesięcioletniej dziewczynki. Piesek radośnie szczeknął jeszcze raz, niemalże stając na tylnych nóżkach z ekscytacji. Na widok zwierzęcia twarz dziewczynki się rozpromieniła, po czym zniknęła wewnątrz.

 Drzwi do domu otworzył smukły mężczyzna o poważnej minie. Piesek triumfalnym krokiem przekroczył próg. Na tak uroczy widok poważna mina mężczyzny rozpogodziła się.

 Krótkie łapki mopsa nie były w stanie pokonać wysokich schodów starego budynku. Mężczyzna chwycił go pod pachę i wszedł niespiesznie na piętro.

 Gdy zwierzę wyczuło bliskość swojej ukochanej właścicielki zaczęło wyginać się na wszystkie strony w próbie oswobodzenia. Mężczyzna z trudem doniósł pasażera do mieszkania, niemalże upuszczając go po drodze.

– Hermesik!

 Dziewczynka uklęknęła na podłodze wyciągając ręce ku pupilowi. Zwierzę podbiegło merdając małym zawiniętym ogonkiem. Przytulała oraz głaskała je radośnie, pozwoliła nawet polizać się po policzku.

– Sara – mężczyzna zawiesił na córce wzrok. – Poprzytulasz się do niego później. Widzisz, że przyniósł wiadomość.

 U obroży mopsa dyndał flakonik o płynnej zawartości. Sara posłusznie zdjęła zawieszkę, po czym opróżniła ją do metalowej miski. Właściciele cierpliwie czekali aż Hermes zakończy popisy, by wychłeptać ciecz do ostatniej kropli.

– Hau! Hau! Hau! – piesek uradowany coraz podnosił głos i zataczał kolejne kręgi wokół właścicielki, z przystankiem na pieszczoty. – Hau! Łał! Jestem taki ważny! Hau! Łał! Hau!

 Sarze oraz jej ojcu stężały rysy, w skupieniu nasłuchiwali kolejnych słów.

– No, jaką wiadomość przyniosłeś Hermesiku – Sara pogodnie zachęcała psiaka.

– Hau! Ha! Hau! Wiem gdzie Zlot! Hau! Łał! Ha! Taki ważny! Hau! Łał! Jestem ważny? Hau! Hau!

 Euforyczne podrygi nie miały końca. Radość ze skumulowania wokół siebie (tak niespotykanej) uwagi przekraczała skalę radości pieska. Kręcił łebkiem, stąpał z łapki na łapkę. Słowa wypływały z małego pyszczka z odczuwalną trudnością.

– Hau! Przy Wieży hau! Hau! Ab… hau! Ab… hau! … sorp… hau! Łał! … cji! Hau! Łał! Hau! Hau!

– Wieża Absorpcji!? Ależ ty jesteś mądry pieseczek! – Sara tarmosiła pupila za fałdki skóry. – A od jakiej strony wejście Hermesiku?

– Ha! Łał! Hau! Od Reja! Łał! Hau! Hau! Taki ważny! Jeść! Taki łał! Hau! Ważny! Hau! Łał! Jeść!

 Sara podała mu garść smakołyków. Ojciec dziewczynki energicznie zerwał się do wieszaka, przy drzwiach wejściowych chwycił brązowy płaszcz.

– Tata! Dlaczego wychodzisz sam!? Obiecałeś mi! Że ja też będę mogła iść! Cały rok się przygotowywałam! – Sara z wyrzutem rzuciła w stronę wychodzącego ojca.

 Ten westchnął.

– No to na co jeszcze czekasz? Ubieraj się.

 Mężczyzna stał z ręką na klamce, nerwowo przebierając nogami.

– Hermesik, masz kolejne zadanie! – dziewczynka zwróciła się pospiesznie do rozradowanego zwierzęcia.

– Hau! Łał! Tak! Łał! Hau! Hau!

– Przypilnuj mamy!

– Hau! Tak! Hau!

