- Opowiadanie: hathorzyca - Nadzieja umiera ostatnia

Nadzieja umiera ostatnia

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Nadzieja umiera ostatnia

Dzień św. Jana, 1943

Słyszeli już „Halt!” i ciężkie kroki wojskowych butów kierujące się w ich stronę. Serca im zamarły na dźwięk odbezpieczanych karabinów. Przerażenie nie pozwoliło im ruszyć się z miejsca. 

Rozpałka chwyciła ogień.

Wigilia św. Jana, 1943

– Ucikajcje, ucikajcje w żyto! – szepnął tato. Z brzucha ciekła mu krew. 

Staś zaczął płakać i tłuc piąstkami w ziemię.

– Zabili mi tatę, tatę zabili! 

Nadka gwałtownie przyciągnęła braciszka do siebie i zaczęła pełznąć w kierunku pola. 

Krzyk dziecka zwabił jednego z żołnierzy. Podszedł z karabinem na ramieniu. Po drodze kopnął skrzynię, pod którą leżał tata. Ten jęknął jeszcze, więc żołnierz dobił go jednym strzałem. 

Bliski huk przeraził Stasia. Zaczął piszczeć. Nadka zamarła. Spojrzała z ziemi na wysokiego mężczyznę. Jej wielkie oczy były pełne strachu. Szybko zasłoniła Stasia swoim ciałem.

Niemiec nie celował dokładnie. Strzelił tak, żeby kula przeszła przez dziewczynę i przez dziecko za nią.

I odszedł.

Potem jak przez mgłę Nadzieja obserwowała śmierć. Czas zwolnił. Widziała wszystko za zasłoną kurzu, jak w cichej stodole. Zamiast twarzy Stasia, ziała zmasakrowana, czerwona dziura.

W jakimś dziwnym półśnie patrzyła na bezzębnego dziadka Włodka, który siedział zawsze na ławce przed swoim równie szczerbatym płotem i palił machorkę. Tak naprawdę nie miał żadnych wnuków, ale cała dzieciarnia wołała na niego „dziadku”. Co najmniej raz na tydzień naciągała go na opowiadanie bajek. Żołnierz uderzył go kolbą w głowę, kiedy próbował wynieść z domu worek mąki. Biała mgła otoczyła jego ciało. Zmieszała się z pyłem drogi.

Patrzyła na małego Wicia, który się niedawno urodził. Jeszcze bała się brać go na ręce, chociaż jego mama chętnie by go zostawiła pod jej opieką. Próbowała chronić dziecko, ale kiedy Niemiec strzelił, jej ciało upadło prosto na maleństwo. Przez chwilę jeszcze Wicio machał rączkami, potem przestał.

Patrzyła na głupiego Józka, który nie widział na jedno oko, kulał na jedną nogę i machał jedną ręką, jak przestrzelony ptak. Nawet nie poczuł śmierci, nie wydał jęku, kiedy kula przedziurawiła mu głowę. Stara matka tuliła do siebie nieboszczyka i błagała żołnierzy, żeby ją też zabili, bez niego przecież nie może żyć. Usłuchali prośby.

Patrzyła na Gienię, z którą plotły sobie razem wianki z chwastów na głowę, a po kieszonkach upychały pokrzywę na chleb. Ona niosła ze swoją mamą maszynę do szycia i już kładły ją na wóz. Żołnierz coś do nich krzyknął i zastrzelił obie, prawie nie celując.

Nie czuła bólu, mimo że z ramienia obficie ciekła jej krew. Nie czuła przerażenia patrząc na straszną buzię Stasia. Nie czuła realności tego, co się działo wokół niej.

Zobaczyła skrzynię, pod którą leżał tata. Jego puste oczy nadal patrzyły w jej stronę. 

To ją przebudziło. Uderzyły w nią dźwięki i zapachy. Świat przyspieszył.

Kobiety krzyczały, dzieci płakały, mężczyźni przeklinali, a to wszystko tonęło w pyle drogi i przeraźliwym wyciu psów.

Wtedy dopiero pojawił się potworny ból ręki i świadomość, że to nie jest senny koszmar. Zaczęła pełznąć w stronę pola.

Goniły ją krzyki, pot zalewał oczy.

