- Opowiadanie: adamas - Magda (MASAKRA 2010)

Magda (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Magda (MASAKRA 2010)

Wszystko zaczęło się od…

 

Historie, które zaczynają się od „wszystko zaczęło się od…" są zazwyczaj mdłe, moralizatorskie i pozbawione humoru. Ta opowieść jest inna. Po pierwsze: nie jest moralizatorska. Po drugie: nie jest prawdziwa, choć wydarzyła się naprawdę. Głupie, nie? Głupie. Poza tym, jak powiedział pewien mądry Chińczyk – życie jest snem, śmierć przebudzeniem. A może tylko powiedział podobnie? Nieważne. Pechowo zacząłem od tego „wszystko…", stąd to gadanie. Poproszę więc o drugą szansę, by rozpocząć. Druga szansa to poważna sprawa, lepiej, żeby jej nie spieprzyć…

 

Była całkowicie nie w moim typie. Chuda, wręcz za chuda, jak te modelki z anoreksją. Na blond piękność z billboardów się nie nadawała – szczurza twarz z za dużymi oczami, z takim trochę nieobecnym wzrokiem. Z dziecięcą urodą. Na galeriankę była jednak za stara, więc stwierdziłem, że po prostu młodo wygląda.

– Musisz nam pomóc – powiedziała cicho, tak trochę niepewnie.

Wzdrygnąłem się i oderwałem wzrok od wystawy sklepu. Manekin ubrany był w pasiasty sweter, taki, jaki podobał się Magdzie. Pochowali ją w zamkniętej trumnie, ale chyba nie miała na sobie swetra.

– Słucham? – spojrzałem na tą dziwną, trochę zahukaną dziewczynę.

– Ty – wskazała mnie palcem – Zostałeś wybrany.

Rozejrzałem się. Na ukrytą kamerę mi to nie wyglądało, ale nigdy nic nie wiadomo. Popatrzyłem na ludzi, był weekend, w centrum handlowym zwykły tłok. Nikt nie zwracał jednak uwagi na mnie i na tą drobną blondynkę, ubraną w czarną, skórzaną kurtkę, jasnoniebieski dżinsy i trampki. A może to galerianka?

– Słuchaj, dziewczynko… – zacząłem.

– Widzisz mnie – nie dała mi dokończyć – Musisz nam pomóc!

Nie galerianka. Ten nieobecny wzrok, tak… Widocznie była to jakaś mała wariatka. Nie ukrywam, że jestem trochę bucem. Poza tym chyba każdemu robi się nie swojo, kiedy rozmawia z wariatem. Odwróciłem się na pięcie i dałem dyla. Obłąkana pannica nie goniła mnie na szczęście, krzyknęła tylko za mną, żebym im pomógł. Wzdrygnąłem się – w tym głosie było tyle przerażenia i smutku. Rozejrzałem się, i dostrzegłem strażnika. Może jestem trochę aspołeczny, ale dziewczynka miała jakiś problem, najpewniej z głową. Ja pomóc jej nie mogłem – ze strachu przed wariatami, ale każdy tak ma – ale ktoś powinien. Szybko podbiegłem do strażnika.

– Tam – wskazałem palcem – Stoi dziewuszka, czarna kurtka, blondynka. Nie wygląda na normalną…

– Panie – strażnik podążył wzrokiem za moją ręką – Jaka dziewuszka?

– O tam – obróciłem się.

– Gdzie?

Faktycznie, przy sklepowej witrynie nie było nikogo. Tylko manekin w swetrze patrzył się pusto w moją stronę.

– No? – zapytał strażnik.

– Była tam! Wariatka! – powiedziałem, ale zamilkłem; sam się zorientowałem, że brzmiało to głupio.

– Panie, idź pan do domu, dobra?

Jeszcze raz spojrzałem na szklaną wystawę. Może już poszła? A może, wzdrygnąłem się, wcale jej nie było? Może mi odbija po śmierci Magdy? Pokręciłem głową, i poszedłem za radą strażnika. Do domu. Pustego domu.

– Wariat – usłyszałem jeszcze jak mruczy pod nosem.

 

Obudziłem się zlany potem. Otworzyłem oczy i nabrałem głęboki haust powietrza. Czułem, jak bawełniany podkoszulek lepi się do ciała. Znowu miałem koszmar. Od śmierci Magdy co noc, no, prawie co noc, widziałem ją jak jedzie samochodem, uderza w drzewo, a ja stoję, i nic nie mogę zrobić. Czasem zastanawiałem się, czy nie iść do jakiegoś psychologa – alkohol jednak był tańszy i łatwiej dostępny. Reset raz w tygodniu, i dwa, trzy dni spokojnego zasypiania, bez Magdy.

