
– Nie mamy nic lepszego, tylko tę śmierdzącą smołą gorzałę? – Geralt beknął. – Odrobiny słodkiego wina, kapki przejrzałej śliwowicy? Całkiem zeszliśmy na psy…
Jaskier westchnął ciężko. Zastanawiał się, czy wiedźmin naprawdę rozumie, o czym mówi. Geraltowi połowa zawartości pucharu wystarczała na jeden łyk, a właściwie łyczek. Potem nalewał sobie kolejną miarkę. I tak do wieczora, gdy walił się w łoże, pijany w sztok. A ostatnio kładł się spać coraz wcześniej, zaraz po południu. W ciągu dnia wypijał gąsior trunku. I coraz częściej zdarzało się, że żądał następnego.
– Została nam tylko okowita – zauważył flegmatycznie stary bard. – Wiele kruszcu trzeba wydać na wina i przednie miody. Naprawdę sporo… Nasz wspólny trzos od dawna zieje pustką. Nie mamy srebra, brakuje kaszy, zjedliśmy ostatnie gnaty padłej krowy, której część łaskawie odstąpili nasi sąsiedzi, zwykli kmiecie.
Przerwał na chwilę. Zbliżało się już południe. Jaskier przypomniał sobie, ze powinien zająć się przygotowaniem Geralta do występu. Przygotowaniem wiedźmina i truchła strzygi, tkwiącego w zasnutej pajęczynami kącie niewielkiej izby.
Budząca obrzydzenie twarz ostatniego z potworów, zgładzonych przez Geralta, miała taki wyraz, jakby ta człowieczopodobna istota pilnie przysłuchiwała się rozmowie.
– Wygódka za chałupą pełna po brzegi, strzecha przecieka, a ty marzysz o winie! – po chwili ciągnął Jaskier z kipiącą w głosie złością. – Jeść nie mamy co! Dobrze chociaż, że dziś jarmark. Wystąpimy, coś do trzosa wpadnie, spyżę też otrzymamy.
Bard szarpnął strunę lutni, sprawdzając, czy instrument dobrze brzmi. Pogardliwie prychnął.
Geralt od dawna żył już tylko wspomnieniami, coraz bardziej mętnymi. Przypominaniem sobie dawnych czasów i tego, czego dokonał. To stanowiło zajmującą jego umysł pociechę bytowania w rozwalającej się chałupince na podgrodziu zamku komesa Tymoteusza i opróżnianiem kolejnych flasz trunku. Jedyną radością starego już wiedźmina były występy na targach. Na drewnianym podeście, toczonym przez korniki, przedstawiał scenę walki ze strzygą. Jaskier śpiewał pieśni, ze swadą snuł historię krwawego starcia, a na koniec obchodził gawiedź, trzymając kapelusz w dłoni. Sypały się miedziaki, czasem srebrniki, z podobizną władcy kasztelu, od kilku lat jednak coraz mniej obficie. Chłopi woleli dawać jajka, brukiew i resztki niesprzedanych płodów ze swoich zagonów.
Niekiedy Geralt przez sen wspominał ostatnią kobietę, którą kochał całą duszą. Szarpał się wtedy, miotał, jakby o coś walczył. Czasami szlochał.
Porzuciła go dawno temu. Nigdy o niej nie mówił i zabronił Jaskrowi, teraz współmieszkańcowi nędznej sadyby, wymawiania jej imienia. Zaraz po tej rozłące narodził się pociąg Geralta do opróżniania butli gorzały. Już nie ustąpił i z każdym rokiem się zwiększał, a wiedźmin bezwolnie mu się podawał.
Jaskier soczyście splunął na polepę.
– Najgorsze, że truchło tej poczwary zaczęły żreć jakieś robaczyska. – Towarzysz Geralta podrapał się po resztkach siwej czupryny, okalającej łysą głowę. – Dziury porobiły się jej niemal na wylot. Jak, spozierając na taki zeschły zewłok z otworami, ludziska uwierzą, że strzygi wyszarpywały wnętrzności, krew wypijały ze smakiem? Pożerały żywcem ojców i dziadów poddanych komesa? Nijak…
Szklane gałki zmumifikowanego ciała strzygi, łaskawy dar dawno zmarłego balwierza, wielbiciela Geralta, zdawały się wpatrywać w brudny puchar wiedźmina. Zręcznie osadzone w pustych oczodołach, pomalowane misternie przez Jaskra, jeszcze teraz sprawiały wrażenie tęczówek i źrenic żywej istoty.
– Ale, jeżeli truchło zniszczeje ze szczętem, cóż poczniemy? – kontynuował Jaskier ze smutkiem. – Przyjdzie umierać… Strzyg już dawno nie ma, wybiłeś wszystkie. A tę opowieść od lat pokazujemy, prawie wszyscy znają ją na pamięć. Coś nowego trza wymyślić!
Rogowym grzebieniem zaczął przeczesywać długie włosy na niekształtnej czaszce potwora. Wyjątkowo dobrze się zachowały.
– Coś urokliwego, porażającego, zapierającego prostakom dech w piersi. A ty tylko wińsko i okowitkę byś chlał!
Z całej siły walnął pięścią w stół. Tak mocno, że syknął z bólu.
– Prawdę ci powiem – zakończył. – Słusznie rzekłeś, że zszedłeś na psy. Z wielkiego wiedźmina zrobiło się wielkie pijaczysko. Co mnie przy tobie jeszcze trzyma? Chyba głupia litość…
Geralt trzęsącą się dłonią wlał do kielicha sporo gorzałki. Mętnego płynu o wyraźnie szarawej barwie. Pociągnął łyk.
Potrząsnął głową i starannie wytarł wargi.
– Strzygi ubijałem na kopy… – Przeciągle czknął dwa razy. – Nic trudnego, miały jeno kły w szczękach mocnych jak granit i długaśne pazurzyska u rąk i stóp, podobne zębiskom wiwerny. Mocne i ostre, ale trza było tylko uważać, zanim palców się nie odsiekało. Prosta robota, zwykły miecz wystarczał.
Uśmiechnął się krzywo i czule pogładził truchło po czuprynie.
– Wyglądały okropnie, więc ludziska srali ze strachu na widok tego maszkarona, a one to wykorzystywały – ciągnął z nutą tęsknoty w głosie. – Jak krwi już sporo utoczyły, człek słabł, więc zaraz łakomie zjadały go żywcem. Zostawał tylko szkielet i czaszka. Nawet je lubiłem, bo wdzięczni kmiecie suto mnie obdarowywali.
Dopił resztę zawartości pucharu.
– Ech, szkoda, że kilku nie oszczędziłem… – Grube palce wiedźmina poprawiły ułożenie kosmyka włosów na czole strzygi. – Żal… Żylibyśmy w dostatku…
Jaskier już nie słuchał, zbierał do garnuszka sadzę z komina.
Raz na cztery niedziele przypadał dzień jarmarku. Przybywali lepsi kupcy, kmiecie z okolicznych wiosek, kowale, bednarze, szewcy i kołodzieje rozstawili liczne stragany. Właściwie wszyscy otworzyli je już wczesnym rankiem, pilnie rachując, ileż zbiorą monet, bitych w nowej mennicy Tymoteusza. Należało przygotować Geralta do odegrania sceny zarżnięcia strzygi po morderczym starciu: uczernić brwi, pokryć policzki karminem, wyżebranym u sąsiadki. Ogolić, żeby nie wyglądał jak proszalny dziad, wyciągający rękę po datek. Samemu się przygotować do spełnienia roli opowiadacza, lutnię dostroić, pieśni nowe i stare chociaż trochę przećwiczyć.