 Zwierzę nabrało przysmaku w pyszczek i odmaszerowało do drugiego pomieszczenia.

 Ojciec z córką żwawo zeszli po skrzypiących stopniach skacząc przez ostatnie. Z impetem opuścili klatkę schodową i pewnym krokiem przemierzyli jezdnię. Ojciec Sary nie zwalniał tempa; energiczny ruch unosił poły jego brązowego płaszcza. Pompon czapki dziewczynki podskakiwał wściekle na jej głowie gdy próbowała zrównać chód z rodzicem.

 W milczącym pośpiechu pięli się w górę ulicy Mylnej, przechodzącej w Strzałkowskiego. Wilgotny, nieprzyjemny wiatr smagał buzie obojga. Jasny księżyc odbijał się od mokrej nawierzchni, oświetlał noc lepiej niż latarnie.

 Sara opatulona szalami z trudem kręciła głową, mimo to rozglądała się na wszystkie strony. Z ciekawością chłonęła obraz zaciemnionych kamienic oraz smętnych blokowisk.

 Sztuczne światło lamp zanikało szybko, gdy brakowało powierzchni, od której mogłoby się odbić. Przerwy między zabudowaniami wydawały się jeszcze ciemniejsze. Sara ostentacyjnie zatapiała każdorazowo wzrok w czerń, w próbie udowodnienia odwagi samej sobie.

 Gdy obserwowała ruinę kamienicy ukrytą w mroku za blaszanym ogrodzeniem parkingu, uchwyciła niepokojąco szybki ruch. Poruszenie było jak mignięcie, natychmiastowo zamarło. Po chwili badania kształtów zdewastowanego budynku w nocy rozbrzmiał jazgot. Dźwięk zmroził Sarze krew w żyłach. Przypominał wrzaski bezpańskich kotów podczas marcowania. Nabrała powietrza w płuca. Jakby zahipnotyzowana, bezwiednie zbliżyła się ku dziwnemu zjawisku.

 Stanowcze kroki ojca zatrzymały się obok niej.

– Dlaczego zbaczasz z drogi? Tak chciałaś iść …

 Sara nie odpowiedziała nic. Wskazała palcem nierówne mury zniszczonej kamienicy, skrytej za blachą ogrodzenia.

 Powoli weszli na nieoświetlony parking, minęli linię światła, by móc dojrzeć skryte w ciemności ruiny. Upiorny dźwięk nie ustawał, teraz słyszalny dla obojga. W skupieniu badali oblane bladym światłem księżyca pozostałości drugiego piętra.

 Przez dziurę w ścianie niespiesznie wyjrzały dwa pokrzywione kształty. Błysnęły czerwienią ich ślepia.

 Ojciec syknął i zacisnął dłoń na nadgarstku córki. Zerwał się z miejsca.

 Sara nie opierała się mocnemu szarpnięciu. Świecące czerwienią punkty oszołomiły ją.

 Jarzące się oczy stworków błyskały kolejno w coraz bliższych punktach osaczając ruinę. Obserwowały Sarę i jej ojca z miejsca, gdzie brakowało sporego kawałka ściany, zza hałdy cegieł. Później wychynęły z okna na pierwszym piętrze. Gdy czerwone kropki zaświeciły niebezpiecznie blisko, bo tuż nad blaszanym ogrodzeniem parkingu, mężczyzna uciekał już z córką ku kręgowi światła ulicznych latarni.

 Ojciec potrząsnął energicznie ramionami córki. Przytłumionym głosem wydyszał:

– To były Gałgany. Lepiej szybciutko stąd uciekajmy.

 Sara wzdrygnęła się na hasło „Gałgany”, ocucona nim jak za pstryknięciem palców.

– Osz w cząber parzony – jęknęła niewyraźnie.

– Nie przeklinaj – ojciec automatycznie skarcił córkę i szarpnął w górę ulicy.