W połowie drogi usłyszała, jak za nią umiera mama. Jej głos wwiercił się w jej głowę. Ten sam głos, co wołał po wsi „Nadka, do domu!” i ten sam, co śpiewał Stasiowi kołysanki, które usypiały w domu wszystkich oprócz Stasia. Ten głos właśnie umierał.

Zatrzymała się. Słyszała bicie swojego serca, które zagłuszyło krzyki, strzały i płacz. Spojrzała na pole, czyste i żółte. Spojrzała na swoją rodzinę i sąsiadów. Nie mogła ich tak zostawić.

I nie chciała być sama. 

Zaczęła podnosić się z ziemi. W kierunku ludzi, do wsi. Miała wrażenie, że ręka powiewa jej na wietrze. 

To Janek ściągnął ją z drogi.

– Ucijekajmy! Gdy uopadnie pył, przyjdzjem tu, gdy uopadnie ten pył. Nadka! Mówię do cjebie! Musim iść! Ucijekać! 

Dała się pociągnąć w stronę pola, bezwolna jak lalka z gałganków, którą zrobiła jej kiedyś mama. Lala od kilku lat leżała na zapiecku i czekała na kolejne dziecko. Chyba się już nie doczeka.

Do lalki upodabniały ją też oczy, puste i bez wyrazu. Kiedy odwracała je w stronę rzezi najbliższych jej osób, błyskała w nich tęsknota.

Wbiegli w żyto w samą porę, pierwsze kłosy już złapały ogień z podpalonej stodoły. W upale ziemia falowała, a wszystko było tak zeschnięte, że wydawało się, iż za chwilę zapali się pył drogi.

Nadka i Janek musieli się schylać, żeby ich głów nie było widać z daleka. Cienkie, ostre łodygi żyta chlastały ich po twarzach. Nadka zostawiała za sobą ślad krwi. Przed oczami latały jej ciemne i jasne płaty. Gdyby nie zaciskała dłoni na ramieniu Janka, nie czułaby swojego ciała. Tylko potworny ból. To uczucie pozwalało jej brnąć do przodu. A tęsknota ciągnęła do tyłu. 

Ale im dalej była od Sochów, tym bardziej czuła, że nie ma już za czym tęsknić.

Ten ogień im pomógł, mimo iż czuli jego gorący oddech na gołych karkach i piętach. Żołnierze nie chcieli się poparzyć, nie wchodzili w pole, gdzie ogień mógł się szybko rozprzestrzenić. Na miejscu, w wiosce, mieli wystarczająco dużo do roboty. Ci, którzy nie pilnowali stodoły, łazili między chatami i wyłapywali zagubione dusze. Niektórych przerażonych ludzi odstrzeliwali, jak kłusownicy kaczki. Innych kopali na śmierć i tłukli karabinami. 

Janka i Nadkę, rozpaczliwie biegnących przez pole, gonił ogień i wycie psów. A potem krzyki. Już nie krzyki przerażenia. To było coś zupełnie nieludzkiego. Dym ze stodoły w której Niemcy zamknęli kilkanaście osób, unosił się w niebo.

Kiedy dobiegli do lasu, Nadka kątem oka zauważyła płatek nienaturalnej czerwieni, takiej jakie miały tasiemki chroniące przed złym okiem. Wiązało się takie na drogach prowadzących do pól, na rączkach dzieci. Ale nie na skraju lasu.

Janek ciągnął Nadkę w głąb lasu. Ta jednak zatrzymała się. Czerwień mignęła jej gdzieś z lewej. Rozchyliła rozrzucone tam gałęzie.

To mała Kasia od Zychów schowała się słysząc hałasy dobiegające z wioski. Wcześniej zrywała jagody przy samym brzegu lasu, jeszcze kilka jagód ściskała w garści całej poplamionej czarnym sokiem. Widocznie wymknęła się świtem, jeszcze zanim cokolwiek się zaczęło. Na szczęście bór był gęsty, a mała dziewczynka o ciemnych włosach nie rzucała się w oczy z daleka. Kazali jej schować jagody do kieszeni i pociągnęli ją za sobą. 

Mała, kiedy zobaczyła znanych jej ludzi, zasapanych i przerażonych, o nic nie pytała. Posłusznie pobiegła za nimi, a jagody schowała do kieszonki fartuszka.

Przecież i tak nie mogła jeszcze ich jeść przed świętym Janem. Chyba, że chciała pójść do piekła.