Leżałem chwile na wznak, z przymkniętymi oczami i oddychałem ciężko. W końcu podjąłem decyzję – wstaję, idę do kuchni, piję wodę, wracam, śpię dalej. Powoli otworzyłem oczy i usiadłem na łóżku. Krzyknąłem. Na krzesełku siedziała wariatka z galerii handlowej.

– Musisz nam pomóc – powiedziała tym swoim cichym głosem.

– Co Ty tu r… – zacząłem, ale nie skończyłem; kolejna myśl wyprzedziła pierwszą – Jestem chory – stwierdziłem – Ciebie nie ma.

Kiwnęła głową w taki sposób, że nie wiedziałem – zaprzecza, potwierdza? W każdym razie bardzo smutno.

– Nie ma Cię tu.

– Aneta – powiedziała – Mam na imię Aneta.

– A może śpię? – zapytałem – Uszczypnij mnie.

– Nie mogę – popatrzyła na mnie tym swoim nieobecnym wzrokiem – Nie mogę.

Wstała i przeszła przez ścianę. Oddychałem szybko. Pot spływał strumieniami. To naprawdę nieprzyjemne uczucie, kiedy myślisz, że sen się skończył, a on trwa dalej. Teraz czekałem na to prawdziwe przebudzenie – z takim łapczywym haustem powietrza i ulgą, że to już koniec. Nic takiego jednak nie chciało nastąpić. Położyłem się więc z powrotem i, po kilku woltach – z prawej na lewą i z lewej na prawą stronę – usnąłem. Do rana nic mi się nie śniło.

 

Następny tydzień był całkiem zwyczajny. Nie mówię, że normalny, bo nic już normalne nie było, ale żadne duchy mnie nie napastowały. Z rana praca, w środę lekkie picie, poprawione ostrzej w piątek. Kilka pobudek z zimnym potem na czole i urywanym oddechem. Taka trochę monotonia. A, no i tradycyjny, sobotni poranek na kacu. Co prawda nie zdecydowałem, czy pociągnę alkoholizację do niedzieli, jak w zeszłym tygodniu, ale wszystko na to wskazywało. Przynajmniej aż do chwili, w której otworzyłem oczy. W pokoju panował półmrok – wiedziony intuicją i dobrą praktyką wieczorem zasłoniłem żaluzje. Słońce w sobotę rano było ostatnią rzeczą, na jaką chciałem się natknąć. A przynajmniej tak mi się zdawało. Na krzesełku siedziała bowiem Aneta i patrzyła na mnie smutno.

– Musisz nam pomóc – powiedziała cicho.

Okazało się, że słońce było przedostatnią rzeczą, na jaką chciałem się natknąć. Stęknąłem, usiadłem na łóżku i, usiłując skupić myśli, spojrzałem na blond-ducha.

– To Ty – stwierdziłem z wyrzutem – Prześladujesz mnie?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– A możesz mi chociaż przynieść wody? – zapytałem – Jeśli już wariuję, niech te moje wizje się na coś przydadzą.

– Nie mogę – odparła cicho – Nie jestem Twoją wizją.

Zrezygnowany wstałem i sam poszedłem do kuchni. Zimna kranówka trochę pomogła. Zdaję sobie sprawę, że lepszy efekt dałaby gorąca herbata, ale na to byłem jeszcze za słaby. Wróciłem do sypialni i położyłem się na łóżku. Aneta dalej siedziała na krześle, nadal miała na sobie czarną skórzaną kurtkę i jasne dżinsy. Skoro nie może mi pomóc, postanowiłem, będę ją ignorował. Widziałem, jak przechodziła przez ścianę, choć chyba był to tylko sen. Nie jest prawdziwa, a ja mam początki schizofrenii. Usiłowałem usnąć, ale tętniący ból w skroniach skutecznie mi to uniemożliwiał.

– Musisz nam pomóc – odezwała się po chwili milczenia.

Zdenerwowany poderwałem się z barłogu. Halucynacje halucynacjami, ale mój własny umysł powinien mieć chociaż trochę serca i dać się sobie samemu wyleżeć.

– Kim Ty, do cholery, jesteś? – warknąłem.

– Aneta – powiedziała i spuściła głowę, tak jakby się przestraszyła mojego wybuchu – Ja nie żyję. Musisz nam pomóc.

– Nie żyjesz? – informacja przedarła się do otumanionego wczorajszym alkoholem mózgu – Jak to? To dlaczego tu przyłazisz.

– Umarłam, ale nie mogę – czego by nie powiedziała, przyjąłbym to na wiarę; myślenie na kacu jest… jest nie do pomyślenia – Nie mogę odejść. Zostałam tu i nie wiem czemu ja. Jest nas więcej. Ona… Ona mnie tu przysłała. Powiedziała, że tylko Ty możesz nam pomóc.