 Sara speszona uwagą rodzica grzecznie podążyła za nim. Po paru metrach z oburzeniem podjęła jednak przerwaną myśl:

– Jak to możliwe, że te wstrętne niedorozwinięte Chowańce zamieszkały tak blisko nas? I tak blisko Paczepu? Myślałam, że hodowanie tych demonów jest nielegalne.

– Same Chowańce mogą być hodowane, są pozytywnymi stworkami, pomagają w zarządzaniu gospodarstwem – wtrącił ojciec łagodnym, ale konspiracyjnym tonem.

– Wiem tato, ale …

– Z resztą żadna władza nie byłaby w stanie upilnować, żeby ludzie nie wkładali sobie jajek pod pachę i nie robili, tego co tam jeszcze się robi, żeby powstał Chowaniec – dodał ciszej: – nie myli się, nie modlili… – po chwili zamyślenia dodał słyszalnym już dla córki głosem: – Byśmy musieli być szpiegowani przez całą dobę, moja droga. A tego żaden alchemik by nie przetrwał. Oj nie! Nie ze swoją podejrzliwością.

– No ale Gałgany tak łatwo powstają, wystarczy spartaczyć rytuał. Poza tym one są niebezpieczne, a jak dorwą się do alkoholu to już w ogóle. Przecież Cześnik powinien coś zrobić za posiadanie tak agresywnych kreatur. Czy on w ogóle o tym wie? Czy on coś robi? Czy tylko chroni swój stołek?

– Błagam Cię Saro, ciszej! Zapewne już całe Jeżyce wiedzą o czym rozmawiamy. Nie czas i nie miejsce dziecko.

 Dla pewności mężczyzna obejrzał się wokół siebie.

 Z kamienicy po drugiej stronie ulicy, na styku Strzałkowskiego z Dąbrowskiego, dobył się niski, chrapliwy głos.

– Coś taki płochliwy Panie Poważny? Masz coś na sumieniu, że tak się lękasz o życie? – Zaryczał rozweselony.

– Prowadzę córkę późną nocą. Nie chciałbym, by czyjeś potworki wykończyły nas w drodze do … celu – odparował ojciec Sary.

 Zwolnili tempa i wpatrywali się w zdobioną ścianę kamienicy na rogu ulicy. Trzy płaskorzeźby lwich głów urozmaicały kremową biel. Zwierzęcy ornament na wysokości pierwszego piętra poruszał się w rytm chrapliwych słów.

– Spokojna twoja uczesana, nikt za wami nie idzie. Puściutko jakby siała spustoszenie dżuma. – Zaryczała rozweselona rzeźba.

– Dzięki Simba.

 Ojciec z Sarą ruszyli żwawszym krokiem. Na twarzy mężczyzny zagościł złośliwy uśmieszek zadowolenia z poczynionej przyjacielskiej uszczypliwości.

– Jak jeszcze raz mnie tak nazwiesz to koniec z uprzejmościami! – lew zaryczał.

 Donośna riposta rozbudziła jeszcze inne lwie głowy zamieszkujące pobliskie ściany. Po chwili grzmiały już nie tylko elewacje kamienic na ulica Strzałkowskiego, ale na wezwanie króla odpowiedziały wszystkie zwierzęta żyjące w okolicy.

 

 

 Ojciec z Sarą skręcili w Dąbrowskiego. Ruch uliczny huczał w uszach, jakby przekroczyli niewidzialną bramę do innego świata; samochody podskakiwały na wertepach kocich łbów, ludzie niemalże w biegu trącali innym przechodniom ramiona, rowerzyści wciskali się między pieszych, nie chcąc obić sobie tyłka na tradycyjnej jezdni. Tramwaje przypominały o swojej obecności irytującym dzwonkiem, który ledwo wybijał się ponad dźwięki kołomyi.

 Dotarli do Rynku Jeżyckiego. Zegar na słupie wskazywał dziewiątą.