Wigilia św. Jana, 1943

Wilgoć i duchota ziemianki sprawiły, że Nadka powróciła do teraźniejszości. Kiwała się w przód i w tył. Nie czuła się tu bezpieczniej niż na otwartej przestrzeni, ale Janek mówił, że ziemianka jest dobrze zamaskowana. Na drzwiczkach był poprzyczepiany mech, a tuż przed wejściem rósł wielki dąb. Janek twierdził, że to robota partyzantów. A oni już wiedzieli, jak się ukrywać.

Kasia śpiąca z główką na kolanach Nadki sprawiała, że gorąco było naprawdę nie do zniesienia.

Malutka mlasnęła sennie, potarła piąstkami oczy i spojrzała na dziewczynę, która nadal kiwała się w przód i w tył.

– A wisz, sniło mi sje, że…

– A bedzjesz ty cicho! – Janek warknął tak, że aż mała podskoczyła. Po namyśle zaczęła cicho kwilić, tuląc się do Nadki. Jednym, czarnym okiem celowała wrogo w chłopaka.

Nadzieja tylko spojrzała na małą, która chyba jeszcze nie przypomniała sobie, gdzie jest, bo mówiła dalej, pochlipując i nie próbując nawet ściszyć głosu. Janek mruknął coś pod nosem.

– Szli my za ręce tako szeroko drogo, jak nie u nas. I dużo ludzi było, i wszyscy mielim takie krasne chusteczki na szyi. 

– Nadka, daj mnie te rękę. Czymś ci ją chociaż obwiążem. – Janek starał się ignorować opowieści małej. Kiedy dotknął ramienia Nadki, żeby odkleić tkaninę z rany, dziewczyna jęknęła i odsunęła się gwałtownie. Spojrzała na niego, jakby go nie poznawała i skuliła się w kącie. Ból w przestrzelonym ramieniu nasilał się przy każdym ruchu i dotknięciu. Chciała zostać sama.

– Tacy my byli czyści i pachnący – chlipała mała i podczołgała się z powrotem na kolana Nadziei. Dziewczyna zaczęła ją mechanicznie głaskać po głowie. Jej wielkie oczy były nieobecne. Siedzieli tak chwilę, obserwując, jak przez szpary w zamaskowanych mchem drzwiczkach sączy się światło. 

Janek przysunął się z powrotem do Nadki.

– Musim to zrobić. Odklej sama, jak ci lepij. Jak to zostawim, to się… wda zakażenje – Nadka też niedawno widziała, jak felczer opatrywał chłopaka u nich we wsi. Postrzelili go Niemcy, kula przeszła na wylot. Zleciała się dzieciarnia, i starsi też. Prawie cała wieś słyszała trudne i w jakiś sposób budzące obawę słowa „zakażenie”, „gangrena”, „martwica” i „dezynfekcja”. Chłopak nie przeżył. Był obcy, pochowali go szybko przy bramie cmentarnej.

– Pamiętasz, przed wojno, też w kupalnockę, jak skakali przez uogień? I baby spiwali, chłopaki tańcowali – zaczął mówić Janek cichym, uspokajającym głosem, równocześnie delikatnie odklejając kawałki tkaniny od rany. Nadka spojrzała na niego z bólem, ale kiwnęła głową.

– Uoj, wesoło było, tylko my jeszcze za mali bylim, żeby z kimś skakać – uśmiechnęła się blado.

– Chcjałem skakać z tobo wtedy. – W tym momencie Jankowi zadrżała ręka, a Nadka stłumiła krzyk bólu. Chłopak zmienił ton, chcąc najwyraźniej brzmieć jak ten felczer. – No, to teraz spróbujem zdezynfekować.

– Ale czym? Jak?

– Wyjdę ja, poszukać wody. Albo czego… innego – zaplątał się. 

– Za małe wtedy łebki my byli. – Nadka spojrzała na niego ciepło. – A tera już będziem za stare.

Spojrzeli sobie w oczy. Żadne nie odwróciło wzroku. 

– Muszę wyjść! – zakwiliła mała nagle, unosząc gwałtownie główkę i wywołując grymas bólu u Nadziei.

– Mogo szukać pochowanych w lesie. Chcesz, żeby cje Niemce złapali?