Geraltowi od dawna dygotały dłonie, wiec na widok brzytwy kręcił głową i natychmiast wychylał kieliszeczek gorzałeczki.
Jaskier musiał tez dokonać najważniejszego: wlać do gardła towarzysza dzban wystałej maślanki, potem drugi, aż w końcu Geralt wyrzyga wszystko. Trzeci wiedźmin pił już sam, dobrze rozumiejąc, że wtedy wytrzeźwieje.
Stary lutnista potrząsnął głową.
– Tyle zabiegów, tyle starań, żeby zebrać chudy trzosik marnych miedziaków – mruczał pod nosem. – Tyle kłaniania się, czapkowania, przymilnych uśmiechów, żeby nie zdechnąć z głodu. I żeby Geralt następnego dnia znowu sięgnął po ulubiony napitek.
Walenie w drzwi przerwało rozmyślania barda. Uchylił zmurszałą okiennicę i wyjrzał na zewnątrz.
Zajęci rozmową, nie usłyszeli rżenia kilku koni i ciężkich stąpnięć niespodziewanych gości: wyglądającego dostojnie wysokiego mężczyzny w pozłacanej kolczudze i sutym płaszczu z atłasu, i kilku rosłych pachołków w przeszywanicach i hełmach, z mieczami u pasa.
***
– Jestem Fulko, burgrabia komesa Tymoteusza. – Ton głosu przybysza w błyszczącym emalią rynsztunku brzmiał wyniośle. – Ależ tu chlew… Który z was jest Geraltem? Dla jasności: tym, kto poddanym prześwietnego komesa przedstawia opowieści z życia tego człeka?
Krytycznym spojrzeniem obrzucił wnętrze izby, polepę pokrytą obgryzionymi kośćmi, od dawna niewycierany blat stołu, niezasłane łoża.
Widok truchła strzygi przywołał uśmiech na jego twarzy.
Burgrabia i czterech towarzyszących mu rosłych knechtów prawie wypełnili niewielką izbę. Jeden ze zbrojnych trzymał na ramieniu spory tobół.
– Ogarnijcie się trochę… – Fulko pogardliwie prychnął. – Tyś zabawiasz pospólstwo jako Geralt?
Dłoń w rękawicy z pięknie wyprawionej skóry wskazała wiedźmina.
– Jako żywo… – Geralt westchnął. – Urodziłem się w Riwii, tam nauczyłem się fachu wiedźmińskiego. I nie pieprz mi, capie w jedwabnych gatkach, żem jest jakąś popłuczyną po najlepszym wiedźminie na świecie. Ano, wszystko, co mogłem wybić, wybiłem, a z czegoś trzeba żyć, więc pokazuję swoje dokonania tym, który pragną je zobaczyć.
Kaszlnął ochryple i splunął. Zrzucił leżącą na ławie perukę z końskiej grzywy, porwał przykrytą nią rękojeść miecza i jednym, płynnym ruchem przystawił zakończenie sztychu do gardła przybysza. Klingę szpeciły liczne wżery i wgłębienia, płaz pokrywały mysie bobki, jednak broń nadal wyglądała na ostrą.
I taką była: od czasu do czasu wiedźmin rychtował swój oręż w nieodległej kuźni. Z wysiłkiem naciskał pedał, obracający kamień szlifierski.
Oszczędzał osełkę krasnoludów, bo została mu ostatnia.
Niemal równocześnie burgrabia wyciągnął z pochwy puginał i przyłożył do szyi Geralta, tam, gdzie pulsowała tętnica.
Przez chwilę w milczeniu patrzyli sobie w oczy. Żaden nie spuścił wzroku.
– Zwracam cześć… – Głos przybysza zabrzmiał ironicznie. – Spokojnie, ludzie!
Podniósł dłoń, hamując swoich towarzyszy, którzy już wyciągnęli miecze z pochew.
– Wierzę ci, że rzeczywiście wiedźminem jesteś, a nie pospolitym udawaczem – ciągnął, lekko się uśmiechając. – Jednak musiałem to sprawdzić. Pozwól, że przynajmniej tę kupę zmurszałych desek doprowadzę do ładu.
Tulichem zgarnął wszystko z blatu na polepę, pozostawiając tylko gąsiorek z resztką gorzałki, pustą szklanicę i kobiałkę pełną orzechów.
– Zostawcie dary komesa! – Fulko klasnął w dłonie. – A potem wyjdźcie! Tyś, mniemam, jest Jaskier? Możesz słuchać. Przydasz się nam, poecino. Niezłe rymy układasz.
Rozsiadł się na zydlu i wygodnie wyciągnął nogi.
Zbrojny umieścił na stole pękaty worek. Zabrzęczało szkło.
– Pan wielce rozległych ziem, znamienity komes Tymoteusz… – z emfazą rozpoczął Fulko. Nie dokończył.
– Odpuść sobie, człeku, te tytuły – bezceremonialnie przerwał mu Geralt. Znowu beknął. – Mów, z czym przybyłeś. Cóż tam Tymek wsadził do środka?
Palce wiedźmina rozplątywały rzemienny supeł, ściągający grube sukno pakunku.
Burgrabia uśmiechnął się krzywo. Obok worka wylądowała sakiewka. Było widać, że jest dobrze wypchana.
– Posłuchaj mnie uważnie – podjął po chwili namysłu. – Ludziska nadal przychodzą na twoje odgrywanie historii z dawnych czasów, a to dziwne… Bardzo dziwne. Powinno im skręcać bebechy, tyle razy już widzieli jedno i to samo, a jednak nie… Co nieco grosza zawsze sypną, i dzięki ich hojności nie zdechłeś jeszcze z głodu gdzieś pod płotem.
Palce mężczyzny w atłasowym płaszczu wystukały wolny rytm, jakby nad czymś teraz się zastanawiał.
– Nie bardzo ciebie już rozpoznają, jednakże wiedzą, że ich chroniłeś – kontynuował nieśpiesznie. – Sprawiedliwość wymierzałeś, stwory okropne zabijałeś. Byłeś ich bohaterem, wiemy o tym. Dzieciaki z lubością bawią się w szlachtowanie potworów, a tego, kto często wygrywa, nazywają twoim imieniem…
Zamilkł na chwilę. Uderzenia kłykci zabrzmiały donośniej.
– Niby nic wielkiego, wspominki dawnych czasów – ciągnął tak samo wolno, jak poprzednio – a jednak parędziesięciu dorosłych skurwieli założyło bractwo twojego imienia i zażądało powrotu do dawnych czasów. Znaleźli wielu komilitonów… I kolejnych naśladowców. Wszyscy gniją już w lochach.
Geralt nie słuchał uważnie. Ustawiał przed sobą wyciągnięte z wora zalakowane butle i flasze. Zatarł dłonie z uciechy.
– Jaskier, ponad dwa tuziny tych dobroci, a ledwie napocząłem ten róg obfitości! – krzyknął radośnie. – Nie leń się, odszpuntuj jeden i nalewaj!