 Minęli zaciemniony, podejrzany przybytek drugą stroną uliczki. Sara lustrowała osłonięty blaszanymi daszkami teren nieczynnego targowiska. Między stoiskami dojrzała przemykające, zakapturzone kształty.

 W ciemnej uliczce rozbłysł niebiesko-czerwony kogut policyjnego radiowozu.

 Od kamienic okalających Rynek odbił się dźwięk przewracanych szklanych butelek. Zakapturzone postacie puściły się biegiem w ulicę Dąbrowskiego.

 Kogut wydał ogłuszający ryk. Sara wraz z ojcem odruchowo zakryli uszy.

 Samochód przyspieszył, by pogonić potencjalnych meneli. Wytoczył się z wąskiej uliczki i włączył do ruchu symulując pościg.

 Sara wraz z ojcem z ulgą opuścili dłonie z uszu i skręcili w Słowackiego.

 

 

 Na tle czarnego nieba, w przestrzeni u wierzchołka ulicy, ukazała się podświetlona wieża zegarowa Zamku Cesarskiego, dumnie obserwująca Jeżyce.

 Z rytmicznego kroku Sarę wyrwał ból ramienia.

 Wrzasnęła. Z oburzeniem wymalowanym na styku brwi i nosa szukała sprawcy niespodziewanego bólu.

 Na chodniku przed Sarą leżał orzech.

– Saro, nie pora teraz na szukanie skarbów z podróży.

 Ojciec również przystanął krok dalej.

– Nie szukam skarbów! – zaperzyła się Sara, bliska płaczu.

 Nie zdążyła jednak wytłumaczyć postoju. Usłyszała uderzenie twardego przedmiotu o kość. Co zostało skomentowane znaczącym westchnięciem rodzica.

 Oboje w popłochu rozejrzeli się po ulicy.

 Kolejny orzech rozbił się o płytki chodnika tuż obok Sary.

 Gdzieś wysoko głośno zarechotał jędzowaty śmiech.

 Kolejny orzech trafił ojca Sary w brzuch.

 Skrzekliwy głos zawył ponad ich głowami:

– Zdradzieckie Mole Niezrzeszone! Podłe pasożyty! Wychowani na księgach Cechu, gardzę wami!

 Przesączony złowróżbnym jadem głos należał do staruszki przechylonej przez ramę wąskiego okna. Pozycja napastnika mieściła się w wieżyczce zwieńczającej róg kamienicy przy ulicy Słowackiego i Placu Asnyka.

 Echo jej wrzasków wzbudziło lęk i szczekanie psa. Właściciel zwierzęcia wydawał się nieporuszony całym zajściem, jakby tylko Sara wraz z ojcem (no i ten pies) słyszeli jędzowaty głos.

– Spijacie pot i krwawicę Ojców Założycieli! Hołota! Pewnie znów się skradacie do nas! Parszywe szczury! Gałgany niewdzięczne!

 Starucha bez wytchnienia wypluwała kolejne przekleństwa niczym nieprzerwana seria z karabinu. Kolejny orzech poszybował w odbiorców obelg. Trafił ojca Sary w udo.

 Mężczyzna pospiesznie wyciągnął z kieszeni małe szkiełko okolone metalową płytką z wygrawerowanymi napisami i przyłożył je do oka. Skierował na domniemane źródło ataku.

 Siwe włosy kobiety rozwiał wiatr, oczy szalały w furii. Wychylała się z mieszkania gdzie okna uzupełniono dyktą, a balkon przypominał pospiesznie złożony przerośnięty karmnik. Ściany budynku już dawno poczerniały od spalin i wołały o odnowienie odstraszającej elewacji.

 Mimo złego stanu mieszkania staruchy, ojciec Sary rozpoznał w niej matkę dobrze sytuowanego karczmarza Paczepu, jego dobrego kolegi.

– Chodź – kiwnął głową na córkę.

 Sara nie zareagowała od razu, wryta w ziemię. Obserwowała rodzica.