Westchnąłem. A ona, z tym swoim pustym, przerażonym wzrokiem kontynuowała.

– Nie wiem. Nie wiemy – poprawiła się – Dlaczego tu zostaliśmy. Ktoś nas uwięził pomiędzy tym i tamtym Światem. Ona kazała mi tu przyjść. Powiedziała, że tylko Ty możesz przesunąć przełącznik, który przeniesie nas do jednego Świata, tego, gdzie mamy trafić.

Dobra, miałem kaca, nie rozumiałem wielu rzeczy, ale takiego bełkotu nie mogłem słuchać.

– Jacy oni? – nie wytrzymałem – Jaka ona? Co za przełącznik? Bredzisz, halucynacjo!

Dziewczyna pokręciła głową.

– Tylko Ty możesz nam pomóc – powtórzyła swoją mantrę.

Westchnąłem ciężko i spróbowałem poskładać do kupy te wszystkie bezsensowne informacje, jakie mi podała. Obraz, jaki zaczął rysować się w mojej skacowanej oraz, co było wielce prawdopodobne, chorej głowie nie był dziwny i niepokojący. A przeczucie mówiło mi, że będzie gorzej.

– Znaczy – spróbowałem podsumować – Nawiedzasz mnie, ponieważ umarłaś i nie możesz przejść na tamten Świat, bo ktoś lub coś zablokowało przejście – pokiwała głową – I ja mam iść i to wszystko naprawić? – znów kiwnięcie – Naprawdę, myślałem, że stać mnie na więcej.

Wstałem i poszedłem napić się wody. Widmowa Aneta poszła za mną.

– Przełącznik jest chroniony – powiedziała, gdy trzymałem głowę pod kranem – Ona powiedziała, że Ty będziesz umiał się do niego dostać.

Otarłem usta.

– Jaka ona?

Blondynka nieśmiało spuściła wzrok. Trochę to irytowało – nic tylko opuszczała i opuszczała. I przechodziła przez ściany.

– Ona… Ona też nie przeszła. Mówi, że tylko Ty będziesz mógł nam pomóc. Jej pomóc.

Stałem tak, oparty o zlew. Zbierało mi się na wymioty. Spojrzałem na ducha. Nie był to chyba miły wzrok. Aneta znów nieśmiało pochyliła głowę, tak, jakby bała się na mnie spojrzeć. Zrobiła kilka kroków do tyłu i zniknęła za ścianą. Po chwili jednak wynurzyła się z powrotem. Jakoś wiedziałem, co teraz powie.

– Tylko Ty możesz nam pomóc.

 

Nieogolony, w pomiętej, dżinsowej kurtce wyskoczyłem z mieszkania. Na pewno byłem chory. Bardzo chory. Nie przeszkadzało mi, że biegnę pomóc umęczonym duszom, w towarzystwie jednej z nich, chudej blondynki w czarnej kurtce przenikającej przez mijane słupy latarni. Słupy, które ja, zapatrzony w swoją widmową przewodniczkę, musiałem starannie omijać. Chwila nieuwagi, i lądowałem na chodniku ku uciesze przechodniów.

– Panie, już pan pijany? Wstyd! – starsza pani z pieskiem radośnie wypróżniającym się na chodnik popatrzyła na mnie, jak niezdarnie usiłuję podnieść się z ziemi po kolejnej kolizji.

– Uważaj – powiedziałem, właściwie do Anety, ale kobieta potraktowała to jak groźbę, wymierzoną pod jej adresem.

– Cham! Pijak i cham!

Na dyskusję nie miałem czasu. Biegiem ruszyłem za duchem-przewodnikiem.

– Wariat na dodatek! – rozległo się za plecami.

Nie miałem czasu się odwrócić. Ona czekała. Magda.

 

Stanęliśmy pod szarym, betonowym budynkiem. Na oko była to szkoła, jeśli nie tysiąclatka, to na pewno z epoki. Do głównego wejścia, metalowych drzwi z żółtymi, zbrojonymi szybami prowadziło kilkanaście nierównych, za to bardzo szerokich schodków.

– To tu – powiedziała Aneta.

Dyszałem ciężko. Naprawdę dawno nie biegałem, a na kacu nawet zwykły spacer wyciskał ze mnie siódme poty. Próbowałem złapać oddech i powiedzieć coś. Coś obelżywego.

– Tu? – wysapałem w końcu.

Przytaknęła.

– Dlatego właśnie przyszłam w sobotę. W sobotę szkoła jest zamknięta.