Bard wzniósł ręce, gestem okazując zadowolenie z niespodziewanego daru.
– Na dole spoczywa wędzona szynka, suszone mięsiwo, pszeniczne chleby dobrze wypieczone. I inne jadło, wolno się psujące – wyliczał z uśmiechem burgrabia. – W końcu sobie podjecie. A trzosik równie zacny…
Poklepał skórzany mieszek.
– Wszystko tak w uznaniu naszych chwalebnych zasług? – Jaskier sprawnie wyciągnął zatyczkę z szyjki największego gąsiora. – Geralcie, po jednym kielichu i zbieramy się! Dzięki ci, prześwietny panie! Jak to wino cudnie pachnie!
Z uśmiechem rozanielenia mocno pociągnął nosem.
– Ostatnie wasze igrce przed bednarzami, kołodziejami, płatnerzami, zielarzami i pozostałymi zacnymi poddanymi naszego komesa. – Fulko czubkiem sztyletu starannie czyścił paznokcie. Ton głosu nagle stwardniał. – Sporo ich przybywa… Domyślamy się, czemu. Pragną przypomnienia sobie przeszłości. Widzisz, Geralcie, stary moczymordo, stałeś się relikwią z tęsknotą wspominanych minionych lat. Jądrem dziwnego oporu…
Długie kłykcie Fulka ponownie uderzyły w stół.
– A zatem – burgrabia strzelił teraz palcami – od następnej środy ktoś inny przejmie twoje zadanie. Ktoś dobrze przygotowany. Ktoś, kto pokaże to samo, co ty, Geralcie, tyle, że będzie miał na imię Tymoteusz. Pokaże młodość naszego komesa, nie wszystkim znaną. Coraz liczniejsi nasi poddani winni dobrze pojmować, kto nimi włada: ten, kto wyzwolił ich z okowów strachu, zabił wrogów. I słusznie potem zebrał splendory, które ludziska sami mu ofiarowali w podzięce. Jemu i jego wiernym towarzyszom.
Gość uśmiechnął się szeroko, pokazując równe, nieskalanie białe zęby. Nie brakowało ani jednego.
– Czyż nie dlatego zwą go Krwiopijcą? – Jaskier przez dziurę w plecach wsadził do środka truchła strzygi dwa grube kije, żeby usztywnić ciało. – Zaiste, wszyscy kochają i czczą komesa Tymoteusza… Pewnie krew potworów chłeptał, gdy któregoś ubił?
Oczy barda nagle błysnęły.
– Nie pomnę, panie, ile ich było – ciągnął wolno – ale ludziska prawią, że gdy inni, tacy jak Geralt, mir czynili, Tymoteusz włości zgarniał i daniny nakładał… Jednak pewnikiem kilka stworów przeklętych zgładził i krwi ich się ożłopał, stąd miano takie nosi. I stąd jego sługi przywdziewają atłasowe płaszcze, warte ze dwie wsie.
Bard roześmiał się szyderczo. Żwawo zabrał się za uczernianie brwi Geralta, Pozostawało jeszcze ogolenie towarzysza, a potem wtarcie karminu w policzki i czoło.
– Dwa razy wypowiedziałeś słowo z ludzką posoką związane, dwa razy… – Głos Fulka przypominał syczenie żmii. – Pierwszy i ostatni. Pamiętaj o tym, bo trzecie, głupcze, stanie się chwilą twojej śmierci. Tymoteusza zwą Nowatorem, niekiedy Estetą, a nie Krwiopijcą.
Burgrabia przyglądał się uważnie Jaskrowi, ten jednak zmilczał.
– Ty i Geralt zajmowaliście się dawniej zajęciami, przyznaję, szlachetnymi. Taak… – podjął Fulko po chwili. – Chwalebnymi, a zarazem głupimi. Inni, w tym nasz wielki komes, dbali o coś znacznie ważniejszego. Targi i jarmarki fundowali, sprowadzali mistrzów biegłych w sztuce obróbki drewna i metali, nawet czarodziejki nakłonili, by swoją sztukę na polepszenie zdrowia poddanych skierowały. Niewdzięczny trud… Teraz słusznie Tymoteusz korzysta z pewnych przywilejów.
Bard na końcu języka miał kąśliwą uwagę, że Tymoteusz łupi wszystkich, aż miło, jednak znowu zmilczał. Fulko i czterech zbrojnych rozprawiliby się z nim i Geraltem w okamgnieniu. Gdyby wiedźmin był młodszy, dałby sobie radę ze służalcami Krwiopijcy.
Gdyby miał ze dwa dziesiątki lat mniej, nie chlał gorzały i piwska od rana do wieczora i przestał żyć wspomnieniami – z goryczą pomyślał bard. – Gdyby…
Zręcznie osadził na zmierzwionej czuprynie wiedźmina podniesioną z polepy perukę. Barwą i obfitością sierści przypominała lwią grzywę.
– Jeśli wiedźmińska profesja chwalebną była, lecz mimo tego głupią, czemuż Tymoteusz pragnie wejść w moją skórę? – Milczący do tej chwili Geralt, zajęty smakowaniem rubinowego płynu w szklanicy, niespodziewanie przemówił. – Czemu? Objaśnij mi, łaskawco.
Z zadowoleniem mlasnął językiem, pewnie z uznaniem kwitując smak wina.
– Bo ludzie w większości są właśnie głupi. – Fulko wzruszył ramionami. Westchnął, jakby tłumaczył sprawę najoczywistszą w świecie. – A durniom należy pokazywać drogę. Ciągle wspominają dawne dzieje. Jak się to im dobrze żyło, gdy danin nie uiszczali, traktów nie budowali, pańszczyzny dla dobra wszystkich nie odrabiali.
Niespodziewanie zaśmiał się, jakby coś go niezwykle rozbawiło, a potem otarł z powiek łzy rozbawienia.
– Komes postanowił wskazać im, że kiedyś i on był wiedźminem, jednakże szybko zrozumiał, że podąży inną drogą. Dobrą dla niego i pozostałych. Rozumiesz, Geralcie, ty stary pryku? Dawny wiedźmin Tymoteusz jest teraz naszym kochanym komesem, Nowatorem i Estetą. Głupie bajdy ucichną. A jeżeli ty będziesz patrzył, jak przedstawiana jest opowieść o przewagach Tymoteusza, i krzyczał: „Tymoteusz! Tymoteusz! Wojownik wielki, ludzie, ileż dobra mu zawdzięczamy!”, tego wieczora ktoś cię odwiedzi i nową sakieweczkę wręczy. Twoja rudera stoi ledwo parę staj od zamku. Rozumiem, że się zgadzasz? Nie masz wyjścia…
Burgrabia znowu podjął czyszczenie paznokci. Uważnie wpatrywał się w twarz wiedźmina. Teraz, gdy zdobiła go bujna peruka, wyglądał znacznie młodziej.
Czekał na odpowiedź.
Geralt czknął przeciągle.
– A co mam gadać, gdy nowe daniny ogłosi? – Wiedźmin wyrwał z nosa kilka sterczących włosków. Obejrzał je uważnie: były całkiem siwe. – Kaftany, płaszcze z atłasu, zbroje pozłacane są ekspensem wielkim… Łupi wszystkich jak pijawka, ot co, ten twój dobroczyńca i zbawiciel.