– Ale ja siku muszę. Wyjdziem razem. – Jej wielkie oczy patrzyły błagalnie na Janka. Ten chrząknął. Czuł się odpowiedzialny za dziecko i dziewczynę. W końcu był mężczyzną, skończył piętnaście lat. Jako jeden z kilkorga dzieci z Sochów, chodził do szkoły w Zwierzyńcu. Rodzice mieli trzy krowy i kozę, dobrze im się powodziło. Chodził więc te pięć kilometrów po to, aby nauczyć się czytać i pisać. Nie wiedział, czy się z tego cieszyć, czy nie. Czasem omijała go ciężka praca w polu. Chociaż jak się zaczynały sianokosy, to nie było zmiłuj. Szkoła wtedy pustoszała. Teraz wydawała mu się rajem na ziemi. I sianokosy też. Westchnął.

We dwoje wyszli na powietrze, w którym rozpuszczały się ludzkie ciała.

Kasia nie zdążyła jeszcze kucnąć z krzakach, kiedy usłyszeli zbliżające się brzęczenie.

– Słyszysz, Nadka? Janek? Bozia sje gniewajo! Już uona tych Niemców powybija! – Mała podbiegła do ziemianki, w której siedziała skulona dziewczyna.

Jej rozpromienione oczka w jakiś dziwny, niepojęty sposób dały im obojgu nadzieję. Nadzieję, że to się może skończyć.

– To nie Bozia, to samoloty – wyjaśnił Janek. Kiedy uświadomił sobie, co powiedział, zamarł. Wytrzeszczył oczy w przerażeniu, ale jego twarz postała całkowicie nieruchoma, jakby zamarzła od środka. – Do środka! Szybko! – powiedział ostrym jak sopel głosem.

Niepokojące brzęczenie, które rosło i rosło z każdą chwilą, przerodziło się w buczenie, które poczuli aż w żołądkach. Nadka złapała Janka gwałtownie za ramię, ale zachowała całkowite milczenie. Tylko ona wiedziała, ile ją kosztuje wstrzymywanie wrzasku przerażenia w gardle.

– Na pewno nie bedo strzelać do nas. Bomby rzucajo tylko na wioskę, na domy. Do ludzi strzelajo z karabinów, nie z bomb. Szkoda bomby, szkoda na takiego jednego człowieka – szeptał nerwowo Janek, ciągle z tym strasznym wyrazem twarzy. Zaciskał na dziewczynkach ręce, jakby się bał, że od niego uciekną. Ale nawet Kasia nie protestowała, kiedy poczuła, że na ramieniu robią się jej siniaki. 

Patrzyła tylko na niego, jak kurczak na kwokę. Całkowicie pustymi kulkami oczu.

Ziemią wstrząsnęły wybuchy. Samoloty bombardowały wioskę, albo raczej to, co z niej zostało. 

Skuleni w ziemiance odetchnęli, kiedy zapadła cisza. Spojrzeli po sobie z ulgą.

Wtedy usłyszeli serię z karabinów maszynowych.

Samoloty wracały jeszcze dwa razy.

Przy drugim nalocie, poczuli w ziemiance zapach moczu.

Nadce wydawało się, że przysnęła, kiedy zrobiło się w końcu cicho.

– Chodźta, wyjdziem. Już poliecjeli. – Nawet Janek nie mógł już wytrzymać zaduchu panującego w ich schronieniu. Wszystkim też zaczęło też burczeć w brzuchach.

Kasia poszła na miękki mech, zbierała, co jej wpadło w ręce i chowała do kieszonki. Nadka zrywała pokrzywy. Śpieszyła się, jakby bała się, że rośliny jej pouciekają. Ręka zwisała jej żałośnie, ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi. Janek zaczął rwać koszulę, żeby opatrzyć jej ranę. 

Nadka zdzierała właśnie korę z pnia sosny, bo pokrzywy się skończyły. Zatrzymała się nagle w pół ruchu.

Głośno wciągnęła powietrze.

Janek podniósł wzrok znad podartej koszuli. 

– Nadka, co?

– Nie mielim jeszcze gałązek brzozy z Bożego Cjała. To wszystko dlatego – powiedziała mocnym, stanowczym głosem. Patrzyła na Janka przytomnym wzrokiem, jakby dopiero teraz udało jej się obudzić. – Trza było poświęcone palmy włożyć w strzechi. Jutro by my poszli w procesji, a ksiądz poświęciliby. – Podbiegła do chłopaka. – Ochroniłyby nas, jak przed piorunami. Wszystkie by przeżyli! – krzyczała już, szarpiąc Janka za resztki lepiącej się od potu koszuli. Z jej zranionego ramienia znowu zaczęła skapywać krew.

