- Opowiadanie: MordercaBezSerca - Szpony i stal: Czarna Chorągiew

Szpony i stal: Czarna Chorągiew

Oceny

Szpony i stal: Czarna Chorągiew

 

*1*

Setka husarzy płynęła przez mrok w karnej czwórkowej kolumnie. Nocny las otaczał ich ciszą niczym szklana bańka. Ani jeden munsztuk nie zadzwonił nitami, ani jedna podkowa nie zazgrzytała o żwir, czarne skrzydła bezgłośnie falowały w rytm końskich kroków. Oddział samą obecnością gasił każdy, nawet najdelikatniejszy dźwięk. Drobny piasek znaczyły ślady tylko jednego wierzchowca.  

Borucki jechał coraz wolniej. Żar niedawnej bitwy ulatywał z głowy, niczym kiepska horyłka. Pozostawał tylko niesmak i ten ciężki do sprecyzowania niedosyt. Zawsze, gdy szedł w bój czuł, jakoby był jedynie świadkiem wydarzeń. Widzem, który tak naprawdę nie brał udziału w przedstawieniu. Nie dane mu było przeżyć, doświadczyć, poczuć tego, co czuli inni – zatracania się w szale, strachu, żądzy. Mógł jedynie posmakować niepełnej i rozwodnionej namiastki rzeczywistości.

Rotmistrz warknął przez zęby i trącił konia łydkami. Nox posłusznie ruszył kłusem w dół łagodnego wzniesienia. Gęsty sosnowy las przechodził w równinę, a ściana drzew kończyła się, jak ucięta nożem. Dalej, w dolinie pomiędzy dwoma pasmami pagórków, tuż przy boku ukraińskiej wioski rozpościerał się obóz wojsk koronnych.

Płomyki ognisk, z tej odległości drobniutkie i wątłe, migotały ledwie widocznymi oczkami z czarnego atłasu łąk. Wieczorne, bezchmurne niebo odcinało się szarością od antracytu horyzontu. Gdzieś, hen na północy skrzyła się łuna obleganego Kijowa.

„Tam walczą tytani” – pomyślał rotmistrz i wstrzymał konia. „To tam powinienem teraz być”. Nox nerwowo grzebnął kopytem w ziemi i potrząsnął łbem. Był zmęczony. Bój i całonocny marsz dały mu się we znaki. Borucki delikatnie pogładził rumaka po smukłej szyi, wyprostował się w siodle i wciągnął powietrze.

Wilgotny nocny wiatr niósł zapach obozowiska. Pomimo odległości wyraźnie wybijały się w nim wonie dymu, gotowanej strawy, ludzkiego potu, koni, krwi z jątrzących się ran i…

– …psi smród! – syknął ułan i zagryzł wargi.

Przez chwilę walczył ze sobą. Zastanawiał się, czy jednak nie warto byłoby poświęcić tej nocy, ominąć obóz i ruszyć dalej w bój. Koń parsknął i przestąpił nerwowo w miejscu. Kawalerzysta nie miał serca zmuszać go do dalszego wysiłku. Obrócił się w siodle i spojrzał w twarze towarzyszy.

Gorejące czerwienią oczy przygasały, stalowe pancerze rozpływały się w strzępy szarej mgły, a zacięte oblicza blakły i zapadały w cień. Czarni husarze, napojeni bitewną krwią, powoli tracili siły. Nieubłaganie słabli i na powrót zamieniali się w zjawy, którymi byli od wieków.

Borucki położył dłoń na piersi, a cienie rozpłynęły się wśród drzew. Stał teraz zupełnie sam, na skraju lasu, otoczony martwą ciszą nocy.

*2*

Obóz rozciągał się na dobre pół mili przed pierwsze chałupy. Rozstawione bez ładu i składu szałasy i klecie Kozaków rozbrzmiewały śmiechem, dźwiękami bałałajki i bandury. Mołojcy w rozchełstanych koszulinach i kolorowych szarawarach kiwali się przy rozpalonych byle jak ogniskach, śmiali, wrzeszczeli i zawodzili pijackimi głosami sprośne piosenki.

Borucki skrzywił się na widok wilkołaka. Zwierz, rozwalony niczym turecki basza, leżał wprost na trawie przed jednym z namiotów. Bestia warknęła ostrzegawczo i podniosła wzrok znad ogryzanej kości. Na jej końcu dyndał wojskowy but z resztkami brunatnego opinacza. Rotmistrz splunął na ziemię, spojrzał wyzywająco w oczy potwora, ale nie wstrzymał konia. Zmęczony Nox nawet nie zaszczycił drapieżcy spojrzeniem.

Kozacki majdan otaczał łukiem schludny czworobok namiotów wojsk koronnych. W centrum stał pawilon sztabowy. Regulaminowo oświetlone pochodniami, proste jak struna alejki przecinały obóz uporządkowaną siatką i spinały jego najważniejsze elementy – lazaret, zagrody dla koni, tabor i plac apelowy. Pomiędzy nimi stały w rzędach kwatery żołnierzy i oficerów.

Borucki zatrzymał się u wylotu głównej drogi. Wartę przy bramie pełnili dwaj strzelcy piechoty w świeżo wyfasowanych zielonych mundurach, i z długimi muszkietami, opartymi kolbami o ziemię. Obaj podrzucili broń na ramię, wyprężyli się w postawie zasadniczej i przepisowo oddali honory. Rotmistrz machnął dłonią w geście, który tylko z bardzo daleka mógłby uchodzić za salut.

Przez chwilę spoglądał w głąb obozu. Próbował wypatrzeć wśród ciemnych sylwetek kręcących się pomiędzy namiotami jakiejkolwiek znajomej gęby. Spokojna, uporządkowana atmosfera polskiego majdanu działała mu na nerwy jeszcze bardziej niż kozacka dzicz. Według regulaminu powinien zameldować niezwłocznie swoje przybycie u oficera dyżurnego, zdać raport, wypełnić kartę kwaterunkową, zgłosić u kwatermistrza zapotrzebowanie na… Boruckiego skwasiło na samą myśl. Zamiast tego pochylił lekko w siodle i mruknął konfidencjonalnie do strzelca po lewej:

– Do kantyny oficerskiej, którędy?