Nic nie powiedziałem. Nie dlatego, że nie chciałem. Czułem po prostu, że zaraz z piersi wyskoczy mi serce, i wolałem skupić się na tym problemie. Nie muszę chyba dodawać, że Aneta, jako duch, nie zmęczyła się ani trochę.

– Chodź! – spróbowała wziąć mnie za rękę, kiedy nie wyszło, uśmiechnęła się przepraszająco – Chodź! Wiemy, że dzisiaj są tu. Gdzie będą jutro, nie wiemy.

Nawet nie próbowałem zrozumieć. Z trudem wszedłem na pierwszy schodek.

– Nie tak – za plecami rozległ się męski głos – Wejdziemy od tyłu.

Odwróciłem się i oczom moim ukazała się dwójka łysych osiłków. Chłopcy stali kilka metrów za mną i świdrowali mnie wzrokiem.

– Po niego Cię wysłała? – jeden z osiłków, ten bardziej gadatliwy, zwrócił się do Anety.

Dziewczyna skinęła głową.

– Nie wygląda – drugi duch, jak się okazało, także umiał mówić.

– Ona powiedziała, że ma moc.

– Jaką moc? – zdziwiłem się.

Duchy popatrzyły się na mnie. Chłopcy z pogardą, Aneta z tym swoim przestrachem w oczach. Poprawiła mankiety kurtki i wyjaśniła.

– Ona powiedziała, że kiedy będzie trzeba zaskoczysz nas wszystkich.

– Skoro Ona tak mówi – bez przekonania wtrącił osiłek-gaduła, i dodał – Idziemy.

Całą czwórką skierowaliśmy się na tyły ponurej budowli. Popatrzyłem na graffiti „zdobiące" mury. Co dziwne, oprócz zwykłych obelg i przekleństw na ścianie widniał też całkiem udany słoń. Całkiem niezłe zwierze totemiczne, jak się tak zastanowić.

– Co to za szkoła? – zapytałem moich przewodników.

– Zespół Szkół imienia Gagarina – odparł gaduła – Mamy wejście.

Stanęliśmy przy niewielkich drzwiach na tyłach budowli. Pomalowane emalią prowadziły pewnie do szkolnego przyziemia, gdzie na pewno znajdowała się szatnia i ponure pracownie do przysposobienia obronnego i techniki. Wszystkie te szkoły budowali tak samo.

– Uważaj – osiłek przerwał moje rozmyślania – Kiedy wejdziesz do środka, zacznie się piekło.

– Pocieszające – potraktowałem go typową dla stanu zwanego kacem ripostą – Coś jeszcze muszę wiedzieć?

– Będziemy Cię osłaniać, a Ty będziesz musiał przedrzeć się do sali gimnastycznej. Tam jest…

Nie dałem mu dokończyć. Na wieść o sali gimnastycznej, zapewne wyłożonej parkietem, ryknąłem śmiechem. I nie mogłem przestać, mimo próśb i gróźb obu łysych duchów. W końcu wykrztusiłem:

– Co tam jest?

– To, co będziesz musiał zrobić – odpowiedziała mi Aneta – Ona powiedziała, że będziesz wiedział.

Nadal ocierając łzy podszedłem do drzwi i nacisnąłem klamkę. O dziwo, otworzyły się bez najmniejszego problemu. Zapewne wąsaty woźny zapomniał zamknąć. Wszedłem. Za mną do środka weszły trzy duchy.

 

Nie wiem, czy tak wygląda piekło. Śmiem wątpić. Wbrew stwierdzeniu gadatliwego osiłka wnętrze szkoły bardziej niż piekło przypominało zły sen. Na korytarzu, przy ścianach pomalowanych żółtą lamperią, pod drewnianymi gablotami, w których wisiały dyplomy i inne ścienne gazetki stała grupa z grubsza humanoidalnych osobników i strzelała do nas ognistymi płomieniami. Pierwszy dostał ów gaduła. Zapalił się, i z krzykiem rzucił się na podłogę pokrytą lastryko. Jego mniej rozmowny towarzysz wyciągnął broń, z kształtu przypominającą TT-tkę i zaczął walić do tych dziwnych istot. Pięć czy sześć potworów rozbiegło się. Dwóch schowało się za filarem, inny za stojakiem z paprotkami. Jeden ruszył w naszą stronę. Poruszał się bardzo dziwnie. Nie tyle chodził, co przelewał się. Z grubsza był kształtu człowieka, ale nie miał jakiejś określonej formy – raczej, choć nie będzie to dokładny opis – troszkę galaretowata postać z wielką, gruszkokształtną głową. Potwór, podobnie jak pozostałe, był lekko przezroczysty i mienił się najróżniejszymi odcieniami fioletu i purpury. No i strzelał ogniem. Nasz małomówny osiłek strzelił do niego trzy razy. Galaretowaty wybuchł, a dookoła spadł fioletowo-purpurowy deszcz.