Nadzieja zaczęła płakać, bez łez, krzykiem i wyciem. A Janek nie wiedział, jak ją uspokoić.

– Nadka, no już. Cichaj! – Kiedy spróbował poklepać ją po ramieniu, wrzasnęła tylko. Nigdy nie widział w oczach tyle nienawiści.

Zbliżył się do niej ostrożnie, jakby była dzikim zwierzęciem. Zaczął spokojnie owijać jej ramię rękawami oderwanymi z koszuli. Usłyszeli kukanie. 

– Widzisz, dobrze. Już poliecjeli, jak ptaki się nie bojo śpiwać.

– Zazulka nam wywróży, ile lat nam zostało – zaśmiała się Kasia. Kukanie ustało jak ucięte nożem. Zamilkli. 

Nagle zauważyli, że niebo jest już krwiście czerwone. Z daleka dobiegł ich śmiech kukułki.

Noc świętojańska, 1943

– Musim iść, to ta noc – powiedziała poważnie Nadka, kiedy Janek owinął w końcu jej ramię. – Może nam sje poszczęści.

– To ja mogę już zjeść moje jagódki? – zapytała cicho Kasia, wyciągając z kieszonki pozgniatane jagody, które zerwała rano, i kilka nowych. 

– Jedz, mała, jedz. Już jest prawie świętego Jana, chiba można. A Nadka niech se idzie, jak chce. – Janek nieuważnie pogłaskał Kasię po głowie. Mała pośpiesznie wsadziła owoce do buzi, ale zostawiła dwie w otwartej, brudnej dłoni. 

Nastąpiło zawieszenie broni, oboje sięgnęli po jagody. Byli strasznie głodni. Starali się utrzymać owoce w ustach jak najdłużej. Kiedy skończyli, spojrzeli na siebie wrogo. Kasia obserwowała ich siedząc na miękkim mchu.

Las zaszumiał niepokojąco. 

– Chiba nie wierzysz w te zabobony!

– O, patrzajcje! Jaki wyuczony pan! Myslisz, że szkoła ci mądrość dała, a?

Nagle Nadka zamarła. Stała wyprostowana dłuższą chwilę, wpatrując się w jakiś punkt w oddali, po czym ruszyła przed siebie jak automat.

– Nadka, gdzje ty idziesz? Nadka! – Podbiegł za nią. – Mielim się nie rozdzjelać. Razem będziem bezpieczne – powiedział, nawet nie starając się, by brzmiało to przekonująco

– Janek, i tak nas zabijo, czy będziem razem czy nie.

– Ale umówilim sje…

– Zobacz! – Zdrowa dłoń Nadziei wskazała coś w lesie przed nimi.

Janek wytężył wzrok i serce podeszło mu do gardła.

Przed nimi migotał punkcik światła. 

– Do loszku! Szybko! Ja ostatni! – szepnął najciszej i najostrzej, jak umiał. Mała Kasia wyczołgała się z krzaków, gdzie zdążyła wejść w poszukiwaniu jedzenia. 

– Co sje stało?

Odpowiedzieli równocześnie.

– Błędne uogniki.

– Ktoś tu idzje.

Spojrzeli po sobie. Przez moment żadne się nie ruszało.

Nagle Nadka runęła przed siebie z szybkością, jakiej sama się po sobie nie spodziewała. Janek ruszył za nią.

– Posłuchaj mnie! Nadka, stój! – Ale ona nie zwracała na niego uwagi. – Nadka!

– Może nas doprowadzo do niego! Las wi, że nie chcemy go dla sjebie!

– Nadka, to legenda jest! Żadnyj kwiat nie zwróci nikomu życja!

Nie słuchała go. Janek niewiele myśląc, chwycił ją za zranione ramię. Żałował tego już w chwili, gdy to zrobił.

Przez las przeleciało wycie bólu. Było nieludzkie, jak głos zranionego zwierzęcia. Nadka zemdlała z bólu.

Janek wziął ją na plecy i pobiegł w stronę ziemianki. Kasia już siedziała w środku. Za sobą słyszeli, że ktoś zbliża się do ich schronienia.

Zatrzasnęli drzwiczki w samą porę.

Na zewnątrz słychać już było wyraźne kroki.