Chłopak wyprężył się jeszcze bardziej i ze wzrokiem zafiksowanym wprost przed siebie, wyrecytował na jednym wdechu:

– Melduję, że kantyny nie postawiono, panie kapitanie!

Borucki skrzywił się pod wąsem, na poły dlatego, że bardzo chciało mu się pić, a na poły, bo jeszcze bardziej nie lubił tego zmanierowanego nowego nazewnictwa.

– Rotmistrzu, jeśli łaska – poprawił żołnierzyka, który stanem wyprężenia przypominał już ułańską szablę. – To powiedz mi, synu, gdzie się w takim razie stołują panowie oficerowie.

Chłopak strzelił oczyma w kierunku kolegi, szukając w nim oparcia, ale nie doczekawszy się sam wydukał:

– U Żyda, w karczmie. Tam towarzystwo siedzi i pije odkąd my z frontu zeszli.

Borucki uśmiechnął się dobrotliwie. Już nic nie rzekł, tylko zawrócił konia i ruszył stępa ku wiosce.

*3*

Karczmę słyszał z daleka, ale zobaczył dopiero, gdy wyjechał spomiędzy gęsto pobudowanych chałup. Niski parterowy budynek, wciśnięty między dwie stodoły, przykryty krzywym i miejscami zapadniętym słomianym dachem, zdawał się wibrować od salw śmiechu, pijackich wrzasków i piosenek ulatujących uchylonymi oknami:

Du-pyyy ma-myyy, jak z mosiądza, bo my chłopcy spod Grudziądza! – darła się lewa strona.

Lance do boju, szable w dłoń! Bolszewika gońgońgoń! Lance do boju, szable w dłoń! Bolszewika goooń! – dołączyła do niej prawa, by zaraz samodzielnie zacząć kolejną zwrotkę: – Ktooo w Pułtuskuuu robił dzieci?! To ułanów pułk nasz trzeci!

Lance do boju, szable w dłoń! Bolszewika gońgońgoń…!

Borucki uśmiechnął się pod wąsem, zeskoczył na ziemię i przeciągnął, aż w plecach trzasnęło. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo był zmęczony. Ramiona wyły tępym bólem, sztywny kark ledwo utrzymywał głowę w pionie.

„Tak, trzeba wypocząć” – pomyślał i gwizdnął na chłopca stajennego, ale w hałasie panującym na podwórzu ostry dźwięk utonął, jak we wzburzonym morzu.

Kilka postaci podpierających ściany, bełkocących do siebie opowieści dziwnych treści i starających się przy tym nie rozchlapać zawartości kufli, machnęło tylko lekceważąco i obrzuciło nowoprzybyłego kilkoma niewybrednymi epitetami.

Rotmistrz zmełł w ustach przekleństwo i sam pociągnął konia za uzdę w kierunku niskiego stanu na rogu karczmy. Stodoły, podpierające gospodę krzywymi ścianami z obu stron, były pełne i koni i ludzi, którzy je oporządzali, ale Boruckiemu ani przez myśl nie przeszło, żeby chodzić tak daleko. Kopnął z całej siły w rozchybotane wrota, roztrącił dwóch chłystków w ułańskich mundurach, którzy akurat mieli pecha stanąć mu na drodze i wprowadził konia do środka.

Obaj szeregowi byli mocno wcięci, więc nie od razu załapali z kim mają do czynienia. Zdążyli sypnąć krótkie, urwane w połowie wiązanki na tego-owego, co im piwo wychlapuje. Na swoje szczęście szybko się pomiarkowali, pozapinali mundury pod szyje, jeden nawet zdążył nałożyć czapkę, i stanęli na baczność, oddając starszemu stopniem honory prawie przepisowo.

– Do pustego łba salutujesz, kmiocie?! – ryknął Borucki na tego, który rogatywki nie znalazł.

– Me-me-melduję, panie rotmistrzu, że-że tak – odparł przytomnie chłopak, po czym czknął z przejęcia.

Jego towarzysz wyglądał nie tylko na bardziej zorganizowanego, ale i bystrzejszego, więc Borucki zwrócił się właśnie do niego:

– Konia rozkulbaczyć, nakarmić i oporządzić! Siodło wyczyścić na błysk!

– A-ale stan pełny, miejsca nie ma… – próbował protestować chłopak.

– Wykonać! – huknął rotmistrz tak głośno, że mimo wrzawy dochodzącej z karczmy, wierzchowce stojące w karnym rządku u żłobu, aż podskoczyły w miejscu i zaczęły strzelać z zadów i szarpać wodze.

Obaj ułani rzucili się by uspokoić rozhukane konie, a Borucki spokojnie przywiązał Noxa do słupa, klepnął po szyi i ruszył w kierunku gęstego oparu gorzelnej kurzawy wylewającego się z okien gospody, śpiewów i brzęku kufli.

 

*4*

 „Tak spokojnie, jak to tylko możliwe pod ziemskim niebem” – pomyślał Stiepan Daniłow. Z przyjemnością odetchnął chłodnym, rześkim powietrzem. Tu, na wysokości ponad tysiąca metrów wszystko wydawało się tak krystalicznie czyste. Miła odmiana po ciasnym, śmierdzącym olejami i lotniczą benzyną wnętrzu maszyny. Wystarczyło tylko wspiąć się po drabinach kratownic, rozpiętych pomiędzy głównymi zbiornikami wodoru i wyjść na długi pokład startowy na grzbiecie pękatego kadłuba.

Sterowiec „Maksym Gorki” – duma kazańskiej floty powietrznej, powoli ustawiał się pod wiatr. Młody pilot poprawił skórzaną czapkę, zawiązał ciaśniej długi jedwabny szalik i dopiął płaszcz. Statek płynął majestatycznie przez noc. Niewzruszony ciął pojedyncze obłoczki szerokim dziobem. Księżyc zalewał pokład srebrnym światłem.