 Ten rozpoczął kompilację sprawnych ruchów przy pierścieniu, spoczywającym na jego kciuku. Zamknął oczy i szeptał coś pod nosem.

 W powietrzu świsnął kolejny pocisk napędzony dodatkową porcją szydzącego śmiechu.

 Z pierścienia mężczyzny wystrzelił przeźroczysty parasol.

 Orzech odbił się od wyczarowanego przedmiotu prosto w niewysoki, łysy żywopłot, który odgradzał błotnisty skrawek terenu pod murem kamienicy.

– No rusz się dziecko. Nie będziemy walczyć z matką Dmidzbana. Ona jest pomylona.

 Złapał córkę pod ramię, jednocześnie ochraniając oboje przejrzystą tarczą. Przyspieszył kroku do truchtu. Obronna pozycja uniemożliwiała szybszy bieg.

 Zza pleców słyszeli jadowite krzyki:

– Stójcie przebrzydłe pijawki! Niech no dostanę wasze parszywe gęby w swoje ręce! Powydłubuję mózgi wychowane na naszych pergaminach! Barachło plugawe!

 Przekleństwa odbijały się echem od budynków skupionych wokół pustego placu zabaw.

– Czyli można usunąć kolejną ulicę z „bezpiecznych przejść” naszej mapy miasta? – Zauważyła Sara smutno, skulona pod ramieniem ojca.

 Mężczyzna zerknął jedynie na córkę; ojcowską buzię znaczyła nie tylko troska, ale też jakaś zaciętość, jakby wewnętrznie zmagał się nie tylko z ograniczonym miejscem do poruszania się w mieście.

 

 

 Przed Domem Tramwajarza weszli w ulicę Reja. Ojciec Sary przystanął i złożył parasol, który zniknął na powrót w pierścieniu.

 Dziewczynka zbadała wzrokiem drogę wiodącą ku Paczepowi. Przechodniów witały zabrudzone kamienice i chybotliwy chodnik, jakby płytki tylko czyhały na nieuważnych pieszych. Okna budynków ziały czarną pustką. Na domiar złego uliczne latarnie dogorywały nikłym, migotliwym światłem.

 Nabrała głęboki wdech.

– Jesteśmy już blisko, prawda?

– Zgadza się – odparł dziarsko rodzic.

– Ulica wygląda na bezludną …

 Zerknęła na zaniedbane ogródki; powyginane, łyse witki zapuszczonych krzaków przepełniały niepokojem.

– … zupełnie jakby przechodziła tędy Cicha.

 Sara skrzywiła się na wspomnienie słowiańskiego demona, którym niegdyś straszyła ją babcia Twardowska.

– To pewnie straszak na Nieurokliwych. Oni będą się bali tędy przejść, a my będziemy mogli spokojnie wejść do Paczepu i wykonać nasze zadanie. Właściwie, to jest głównie TWOJE zadanie, moja droga.

 Ojciec dobrotliwie uśmiechnął się do córki, choć ta wyglądała jakby zobaczyła ducha.

– Nie przypominaj mi – odburknęła.

 

 

 Pod numerem pierwszym przy Reja znajdowały się dwie pary drzwi. Te po prawo prowadziły do mieszkań lokatorów kamienicy.

 Drzwi z lewej strony, niepozorne, mniejsze, wiodły przez opuszczone mieszkanie do baszty jednego z największych (znanych) podziemnych zamków Europy. Największe zamki, w skali światowej, ukryto w podziemiach najstarszych metropolii Bliskiego Wschodu i Azji.

 Zamek Cześnika nie był jednak w całości ukryty pod ziemią. Na powierzchnię wystawały bowiem dwie baszty, dach sali balowej gdzie odbędzie się Zlot oraz gabinet Cześnika. Jedna baszta, zwana Wieżą Absorpcji, górowała na rogu ulicy Reja i Sienkiewicza; nic w niej nadzwyczajnego, poza jej wysokością liczoną od podstawy ukrytej pod ziemią. Druga wznosiła się między ulicami Jackowskiego i Wawrzyniaka.