– Chodź! – Aneta pociągnęła mnie za rękaw.

Spojrzałem na nią zdumiony. Moja wyobraźnia naprawdę potrafiła mnie zaskoczyć.

– Możesz mnie dotknąć!

– A Ty możesz zginąć – z poziomu podłogi odezwał się głos gaduły.

Mimo, że wyglądał na zwęglonego ruszał się i nawet usiłował wstać. Jego towarzysz utrzymywał w szachu galaretowate potwory ostrzeliwując korytarz z pistoletu. Wyglądało na to, że w tej bajce amunicja się nie kończy.

– Chodź! – ponagliła mnie dziewczyna.

– Będziemy was osłaniać – powiedział leżący.

Nie namyślając się długo pobiegliśmy w stronę sali gimnastycznej, zostawiając za sobą odgłosy walki.

– Dlaczego mogłaś mnie dotknąć? – spytałem, kiedy bezpiecznie schowaliśmy się za zakrętem.

– Jesteśmy blisko bramy – wyjaśniła, choć nie zabrzmiało to jak wyjaśnienie – Kiedy zrobisz, co masz zrobić, znikniemy. Ona tak mówi.

– A dlaczego – musiałem zapytać – Dlaczego właśnie wy zostaliście…

– Na rozdrożu? Ona mówi, że to przypadek. Że testują tą maszynę – chyba zorientowała się, że nie zrozumiałem – Maszynę, którą musisz wyłączyć. Albo przełączyć. Ona mówi, że będziesz wiedział.

Domyślałem się, że więcej informacji nie dostanę. Aneta wyraźnie niewiele wiedziała, a jeśli już coś wiedziała, nie umiała przekazać tego w zrozumiały dla mnie sposób. Chociaż może nie dało się tego zrozumieć. Tak jak tych fioletowych, plujących ogniem. Westchnąłem, i wraz z Anetą zanurzyliśmy się w ciemność korytarza. Przyziemie Zespołu Szkół imienia Gagarina okazało się wyjątkowo mroczne. Światła były pogaszone, a okna wychodzące na zewnątrz, poza areną walki z galaretkami, prawdopodobnie zasłonięte. Nagle dziewczyna ostrzegawczo krzyknęła. Wzdrygnąłem się. Na przeciwległym końcu korytarza ukazała się zjawa. A raczej latający kościotrup w brązowym płaszczu. Czy też postrzępionej narzucie na kanapę. W oczodołach paliło mu się nieładne światło. Istota zaśmiała się i nabierając szybkości ruszyła prosto na mnie. Przyznam się, że stałem jak skamieniały. Nie, nie ze strachu. Choć Aneta z całej siły szarpała mnie za rękaw, zafascynowany patrzyłem, jak półprzezroczyste widmo z wielką prędkością zbliża się do mnie. Pomyślałem: ciekawe, jakie to uczucie, kiedy przenika przez ciebie duch. Nie otrzymałem odpowiedzi. Rozpędzony kościotrup wpadł na mnie z wielkim impetem. Po chwili leżałem na lastryko, dookoła leżały setki fragmentów kości a z łuku brwiowego, uderzonego jakimś lemurem obficie ciekła mi krew.

– Możesz tu zginąć! – Aneta dopadła do mnie i usiłowała zatamować krwawienie – Ich jest więcej!

Oszołomiony rozglądałem się dookoła. Przyznam, że nie wiedziałem co się stało. Do tego źle upadłem – nadgarstek już zaczynał puchnąć.

– Wstawaj! – musiało to wyglądać zabawnie, gdy filigranowa blondynka usiłowała podnieść z podłogi dość dużego, oszołomionego faceta – Musimy iść, wstawaj!

Nadal zdezorientowany w końcu stanąłem na nogach. Aneta pociągnęła mnie za rękę. Syknąłem z bólu, ale chlapiąc krwią z rozciętej brwi ruszyłem za nią.

 

Wejście do sali gimnastycznej okazało się zamurowane. Mało tego, ktoś zdążył jeszcze pokryć cegłę brzydkim, szarym tynkiem. Brudno-biała, chropowata plama wyraźnie odznaczała się na tle jasnej lamperii pokrywającej ściany.

– Rozumiem, że mam się przedrzeć przez mur? Jak duch? – spytałem.

– Ona mówiła, że dasz radę – cicho odparła Aneta.