Stiepian westchnął i obrócił się ku rufie. Z otwartego luku biła żółta, elektryczna poświata. Platforma windy terkotała zębami prowadnic, a z czeluści ładowni wyłaniał się ostatni z szóstki samolotów eskadry. Zgraja mechaników i marynarzy krzątała się przy dwupłatowych, lekkich myśliwcach. Każdy polikarpow I-5 był już zatankowany i uzbrojony. Dwudziestokilogramowe bomby wisiały pod skrzydłami. Amunicyjni kończyli jeszcze upychać taśmy nabojowe w komorach za silnikiem ostatniego samolotu.

Daniłow stanął przed maszyną i założył ręce za plecy. Z uwagą przyglądał się pracy obsługi. Tej nocy idą w bój po raz pierwszy. „Chrzest w ogniu” – pomyślał.  

 

 *5*

Przestronna izba była pełna – śmiechów, pijackich wrzasków, tytoniowego dymu i mundurów. Z głów panów oficerów już się dobrze kurzyło, więc tu i tam wybuchały burdy, a przez dzwonienie cynowych kubków słychać było co chwila szczęk wyciąganej na trzy palce szabelki. Wojsko bitwę wygrało, więc wojsko piło. Majorzy piechoty z rotmistrzami ułanów, kapitanowie artylerii, a nawet zwykli chorążowie – całe towarzystwo zgodnie chlało Moskalowi na pohybel.

Borucki ruszył raźnym krokiem ku szerokiemu szynkwasowi, za którym uwijał się gruby Żyd. Starozakonny ścierką niczym batem poganiał fuksów, by dzielnym wojakom nie zabrakło piwa. Czterech rudych podrostków kursowało po sali na wyścigi i z pękatych konwi wlewało w kufle rozwodnioną, ledwie pachnącą chmielem berbeluchę, zaprawioną dla niepoznaki spirytusem.

Rotmistrz przepchnął się łokciami przez tłum u kontuaru i stuknął o blat polskim złotym.

– Wódki daj, Żydzie!

Karczmarz akurat wycierał dłonie w nie pierwszej świeżości fartuch, ale uchwyciwszy kątem oka błysk monety, zaraz zgiął się w ukłonie.

– Już wódeczka nalewam dla pan oficjer! Już podaję.

Kopniakiem usunął pałętającego mu się pod nogami podrostka i ruszył do komory na zapleczu.

Borucki odwrócił się ku sali i zlustrował menażerię kłębiącą się przy ławach, stołach oraz… pod nimi. Prostackie gęby piechocińców i artylerzystów odznaczały się czerwonymi policzkami i kaprawymi oczyma na tle ostrych rysów kawalerzystów.

 „Chłopskie wojsko! To kawaleria jest ostatnią ostoją rycerskiej tradycji w tych barbarzyńskich czasach” – pomyślał Borucki i złapał cynowy kubek podstawiony przez Żyda. Pociągnął długi łyk i mlasnął z lubością. Karczmarz znał się na rzeczy: nowemu gościowi nie chrzcił pierwszej kolejki. Kantować zaczynał dopiero, gdy klient miał dobrze w czubie.

Rotmistrz nie spodziewał się zobaczyć tu wielkich rodów. Na tak małoznaczącym odcinku frontu rezydowała głównie czartowska gołota – Dusiołkowie i Sromotccy, których jedyną ojcowizną bywał często stary, drewniany kościółek w jakimś zapadłym sołectwie na Podkarpaciu, albo Siewierszczyźnie.

Ród Boruckich nie należał może do karmazynów pokroju Czartoryskich, którym we władanie oddano katedry w Krakowie i Poznaniu, ale rotmistrz mógł bez wstydu spojrzeć w oczy takim na przykład Rokickim, którzy choć z chamów, to do urzędów od wieków byli dopuszczani, czy też Hejdaszom, posiadającym wielkie majątki na Pomorzu.  

Łęczycki zamek – siedziba rodu Boruckich, wraz z wioską i murowanym kościołem, zapewniała od dawna nie tylko stały dochód, ale i poważanie wśród braci czartowskiej Rzeczypospolitej Trojga Narodów.  

Zbieranina pełna plebejskich oficerów i czartów-gołodupców nie nastrajała może do szczególnej zażyłości i wylewności, ale strudzonemu w boju żołnierzowi musiała wystarczyć. Rotmistrz złapał kubek i ruszył przez salę. Przeciskał się przez falujący tłum pijanych, wrzeszczących wojaków. Nie szczędził łokci, pilnując tylko, aby nikt nie wychlapał zawartości kubka.

Kilka czerwonych gęb już od jakiegoś czasu zwracało się ku nowoprzybyłemu z ciekawością, aż wreszcie od wielkiego stołu pod oknem wstał i, z pomocą ramion usłużnych współbiesiadników, złapał pion zwalisty pułkownik.

– Samuelu miły! – ryknął, przekrzykując gwar i pijackie śpiewy. – Toż góra z górą się nie zejdzie, a przyjaciel z przyjacielem zawsze!

Borucki dopiero teraz rozpoznał w brodatym czarcie dobrodzieja swego rodu. Na chwiejnych nogach stał przed nim nie kto inny, jak Stanisław po ojcu, Stadnicki, pierworodny starosty zgywulskiego, który to osadził w Łęczycy rodzinę Boruckich, gdy sam obejmował urząd wojewodziński na Mazowszu. 

Pułkownik położył łapsko na kabłąku, by uspokoić szablę pląsającą na zbyt luźnych rapciach między kolanami, drugim złapał za ucho kufla i przepił do Boruckiego:

– Do biesiady prosimy, jeśli łaska! Za zwycięstwo wypić!

Jednym haustem opróżnił kusz, aż po sumiastych wąsiskach popłynęły strugi piany, i stuknął nim z całej siły o blat. Towarzystwo rozochocone całodziennym piciem zawtórowało głośnym śmiechem i okrzykami.