 Miejsce Zlotu przebudowano całkiem niedawno, siedem lat temu, gdy zamknięto Zajezdnię na Gajowej. Po remoncie ogromny hangar, będący w latach świetności głównym magazynem Zajezdni, teraz sprawował funkcję imponującego, wysokiego stropu sali goszczącej najwspanialszą imprezę w naszym kraju, coroczny Karnawałowy Zlot.

 Sara wraz z ojcem podeszli bliżej drzwi prowadzących do Wieży Absorpcji, nieświadomie zwalniając kroku. Suterena, która miała stanowić przejście, sprawiała wrażenie równie bezludnej co ulica, przy której się znajdowała. Okna bez zasłonek ukazywały ciemny pokój.

– Tato, a może spóźniliśmy się? Przejście na tak wielką imprezę raczej nie powinno zalatywać grobową ciszą, prawda? – Sara przerwała napięcie niepewnym szeptem.

 Ojciec pokiwał przecząco głową.

– Żebyśmy nie zdążyli na otwarty portal do Zamku, Hermes musiałby zagubić się w akcji na przynajmniej dwie godziny. Co nie jest niemożliwe, jednak dopóki nie narysuję klucza, nie będę krytykował jego zdolności posłanniczych. Daj mi chwilę moja droga. A najlepiej, jakbyś stanęła na czatach z łaski swojej.

 Mężczyzna przystanął centymetry przed niepozornymi, małymi drzwiami. Wyciągnął wskazujący palec z długim paznokciem, który był na końcówce groteskowo zawinięty. Zamknął oczy. Chwilę mruczał, po czym narysował na drzwiach skomplikowany symbol, szepcząc coś pod nosem. Obleśny paznokieć błysnął w ciemnościach.

 Pokraczne drewniane drzwi ustąpiły ze skrzypnięciem i załamały się do wewnątrz.

 Sara przestała zwracać uwagę na ulicę, przykuła wzrok do ciemnej wnęki za plecami ojca. Bez zaproszenia, stanęła obok niego. Ten bezszelestnie ruszył z miejsca. Ostrożnie przekroczyli próg, niczym intruzi badając bacznie przestrzeń.

 W sieni sutereny nie było zbyt wielkiego pola manewru. Pomieszczenie wyglądało jak ciasna zabudowa dla paru schodków, które rozgałęziały się na dwa kolejne wnętrza. Jedno pomieszczenie zapraszało pustą futryną, drugie łypało lekko uchylonymi drzwiami.

 Mężczyzna ostrożnie pchnął butem drzwi do pokoju z widokiem na chodnik. Jego wnętrze było oświetlone światłem ulicznych latarni. Wydawało się być dawno opuszczone, prawdopodobnie w pośpiechu. Zdewastowana kanapa ponuro spoglądała z naprzeciwka. Zakurzony i pokancerowany stół zalegał pod ścianą, z oknem vis-a-vis.

 Ojciec wskazał ręką na zatęchły, ciemny pokój. Pusta rama odkrywała niepokojące ciemności. Przeszedł przez nią z wyciągniętym palcem wskazującym (tym z zakrzywionym paznokciem). Rodzic rozejrzał się w obie strony i ruszył jeszcze głębiej.

 Sara zalękniona podążyła za ojcem.

 Niemalże wrzasnęła gdy drzwi frontowe zatrzasnęły się z hukiem za jej plecami.

 Powstrzymała odruch zatykając usta obiema dłońmi.

 Wejściowe drzwi odcięły dopływ pomocnego światła z ulicy. Wokół zaległy egipskie ciemności, do których wzrok Sary musiał się jak najszybciej przyzwyczaić. Ledwo dostrzegła, że rodzic poruszył się o kolejne ostrożne kroki.