Zmieliłem w ustach przekleństwo. Wypowiedzieć go nie zdążyłem. Na korytarzu pojawiła się bowiem trójka potworów. Były to znane mi już kościotrupy, owinięte w brudną szmatę. Tym razem jednak nie atakowały mnie z rozpędu. Po prostu rzuciły się na mnie kupą, okładając moją głowę i tors swoimi kośćmi. Aneta próbowała mi pomóc, uczepiła się jednego z upiorów. Faktycznie, udało jej się ściągnąć go na podłogę, jednak długotrwały efekt był taki, że została z kościaną nogą w ręku i z bardzo głupią miną. Tymczasem ze mną było coraz gorzej. Wściekłe ataki żeber i miednicy przyniosły zamierzony skutek. Krwawiąc z rozbitego nosa i świeżo otwartej rany na łuku brwiowym osunąłem się kolano. Udało mi się rozbroić jednego z przeciwników – zerwałem z niego brązową szmatę, którą się okrywał. Kości potwora rozsypały się po korytarzu. Dwa pozostałe, w tym jeden bez nogi, nie zamierzały jednak odpuścić. Nawet nie chodziło o to, że wyprowadzały celne ciosy. Nie, nie robiły tego. Wyglądało to tak, jakby okładały mnie dwie wielkie, kościane packi. I chyba właśnie tak było. Bolało. Opadłem na posadzkę. Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego kamienowanie było takim strasznym rodzajem śmierci. Ciosy kości spadały na mnie przypadkowo, z przypadkową siłą i z przypadkowych kierunków. Zamknąłem oczy. Chciałem, żeby ten sen się skończył. Naprawdę chciałem. Albo to, albo jakieś silne leki. Aneta krzyczała. Nagle wszystko się urwało. I jej krzyk, i ciosy potworów. Czułem spływającą po twarzy krew, czułem jej smak w ustach. Przejechałem językiem – wargi popękane, ale zęby całe. Nadgarstek pulsował bólem, każdy oddech okupiony był wysiłkiem. Podbite oko zaczynało puchnąć. Otworzyłem to drugie i przetarłem krew. Zza zakrętu wyszło trzech czerwonoarmistów. Spojrzałem na Anetę i wiedziałem. Nie byli po naszej stronie. Pierwszy szedł oficer. Ubrany w zgniłozielony mundur, ozdobiony orderami, w tym gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego, w ręku trzymał rewolwer. Za nim dwóch zwyczajnych żołnierzy – w walonkach zamiast oficerek i w uszatkach na głowach. Przez ramię mieli przewieszone pepesze. Mimo wszystko przystojne chłopaki. Oficer oparł się o dawne wejście do sali gimnastycznej, poklepał mur i uśmiechnął się. Pogłaskał rewolwer i wyprostował się. Wymierzył prosto w moje czoło. Głośno przełknąłem ślinę.

– Wot, sabaka! – powiedział.

Nagle ściana runęła, odłamki cegieł rozgryzły się po całym korytarzu. Jeden wytrącił radzieckiemu oficerowi broń, drugi, uderzając w skroń, pozbawił przytomności. Czerwonoarmista nie widział więc, jak spomiędzy sypiącego się gruzu wypada słoń i tratuje jego podkomendnych. Jednego z żołnierzy zwierz przebił kłem. Sowiecka krew spłynęła szerokim strumieniem. Oficer miał większe szczęście. Słoń rycząc nadepnął na jego nieprzytomną głowę. Z czaszki wojskowego została miazga. Zwierzak na ten widok pomachał trąbą, ryknął jeszcze raz i zniknął.

– Ona wiedziała – rozległ się głos Anety – Wiedziała, że sobie poradzisz.

Z trudem wstałem, i starając się nie patrzeć na zmasakrowane zwłoki wolno ruszyłem w stronę otwartej już sali. Poślizgnąłem się na pozostałościach głowy oficera, jednak utrzymałem równowagę. Torsji utrzymać się nie udało. Kiedy skończyłem wymiotować, spojrzałem na Anetę. Dziewczyna klęczała na podłodze z kościaną nogą w dłoniach i patrzyła na mnie. Był to wzrok pełen nadziei.

– Idź – powiedziała – Zrób to. Nie chcemy dalej być na rozdrożu. Chcemy być tylko w jednym Świecie.

Kiwnąłem głową i wszedłem na salę.

 

Była noc. Szedłem poboczem jezdni przez naprawdę ponury las. Choć może to nie las był ponury, tylko ja? Wiele się wydarzyło. Raczej złego, niż dobrego. Ale jak to ktoś kiedyś powiedział: nic nie trwa wiecznie. Chociaż mogło to trwać trochę dłużej. Magda wsiadła w samochód i odjechała. A wczasy zapowiadały się naprawdę wspaniale. Mały wynajęty domek, jezioro. Głupie słowa.