Borucki nie omieszkał skorzystać z tak grzecznego zaproszenia, zwłaszcza że proszący już nalewał drugą kwartę. Rotmistrz przysiadł na wolnym miejscu, które zaraz znalazło się między biesiadnikami, spełnił toast, podziękował i zanurzył się w rozmowie.

– Jakie wieści z Kijowa? – zapytał, przekrzykując pijackie wrzaski.

Młody wachmistrz, najwidoczniej adiutant któregoś z oficerów, rozciągnął pyzatą gębę w półprzytomnym uśmiechu.

– Wytrzymalim! Moskal szturmował, ale nawet do brzegu nie dotarł. Mosty nasze i lewy brzeg też. Teraz tylko artyleria pierze w przedmieście, ale podejść się boją. – Pociągnął spory łyk, po czym zapytał: – A pan rotmistrz też z frontu?

– Z południa – odparł Borucki. – Mój szwadron odciął pancerną dywizję, co miała miasto od tamtej strony okrążyć.

– Sami? Dywizję całą?

Borucki skrzywił się i dla niepoznaki schował twarz w kubku. Najpierw pociągnął solidny łyk siwuchy, a dopiero potem odparł:

– Nie, nie sami. Tylko wsparłem Kozaków pod wodzą pułkownika Paleja. 

Chłopak taktownie nie skomentował, tylko pokiwał głową. Na moment zapadła między nimi niezręczna cisza.

– Cóż zrobić? Takie czasy – mruknął wreszcie adiutant. – Nie dość, że z kozakami to jeszcze z tymi… – pokazał głową wilkołaki siedzące w dalszym kącie izby, tuż przy palenisku – …trzeba ramię w ramię wojować.

– Miłościwy pan każe, a żołnierz musi – odparł filozoficznie Borucki i dopił resztkę wódki.

Nudziła go ta rozmowa. Chociaż dobrze było posiedzieć tu z towarzyszami broni, posłuchać opowieści, wiców, może nawet pośpiewać wesoło, coś nie pozwalało mu cieszyć się zasłużonym zwycięstwem. Miał poczucie, że wszystko poszło zbyt gładko. Moskale ledwie wszczęli wojnę, a już zebrali takie baty, że tylko patrzeć kiedy się poddadzą. Za tydzień, może dwa ruszy kontrofensywa, a wtedy…

Dziwny, obcy dźwięk wdarł się w zakamarki umysłu, gdzieś daleko, na samej granicy świadomości. Borucki rozejrzał się po karczmie. Ludzie pili, śmiali się i żartowali, ale…

Wilkołaki zadarły kudłate pyski ku powale. Także czarty, jeden po drugim unosiły rogate łby i spoglądały w górę. Coś wyraźnie brzęczało, buczało niskim vibrato, słyszalnym nawet przez gwar i grube dębowe ściany.

Na odgłos pierwszej detonacji całe towarzystwo rzuciło się do drzwi. Borucki nie zamierzał się przepychać. Złapał zydel, trzasnął nim w okno i wyskoczył na podwórze zanim szkło zaczęło spadać z framugi. Za jego przykładem poszli i inni i po chwili cała pijana czereda wypadła na podwórzec.

Niebo od strony obozu przykrył wielki, wydłużony cień. Zasłonił księżyc i sporą część gwiazd. Z góry dochodziło niskie dudnienie i buczenie jakiejś maszynerii, a w dole wykwitały ogniste pióropusze. Eksplozje rwały na strzępy wojskowy obóz.

Spomiędzy chmur, wyjąc jak potępieńcy, nurkowały w dół skrzydlate maszyny. Każda spadała niczym kamień, nabierała prędkości i z wizgiem wypuszczała dwie bomby. Ładunki mknęły dalej ku ziemi, by rozprysnąć się w ogniu i huku pośród namiotów, przerażonych koni i żołnierzy.

Borucki wyszarpnął z kabury rewolwer. Sklął się w myśli za to, że nie doładował broni po bitwie, ale zaraz wziął na cel rozkrzyżowaną sylwetkę. Maszyna śmignęła ponad płonącym obozem i wyrwała pionową świecą prosto w niebo.

Broń huknęła płomieniem, ale kula poleciała daleko za ogonem zwinnego cienia. Rotmistrz przeklął poirytowany, odwiódł kurek i strzelił jeszcze raz. Pocisk pomknął w mrok, w miejsce gdzie wróg miał się dopiero znaleźć. Kula ognia wykwitła w ciemności. Warkot zmienił ton. Maszyna niczym kometa runęła w dół ciasną spiralą, ciągnąc za sobą warkocz płomieni.

Borucki nie czekał aż spadnie. Wziął na cel kolejną. Pozostali również zaczęli strzelać. Z obozu odezwała się karabinowa palba. Kto mógł próbował włączyć się do walki, ale było już za późno. Majdan płonął. Wysokie płomienie huczały nad namiotami i wozami taboru. Przerażone konie uciekały we wszystkie strony, ciągnąc za sobą warkocze iskier z gorejących grzyw i ogonów.

Rotmistrz wymierzył w skrzydlatą maszynę, która bluzgając karabinowym ogniem, z wizgiem mknęła tuż nad ziemią. Ułan spokojnie zgrał lufę z celem, wstrzymał oddech i… wybuch za plecami zwalił go z nóg. Zanim zrozumiał, co się stało, detonacja, niczym kowalski młot, wydusiła z piersi oddech. Fala uderzeniowa cisnęła nim o ścianę stodoły. Gwiazdy zawirowały, a nocne niebo zamknęło się ciemnością.

 

*6*

Zwinny dwupłatowiec mknął ku ziemi. Daniłow skupił całą uwagę na celowniku. W dole czerniły się namioty polskiego obozu. Centralny pawilon, doskonale widoczny w blasku płomieni, rósł w oczach z każdą sekundą.