Pomarszczona twarz dawnego zabójcy potworów wyrażała jedno uczucie: pogardę.
Wolno pokiwał głową.
– Cóż cię to obchodzi? – Burgrabia prychnął i wzruszył ramionami. – Raz na cztery niedziele ktoś dostarczy taki sam wór obfitości. Sakieweczkę nie tak często, jednak i ją podrzucę, gdy cię znowu nawiedzę. Szybko tę budę zburzysz, zacne domiszcze wzniesiesz, ze dwie włóki ziemi dokupisz, parobków najmiesz… Żebyś tylko wszystkiego nie przepił.
Fulko wstał. Najwyraźniej zbierał się do wyjścia.
– Ostatnie przedstawienie, Geralcie z Riwii. – Głos Fulka znowu stwardniał. – A jeżeli się rozmyślisz, wiedz, że niebawem ktoś znajdzie twoje cielsko z dziurą w brzuchu. Truchło strzygi weźmiemy… Zanim nie przygotujemy czegoś nowego, jeszcze się przyda.
– Któż będzie Tymoteuszem? – z ciekawością zapytał Jaskier. Dał Geraltowi kuksańca, żeby w końcu się ruszył. – Przecież nie sam komes?
– Pewnie, że nie! – Człowiek w pozłacanej kolczudze roześmiał się rubasznie. – Mamy sposobnego człeka: mim, linoskoczek, kręci się jak fryga… Gadać potrafi sprawnie i tak donośnie, że wszyscy go usłyszą. Posturę też ma odpowiednią.
Piękne zęby błysnęły w szerokim uśmiechu.
–Ty też, poczciwino, zarobisz kilka groszy – Fulko otulił się płaszczem. – Napisz parę ballad o czynach komesa Tymoteusza, a nie pożałujesz… Dobrze, żeście się zgodzili, moi ludzikowie. Z czegoś trzeba żyć, a teraz mięsiwa, chleba i omasty wam nie zabraknie.
Burgrabia pociągnął nosem. Potem drugi raz. Skrzywił się.
– Geralcie, w końcu wymyj swoje sflaczałe cielsko – rzucił na pożegnanie, poprawiając pas ze złotą klamrą. – Śmierdzisz… Cuchniesz potem, gównem i starzyzną. Mój pan, wielki komes, wielki bohater, kąpie się raz na dwie niedziele! Obmywa trudy sprawowania władztwa w krystalicznie czystej wodzie sąsiedniego jeziora. A i w zamku korzysta, tak jak ja, z wanny.
Najwidoczniej Fulkowi zaschło w gardle, bo pociągnął spory łyk likworu wprost z gąsiora. Z uznaniem pokiwał głową.
– Pozbądź się nieczystości, bo trudno znieść ten fetor – rzucił. – Następnym razem do darów dołożę mydło. Pewnie wiesz, że komes sprowadził parę setek mydlarzy, trudniących się fabrykacją tego specyfiku. Cóż za wspaniałe, nowe czasy!
W głosie burgrabiego zabrzmiał nieudawany zachwyt.
– Niebawem gnidy, pchły i wszy odejdą w zapomnienie! – dodał po chwili zastanowienia, otwierając drzwi. – Cóż za nowy, wspaniały ład stworzył Tymoteusz! – powtórzył. – Wy też znajdziecie w nim miejsce, chociaż jesteście już zdechlakami. Nawet o takich dbamy…
***
Ściągnięta twarz wiedźmina znamionowała od dawna obce mu uczucie: zastanowienie. Nagle potrząsnął głową, jakby jego przemyślenia niezbyt mu się podobały.
– Gdzież ten Krwiopijca, przeklęta strzyga w ludzkiej skórze, obmywa swoje zatłuszczone cielsko? – Geralt wyciągnął z kobiałki największy orzech i oglądał go uważnie. – Jaskier, wiesz? Wskażesz mi to miejsce.
Bard zdawał się nie słuchać. Nucąc pod nosem, pieczołowicie ustawiał w kącie truchło strzygi. Uporządkował włosy na głowie potwora.
– Nad podziw udany jarmark! – Radośnie zatarł dłonie. – Jużem dumał, że marne ochłapy nam do kosza wpadną, a tu nie! Obfity połów. Mniemam, że to moje nowe pieśni sprawiły takie wrażenie…
Geralt nie zwracał uwagi na słowa poety. Z uwagą oglądał skorupę orzecha.
Tymoteusz gdzieś z daleka sprowadzał sadzonki nowych roślin i drzew. Nakazał ich siew i korzystanie z plonów. Sam dawał dobry przykład, w cieniu gaju drzew orzechowych obmyślając nowe postanowienia, którym nadawał, jak to określał, formę edyktu. Posłańcy pilnie uczyli się potem ich treści, by niebawem szparko wyruszyć w drogę. Przy warkocie bębna obwieszczali kolejne nakazy komesa, a coraz liczniejsze zastępy zbrojnych pilnowały, aby wieśniacy i mieszczanie wprowadzali w życie coś nowego, przemieniającego ich życie na lepsze, czyli kolejny koncept Tymoteusza.
Nie trzeba było wiele wyciągnąć z mieszka, aby płynąć z nurtem zmian. Drzewko orzechowe kosztowało ledwo kilka cienkich krążków srebra, a prędko rosło i obficie owocowało jesienią. Geralt też, bluźniąc pod nosem, wysupłał z chudego trzosika garść srebra. Szczerze przyznawał, że orzechy mają wyborny smak, dobrze napychają brzuch, a szybko rozwijające się drzewa dają sporo cienia i ochłody od skwaru. Koślawe ściany chałupy pokryły też pędy krzewu, zwanego winoroślą. Komes łaskawie skupywał soczyste owoce, a jego najmici sprzedawali potem wiele rodzajów trunków.
Do czasów objęcia władztwa przez nowego komesa wino sprowadzono z odległych krain, było rzadkością, kontentowano się miodem pitnym i różnej maści okowitami i gorzałkami, niejednokrotnie podejrzanej konduity. Teraz błyskawicznie się upowszechniało.
Jaskier cichcem, tak jak i inni, skrycie pędził z zielonych kulek zacny trunek i mieszał z okowitą, by polepszyć jej smak. Prędko szła wtedy do głowy. Za te występki karano surowo, chłostą, zakuciem w dyby i pokaźną grzywną.
Orzech głośno trzasnął, a ułomki skorupy poleciały na polepę.
– Nadal mam dłonie i palce silne niczym szczęki harpii… Nadal każdemu grdykę zgniotę w okamgnieniu. Znakomicie. – W głosie wiedźmina zabrzmiał ton głębokiego namysłu. – Nic się nie zmieniło…
Pewnym ruchem wyrwał z dziurki nosa kłębek siwych włosków. Chrząknął z zadowoleniem.
– W jednym, Jaskier, przyznam słuszność Fulkowi. W jednym… – Kolejny orzech zmienił się w bryłkę zmiażdżonej skorupy i miąższu. – Nareszcie zrozumiałem, że wreszcie muszę się obmyć. Pozbyć warstwy śniedzi, mułu, brudu, kalających moją skórę, duszę i umysł, zwłaszcza ten ostatni… Dniami i nocami roztkliwiałem się nad sobą, nad swoją samotnością i nędzą, a nie dostrzegłem, że pojawiły się nowe potwory, stokroć gorsze od tych, które ubijałem. I to wtedy, gdy na progu tej budy stanęła starość.