Po tym jak odeszła, nie chciałem tam dłużej siedzieć. Wstałem, i wyszedłem. Nie był to jednak nocny spacer na ukojenie skołatanych nerwów. Po prostu. Nie mogłem siedzieć w jednym miejscu. W tamtym domku było straszniej niż tu, w ciemnym lesie, pełnym sękatych, powykręcanych drzew. O, ta brzoza, z wystającą obłamaną gałęzią. Ale się odcina na tle czarnych drzewa. Nagle zza zakrętu wyłonił się samochód. Dostałem po oczach i stanąłem, jak kot, kiedy omiotą go reflektory. Nie miałem szans, żeby odskoczyć. Kierowca w ostatnim momencie zrobił unik i uderzył w drzewo. W tą brzozę. Żyłem. Oddychałem. Spojrzałem na rozbity samochód. Nie chciałem żyć, nie chciałem oddychać. Obłamana gałąź tkwiła w twarzy kierowcy. Twarzy, którą tak dobrze znałem. Magda wracała. Do mnie.

 

Otworzyłem oczy, a właściwie jedno, drugie było zapuchnięte, i wziąłem głęboki haust powietrza, krzywiąc się z bólu. Leżałem na podłodze, na potłuczonych cegłach, zmaltretowany przez latające kościotrupy. Brakowało tylko jajka sadzonego zwisającego nad pustynią. No i dobrze, że słoń gdzieś zniknął. Obok leżała Aneta.

– Nie zniknęłaś – powiedziałem.

Dziewczyna otworzyła oczy i wstała. Niepewnie rozejrzała się po rumowisku.

– Ja… Udało Ci się?

Kiwnąłem głową. Byłem pewny, że przełączyłem ukrytą w sali gimnastycznej maszynerię. Nie wiedziałem co prawda w jaki sposób to zrobiłem, wiedziałem, że zrobiłem. Nagle dziewczyna pociągnęła nosem.

– Nie udało Ci się – zaczęła płakać – Tylko Ty mogłeś pomóc! Ona tak powiedziała!

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Maszyna przestała pracować, zwłoki czerwonoarmistów i kości upiorów rozpłynęły się, a Aneta tu została. Nagle, nie chcąc chyba dłużej przebywać w moim towarzystwie, odwróciła się i uciekła. Byłem pewien, że zaraz rozpłynie się i zniknie za ścianą. Tymczasem głowa dziewczyny odbiła się od lamperii. Z cichym szlochem Aneta upadła, a na jej twarzy wykwitła czerwona plama krwi, cieknącej z rozbitego nosa.

– Krew – wyszeptała – Ja mam krew…

Usłyszałem kroki. Zbliżało się dwóch osiłków. Gadatliwy, osmalony sadzą i bez brwi spojrzał na mnie z wyraźną pogardą.

– Idziemy – powiedział – Chyba Ona chce Cię zobaczyć.

Kiwnąłem głową i zemdlałem.

 

To była Magda. Siedziała tyłem do mnie, ale to była ona.

– Magda – powiedziałem.

Odwróciła się do mnie, a ja zwymiotowałem. Nie miała twarzy. Zamiast zgrabnego nosa, który zawsze mi się tak podobał, nie było nic. Nawet nozdrzy. Usta sprawiały wrażenie wykręconych w jakiejś makabrycznej minie, oczy, jedno mniejsze, drugie większe, nie leżały w jednej linii. Jednym słowem Jej twarz wyglądała jak ciasto w kolorze ludzkiej skóry.

– Udało Ci się – wycharczała, kiedy już przestałem rzygać – Już nie jesteśmy zawieszeni pomiędzy Światami. Znowu należymy do jednego tylko – zamilkła.

Popatrzyła na mnie, i kontynuowała.

– Szkoda, że do tego, nie do tamtego.

– Magda.

– Nie przerywaj – powiedziała stanowczo – Udało Ci się, ale… Ja już raz umarłam.

– Magda, kocham Cię.

– Już raz umarłam – powtórzyła – Jeżeli mam to przeżyć drugi raz, niech nie męczę się jakimś durnym życiem. Na co mi taka druga szansa – przez chwile myślałem, że zacznie płakać – Jeżeli wiem, że skończy się śmiercią? Odpowiedz.

Milczałem.

– To nie Twoja wina – powiedziała i uśmiechnęła się.

Sięgnęła po coś leżącego za nią na stole. Nagle domyśliłem się, po co. Zamarłem. Magda włożyła sobie lufę do ust i pociągnęła za spust.

 

Otworzyłem oczy i wziąłem głęboki haust powietrza. Po czole spływał pot. Magdy nie było.

Koniec

Komentarze

Przyznam się bez bicia, że tym oniorycznym tekstem przekroczyłem limit o całe 999 znaków :(

Nada się?

wywal wszystkie wielokropki to się w limicie zmiescisz i bedzie z pozytkiem dla tekstu :p

lubię wielokropki :(

OK, do konkursu. 
A z tymi wielokropkami to Bellatrix ma rację. Nic tak nie wnerwia czytelnika, jak naćkane, pretensjonalne wielokropki. Choć oczywiście decyzja należy do autora. :)
Pozdrawiam. 

wcale nie jest ich dużo, tych wielokropków...
może trochę, ale bez przesady...
...

Uwaga techniczna - w dialogach nie używa się wielkich liter zwracając się do kogoś (Cię, Twoja, Ci, itd.). Taki zabieg stosuje się w korespondencji.

Co do samego opowiadania to jest tu dużo rzeczy:

- duch, który (nie wiedzieć czemu) nie potrafi się wysłowić i sklecić dwóch rzeczowych zdań, tylko stęka i stęka,

- dramat głównego bohatera,

- zmarłą Magdę, która, w sumie nie dowiedziałem się dlaczego, nie przyszła do bohatera sama, tylko wysłała jakąś Anetę (ale może nie czytałem uważnie),

- Tajemnicę (COŚ będzie bohater musiał zrobić - tylko nie wiadomo co)

- tajemnicze urządzenie, które pozostaje tajemnicze (kto je zbudował? po co? jak bohater je wyłączył??? - bo chyba nie samą reminescencją swojej tragedii)

- fioletowe potwory ze skillem fireball, latające kościotrupy, czerwonoarmistów, słonia (tu wymiękłem! - a swoją drogą niezły deus ex w tym momencie)

- głębokie zakończenie, którego nie kumam.

Podsumowując, jeśli miał to być literacki odpowiednik horroru klasy D w wersji parodii, to jeszcze przejdzie. Jeśli to jest na serio, to sprawa jest poważna. Straszne nie jest wcale, najwyżej strasznie śmieszne (w złym tego słowa znaczeniu).

Nie podobało mi się. Oceniłbym nisko.

Pozdrawiam.

"z takim łapczywym haustem powietrza "

"Otworzyłem oczy i nabrałem głęboki haust powietrza."

"drugie było zapuchnięte, i wzišłem głęboki haust powietrza"

"Otworzyłem oczy i wzišłem głęboki haust powietrza"

Nie za wiele tych "haustów powietrza" ?

"było ostatniš rzeczš, na jakš chciałem się natknšć. A przynajmniej tak mi się zdawało. Na krzesełku siedziała bowiem Aneta i patrzyła na mnie smutno.

- Musisz nam pomóc - powiedziała cicho.

Okazało się, że słońce było przedostatniš rzeczš, na jakš chciałem się natknšć. Stęknšłem -" powtórzenia "chciałem się natchnšć"

Pomysł jako-taki, podoba mi się. Lekko się czytało, tylko faktycznie jest kilka informacji, które – jak wspomniał przedmówca – nie wiadomo skšd i dlaczego? I zakończenie tez nie rozumiem :( W końcu nie udało mu się wcisnšc przycisku i one zostały czy jak?

Pzdr

 

"z takim łapczywym haustem powietrza "

"Otworzyłem oczy i nabrałem głęboki haust powietrza."

"drugie było zapuchnięte, i wziąłem głęboki haust powietrza"

"Otworzyłem oczy i wziąłem głęboki haust powietrza"

Nie za wiele tych "haustów powietrza" ?

"było ostatnią rzeczą, na jaką chciałem się natknąć. A przynajmniej tak mi się zdawało. Na krzesełku siedziała bowiem Aneta i patrzyła na mnie smutno.

- Musisz nam pomóc - powiedziała cicho.

Okazało się, że słońce było przedostatnią rzeczą, na jaką chciałem się natknąć. Stęknąłem -" powtórzenia "chciałem się natchnąć"

 

Pomysł jako-taki, podoba mi się. Lekko się czytało, tylko faktycznie jest kilka informacji, które - jak wspomniał przedmówca - nie wiadomo skąd i dlaczego? I zakończenie tez nie rozumiem :( W końcu nie udało mu się wcisnąc przycisku i one zostały czy jak?

Pzdr
Nie wiem dlaczego wyżej skopiowało mi się z okienkami...przepraszam :(

- Słucham? - spojrzałem na tą dziwną, trochę zahukaną dziewczynę.
Spojrzałem na TĘ bla bla bla dziewczynĘ.

Mnie się czytało ciężko, za dużo błędów. Nie da się czytać, kiedy się człowiek co i rusz o nie potyka. Doczytałem do połowy, a potem darowałem - nie chcę sobie wybić zębów... Powodzenia.

Nowa Fantastyka