Na kilka uderzeń serca czas zwolnił. Cały świat zamknął się w fosforyzującym okręgu przeziernika. „Teraz!” – pomyślał. Przestawił dźwignę, wyrzutniki ze szczękiem zwolniły zaczepy. Dwie bomby pomknęły w dół, a pilot ściągnął wolant ku sobie. Przeciążenie ścisnęło tętnice żelaznymi kleszczami i mrok przed oczami zgęstniał na moment. Samolot wyrwał w górę. Zanim Daniłow na dobre odzyskał wzrok, podwójna fala uderzeniowa detonacji wstrząsnęła płatowcem.

Spojrzał we wsteczne lusterko, zamontowane ponad szybą owiewki. „Bezpośrednie trafienie!” – zatryumfował w myślach. Tam, gdzie przed chwilą stał pawilon, teraz szalało morze płomieni. Daniłow położył maszynę w ostry zwrot na prawe skrzydło, kopnął orczyk i zwrócił nos samolotu ku ziemi. Kciukami musnął spusty sprzężonych karabinów maszynowych.

Wtem silnik eksplodował! Kula ognia rozrzuciła na boki płonące krople oleju i paliwa. Długie języki płomieni  wyciągnęły chciwe języki ku pilotowi, jego rękom, oczom osłoniętym jedynie cienkim szkłem gogli, twarzy przykrytej jedwabnym szalikiem.

Świat zawirował. Siła odśrodkowa korkociągu wcisnęła Stiepana w ścianę kabiny. Chciał krzyczeć, ale żar wdarł się do gardła. Odruchowo pociągnął wolant do siebie. Polikarpow zahaczył skrzydłem o dach chaty, obrócił się bokiem i wyrżnął ogonem w rozłożyste drzewo. Okaleczony kadłub przekoziołkował po konarach, zawisł na moment w martwym punkcie i wreszcie zarył nosem w bagnistą łąkę.

 

*7*

Borucki rozchylił pozlepiane brudem powieki. Blady świt wstawał nad dymiącymi zgliszczami. Rotmistrz z trudem podniósł się na obolałych rękach i usiadł na ziemi. Przez chwilę kiwał i potrząsał głową, próbując rozgonić kolorowe plamy latające przed oczyma. Dopiero po kilku głębszych oddechach był w stanie zapanować nad trzęsącym się ciałem.  

Stadnicki chodził między zgliszczami. Popalony, w podartym mundurze, z prawą ręką ściskającą kikut lewej. Wybuch urwał mu ramię tuż pod łokciem. Krew sączyła się błękitem między palcami. Nie robiło to na pułkowniku większego wrażenia. Co i rusz kopniakiem wyłuskiwał jakiegoś czarta spomiędzy nadpalonych desek i spoglądając prosto w rogaty łeb, łajał na czym świat stoi:

– Czego krzyczysz?! Tylko noga?! – pytał nieszczęśnika, któremu ogień spalił kończynę na węgiel. – A tamtemu głowę urwało i nie krzyczy, a ty o takie głupstwo!

 Diabły podnosiły się z popiołów, zrzucały z siebie połamane belki i kawałki desek. Stawały na nogi zdezorientowane, poranione i… wściekłe.

Borucki dźwignął się z ziemi i zaraz skrzywił z bólu. Sięgnął lewą ręką ponad ramieniem i namacał poszarpany, długi prawie na stopę ułomek drewna sterczący z pleców. Złapał za koniec, zagryzł wargi i szarpnął z całej siły. Ostry ból ciął umysł niczym zimny nóż. Świat zawirował czartowi przed oczyma, a nogi ugięły się, jakby były z waty.

Rotmistrz byłby upadł na pysk, gdyby ktoś nie podtrzymał go za łokieć. Borucki podniósł oczy i już otwierał usta, by podziękować wybawcy, ale gdy zdołał zogniskować wzrok, tylko wyszarpnął ramię i burknął:

– Wara ode mnie! Gdzie z łapami?!

Pon porucznik żyw, jak widzę – odparła Jaśka, pogardliwie prychając przez nos. – Toście se pobalowali! Piosenek pośpiwoli, z dziołchami potaniali, horyłeczki popili i co? Karczma się wom spoliła?

Stała tam w za dużej koszulinie, spodniach od munduru, rozczłapanych żołnierskich butach i śmiała mu się w żywe oczy. Borucki tylko machnął ręką. Oparł dłonie na kolanach, złapał dwa oddechy, by opanować falę bólu, która zalewała kark i ramiona, po czym wyprostował się i spojrzał dziewczynie prosto w twarz.

– Moskale nas aerostatem przycisnęli. Ale bomby spadły zbyt celnie. Oprócz statku było coś jeszcze. Widzieliście te… – wydusił z siebie i cmoknął z irytacją, nie znalazłszy odpowiedniego słowa – …takie krzyże? Takie maszyny latające?

Patrzyła na niego i nawet nie próbowała ukryć drwiny. W końcu zapytała:

Krucafiksy wos zbombowoły? Wyśta jednak chyba mocnij przez łeb dostoli, niż żem na pirszy roz myśloła.

Boruckiego zagotowało. Przez chwilę walczył ze sobą, żeby nie porwać za szablę i płazem nie nauczyć dziewuchy moresu, ale w końcu odepchnął ją tylko i ruszył przez pogorzelisko.

 

*8*

Stadnicki siedział na złamanej belce i wodził dookoła złym wzrokiem. Mundurową bluzę, białą koszulę i coraz bledszą twarz miał uwalane błękitną posoką. Gołym okiem widać było, że stary czart traci siły.

– Pan pułkownik pozwoli. – Borucki nachylił się nad nim z kawałkiem szarpi, wyrwanej z własnego munduru. – Ranę przewiążę, bo krew ujdzie i w letarg wpadniecie.

Stadnicki mruknął tylko, puścił ranę i machnął zdrową ręką, ale po chwili kiwnął przyzwalająco głową.

– Eż tam, lewa! Lewa, głupstwo! – fuknął przez zęby. – Jakby prawa! Prawa, to by była bieda. Bo toż do szabli niezbędna i co by dziewuchę pod spódnicą pomacać! A lewa? Z resztą i tak za trzy niedziele odrośnie. Prawdę mówię, Samuelu miły, prawdę?

Rotmistrz tylko kiwnął głową. Próbował zacisnąć materiał powyżej tryskającej krwią rany, ale opaska wyślizgiwała się z mokrych palców, a żywo gestykulujący pacjent wcale nie ułatwiał zadania. Dopiero po kilku próbach udało się zadzierzgnąć solidny węzeł i rotmistrz, zapierając się butem o belkę, pociągnął za opatrunek z całej siły i zatamował krwotok.

Stadnicki sapnął z ulgą. Wzniósł oczy ku wybawcy i wycharczał:

– Zebrać naszych trzeba. Siły odbudować. Z ran się wylizać. – Zdrową dłonią ściskał coraz mocniej ramię rotmistrza. – Słyszysz, Samuelu? Słyszysz?

– Tak, panie pułkowniku. Słyszę… – mruknął rotmistrz i rozejrzał się po zgliszczach.

Większość czartów była już na nogach. Rogate postaci snuły się po rumowisku, między lejami po wybuchach bomb, wśród popiołów chat. Co i rusz któryś przystawał, skłaniał głowę i szeptał kilka cichych słów.

Wśród oparów porannych mgieł i dymów szare cienie dusz ludzi i koni wzlatywały ku błękitniejącemu niebu. Korowód zjaw krążył w ciszy nad pobojowiskiem i rósł w siłę z każdą chwilą.

 

*9*

Brutalne szarpnięcie wyrwało go z ciemności. Dźwięki docierały stłumione, jakby przez gruby, mokry koc. Chciał podnieść dłonie, by zdjąć zabłocone gogle, ale ktoś trzymał go za ramiona, uściskiem niczym żelazna obręcz.

Poczuł, że wywlekają go z potrzaskanej maszyny. Nogi zaczepiły o rozerwaną płytę pancerza. Prawe kolano szarpnęło bólem, a po skórze popłynęła ciepła struga krwi.

Zważej, bo onego rozerwiesz! – warknął ktoś obok. 

Cichaj! Wsio rawno, czy żyw, czy nie! – burknął drugi głos, ale uścisk na chwilę zelżał. – Odczepże go, zamiast gadać!

Stiepan potrząsnął głową, gogle zsunęły się z lewego oka. Zacisnął mocno powieki. Spróbował wycisnąć piekące błocko zlepiające rzęsy. Szare, rozmazane plamy wyostrzyły się wreszcie na tyle, by mógł rozpoznać swoich wybawców.

Pilot wrzasnął ile sił w płucach. Oba wilkołaki spojrzały na niego z niesmakiem.

 – No i czego się drzesz, swołocz? Przecie my cię nawet jeszcze żreć nie zaczęli.

 

*10*

Borucki ukląkł w popiele, na skraju pogorzeliska. Między sczerniałymi belkami sterczały zwęglone kości. Konie nie miały szans. Bomba spadła dokładnie w sam środek stanu. Fala uderzeniowa rozerwała wszystko na strzępy, a ładunek zapalający dokończył dzieła.

Ułan westchnął ciężko. Nawet nie potrafił rozpoznać, gdzie leży Nox. Wsunął dłoń pod rozerwaną na piersiach koszulę. Opuszkami palców musnął gładką powierzchnię małego, prostokątnego szkaplerzyka.

– Powrócisz… – wyszeptał niemal bezgłośnie.

Z pyłu podniósł się szary opar. Z początku trudno było go odróżnić od smużek dymu unoszących się nad pogorzeliskiem, ale już po chwili zaczął przybierać niezwykły kształt.

Borucki przysiadł na piętach i ze ściśniętym sercem wpatrywał się w kołyszącą się przed nim zjawę. Szaro-mglisty rumak potężniał w oczach, przybierając dawną formę. Zgrabna, wdzięczna głowa pochyliła się na smukłej szyi. Głębokie ślepia spojrzały ze smutkiem prosto w duszę rotmistrza.

Ułan wyciągnął drżącą dłoń. Chciał jak zwykle uspokoić, dodać otuchy… ale palce trafiły w pustkę. Szary dym ustąpił przed nim, a zjawa potrząsnęła łbem i w ciszy uleciała ku niebu.  

 

*11*

Słońce stało już wysoko na niebie, gdy Borucki wszedł do kozackiego obozu.

„Niewiele się tu zmieniło” – pomyślał i syknął przez zęby. „Bajzel na kółkach”.

Bombardowanie co prawda dość mocno poszczerbiło majdan, ale jego mieszkańcy szybko i sprawnie postawili szałasy i proste namioty na nowo. Tylko leje po wybuchach, połacie wypalonej trawy i złożone na stosy trupy świadczyły o nocnym ataku.

Mykoła leżał na stercie futer i skór, rozłożonych na drabiniastym wozie i ćmił długą fajkę. Na grubo zabandażowanym brzuszysku postawił sobie gąsiorek małmazji. Stary wilk wygrzewał się w promieniach słońca, a dookoła krzątała się gromada mołojców. Przy ognisku leżały naręcza trofiejnej broni, wyposażenia i wszystkiego, co banda zdobyła na wrogu przez ostatnie dni.

„Widać, staremu kundlowi przypomniały się dobre czasy” – pomyślał rotmistrz. „Zamiast wracać na swoją wiochę, to się za wojaczkę zabrał”.

Borucki wskazał czerwonoarmistę przykutego do koła. Człowiek siedział na ugiętych nogach, oparty o burtę wozu. Długi skórzany płaszcz wisiał na nim w strzępach pokrytym sadzą i krwią.  

– Słyszałem, że jeńca wzięliście.

Te neprawilno słyszał – burknął w odpowiedzi stary wilk i przełożył ustnik fajki w kącik pyska.

– A ten, to co?

– Ten? – Mykoła lekko podniósł się z posłania, wychylił i spojrzał na pilota. Rosjanin skulił się pod jego wzrokiem i wcisnął głowę między związane dłonie. – Tose mieja wieczera, a nie wjazień – wyjaśnił i na powrót ułożył łeb na skórach. Pogardliwy uśmieszek błąkał mu się po pysku, ale oczy patrzyły zimno wprost na rotmistrza.

Pilot zaskomlał i rozejrzał się z przerażeniem. Drżącymi wargami, załkał do Boruckiego:

Spasi menija, pażausta!

Jeden z wilkołaków poderwał się od ogniska, nachylił kudłaty łeb tuż nad jego uchem i warknął gardłowo przez kły.

– Starczy – powiedział rotmistrz ostrym tonem.

Pozostałe stwory zaczęły szemrać między sobą. Bestia powoli odwróciła się i postąpiła ku niemu dwa kroki.

A ty szczo, Laszku? Ty takoż na wieczere zostajosz?  

Borucki nie był w nastroju do żartów. Szabla świsnęła w powietrzu. Wilkołak ryknął i odskoczył w tył jak oparzony. Złapał się za łeb w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą miał ucho. Teraz między szponiastymi paluchami tryskały strużki czarnej juchy. 

Reszta stworów zerwała się na nogi. W mgnieniu oka rotmistrza otoczył warczący zajadle mur kudłatych pysków, ostrych kłów i pazurów. Borucki bez pośpiechu, zwrócił ostrze sztychem ku nim. Krople krwi syczały i skwierczały na czarnej klindze.

Stojaty! – zawołał ze zniecierpliwieniem Mykoła. – My nie budemo jeho żreć. Czart ma smak jak lajno!

Wilki zaszemrały i zawarczały niezadowolone, ale jeden po drugim opuszczały szpony, odstępowały i zaczęły na powrót siadać przy ognisku. Tylko bezuchy wpatrywał się w rotmistrza nieruchomym wzrokiem i szczerzył kły, wciąż trzymając się za pokancerowany łeb.

Borucki strząsnął z szabli resztki zwęglonej krwi, wsunął ostrze do pochwy i, jak gdyby nic się nie stało, wrócił do rozmowy z Mykołą:

– Wasza wieczerza wie, gdzie szukać tego aerostatu. Kierował jednym z tych… – zabrakło mu słowa, więc warknął do więźnia – … kak wy nazwyatie eta maszyny?

Pilot zamrugał zaskoczony, przełknął ślinę i tylko wpatrywał się w rotmistrza wytrzeszczonymi oczyma.

Nu, kak? Po ludzku nie panimajesz? – zniecierpliwił się Borucki.

– N-niet, j-ja znajet. Ja pa polski ponimaju.

Czart uniósł brew i z uwagą zajrzał w oblicze więźnia. Czerwonoarmista potoczył wzrokiem dookoła, ale wilkołaki, zajęte swoimi sprawami, nie poświęcały mu najmniejszej uwagi. Tylko Mykoła, rozparty wygodnie na skórach i udający, że i jego cała sprawa nie obchodzi, łypał z góry jednym okiem spod półprzymkniętej powieki.

Pilot zebrał się w sobie, przełknął ślinę i powiedział do rotmistrza:

– Tak, my je aeroplany zwiemy – wydukał. – Awiatyje maszyny, cięższe od powietrza.

Borucki wpatrywał się w niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Dopiero po dłuższej chwili czart przechylił głowę i uśmiechnął się półgębkiem:

– Dobrze, ptaszku. A teraz mi ładnie wyśpiewasz, gdzie macie gniazdko.

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

Opowiadanie, jak każde Twojego autorstwa, czyta się z niekłamaną przyjemnością, dostrzegając jego liczne walory – jest przesiąknięte realizmem, szczegółowymi opisami oraz doskonale dobranymi sformułowaniami, charakterystycznymi dla epoki i pochodzenia mówiących. Gdyby nie pewne postacie, czytelnik miałby nieodparte wrażenie poznawania autentycznych wydarzeń historycznych. :) Żal ogromnie Noxa; wiadomo, jakim uczuciem wojak darzy zawsze swego wiernego konia. 

Na podstawie wypowiedzi, świetnie ujętych emocji i zachowań, łatwo wyobrazić sobie charakter każdego bohatera. 

 

Z technicznych dostrzegłam:

Kopniakiem usunął płatającego mu się pod nogami

odstępowały i na zaczęły na powrót siadać przy ognisku.

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Cześć Karate Mistrz :D!

 

Dzięki za łapankę – już poprawione:].

 

Bardzo się cieszę, że się podobało. Proszę traktować ten fragment jako taki zarys dłuższej fabuły. Jak widać na załączonym obrazku – rozdziały są bardzo skrótowo – szkieletowe. Mam niecny plan, żeby to rozwinąć w pełnowymiarową powieść do końca roku i zainteresować jakiegoś wydawcę :]. Na razie zbieram cenne uwagi Szanownych Czytelników :D.

 

Żal ogromnie Noxa; wiadomo, jakim uczuciem wojak darzy zawsze swego wiernego konia. 

 

Bo serce ułana,

Gdy położysz je na dłoń,

Na pierwszym miejscu panna,

Przed panną tylko koń!

Bolesław Wieniawa-Długoszowski 

 

pozdrawiam 

M.

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Tak się domyślam, trzymam kciuki i serdecznie życzę realizacji planu!yes

Wiersz – super! heart

Pozdrawiam ulubionym z “Trójkąta Bermudzkiego: “Zdrów!”. laugh

Pecunia non olet

Cześć, Morderco pozbawiony serca!

 

Niesamowita stylizacja. Naprawdę czytało się bardzo dobrze, jednak od czasu do czasu odczuwałem lekki przesyt tych niezwykle drobiazgowych opisów. 

Mamy zatem ponad 30k znaków, napisanych z duża brawurą i doskonale dobranym słownictwem, ale finalnie trochę mało się dzieje. To oczywiście taki styl, ale mi brakowało czasem jakiegoś przełamania, choćby dłuższymi nieco dialogami, które mogłyby się pojawić pomiędzy kolejnymi opisami albo informacjami na temat wykreowanego świata. 

 

Ten fragment doskonały (przy okazji znalazłem literówkę):

 

Przestronna izba była pełna – śmiechów, pijackich wrzasków, tytoniowego dymu i mundurów. Z głów panów oficerów już się dobrze kurzyło, więc tu i tam wybuchały burdy, a przez dzwonienie cynowych kubków słychać było co chwila szczęk wyciąganej na trzy palce szabelki. Wojsko bitwę wygrało, więc wojsko piło. Majorzy piechoty z rotmistrzami ułanów, kapitanowie artylerii, a nawet zwykli chorążowie – całe towarzystwo zgodnie chlało Moskalowi na pohybel.

 

Ale gdyby za chwilę nie następowałby kolejny dość rozbudowany opis (ten o czarcich rodach), to czytałoby się jeszcze lepiej, przynamniej mojej skromnej osobie. 

Bardzo podoba mi się wykreowany świat (odpowiednio zarysowany podział na czarty i wilkołaki robi robotę). Główny bohater również intrygujący, choć dość małomówny i skory do bitki. Pytanie, czy uniesie historię przedstawioną w ramach powieści, bo wydaje mi się nieco zbyt „junacki” (oceniam jedynie przez pryzmat tego fragmentu, ale przydałaby się rotmistrzowi jakaś rysa). 

Generalnie na duży plus. :-) 

 

Pozdrawiam! 

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

Cześć Filipie :D!

 

gdyby za chwilę nie następowałby kolejny dość rozbudowany opis (ten o czarcich rodach), to czytałoby się jeszcze lepiej, przynamniej mojej skromnej osobie. 

Nie tylko Twojej skromnej osobie, bo betujący również zwrócili mi uwagę akurat na dokładnie ten sam fragment. Troszkę przyciąłem opisówkę, ale widać, że jeszcze nie mam wyczucia, jak poprawnie modulować tempo przy dłuższych fabułach. Akcja rzeczywiście dość mocno siadła i nie pomogło jej nawet przełamanie sceną dotyczącą innej postaci. Jeszcze się uczę, ale przynajmniej wiem, w którym kierunku mam iść :D. 

 

 Główny bohater również intrygujący, choć (…) wydaje mi się nieco zbyt „junacki” 

Tak, biorę sobie do serca. W poprzednim fragmencie zrobiłem z niego takiego typowego dupka, a tu mi wychodzi skrzyżowanie Skrzetuskiego z Zawiszą Czarnym :/. Mało spójne to wszystko. Mam o czym myśleć :]. 

 

Dzięki za cenne uwagi! Konstruktywna krytyka niesamowicie pomaga. Właśnie dlatego umieszczam tutaj te fragmenty i jak do tej pory nie mogę narzekać :D. 

 

Pozdrawiam serdecznie

M. 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Cieszę się, Morderco, że uznałeś krytykę za konstruktywną.

 

Twoja historia, a przede wszystkim styl pisania, mają duży potencjał, więc na pewno warto wysłuchać też trochę bardziej marudzących czytelników. Oczywiście, jeżeli opinia nie dotyczy stricte warsztatu lub dziur w fabule, to pozostaje wyłącznie subiektywnym spojrzeniem na tekst. Fajnie natomiast, że jesteś gotowy wysłuchać wszelkich sugestii. :-)

 

Pozdrawiam!

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

Cześć, M.

 Podoba mi się to Twoje pisanie, oj, podoba, a miłośniczką opowieści o wojnie nie jestem. Zachwyca mnie to, jaki klimat nadałeś tej historii, mam na myśli stylizację języka i bardzo plastyczne opisy. Dialogi konstruujesz świetne i potrafisz za ich pomocą oddać charakter postaci. 

– Do pustego łba salutujesz, kmiocie?! – ryknął Borucki na tego, który rogatywki nie znalazł.

– Me-me-melduję, panie rotmistrzu, że-że tak – odparł przytomnie chłopak, po czym czknął z przejęcia.

Ta odpowiedź szeregowego to jest właśnie taka drobnostka, która dodaje postaciom realności. 

Na pewno zajrzę do Twoich poprzednich tekstów :).

Hej, hej

Bardzo mi się podobało. Językowo pięknie, opisy ładne, stylizacja z punktu widzenia mojego amatorskiego oka bez zarzutu.

Oczywiście, to fragment więc fabularnie tyłka nie urywa, ale jako kawałek większej całości spełnia swoje zadanie. Naprawdę czuć wojenny klimat.

 

Ród Boruckich nie należał może do karmazynów pokroju Czartoryskich, którym we władanie oddano katedry w Krakowie i Poznaniu, ale rotmistrz mógł bez wstydu spojrzeć w oczy takim na przykład Rokickim, którzy choć z chamów, to do urzędów od wieków byli dopuszczani, czy też Hejdaszom, posiadającym wielkie majątki na Pomorzu.  

Łęczycki zamek – siedziba rodu Boruckich, wraz z wioską i murowanym kościołem, zapewniała od dawna nie tylko stały dochód, ale i poważanie wśród braci czartowskiej Rzeczypospolitej Trojga Narodów. 

Zbieranina pełna plebejskich oficerów i czartów-gołodupców nie nastrajała może do szczególnej zażyłości i wylewności, ale strudzonemu w boju żołnierzowi musiała wystarczyć. Rotmistrz złapał kubek i ruszył przez salę.

Ten fragment mnie trochę przyhamował ze względu na “aleizm”, bo sam mam z tym problem i jestem nieco wyczulony ;)

 

Pozdrawiam serdecznie

Alicello,

Bo to nie jest o wojnie. To jest romantyczna opowieść z podtekstem :P. A na serio, to chyba pierwszy raz starałem się naprawdę ubarwić i wzbogacić postaci. Mam nadzieję, że nie wyszło pretensjonalnie :].

 

Zanais

Cieszę się, że biorąc pod uwagę moje amatorskie pióro, jednak dało się to przeczytać :D. 

Z tym aleizmem masz oczywiście rację. Tak często przerabiałem fragment w karczmie, że nie zauważyłem. Cenna rada – dzięki :]. 

 

pozdro

M.

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Nowa Fantastyka