Jaskier obojętnie wzruszył ramionami. Pogładził łysą głowę. Z uśmiechem na twarzy założył perukę Geralta. Z uwagą przeglądał się w ułomku lustra, wiszącym na ścianie.
– Teraz mnie się nada, i to bardzo – wyjaśnił w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie wiedźmina. – Ostatni jarmark z naszym udziałem… Po raz ostatni Geralt przypominał stare dzieje… Jednakże nie Jaskier, mój dobry człecze, pijaczyno i zramolały pryku! Nie Jaskier, bard wielki i wszystkim znany! Nie ja!
Poprawił ułożenie grzywy z końskiej sierści. Pomarszczoną twarz rozświetlił uśmiech zadowolenia.
– Fulko powiedział mi, jakeśmy już zebrali datki, że wielki nasz komes zamawia u mnie tuzin pieśni, sławiących jego wiekopomne czyny – z dumą obwieścił bard. – Pragnie też, abym przeniósł się do kasztelu i tam uczył wybranych młodzianków sztuki rymopisania i grania na lutni. Stworzę szkołę, pojmujesz to!? Może i akademię wieszczy, poetów i grajków pod światłą opieką naszego władcy, nowatora i estety Tymoteusza.
Mocno plasnął w dłonie.
– Jadło trzy razy dziennie, a co cztery niedziele mały trzosik za moje trudy – zakończył. – W końcu doczekałem opieki na stare lata. Docenił moje zasługi i talenty nasz wielki komes, docenił…
Nalał sobie kielich małmazji i wychylił duszkiem.
– Tobie nie nalewam, bo zaraz schlasz się jak, nie przymierzając, świnia – obwieścił, pijąc kolejną porcję likworu. – Jednak i ty otrzymasz sowite profity: wór darów co cztery niedziele, mieszek… Cóż za szczęście, że Tymoteusz zadbał o nas!
W dziękczynnym geście wzniósł ręce, jakby się modlił.
– Jeżeli ktoś jest świnią, to ty – Geralt uśmiechnął się skąpo. – Sprzedałeś się za kaszę z omastą i dzban cienkuszu dziennie… Za paręnaście krążków miedzi i brązu będziesz wysilał mózgownicę, aby spłodzić coś, w co ludzie i tak nie uwierzą. Przynajmniej nie wszyscy. Znajdź mi szafirową osełkę do broni krasnoludów! Chyba jej nie sprzedałeś za jakiś marny grosz?
Bard pokręcił przecząco głową.
Westchnął.
– Geralcie, cóż zamierzasz? – spytał z wahaniem. – Niespodziewanie wszystko poczęło się dobrze układać! Nie zepsuj tego, co ofiaruje nam Tymoteusz, człowiek nowych czasów, esteta i nowator.
Tym razem Geralt jednocześnie zgniótł na miazgę trzy orzechy.
– A niedawno przypominałeś, że ten mydłek jest krwiopijcą… – Geralt z namysłem potarł nos. – I jest. Jest niczym strzyga, żłopiąca krew, on i jego wataha sług, łupiących ludzi bez litości. I jeszcze każących im za to hymny pochwalne piać. Inne czasy, tyle, że potworów nie ubyło, bo przybyły nowe. Ciało zmieniły, ale krew chłepczą sprawniej od poprzednich. Wina się napijesz?
Jaskier pośpiesznie podsunął kielich.
Cios dłoni wiedźmina ściął szyjkę gąsiora z grubego szkła, jednego z darów Fulka, jakby uderzyło ostrze miecza, kutego w jaskiniach krasnoludów.
– Znacznie istotniejsze jest jednak coś zupełnie innego – ciągnął po chwili. – Tymoteusz zniszczył mój świat… Świat, w którym żyło się prosto, walczono ze sobą, ale zabójców potworów wszyscy czcili, a wielu kochało… Wielu mnie uwielbiało. Zmienił go w wielki targ, na którym on najwięcej zyskuje, targ istnienia tylko dla napychania sobie trzosa srebrnikami. Obrócił w proch mój i twój świat, wyobrażasz to sobie!? Ten twórca mydła musi ponieść zasłużoną karę, może wtedy powrócą dawne czasy… Chyba ubiję tego potwora.
Pokiwał głową, jakby potwierdzał niedawno podjętą decyzję.
– Myślałem, że nigdy już nie znajdę zajęcia. – Geralt po raz pierwszy od dawna uśmiechnął się szeroko. – Myliłem się… Ostatnia praca, a potem możemy godziwie odpoczywać.
Nagle zamyślił się.
– Potrzebuję maślanki, najsposobniejsza byłaby cała stągiew, może nawet więcej. – kontynuował zdecydowanie. – Przez dwa dni wyrzygam z siebie wszystko, co mnie zbrukało. Wyrzucę to, co skrępowało, zniewoliło, pokryło duszę całunem niemocy… Znowu stanę się dawnym Geraltem…
Mocno uderzył w lichy stół palcami, grubymi niczym młode, ale dobrze już wyrośnięte pędy dębu, wybijając śpieszny rytm.
Jaskier przyglądał się towarzyszowi ze zdziwieniem. Wyglądał tak, jak rankiem, a jednak było w nim coś innego. Coś zupełnie nowego.
Po chwili stary bard zrozumiał istotę zmiany. Teraz, niespodziewanie, przymglone oczy Geralta odzyskały dawny blask.
Spora garść dużych orzechów trzasnęła w uścisku pięści wiedźmina.
Jaskier w jednej chwili zrozumiał, że już nic nie zmieni postanowienia Geralta. Poczuł żal: niespodziewana propozycja Fulka oznaczała spokojne, dostatnie życie, takie, jakiego od dawna pragnął, może nawet do kresu jego żywota. Była darem niebios. A że musiałby schlebiać Tymoteuszowi i giąć się w ukłonach… Nie byłby on pierwszy i może nie ostatni, a Jaskrowi wymyślanie pochlebstw nie sprawiało trudności.
Jaskrowi nagle mignęła myśl, że mógłby jeszcze bardziej zaskarbić sobie łaski komesa, zdradzając mu zamiar wiedźmina i stać się wtedy jego zaufanym totumfackim. Ale zaraz ją porzucił, bo wiedział, że do końca życia nie mógłby spać spokojnie wiedząc, że wydał towarzysza na okrutną kaźń. Pewnie śniłaby mu się każdej nocy.
Ciężko westchnął. Nie pozostawało nic innego, jak porzucić piękne marzenia i na dobre i złe, w nędzy, nadal towarzyszyć Geraltowi.
A jednak duszę barda przez długą chwilę nadal przepełniał smutek.
***
Czysta niczym kryształ toń jeziora lekko falowała w podmuchach łagodnego wietrzyku. Tylko kilka wątłych trzcin nieopodal brzegu psuło wrażenie wspaniałej harmonii przezroczystego przestworu wody, nieskalanego nawet cieniem brudu żółtego piasku strandu i wyniosłej wysoczyzny potężnych drzew, okalających rozlewisko. Ta kępka roślin nie pozwalała komesowi na doznanie aż do końca wspaniałego przeżycia estetycznego tam, gdzie się kąpał. Polecił wycinać brzydkie narośle, jednak stale odrastały. W końcu nieprzynoszący skutku mozół ograniczono do dbania, aby pas żółtych łodyg zbytnio się nie poszerzał.