 Jego sylwetkę, na początku niezauważalnie, oświetlał promień wątłego światła. Poświata dochodziła z głębi mieszkania, jakby zza rogu kolejnego pokoju.

 Powolnie przekroczyli następny próg.

 Ojciec nerwowo pogrzebał w kieszeniach płaszcza.

 W najciemniejszy mrok pokoju rzucił kosteczkę. Ta rozpadła się bezgłośnie, a z drobnych cząsteczek jej pyłu uniosła się mgła dająca delikatne światło. Jasna chmura odkryła ścianę stojącą w głębi pomieszczenia oraz ukazała drugą parę drzwi.

 Ojciec pokazał córce, by pilnowała tyłów. Podszedł do owych drzwi. Były zamknięte.

 Z drugiej strony pokoju również znajdowały się drzwi. Te były uchylone. Za nimi znajdowało się źródło nikłej poświaty, a także coraz głośniejszy szum basowych głosów.

 Ojciec Sary zakradł się bliżej nich, zerknął ostrożnie przez szparę.

 Pomachał przyzywająco na córkę, po czym wszedł do jasnego pomieszczenia.

 

 

 W ścianie pokoju ziała dziura wysoka na dwa metry. Za nią, jak gdyby nigdy nic, stała kamienna klatka schodowa, oświetlona pochodniami. Zejście osłaniała półprzeźroczysta błona, która dygocząc sprawiała, że ciepłe światło pochodni cały czas tańczyło na ścianach.

 Wesołe światło niestety nie ocieplało wizerunku dwóch gadzich strażników. Istoty bardzo postawne, o szarawej chropowatej fakturze ciała, stały nieruchomo. Zupełnie nie zaszczyciły reakcją skradających się przybyszy. Od szyi do połowy ud stwory okrywała kuta z ciemnej blachy zbroja. Jaszczurowate odnóża spoczywały gołe na zakurzonej wykładzinie. Oba przygarbione stwory trzymały włócznie i strzegły przejścia do mieniącego się rumianymi kolorami portalu.

 Ojciec i Sara podeszli bliżej. Strażnicy otaksowali przybyszy.

– Cech? – Wychrypiał sapliwym głosem jaszczurowaty w zbroi.

 Sara stanęła obok ojca, powstrzymywała ręce, by nie chwycić za poły jego płaszcza.

 Zatrzymała wzrok na grocie broni strażnika, dumnie wisiał przy nim proporczyk prywatnej Gwardii Cześnika. Na przekór lękowi zmierzyła szkarady od czubka włóczni przez poobijany pysk, okute zbroją łuskowate cielsko po jaszczurowate pazury.

– Niezrzeszony – odparł ojciec Sary.

– W takim razie powiedz klucz – zarechotał Gwardzista nieprzyjemnie szczerząc igiełkowate zęby. Ojciec Sary nabrał zatęchłego powietrza w płuca, wyprostował się dumnie i odpowiedział łamiącymi język słowami, których Sara nie była w stanie zrozumieć. Obaj Gwardziści mlasnęli z przekąsem ustami bez warg, spojrzeli na przybyszy pogardliwie, po czym jednocześnie wskazali na portal zapraszająco.

Koniec

Komentarze

Witaj. 

Opis wędrówki Twardowskiego oraz jego córki na umówione spotkanie jest nader obszerny, a sama wędrówka zdaje się nie mieć końca. :) Tyle po drodze się dzieje, tak wieloma zdarzeniami zaprzątają sobie uwagę ojciec i Sara, że potem już dotarcie oraz wkroczenie do siedziby Cześnika jest jedynie samą kwintesencją. :)

W opowiadaniu pojawia się nieco spraw technicznych, ale ogólnie czytałam tekst z przyjemnością, opisy są plastyczne, obrazowe, język stara się oddawać klimat tamtych sytuacji, podobnie jak nazwy własne. Na plus także humorystyczne fragmenty. :)

Pozdrawiam. ;)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka