- Opowiadanie: Rixein - Nie cierpię jesieni...

Nie cierpię jesieni...

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie cierpię jesieni...

 

Nie Cierpię Jesieni

 

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny.

Leopold Staff

 

Nienawidzę jesieni, ale nie było tak zawsze. Ta nienawiść narodziła się cztery lata temu. I nie jest ona spowodowane tym, że zginął wtedy mój przyjaciel. Przyczyną tego nie jest również to, że sam go zabiłem. Ani nawet to, że wszystko stało się z mojej winy, że mogłem temu zapobiec.

Od tych wydarzeń po prostu nienawidzę wszystkiego. Całego świata.

Co zdarzyło się jesieni cztery lata temu, pytacie? Ehhh… W ogóle nie powinienem o tym wspominać. Ale skoro już tyle powiedziałem jestem wam winien wyjaśnienia.

 

Spotkanie odbyło się w lesie, nieopodal małej wioski. Stanąłem przed przydzieloną mi, trzyosobową ekipą. Była taka mgła, że ledwie ich widziałem. Deszcz padał niczym wodospad. Na szczęście był ze mną Stitzer, który wiedział coś o tych ludziach. Wiedział tyle, ile powiedział mu Szef, czyli, jak wiadomo, tylko to, co niezbędne.

– Moveril, lat trzydzieści dwa, w wywiadzie od pięciu lat. Spec od infiltracji, odznaczony wieloma medalami za zasługi. W swej wieloletniej karierze nigdy nie wpadł. – przedstawił Stitzer wskazując na pierwszego, który zasalutował posłusznie.

Uśmiechnąłem się nieznacznie. Często zdarza mi się pracować z młodymi, ale wybitnie rzadko mają tak dobre kwalifikacje.

– Gardein, czterdzieści lat. – Stitzer kontynuował – W wywiadzie pracuje od lat dziesięciu. Mistrz w niebezpośrednim zdobywaniu informacji, znaczy się, w podsłuchiwaniu. Obeznany z działaniami w terenie. Podobnie jak Moverilowi zdarzały mu się akcje z wykorzystaniem umiejętności infiltracji. Szermierka na wysokim poziomie. Ongiś był wojskowym.

Dobrze, pomyślałem, mój równolatek. No i kwalifikacje ma podobne.

Wysłannik Szefa mówił dalej:

– Zahan, lat…

– Zaraz, zaraz! – przerwałem mu. – Zahan? Gabriel Zahan!?

Wymieniony mężczyzna wystąpił. I w tedy ujrzałem jego twarz. Poznałem ów rudą brodę, długie, zaniedbane włosy, poczciwe oczy i bliznę na policzku. Istotnie, był to nie kto inny, jak mój druh, Gabriel Zahan. Przypomniał mi, iż słynie z niedźwiedziego uścisku.

– Dobrze widzieć cię całego i zdrowego, Wiktorze! – rzekł.

– I nawzajem, przyjacielu. Ale nie na to teraz czas. Musimy załatwić kwestie formalne. – oddaliłem się o krok i stanąwszy obok Stitzera zacząłem przemawiać.

– Witajcie. Wybaczcie, że nie mogliśmy spotkać się w dogodniejszych warunkach, ale wiecie, zadanie wymaga dyskrecji i nie można pokazywać się w miejscach publicznych blisko miejsca akcji i bla, bla, bla. Znacie przecie zasady.

– Znamy, znamy! – potwierdzili chórem.

– Dobrze więc. Nazywam się Wiktor Raddiel i będę dowodził akcją. Jaką akcją, pytacie? Otóż w tym lesie, kilka mil stąd jest parów w którym obozują pewni ludzie pod przewodnictwem dobrze wam znanego łotra, Piotra Vasenberga. Nasze zadanie polega na zdobyciu dowolnym sposobem następujących informacji: Czym jest operacja ,,Ożywienie''. Co Vasenberg, u licha, robi na takim odludziu i kim jest jego nieodłączny kompan o czarnej brodzie i krzywej gębie. Jakieś pytania?

– Czas na wykonanie zadania?! – spytał Moveril. Zaprawdę, taka mgła była, że stojąc tuż przed nim nie widziałem jego oblicza. Ehhh… Coraz gorsze robią się te jesienie.

– Dwa tygodnie – powiedziałem. – Za dwa tygodnie znów spotkamy się w tym miejscu i przekażemy informacje Stitzerowi, a on przekaże je szefostwu. A, i żeby nie było, że nie mówiłem, zakaz jakichkolwiek działań przeciw Vasenbergowi i jego ludziom. Wyruszamy natychmiast. Trzymajcie się mnie.

– Powodzenia. – Stitzer wyciągnął prawicę.

Uścisnąłem jego dłoń, a gdy zbliżył się na tyle, że widziałem jego oblicze, wyszeptał.

– Nie powinieneś przy nich nazywać Vasenberga łotrem.

– Trzymaj się, Stitzer. – pożegnałem się, z uśmiechem.

– Widzę, Raddiel, że nigdy się nie zmienisz! – rzucił odchodząc. Musiał krzyczeć, bym go usłyszał. Przy tym deszczu nie słyszałem własnych myśli.

 

No i ruszyliśmy. Droga szła nam wybitnie powoli, a to wszystko dzięki pogodzie. Ledwie widziałem kompas na wyciągniętej ręce. Rozmawiać można było jedynie krzykiem, a jako, iż chcieliśmy zachować dyskrecję, nie rozmawialiśmy w ogóle. Musiałem też ciągle uważać, by nie wpaść na drzewo ani na nic innego. Wcześniej nigdy tu nie byłem. Dostałem tylko informacje i kierunek. ,,Kilka mil na północny-zachód i jesteś na miejscu'' mówił Stitzer. Głupio było mi też, że po tylu latach nie widzenia się z Gabrielem nie mogę zeń porozmawiać.

Ściemniło się, a deszcz nie ustawał.

– Rozglądajcie się za jakąś jaskinią! I pamiętajcie, by nie zbaczać przy tym z trasy! Nie chciałbym nikogo zgubić!

– Tak jest! – usłyszałem w odpowiedzi. Spodziewałem się, rzecz jasna, komentarzy. Rzeczywiście, trudno wymagać od kogoś, by czegoś wypatrywał, gdy przez mgłę czubki własnych butów trudno dojrzeć. Tym bardziej zdziwiłem się, gdy po kolejnej godzinie marszu usłyszałem:

– Dowódco! Widzę jaskinię! – był to głos Gardiena, mojego równolatka.

– W takim razie prowadź doń! – rozkazałem, udając, iż mnie nie zaskoczył.

Cóż, jaskinie trudno nazwać miejscem przytulnym, ale po takim deszczu i wejście w jakiekolwiek suche miejsce jest wręcz cudowne. Jaskinia nie była zbyt głęboka, ale na tyle ciasna, że wilgoć z zewnątrz się nie przedostała. Znaleźliśmy weń trochę suchego drewna. Kazałem więc rozpalić ognisko. Blisko wyjścia, byśmy się nie udusili dymem.

W tedy pierwszy raz ujrzałem twarze Moverila i Gardiena. Moveril miał czarne, sięgające ramion włosy, lekki zarost i był wydawał się być chudy, ale gdy jest się tak grubo ubranym trudno to poznać. Gardien zaś miał krótkie, lecz bardzo gęste szare włosy, pomarszczone policzki i krótkie wąsy. I był ode mnie o głowę niższy. Chciałem zainicjować jakąś rozmowę, ale wszyscy byli niemożebnie zmęczeni.

– Nie cierpię jesieni! – rzekł Gabriel Zahan położywszy się na plecach.

 

Nazajutrz, cóż, trudno powiedzieć, że była dobra pogoda, ale było sto razy lepiej niż dnia poprzedniego. Wyruszyliśmy więc wczesnym rankiem, a w miarę marszu słońce coraz bardziej prześwitywało przez chmury. Szło nam bardzo szybko, toteż po godzinie mogłem dumnie oświadczyć:

– Panowie! Dotarliśmy do celu!

Parów był wielki. I tętnił życiem. Było tam kilkanaście niewielkich chatek, z buchającymi z komina obłokami dymu i jezioro. Wszędzie przechodzili ludzie. Jedni pracowali, inni wydawali polecenia. Praca polegała na kopaniu. Inni zaś, na łodziach łowili coś w jeziorze. Z pewnością nie ryby. Jednak przez mgłę nie widziałem końca jeziora.

– A więc co robimy, Wiktorze? – spytał Gabriel.

– Moveril, nasz spec od infiltracji później może niezauważenie przystąpić do robotników. Teraz jednak zbliżmy się. Odgradzają nas od nich gęsto rosnące drzewa, ale dla bezpieczeństwa będziemy się czołgać.

– Chyba raczej płynąć. – skomentował Gardien patrząc na swe buty, zanurzone po kostki w błocie. Jednak, tak, jak się spodziewałem, wykonał polecenie. Czołgali się za mną powoli. Za cel obrałem sobie pewien wielki krzak, który doskonale by ich od nas odgrodził. Gdy znaleźliśmy się za nim, klęknąłem i wychyliłem się nieznacznie. Nadstawiłem ucha. Z doświadczenia wiem, że zawsze najwięcej wywnioskować można z rozmów pachołków. A obok nas kilku brodatych mężczyzn zajmowało się kopaniem dołu. Był już na tyle głęboki, że jednego z ów mężczyzn, który się weń znajdował, nie było widać.

– Z pewnością nam nie powiedzą, po jaką cholerę odkopujemy te truchła! – powiedział jeden spluwając obficie.

– A kogo to obchodzi? – spytał drugi. – Ważne, że z życiem ujdziemy, a i nie długo może i wolność odzyskamy. Póki co nawet tą podłą robotę zdzierżę!

– Pewnie to taki rytuał! – usłyszeli z dołu. – My ludziom po śmierci odprawiamy pogrzeby. Ci tu se odgrzeb urządzili!

Niewolnicy zarechotali.

 

– Po co im ciała? – zdziwił się Moveril.

– Widać nazwa operacji – ,,Ożywienie'' – ma bardziej dosłowne znaczenie niż sądziliśmy. – stwierdziłem – O tym, że Piotr Vasenberg jest oszustem wiedzą wszyscy, ale nie sądziłem, że ma coś wspólnego z czarną magią.

– No i zrodziło się jeszcze jedno, ważniejsze pytanie. – zauważył Gabriel. – Po co chcą ożywiać te ciała?

– Może Vasenberg tworzy własną armię…

– Cisza! Spójrzcie! – Gardien wskazał w stronę, z której przyszli. W ich stronę szła grupka mężczyzn zbrojnych w strzelby. W momencie, gdy Gardien wypowiedział te słowa, zauważyli nas i ruszyli w naszą stronę. W dodatku krzyczeli, a więc zwrócili uwagę robotników. Beznadziejna sytuacja. Ale nauczony byłem co robić w takich sytuacjach. Miast ginąć od trotur wzniosłem nóż do swego własnego gardła. Gardien, nie wiem skąd, wziął szablę, i staną w pozycji bojowej. Gabriel i Moveril wzięli noże i zrównali się z nim. Nie wiedziałem już, co jest głupsze, walczyć, czy popełnić samobójstwo. Jednak w obecnej sytuacji na jedno wychodziło. Noże przeciw strzelbom.

Usłyszałem strzały. Nie posądzałem ich o taką celność. Usłyszałem brzdęknięcie i mój nóż, trafiony pociskiem, wypadł mi z ręki. Tak samo upadł też nóż Gabriela Zahana. Gardiena zaś drasnęło w ramię i również opuścił szable. Mogliśmy dalej próbować walki wręcz, ale nic byśmy nie wskórali. Padliśmy na kolana i unieśli ręce do góry. Jak mogliśmy tak dać się zaskoczyć? To wszystko przez tą mgłę! Nienawidzę jesieni!

Wolałem nie myśleć, co będzie się z nami dziać. Najpewniej będą nas jakiś czas torturować, a gdy już powiemy to, co chcą usłyszeć, łaskawie nas zastrzelą.

Tych ze strzelbami było ośmiu. Każdemu z nas unieruchomili po jednej ręce i wyciągnęli nas z krzaków. Jęli nas prowadzić w stronę największego z budynków. Już miałem przed oczami śmiejących się mężczyzn z nożami o rozgrzanych do czerwoności ostrzami i nahajkami. Czułem mrowienie w palcach, które najpewniej zaraz stracę.

I w tedy coś wyrwało mnie z zamyślenia. To Moveril. Szarpnięciem oswobodził lewą rękę. Rąbną trzymającego go zań mężczyznę w twarz. Obracając się wyszarpał z uścisku kolejnego strażnika swą prawicę i lewą ręką wprawnie wyjął u nóż z pochwy. Skoczył w tył i z obrotu poderżnął gardło jednemu z nich. I w tedy usłyszałem strzał. A tuż po nim nadeszły kolejne. Wszystko trafiło go w plecy. Gdy się odwrócił, ujrzałem, że większość przeszła na wylot.

Moveril padł na kolana. Potem na bok. I zginął.

Muszę powiedzieć, że było to nawet dobre wyjście. Szarpnąłem się więc, celem uwolnienia prawicy, ale oni byli przygotowani. Trzymali mnie bardzo mocno. Jeden z tych, którzy uprzednio unieruchamiali Moverila uderzył mnie pięścią w brzuch. Dalej postanowiłem już iść posłusznie tak jak Zahan i Gardien. Mimo to związali nam ręce

sznurami.

Gdy dochodziliśmy do położonego przy jeziorku, wielkiego, drewnianego budynku, ujrzałem wysokiego mężczyznę o krótkich, siwych włosach. Był to nie kto inny, jak sam Piotr Vasenberg. Obok niego stał niewiele niższy człowiek w burej opończy i z czarną brodą. Pchnęli nas przed nimi na kolana.

– Znaleźliśmy ich w krzakach. Podsłuchiwali robotników. – zameldował jeden z prowadzących nas ludzi.

– Ach tak? – Vasenberg uraczył nas pełnym wzgardy spojrzeniem. – Zaprowadźcie ich do reszty. Abraham, zajmij się nimi. Byle szybko.

– Z rozkoszą. – czarnobrody uśmiechnął się szyderczo.

Weszliśmy do budynku. Z sali, która wyglądała niczym karczma i rzeczywiście, pełna była ludzi, którzy jedli i pili w najlepsze, trafiliśmy do ciemnego korytarza. Drzwi po bokach znajdowały się w nierównych odstępach. Zatrzymaliśmy się przy jednych. Wprowadzili nas do pomieszczenia, które okazało się być więzieniem. Było weń czterech chudych, pobitych mężczyzn przykutych do ściany. I jedne świeże zwłoki.

Nim się obejrzeliśmy zdarto z nas koszule i przypięto do łańcuchów mocno trzymających się ściany.

– Nazywam się Abraham i może jeszcze nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale powiecie mi wszystko, co będę chciał usłyszeć. Ale jeszcze nie teraz. Póki co przedstawicie mi się. Zaczniemy od ciebie. – wskazał na Gardiena.

Gartien naprężył swe mięśnie i nachylając się do przodu chciał splunąć w twarz Abrahama. Nim jednak to uczynił błyskawiczny cios pięści złamał mu nos, a kopniak w brzuch pozbawił oddechu. Na koniec czarnobrody poczęstował go lewym sierpowym w skroń, na tyle mocnym, że po uderzeniu głowa Gardiena walnęła w mur.

– Pytam po raz kolejny: Jak się nazywasz?

– Aleksander Gardien.

– Doskonale. A ty? – wskazał na mnie.

– Jan Foiren. – skłamałem.

Nie wiem, co skąd to wiedział. Jednak cios jego prawicy był nieludzko silny. Poczułem złamane żebra. Zamachnął się by walnąć w nos.

– Jestem Wiktor Raddiel!!! – wykrzyknąłem. Uśmiechnął się i spojrzał na Gabriela.

– Jak taki zwyrodniały czarownik może tytułować się biblijnym imieniem człowieka, który powierzył całe swe życie służbie Bogu?! – wrzasnął Gabriel.

– Tylko chrześcijanina mi tu brakowało. – skrzywił się. – Jak się nazywasz, pytam!

– Gabriel Zahan. – powiedział niechętnie.

– Dobrze. Tak więc idę po odpowiednie narzędzia. Tymczasem wy, Aleksandrze, Wiktorze i Gabrielu, przemyślcie, co możecie mi powiedzieć, by skłonić mnie do odłożenia ich. – rzekł z uśmiechem, po czym wyszedł.

– Co się tu dzieje? – spytałem tych wychudzonych

– Oni… Ten Abraham… – wybąkał. – Jest czarodziejem. Nekromantą. Odkopywaliśmy ludzi. On… On już potrafi ożywiać zwłoki, a ożywione trupy nie mają własnej woli i wykonują tylko jego polecenia. Jednak wciąż wyglądają one jak zwykłe martwiaki! On stara się….

– …Zmniejszyć różnicę między ożywieniem a zmartwychwstaniem. Chce, jakby to rzec…? – mówił inny – Chce włożyć do zwłok cząstkę swej osobowości. Już jest potężny, przed chwilą widzieliście, jak czytał w myślach i jednym ciosem łamał kości. Chce być w kilku osobach, a każda byłaby równie potężna. Rozumiecie? Z tą potęgą mógłby być całym rządem! Potrzebuje tylko kogoś, kto ma władzę. Tak więc Vasenberg pomaga mu wiedząc, że i jemu się to przyda.

– Czyli że Vasenberg finansuje zakazane eksperymenty czarnoksięskie na dużą skalę? – podsumowałem.

– Właśnie.

Nagle do pokoju wszedł Abraham. Wyprostowaną rękę z otwartą dłonią skierował w stronę mówiącego mężczyzny. Ten wyprężył się nieludzko. Abraham zaś lekko przekręcił dłoń. Dał się słyszeć trzask kości. Abraham po prostu złamał mu kark.

– Po co wam ta wiedza? – spytał – Pomieszczenie, w którym się znajdujemy, nazywam Izbą Śmierci. Jak by to powiedział Dante: Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wstępujecie!

– Jeśli już powołujesz się na Dantego, to, jak on to ujął: Owoc nie pleni się szlachetny, gdzie chwastem zaszło pole. – powiedziałem.

– Jak mam to rozumieć? – spytał, wciąż szyderczo się uśmiechając.

– Starasz się zrobić szlachetne owoce, z chwastów, czyli w tym przypadku martwych ludzi. A na dodatek sam jesteś chwastem.

Abraham doskoczył do mnie, celem zadania ciosu. I to właśnie było moim celem. Wiedziałem, że łańcuch przypięty jest do kruszącego się, starego, zmurszałego i spleśniałego muru. A jego najsłabszy punkt był przy mocowaniu łańcucha, który trzymał moją lewą rękę. Szarpnąłem więc z całej siły, mając, wbrew temu, co ustami Abrahama rzekł mi Dante Alighieri, resztki nadziei. Poskutkowało. Urwałem kawałem muru i z rozmachem uderzyłem nim Abrahama. Niczym morgensternem. Prosto w ciemię. Aż się kamień pokruszył.

Czarnoksiężnik padł na ziemię. Wszyscy patrzyli się na mnie zdziwieni, a ja z trudem dobyłem ze skrytki w bucie specjalnego druta, którym jedną ręką umiałem otworzyć każdy zamek. Oswobodziłem się więc i jak najszybciej się dało uwolniłem Gardiena, Zahana i trzech pozostałych ludzi. Wybiegliśmy z pomieszczenia wprost do pustego korytarza.

Pierwszym uzbrojonym człowiekiem, którego napotkaliśmy, był strażnik w karczmie. Miał pistolet skałkowy i szable. Gdy biegliśmy w jego stronę wyjął pistolet i zdążył jeszcze tylko go unieść, ale byłem już na tyle blisko, że chwyciłem go i pociągnąłem, kopiąc jednocześnie. Strażnik przewrócił się pod stół, a ja ruszyłem dalej. Gardien zdążył jeszcze wziąć jego szablę.

Wybiegliśmy z budynku. Nie od razu nas zauważyli, ale już po upływie pół minuty usłyszeliśmy strzały. Strzelali ze wszystkich stron i z różnych odległości. I z różnych broni.

Jeden z uwolnionych więźniów dostał między żebra i padł na ziemię. Nie mogliśmy mu pomóc. Wciąż biegliśmy w stronę lasu, gonieni strzałami. I w tedy zginął kolejny, trafiony ze sztucera w potylicę. Obejrzałem się przez ramię. W oddali ujrzałem, że z budynku wychodzi Abraham. I że wznosi ręce.

A w tedy chmury spadły nam na głowę. Ta ,,gęsta mgła'' będąca w powietrzu podczas gdy szliśmy do parowu, była niczym w porównaniu do tego. Nie widziałem nikogo ani niczego. Ale wciąż słyszałem strzały. Obok mnie upadł jeden z nieznanych mi mężczyzn, uwolniony z izby śmierci. Jego gardło i pierś przeszyte były kulami. Padłem na ziemię i starałem się czołgać w jedną stronę. Wydostać się z tej mgły.

I w tedy moje ręce natknęły się na ciało. Gdy zbliżyłem twarz do twarzy trupa poznałem Gardiena. Spojrzałem na rękę, którą uprzednio położyłem na jego brzuchu. Była we krwi. Westchnąłem, wstałem i uniosłem pistolet.

I w tedy z mgły wyłonił się on. Po zarysie poznałem Abrahama. Broda i opończa. Bez wahania pociągnąłem za spust.

Tego jednego, niewielkiego ruchu palca wskazującego żałuję do dziś. Jestem pewien, że to były czary. Że to Abraham sprawił, że takim go ujrzałem. Przecież normalnie nie pomyliłbym Abrahama z Gabrielem Zahanem.

A w tedy z mgły wyszedł właśnie Zahan. Z między palców dłoni, którą trzymał się za serce, sączyła się krew.

Przed oczami miałem wtedy wszystkie misje, oraz prywatne chwile, które razem spędziliśmy. Jak poznaliśmy się tutaj, w Polsce, dwadzieścia szesnaście lat temu. Jak sprawił, że uwierzyłem w Boga. Jak razem zdobywaliśmy pochwały od Szefostwa.

Ale już koniec. Skończyło się. Zabiłem Gabriela Zahana, mojego najlepszego przyjaciela.

Gabriel padł na kolana. Resztką sił, powolnym gestem narysował w powietrzu krzyż, na znak przebaczenia.

I umarł.

Strzały wciąż dochodziły z każdej strony, a ja zostałem sam. Nagle usłyszałem tętent kopyt i rżenie konia. I z mgły wyjechał jeździec ze sztucerem. Wycelował we mnie, ale ja byłem szybszy. Teraz byłem już pewien, kto to jest. Wiedziałem, że się nie pomyliłem. Gdy był już blisko strzeliłem. I trafiłem idealnie. Prosto w oko.

Piotr Vasenberg spadł z siodła i zniknął we mgle, a ja chwyciłem wodze i ruszyłem przed siebie. W stronę, z której nie dochodziły strzały. Chociaż wciąż jechałem na oślep, byłem pewien, że jadę w stronę lasu.

I miałem rację. Wyjechałem ze ściany mgły i znalazłem się wśród drzew. Zimny deszcz padał wielkimi kroplami. Strzały ucichły. Westchnąłem, spoglądając za siebie, ale ruszyłem w stronę wioski. Miałem nadzieję, że jeśli będę jechał dzień i noc dogonię Stitzera na trakcie.

 

Dziś żałuję, że nie zawróciłem wtedy konia. Że nie ruszyłem wprost w paszcze wroga. Najpewniej bym zginął, ale może chociaż udałoby mi się trafić Abrahama. Dogoniłem jednak Stitzera i opowiedziałem mu wszystko. Później sam opowiedziałem całą ów historię Szefowi. Jednak gdy tydzień później ogromna armia przyszła w tamte strony, znalazła tylko opuszczone budynki. Żadnych ludzi, ani nawet zwłok. Jednak, sam się temu dziwię, uwierzono mi.

Długo później jechałem śladem Abrahama. I dalej go szukam.

Zawsze wiedziałem, że Gabriel Zahan był lepszym człowiekiem ode mnie. Gabriel bowiem umiał wybaczać.

Ja nie wybaczę.

Nigdy.

Koniec

Komentarze

Banda agentów z XVII/XVIII w. Szkoda, że byle klub ASG jest lepiej wyszkolony.
Czy Ty naprawdę myślisz, że takich panów ustawia się w szeregu i przedstawia sobie? "Ten pracuje w wywiadzie od lat dziesięciu, ten dwunastu i zapamiętaj sobie jego twarz oraz nazwisko, żeby mieć o czym opowiadać przeciwnikowi"
"Wywiad", "infiltracja", "szef" nawet "wojskowy" czy "spec" to wyraźne anachronizmy. Zresztą, tekst jest bardzo słabo stylizowany. Wręcz w ogóle.
"Czym jest operacja ,,Ożywienie''. "- kryptonim operacji (operacja... następny anachronizm). Kryptonim? Przesyłali zakodowane wiadomości przez radiotelegraf czy co?
Kolejny przykład gejalnego wyszkolenia szpiegów. Skoro człowiek idący na rekonesans byłby pokrzywdzony, to najlepiej niech się tam wszyscy pchają! No, bo jak.
Zabrał szable! Co za hardcor!
Błędy, kiczowata fabuła... kiepsko. W gruncie rzeczy styl może nienajgorszy (choć też chwalić się nie ma zbytnio czym), ale cóż poradzić, że w opowieściach wojennych cenię głównie realizm. Poczytaj sobie trochę Sienkiewicza, to zobaczysz, jak w tamtych czasach załatwiało się takie sprawy.
PS: tylko mi nie mów że to opowiadanie o czasach teraźniejszych. Proszęęę...

Cóż, to dzieje się tak około roku 1400. W tedy był już wywiad. Rzeczywiście, za bardzo postarałem się, by tekst nie był archaistyczny, no i właśnie tak wyszło. Dzięki za szczerość.

Co zdarzyło się jesieni cztery lata temu, pytacie? – jesienią chyba…

lekki zarost i był wydawał się być chudy, - to był, czy wydawał się być? Popraw jak jeszcze możesz.

Parów był wielki. I tętnił życiem. - Jako jedno zdanie brzmiałoby to o wiele lepiej.

Był już na tyle głęboki, że jednego z ów mężczyzn, który się weń znajdował, nie było widać. – Po co to „ów”

W momencie, gdy Gardien wypowiedział te słowa, zauważyli nas i ruszyli w naszą stronę. W dodatku krzyczeli, a więc zwrócili uwagę robotników. Beznadziejna sytuacja. Ale nauczony byłem co robić w takich sytuacjach. Miast ginąć od trotur wzniosłem nóż do swego własnego gardła. – Bez urazy, ale debilizm tego opisu i sytuacji, powala… Do tego masz powtórzenie.

Już miałem przed oczami śmiejących się mężczyzn z nożami o rozgrzanych do czerwoności ostrzami i nahajkami – o rozgrzanych do czerwoności ostrzach

Czułem mrowienie w palcach, które najpewniej zaraz stracę. – Z tego zdania wynika, że straci mrowienie.

Szarpnięciem oswobodził lewą rękę. Rąbną trzymającego go zań mężczyznę w twarz. Obracając się wyszarpał z uścisku kolejnego strażnika swą prawicę i lewą ręką wprawnie wyjął u nóż z pochwy. – zaraz zaraz. Oswobodził rękę, ale strażnik dalej go za nią trzymał i mimo tego mu nią przywalił? Rąbnął nie rąbną.

Dalej postanowiłem już iść posłusznie tak jak Zahan i Gardien. Mimo to związali nam ręce

sznurami. – No to chyba logiczne. Mieli im na słowo uwierzyć, że będą grzeczni i nie uciekną ? :P

Zaczniemy od ciebie. - wskazał na Gardiena.

Gartien naprężył swe mięśnie i nachylając się do przodu chciał splunąć w twarz Abrahama. Gartien, czy Gardien? Popraw póki czas.

Nie wiem, co skąd to wiedział. – usuń „co”

Abraham doskoczył do mnie, celem zadania ciosu. I to właśnie było moim celem. – 2 x cel

Wiedziałem, że łańcuch przypięty jest do kruszącego się, starego, zmurszałego i spleśniałego muru. – Jak mur może spleśnieć i zmurszeć? Zmurszeć to drewno może i zgnić, ale mur?

Szarpnąłem więc z całej siły, mając, wbrew temu, co ustami Abrahama rzekł mi Dante Alighieri, resztki nadziei. Poskutkowało. Urwałem kawałem muru i z rozmachem uderzyłem nim Abrahama. Niczym morgensternem. Prosto w ciemię. Aż się kamień pokruszył. – No trzymajcie mnie… Miał przykuta do muru rękę i zdołał nią wyszarpnąć z muru łańcuch razem z fragmentem ściany i jeszcze zdążył się zamachnąć i jebnąć tamtego gościa?

Wszyscy patrzyli się na mnie zdziwieni, a ja z trudem dobyłem ze skrytki w bucie specjalnego druta, którym jedną ręką umiałem otworzyć każdy zamek. – O kurwa… Przy tym specjalnym drucie to się popłakałem prawie…

Nie od razu nas zauważyli, ale już po upływie pół minuty usłyszeliśmy strzały. Strzelali ze wszystkich stron i z różnych odległości. I z różnych broni. – No klonami to chyba nie byli i w kupie nie stali w jednym miejscu, więc to raczej logiczne…

Jak poznaliśmy się tutaj, w Polsce, dwadzieścia szesnaście lat temu. – A cóż to za dziwna liczba?

. Miałem nadzieję, że jeśli będę jechał dzień i noc dogonię Stitzera na trakcie. – Tja, a koń to robocopem chyba by musiał być…

Jak dla mnie, to to opowiadanie jest po prostu głupie... Całe przeprowadzenie akcji, pełno nonsensów... Może się obrazisz, ale niestety taka jest prawda. Jednak nie jest tragicznie, po prostu następnym razem przemyśl to, co chcesz pokazać, zastanów się nad sensem działań podejmowanych przez bohaterów. Co do stylizacji, to też skopałeś po całości. Przeplata się tam troszki starodawnych zwrotów i brzmi to jeszcze gorzej, niż gdybyś cały tekst po dzisiejszemu napisał. Czasem trzeba wybrać, albo rybki, albo akwarium...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Poniekąd zgadzam się z kolegą Lasserem... Od kiedy strażnicy używali szabli? To broń zarezerwowana dla szlachty, a strażnicy bynajmniej nie pochodzili z tej grupy... Sam początek jest niezły, przynajmniej dobrze zapowiada tekst...ale fakt faktem, zacytuję, "naprawdę myślisz, że takich panów ustawia się w szeregu i przedstawia sobie?"No, ja bym naprawdę darowała sobie stylizację, bo albo robi się tak cały tekst, albo w ogóle... I nie zbyt dobrze XVII czy ilu tam wieczna Polska smakuje wymieszana z zapomnianymi krainami...tego nekromantę miałam na myśli...tak mi zaleciało...

Do Fasoletti'ego: o ile mi wiadomo mur może zmurszeć :P z tym zapleśnieniem to mi nie wiadomo...

Do autora: czy koło 1400 roku używano sztucerów? Chyba nie...

Widzę, że mnie wyprzedzono w komentowaniu... A jak o 16 zaczynałem skrupulatnie czytać, było puściutko:(

Ale do rzeczy.

Błędy (jeśli dubluję poprzedników, sorry):

Ehhh... --- niby w słowniku jest podane, że ta forma jest poprawna, ale uważam, że

typowo polskie "Ech..." się lepiej prezentuje.

Deszcz padał niczym wodospad --- takie trochę niezręczne porównanie...

lepiej po prostu napisać, że lało jak z cebra, i tyle.

W swej wieloletniej karierze nigdy nie wpadł. --- hm, gdyby wpadł, nie byłoby go wśród nich...

ale to tak na marginesie, nie będę się czepiał wypowiedzi bohaterów ;p

Poznałem ów rudą brodę --- "ową" chyba, bo o brodę chodzi. Poza tym nie szczególnie pasuje mi

w tym tekście tego typu archaizm.

kilka mil stąd jest parów w którym obozują --- oj, nieładnie. Przecinek przed "w którym"

powinien być!

Wymieniony mężczyzna wystąpił. I w tedy ujrzałem jego twarz. Poznałem ów rudą brodę, długie,

zaniedbane włosy, poczciwe oczy i bliznę na policzku. Istotnie, był to nie kto inny,

jak mój druh, Gabriel Zahan.

(...)

- Czas na wykonanie zadania?! - spytał Moveril. Zaprawdę, taka mgła była,

że stojąc tuż przed nim nie widziałem jego oblicza. Ehhh... Coraz gorsze robią się te jesienie.

--- tutaj mała nieścisłość. Najpierw Wiktor Raddiel widzi swojego przyjaciela - jak możemy

wyczytać, nad wyraz szczegółowo - z kolei, parę linijek niżej, bohater W ogóle przez mgłę

nie może dostrzec rozmówcy. Mgła pojawia się i znika? Albo jest, albo jej nieba. Należy się

zdecydować.

'

- Trzymaj się, Stitzer. - pożegnałem się, z uśmiechem. --- ta kropka po "Stitzer" jest chyba

zbędna...

- Widzę, Raddiel, że nigdy się nie zmienisz! - rzucił odchodząc. Musiał krzyczeć,

bym go usłyszał. Przy tym deszczu nie słyszałem własnych myśli.

--- jak widzę, z deszczem jest podobnie jak z mgłą. Bo najpierw "pada niczym wodospad",

następnie goście rozmawiają, jak gdyby nigdy nic, gdy zaraz, pod koniec konwersacji,

okazuje się, że deszcz pada tak głośno, że muszą krzyczeć? Dopracuj to.

Poza tym w "rzucił odchodząc" powinien być przecinek po "rzucił". A "w tedy" pisze się "wtedy"!

W tedy --- wtedy!

i był wydawał się być chudy --- więc był, czy wydawał się być?

rzekł Gabriel Zahan położywszy się na plecach. --- brakujący przecinek przed imiesłowem

"położywszy".

Był już na tyle głęboki, że jednego z ów mężczyzn, który się weń znajdował, nie było widać.

--- drugi raz ten sam błąd. Źle odmieniasz "owy". Tutaj powinno być "owych".

powiedział jeden spluwając obficie. --- z tego, co widzę wielu autorów na tym forum ma problem

z imiesłowami. Zapamiętajmy, że jeżeli chcemy pisać poprawnie, zdania z imiesłowowymi

równoważnikami zdania (czyli tu "spluwając") należy oddzielać przecinkiem! Więc powinno być:

"powiedział jeden, spluwając obficie" ;)

a i nie długo może i wolność odzyskamy --- niedługo.

ma bardziej dosłowne znaczenie niż sądziliśmy --- przecinek przed "niż".

- Widać nazwa operacji - ,,Ożywienie'' - ma bardziej dosłowne znaczenie niż sądziliśmy.

- stwierdziłem - O tym, że Piotr Vasenberg jest oszustem wiedzą wszyscy, ale nie sądziłem,

że ma coś wspólnego z czarną magią.

--- no patrz, a ja do tej pory nie wiedziałem, że akcja się toczy w świecie fantasy. Do tej

pory nic na to nie wskazywało. Wywiady, operacje... powinieneś bardziej podkreślić świat, bo

tego nie widać.

- No i zrodziło się jeszcze jedno, ważniejsze pytanie. - zauważył Gabriel. - Po co chcą

ożywiać te ciała?

- Może Vasenberg tworzy własną armię...

--- jakie to epickie...

Ale nauczony byłem co robić w takich sytuacjach. --- przed "co robić" przecinek.

Miast ginąć od trotur --- Niedbalstwo jest pierwszym gwoździem do grobu pisarza. Tekst przed

wysłaniem trzeba sprawdzać. Niby tylko literówka, ale kiedy w tak krótkim tekście jest ich

tyle, zaczyna to irytować.

Miast ginąć od trotur wzniosłem nóż do swego własnego gardła. --- Ech, i znowu ta nieszczęsna

interpunkcja. Brakuje przecinka przed "wzniosłem".

Gardien, nie wiem skąd, wziął szablę, i staną w pozycji bojowej. --- kolejne zdanie i już

następny błąd. Stanął, nie staną! Czas przeszły, rodzaj męski, liczba pojedyncza!

Nie wiedziałem już, co jest głupsze, walczyć, czy popełnić samobójstwo. --- swoją drogą,

dziesięć lat w wywiadzie i dał się tak łatwo zaskoczyć? Doświadczony szpieg tak głupio

dał się zobaczyć i już myśli o samobójstwie?

Jak mogliśmy tak dać się zaskoczyć? --- właśnie! Jak?

Noże przeciw strzelbom.

Usłyszałem strzały. Nie posądzałem ich o taką celność. Usłyszałem brzdęknięcie i mój nóż,

trafiony pociskiem, wypadł mi z ręki. Tak samo upadł też nóż Gabriela Zahana.

--- nie jestem jakimś znawcą militariów, ale z tego co wiem, strzelba jest bronią

bliskodystansową. Po przytoczonym fragmencie można wywnioskować, że strzelano z daleka...

Gardiena zaś drasnęło w ramię i również opuścił szable. --- to ile on ty szabli miał? Bo jeśli

jedną, to powinno być "szablę".

Padliśmy na kolana i unieśli ręce do góry. --- znów niedbalstwo.

To wszystko przez tą mgłę! --- tę mgłę.

Już miałem przed oczami śmiejących się mężczyzn z nożami o rozgrzanych do czerwoności ostrzami

--- ostrzach.

I w tedy --- Why?!

To Moveril. Szarpnięciem oswobodził lewą rękę. Rąbną trzymającego go zań mężczyznę w twarz.

--- Rąbnąłłłł.

dochodziliśmy do położonego przy jeziorku, wielkiego, drewnianego budynku

(...)

Na koniec czarnobrody poczęstował go lewym sierpowym w skroń, na tyle mocnym,

że po uderzeniu głowa Gardiena walnęła w mur.

--- więc budynek jest drewniany, czy murowany, ceglany? Trzeba się zdecydować.

- Jak taki zwyrodniały czarownik może tytułować się biblijnym imieniem człowieka,

który powierzył całe swe życie służbie Bogu?! - wrzasnął Gabriel.

--- zabawne, że też o tym pomyślałem ;p

Abraham zaś lekko przekręcił dłoń. Dał się słyszeć trzask kości.

Abraham po prostu złamał mu kark. --- jak on mógł! Strasznie sztuczne, patetyczne...

Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wstępujecie! --- ten sam cytat wisiał przy wejściu

do klasy mojej polonistki, ale to taka anegdotka;p

Poskutkowało. Urwałem kawałem muru i z rozmachem uderzyłem nim Abrahama.

--- Czegoś tutaj nie rozumiem. Jak Abraham dał się zaskoczyć, skoro wcześniej okazało się,

że jest on nekromantą, który czyta w myślach? Więc trudno, żeby tak dał się zaskoczyć.

a ja z trudem dobyłem ze skrytki w bucie specjalnego druta --- trochę ten drut pretensjonalnie

brzmi, lepiej napisać po prostu, że wyjął wytrych.

I w tedy moje ręce natknęły się na ciało. Gdy zbliżyłem twarz do twarzy trupa poznałem Gardiena

--- w trakcie strzelaniny raczej nie zwróciłby uwagi na coś takiego. Wtedy się nie myśli,

tylko działa.

A w tedy...

(...)

I w tedy...

(...)

I w tedy...

(...)

A w tedy...

--- nie dość, że powtarza się praktycznie co akapit, to jeszcze z błędem...

A w tedy z mgły wyszedł właśnie Zahan. Z między palców dłoni, którą trzymał się za serce,

sączyła się krew. Przed oczami miałem wtedy wszystkie misje, oraz prywatne chwile, które

razem spędziliśmy. Jak poznaliśmy się tutaj, w Polsce, dwadzieścia szesnaście lat temu.

Jak sprawił, że uwierzyłem w Boga. Jak razem zdobywaliśmy pochwały od Szefostwa.

--- Nikt bliski nie zginął nigdy na moich oczach, ale domyślam się, że w takiej chwili

nie myślałbym o takich rzeczach. W ogóle bym nie myślał! To jest szok, traci się głowę!

Takie retrospekcje przychodzą dopiero po czasie.

Gabriel padł na kolana. --- to jest celowy zabieg, że niemal każdy, który ginie w tym

opowiadaniu, najpierw pada na kolana? Nawiązanie do Biblii?

Resztką sił, powolnym gestem narysował w powietrzu krzyż, na znak przebaczenia.

--- może faktycznie...

Piotr Vasenberg spadł z siodła i zniknął we mgle, a ja chwyciłem wodze i ruszyłem przed siebie.

--- Ruszył przed siebie. Czyli - wnioskując, z tego, co zrobił wcześniej - chwycił wodze i

zaczął tak biec za koniem? ;]

Później sam opowiedziałem całą ów historię --- Ech...

Więc tak. Opowiadanie jest - wybacz, drogi Autorze, tego słowa - kiepskie. I nie piszę tego, bo tak. To potwierdzają

dziesiątki błędów, jakie wyłapałem. Prawie w każdym wersie można się do czegoś przyczepić. A to bardzo nie dobrze.

Musisz dbać o szczegóły, bo jest sporo nieścisłości. Widać też, że nie sprawdziłeś tekstu przed wysłaniem. To duży minus. Błędy interpunkcyjne... I te denerwujące "w tedy" i źle odmieniane "ów"...

Fabuła nieprzemyślana. Niby sam wątek z zabiciem przyjaciela poruszający, ale reszta... Wszystko dzieje się za łatwo. Strasznie patetyczne. Popracuj nad stylem, czytaj więcej i pisz. I, na miłość boską, nie zniechęcaj się negatywnymi ocenami! Wielu tak robi, a nie potrzebnie. Wystarczy wziąć sobie uwagi do serca i następny tekst napisać lepiej.

Daję ocenę 2.

Pozdrawiam i życzę weny!

Dzięki wielkie. Z wszystkim tym, się zgadzam. Był to rzeczywiście nieprzemyślane i obiecuję Wam wszystkim, że następne opowiadanie (mimo, że póki co nie mam nań pomysłu) Będzie znacznie lepsze. I wezmę sobie do serca te wszystkie uwagi.

Z ogromnym zadowoleniem spoglądam na ten tekst. Z bardzo wielkim. Porównuję go bowiem do tych, które piszę teraz. A ten został napisany wcale nie tak dawno.
Nie wystawie oceny, ale zgadzam się z Voltharem.

That's because I'm Rixein;)

Pozdrawiam i dziękuję.
Poprawę zawdzięczam w większości Wam!

Nowa Fantastyka