Tylko w tym miejscu nie było widać dna.
W głębi ducha Tymoteusz przyznawał, że, mimo pewnych widowiskowych niedostatków, chyba kocha to ciche miejsce. Nie tylko pozwalało na często czynione ablucje: dawało chwilę wytchnienia od nawału zajęć. Umożliwiało też spokojne przemyślenie tego, co jeszcze zamierzał wprowadzić.
Tymoteusz rozdziewał się powoli. Zawiesił piękny kaftan z jedwabiu na stojaku, a ciżmy z safianu ułożył na stole, przyniesionym przez asystujących mu zbrojnych z nieodległej szopy. Sandały czekały obok.
Tutaj nigdy nie zdejmował nogawic. I pasa z jataganem, nową bronią, sprowadzaną z odległych krain. Wcale nie dlatego, że obawiał się o swoje życie. Rozumiał, że jego wielka misja nie wszystkim się podoba, ale coraz częściej sądził, że większość poddanych po prostu go kocha. Często wspominał o tym Fulko. Właśnie dlatego komesowi podczas wypraw nad jezioro towarzyszyło ledwie kilku zbrojnych.
Powodem był rosnący brzuszek. Nie cierpiał jego widoku. On, Esteta i Nowator, ze zwałem sadła pod piersiami? Czynił, co mógł, aby schudnąć, jednak te wysiłki nie przynosiły dobrych skutków.
Dolną część ciała szorował na zamku, w złotej wannie.
Z rozkoszą zanurzył się po pas w wodzie. Nagrzana słońcem, niczym łagodny balsam przyjemnie pieściła ciało. Poszło w ruch mydło. Tymoteusz z zapałem smarował nim tęgie ramiona, barki i pękaty brzuch. Obmywał tors i ramiona, moczył białą kostkę w wodzie i znowu nacierał skórę.
Jedna z trzcinek zdawała się poruszać. Zmierzała w jego kierunku.
Tymoteusz wbił w nią zdziwiony wzrok. Widział tylko ją i warstewkę mydlanej piany.
Wysmukła roślinka była coraz bliżej.
Najpierw z toni niczym atakujący wodny wąż wynurzyła się ręka Geralta, dopiero później głowa. Jakiś wodorost zwieszał się nad uchem wiedźmina. Dłoń uchwyciła szyję komesa, a palce zacisnęły się na gardle. Po chwili druga pięść też oplotła tchawicę.
– Odejdź! – Geralt wypluł z ust strużkę wody. – Wynoś się najdalej, jak możesz, ty i twoja wataha zbójów i krwiopijców! Stałeś się złem i zaśmieciłeś wszystko, czyściochu, bo zmuszasz ludzi do życia w gnoju i harowania dla zaspokojenia twoich zachcianek. Wtedy wrócą dawne czasy… Odejdź, daję ci wybór, chociaż nikomu jeszcze nie okazałem takiej łaski.
Wypuszczone przez komesa mydło zniknęło w wodzie.
– Odejdź! – powtórzył z naciskiem wiedźmin. – Ocalisz życie i może powróci stary świat.
Nacisk palców zelżał. Geralt czekał na odpowiedź.
Tymoteusz wiele czasu spędzał na ćwiczeniach w sztuce posługiwania się orężem. Miał też chwilę na zastanowienie.
Nie zastanawiał się długo. Widział przed sobą twarz starego człowieka o siwych włosach i płonących gniewem oczach. Znał ją, bo kilka razy z ukrycia oglądał występy wiedźmina. Ten furiat nie mógł być wielkim zagrożeniem. Geralt w końcu pokazał swoje prawdziwe oblicze szaleńca i skrytobójcy. Będzie o czym układać pieśni… Będzie można śpiewać ballady, jak wielki Tymoteusz pokonał kogoś, kto u kresu życia zszedł na złą drogę.
Zanurzona w wodzie prawica wyszarpnęła jatagan.
Komes nie zdążył nic więcej uczynić. Palce Geralta zacisnęły się, a kark Tymoteusza trzasnął niczym zgniatana skorupa orzecha.
Geralt, wypluwając resztę wody z płuc, z wysiłkiem zmierzał do brzegu. Czekanie na komesa i oddychanie w zanurzeniu przez pustą trzcinę mocno go zmęczyło.
Sądził, że jest już po wszystkim. Trup Tymoteusza łagodnie kołysał się na wodzie, z przekrzywioną na bok głową. Wydawało się, że komes nadal podziwia piękno krajobrazu, budzącego w nim tak silne przeżycia estetyczne.
Wiedźmin mylił się.
Pierwszy natarł Fulko, pozostający w pewnym oddaleniu, żeby nie przeszkadzać komesowi w ablucjach. Biegł z krzykiem, wznosząc miecz.
Zasłona – pomyślał Geralt. – Teraz zasłona. I zaraz potem cios, tam, gdzie go się nie spodziewa. Wiem, gdzie.
U pasa miał zawieszony kord. Sparował cięcie, a druga dłoń wbiła sztylet w brzuch burgrabiego, w rozcięcie kolczugi u dołu, ułatwiające chodzenie i dosiadanie wierzchowca. Pociągnęła ostrze do góry, rozcinając jelita, a potem przekręciła, tnąc w bok.
Geralt, goszcząc niedawno burgrabiego, dobrze mu się przyjrzał. Jeden rzut oka wystarczył, aby odkryć słabe miejsce pięknego rynsztunku, pewnie robione dla wygody znamienitych dworzan.
Z ust Fulka chlusnęły żółć i krew. Rzężąc, padł na kolana.
Geralt nie wahał się. Jeden cios kordu wystarczył, aby głowa napastnika potoczyła się po złocistym piasku.
Poruszający się za burgrabią człowiek z toporem nawet nie zauważył, że pierś rozorał mu puginał, rzucony przez wiedźmina w paroksyzmie nagłego przypływu nieludzkiej, wiedźmińskiej siły. Nawet nie dostrzegł, że umiera.
Dwóch pozostałych knechtów, mających chronić Tymoteusza, uciekło pędem, z trwogą oglądając się za siebie. Kierowali się w stronę kasztelu.
Wolnym krokiem Geralt poszedł za nimi.
***
Wiedźmin ze ściągniętą twarzą patrzył na dworzyszcze Tymoteusza.
Kasztel płonął niczym dobrze nasycona żywicą pochodnia. Kamienne mury trwały niewzruszone i niewrażliwe na żar, jednak ze wszystkich otworów okiennych buchały jęzory ognia. Naniesiono wiele wiązek chrustu, żeby ze szczętem zniszczyć siedlisko potwora. Tak teraz nazywano zamek, niedawno będący przedmiotem zachwytu.
Ludzie świętowali. Tańczyli na dziedzińcu okolonym arkadami w niepohamowanym wirze radości. W blasku płomieni czcili śmierć komesa i wygnanie jego towarzyszy. Niewielkiej garstki, bo zaledwie parunastu ocalało z rzezi. Nagi trup Tymoteusza wisiał na blanku głową w dół. Przeniesiono ciało znad jeziora, po drodze zdzierając wszystko z ociekającego wodą trupa. Grupa niedorostków, rechocząc z uciechy, obrzucała zwłoki nadgnitymi gruszkami i pomidorami. Parę lat temu niedawny władca nakazał sprowadzić krzaczki tych warzyw, a za każdy pobierał sowitą opłatę. Ktoś wsadził w otwarte jak do krzyku usta garść orzechów.
Tłum wrzeszczał, klaskał w dłonie, szaleńczo się cieszył. Kilkunastu ludzi nadal pastwiło się nad ciałami czarodziejek, rozrywając je na strzępy. Inni z dumą pokazywali atłasowe kaftany i safianowe ciżmy, zdarte z trupów zatłuczonych maczugami dworzan. W wielu miejscach piękne tkaniny szpeciły czerwone plamy. Pozostali, wznosząc radosne okrzyki, kręcąc się w tanie szczęścia, cichcem przeliczali grube krążki srebra, zgarnięte podczas łupienia skarbca Tymoteusza.
– Nikt i nic wam już nie pomoże, wywłoki! – wrzeszczeli ci, którzy ćwiartowali trupy czarodziejek. Ochoczo szykowali stos. – Żadne gusła, zaklęcia, moce tajemne! Służyłyście potworowi! Tyranowi! Spotkała was zasłużona kara, przeklęte gnidy!
Ze śmiechem goniono nagie dwórki komesa. Przekazywano je z rąk do rąk, aby chętni mogli nasycić swoja chuć. Jęczały i płakały, ale nikt nie zwracał uwagi na ich zawodzenia. Uderzenia kijów prędko zmusiły kobiety do pokornego poddania się losowi.
Odbijano stągwie pełne wina. Małmazja lala się strumieniami.
– Tymoteusz tryumfuje… – Geralt ciężko westchnął. – Jaskier, chodźmy stąd, nic tu po nas.
Otulił się opończą z lichego sukna. Od paru lat wiedźmin narzekał na łamanie w kościach i poczucie zimna, więc nawet latem przywdziewał to marne okrycie. Przyniósł je bard w niespodziewanym przejawie troski o zdrowie przyjaciela.
– Dzięki tobie wygraliśmy! Tylko dzięki tobie! – żachnął się Jaskier, jednak posłusznie podreptał za wiedźminem. – Posłuchaj tylko!
– Komes Geralt! Geralt komesem!
Ktoś ponownie wzniósł okrzyk, który rozległ się zaraz po zwycięstwie, powtarzany teraz przez setki gardeł. Skandowanie narastało, wzmacniało się, ogarniało wielki podworzec, brzmiąc jak grzmot zbliżającej się burzy.
Zapłonął pierwszy stos z ciałami kilku czarodziejek.
– Lwiowłosy Geralt naszym władcą! Lwiowłosy na komesowski stolec! Gdzież nasz zbawca? Szukajcie go!
Wiedźmin uśmiechnął się krzywo. Dłonią wielką jak żelazne zakończenie rydla przegładził resztkę siwych włosów na głowie. Nadal zlepiała je krew, utoczona w boju ze zbrojnymi Tymoteusza.
Kaszlnął i splunął. Plwocina w blasku ognia błysnęła czerwienią.
Geralt już od dawna narzekał na płuca. Coraz częściej ciężko oddychał.
– Zobacz tylko, co się dzieje… – Wiedźmin zwolnił kroku. Byli już na pustym teraz podgrodziu. – Tymoteusz wszystko zmienił, czasy i ludzie też już się zmieniły. Wszystko bezpowrotnie się przeistoczyło… Mój czas tutaj skończył się, wreszcie to zrozumiałem.
Słowa przerwał ochrypły kaszel.
– Zabiłem go. Potem zarąbałem Fulka i jeszcze kilku – ciągnął Geralt. – Poprowadziłem szturm na kasztel, bo ludzie tego chcieli i dałem z siebie wszystko… Ale to Tymoteusz pośmiertnie zwyciężył, mimo, że jego trup zdobi zamkowy mur.
Szli w stronę swojej chałupy. Poruszali się wolno, stąpnięciami starych ludzi, zmierzających do nędznego siedliszcza, które w pożodze nagłych zmian niespodziewanie jawiło się jako dobre przytulisko.
– Geralt komesem! Lwiogrzywy panem zamku! Ponownie go wzniesiemy jako dar!
Jeszcze słyszeli w oddali powtarzaną przez wielogłosowy chór głosów frazę, układającą się melodyjny zaśpiew, brzmiącą jak hymn na cześć wiedźmina.
– Spalić trupa Tymoteusza! Spalić truchła jego towarzyszy! Niech sczezną! Komes Geralt nas pochwali, gdy wróci!
Wiedźmin pokręcił głową. Rozejrzał się uważnie.
Aż po widnokrąg w wielu miejscach w niebo biły słupy czarnego dymu, rozświetlane blaskiem ognia. Płonęły tymoteuszowe fortalicje i stanice, gęsto oplatające jego ziemie. Bunt rozlał się z nieposkromioną siłą, niczym wezbrane wody powodzi, niszczące wszystko, co stało na ich drodze.
Ruszyli w milczeniu.
– Już nie mogą obyć się bez kogoś, kto będzie nimi władał… – Geralt wrócił do poprzedniego wątku rozmowy. Chrząknął.
Ponownie ze zdziwieniem pokręcił głową. Znowu kaszlnął.
– Geralcie, musiałeś go zabić? – Jaskier przerwał kolejną chwilę ciszy. – Tymoteusz uosabiał nowy ład, ale czy zasłużył na śmierć? Chwacko się spisałeś, tak jak drzewiej bywało… Ale czy potrzebnie?
– Dałem mu wybór. Mógł odejść. Nie skorzystał i sięgnął po sztylet. – W głosie Geralta zabrzmiało zmęczenie. – Sądziłem, że się wystraszy… Fulko przyskoczył z mieczem do mnie. Jego głowa potoczyła się po piasku… Potem wpadłem w szał, dawny wiedźmiński szał. Trzewia drugiego tez skalały to piękne miejsce. Nadal wprawny w tym jestem… Trzeba umieć zabijać, a ja to potrafię.
Ciężko westchnął, a potem nagle uśmiechnął się.
– Reszta uciekła, więc ruszyłem za nimi – kontynuował wolno. – Zebrała się ciżba. Nagle pojawiły się widły, cepy, młoty… Utłukli resztę zbrojnych, rozerwali ciała na strzępy. Zachowywali się niczym wściekłe wilki… Byłeś tam przecież…
Jaskier pokiwał głową.
– Cóż teraz poczniemy? – zapytał z wahaniem. – Ludzie nie dadzą ci spokoju. Lwiogrzywy Geralt, zbawca Geralt! Komes Geralt!
Wiedźmin po raz kolejny przystanął.
– Wywędrujemy daleko. – Usta ułożyły się w zmęczony uśmiech. – Dziwne, chciałem, aby uczynił tak Tymoteusz, a teraz sami musimy iść precz… My, zwycięzcy! Ci, których wyzwoliłem, ochoczo pragną nałożyć sobie nowe jarzmo niewoli… Niepojęte.
Wzruszył ramionami.
– Osiądziemy gdzieś na rubieżach – kontynuował z namysłem – i znowu będziemy pokazywać opowieści o wiedźminie. Pewnie też tę nową. Napiszesz nowe ballady, a ludzie sypną sporo groszaków i srebra. I może czegoś wreszcie się nauczą.
Twarz Jaskra rozpromieniła się w uśmiechu.
– Byłoby cudownie! – Radośnie zatarł dłonie. – Wielki bard Jaskier śpiewa pieśń o wyzwoleniu ludu! Sypie się srebro i złoto! Znowu zaczyna się życie, które tak lubię! Już myślę o nowej opowieści! – wykrzyknął z pasją.
Nabrał tchu, pewnie pragnąc jeszcze coś powiedzieć.
– Byłoby pięknie, gdybyś tylko tyle nie chlał… – niespodziewanie zakończył znacznie ciszej. – Gdybyś wreszcie przestał pić…
Oczy Geralta nadal przypominały przezroczystą toń jeziora, jeszcze nieskalaną krwią Tymoteusza. Przez tęczówki wolno przesunął się cień zamyślenia.
– Ostatnie zadanie, chyba najtrudniejsze… Pokonać własną słabość. Ostatnia praca, chociaż może znowu okażę się potrzebny…. – Wiedźmin uśmiechnął się. – Jestem już tylko starym człowiekiem, jednakże po raz kolejny, jak zwykle, zwyciężę. Przekonasz się, przyjacielu. Jeszcze jedno…
Twarz wiedźmina przybrała wyraz skupienia. Głęboko na czymś się zastanawiał.
– Jeszcze jedno czeka ciebie i mnie – podjął, gładząc się machinalnie po policzku, oszpeconym starą blizną. – Widzisz, nasz świat bezpowrotnie odszedł. Łudziłem się, sądząc, że wróci. Już nie wróci. Musimy znaleźć miejsce w nowym, a to będzie znaczne trudniejsze od ścięcia łba wiwernie albo rozsiekanie brzucha harpii…
***
Mieli całkiem niedaleko do swojej sadyby, położonej nieopodal bramnej wieży. Na piaszczystym gościńcu, przytulonym do wału, sąsiedzi, biedacy, tacy jak Geralt, już świętowali. Rozstawiono stoły, rzadko jadane mięsiwo piekło się na rusztach, opróżniano beczułeczki podłego trunku.
Nikt nie zwrócił uwagi na dwie sylwetki, przemykające się bokiem, zmierzające do chałupy, skrytej wśród kilkunastu mocno już wyrosłych drzew orzechowych.
Na podwale dotarł już okrzyk, wznoszony na dziedzińcu kasztelu. Powtarzano go w przerwach pomiędzy tanami, opróżnianiem kolejnych pucharów i smakowaniem pieczystego.
– Geralt komesem! Geralt naszym władcą! – skandowano w rytm walenia pięściami w ławy. – Wyzwoliciel niech panuje!
Wiedźmin uśmiechał się z politowaniem, znowu słysząc swoje imię, gromko wywrzaskiwane.
– Szykujmy wózek, ładujmy na niego spyżę i przyodziewek – zadecydował, gdy weszli do środka domiszcza. – Nie zapomnij o szafirowej osełce!
Wór Fulka stał pośrodku izby, prawie już wypróżniony. Otaczały go piękne wyglądające gąsiory i flasze, nadal pełne. Geralt przez ostatnie dni, zgodnie z przyrzeczeniem, pił tylko maślankę i wodę.
Nęcące zapachem i smakiem wykwintne jadło zapobiegliwy Jaskier ułożył w spiżarni. Starannie ją zamykał, bo tego popołudnia, gdy ich chałupę odwiedził burgrabia, w obejściu pojawił się bezdomny pies. Nie chciał odejść.
Ciągle bezimienne zwierzę niespodziewanie okazało się przydatne. Oczyściło polepę z obgryzionych kości, zeschniętych na wiór skorek chleba i niedojedzonych kromek, zżerając je ze smakiem.
Jaskier nawet nie spostrzegł, kiedy Geralt wyciągnął kord. Kolejne ciosy ciężkiej klingi szatkowały wypełnione likworami butle, zmieniać je w stosy kawałków szkła.
Pies uciekł do kąta, skomląc niespokojnie.
– Rozprawiłem się też i z tym. Nareszcie… – Geralt wytarł ostrze o połę płaszcza. – Ruszajmy, nic tu już po nas. Chodźmy, nim mnie wywleką i usadzą tam, gdzie nie zamierzam siedzieć.
Jaskier w milczeniu pokiwał głową. Do piersi tulił największy gąsior. Zdążył go porwać, zanim wiedźmin zniszczył resztę flasz.
Usta barda poruszały się bezdźwięcznie. Pewnie w przypływie natchnienia szukał dźwięcznych rymów do strof ballady o kresie niewoli, narzuconej przez Tymoteusza. Pieśni o zerwaniu okowów strachu i dniu gniewu ludzi, ciemiężonych przez Krwiopijcę.
Pieśni o wielkim czynie Geralta.
***
Dwie postacie ciągnęły po dobrze ubitym trakcie lichy wózek, wypełniony tobołkami. W dłoniach dzierżyli dyszel i żywo o czymś rozmawiali. Z boku marnie zbitej skrzyni na kołach sterczało dziwne truchło o długich włosach, przypominających grzywę lwa.
Nienaoliwione piasty przeraźliwie skrzypiały.
Jedna z sylwetek otuliła się sukiennym płaszczem, skrywającym wiszący u pasa długi kord. Druga dźwigała na plecach zawiniątko, z którego starczały gryf lutni i szyjka szklanego naczynia, pewnie gąsiorka.
Towarzyszył im spory pies o kudłatej sierści. Wplatało się w nią kilka ostów, więc, gdy wędrowcy zatrzymywali się, aby trochę odsapnąć, człowiek, mający oręż u boku, zręcznie je usuwał. Potem czule głaskał czworonoga.
Zwierzak wyglądał na szczęśliwego. Merdał ogonem i fuczał, okazując zadowolenie. Widząc stada kruków, wron i swoich pobratymców, szarpiących trupy najmitów Tymoteusza, warczał i jeżył sierść.
Zastygłych w bezruchu ciał leżało wiele. Desperacką ucieczką z plątaniny uliczek grodu komesowi oficjaliści próbowali ujść śmierci. Nadaremnie. Bezlitośnie ścigani, stali się strawą dla ptactwa i zdziczałych psów.
Dziwni wędrowcy szparko zmierzali przed siebie, tam, gdzie w niebo jeszcze biły dymy dopalających się strażnic Tymoteusza. Wyłożony kamieniami gościniec zmieniał się w piaszczystą drożynę, wiodąca poza tymoteuszowe ziemie.
Szli raźnym krokiem ludzi, z ufnością oczekujących nowej przyszłości. Wyglądało, że ta nieśpieszna peregrynacja wlała w ich ciała nowe siły.
Nie patrzyli na boki. Po prostu zmierzali naprzód.
I ani razu nie obejrzeli się za siebie.
5 lipca 2021 r. Roger Redeye
Jako ilustrację wykorzystałem fotos z jednej z gier komputerowych, poświęconych wiedźmińskiej sadze.