– Mówił żem, żebyś zmilkła! Tera wszystko stracone – powtarzał nerwowym szeptem do odzyskującej przytomność Nadki. Wstrzymał oddech, kiedy tuż przy ich kryjówce usłyszeli kroki.

Ciężkie kroki. Ciężkie buty. Na pewno wojskowe. 

Serca przestały im bić, kiedy usłyszeli, że ktoś gmera przy drzwiczkach. Kasia zaczęła piszczeć, a Janek ją uspokajać, chociaż to już nie miało sensu. Nic już nie miało sensu.

– No i co my tu mamy? – Głos mówiący po polsku uspokoił ich, mimo że wiedzieli o polskich żołnierzach z lasu, którzy nie zawsze byli przyjaźni, a zawsze głodni. – Hej, dzieciaki, wyłaźcie! Nic wam nie zrobię! Ja Polak! – lekki ton głosu mężczyzny nie pasował im jakoś do sytuacji. – Mam trochę chleba i się nim podzielę – dodał, co wywołało już reakcję. Nagle cała trójka usiłowała przecisnąć się przez wąskie wejście do ziemianki.

Nie wyglądał na partyzanta, bo w oczach dzieci był stary. Ale miał mundur, nie pochodzący z jednego kompletu. Koszula była pomarszczona pod pachami. A spodnie związał sobie sznurkiem, były dwa razy za duże. Chyba tylko buty na niego pasowały. W kąciku ust miał zapalonego papierosa, na twarzy sporo głębokich zmarszczek, a na ramieniu chlebak. To właśnie ten chlebak zwrócił uwagę głodnych dzieci.

Mężczyzna sięgnął powoli do torby i wyciągnął z niej spory kawał chleba. Nadka szybko uczyniła nad nim znak krzyża. Partyzant jakby tego nie zauważył i rozdzielił bochenek na trzy równe części. 

– Widzę, że zajęliście moją specjalną kryjówkę na ciężkie czasy – powiedział lekko, jakby „ciężkie czasy” oznaczały chłodniejszą niż zwykle zimę, a nie mordowanie całych wiosek.

– Schowalim sje tu, bo… – zaczęła Nadka, ale nie mogła dokończyć. Głos uwiązł jej w gardle. Partyzant popatrzył na posiwiałe głowy dzieci, ślady krwi i sadzy na ubraniach, twarzach i rękach.

– Z Sochów jesteście? – Spoważniał, kiedy kiwnęli głowami. – Myślałem, że tam nikt… – Teraz on nie potrafił skończyć zdania. Westchnął. – Zabiorę was do jakiejś wioski, do Szozdów albo dalej. Przygarną was.

W odpowiedzi cała trójka zgodnie pokręciła głowami.

– W lesje bezpiecznij. Inno wioske tyż spalo – wyjaśniła Nadka żując z namaszczeniem twardą skórkę chleba. 

– Mamy ranną – zameldował poważnie Janek, kiedy wszyscy zjedli.

– Pokaż to – powiedział partyzant do Nadziei. Ta, krzywiąc się, odwinęła opatrunek. – Iii, taka tam rana. Za tydzień będziesz biegać, że cię ten tu nie dogoni. – Zaśmiał się, ale poważnym wzrokiem spojrzał na Janka. – W Biłgoraju jest szpital, tam by to szybciej obrobili. – Mrugnął filuternie do Nadki. 

Nadzieja tylko pokręciła głową. Partyzant patrzył na nią długo.

– Jak masz na imię?

– Nadka.

– Dobre imię – zaśmiał się. – To nie traćcie nadziei – powiedział, znów lekkim tonem, ale patrząc poważnie na Janka. – Nie straćcie Nadziei – dodał z naciskiem. 

– A ty jak pan masz na imię? – zapytała Kasia.

– Mówcie mi Kalina. – Znów się zaśmiał. – To teraz przyznać się, kto zachomikował w buzi trochę chleba? 

Okazało się, że Kasia szybciej nasyciła głód i odrobinę chleba schowała do policzka, na później. Nie bez oporów wypluła zapasy na dłoń partyzanta. Ten sięgnął w stronę dębu, od którego aż do kupy starych gałęzi, którymi zamaskowano wzniesienie ziemianki, rozciągała się imponująca pajęczyna.

Roztarł w dłoniach pajęczynę z chlebem i przyłożył do odsłoniętej rany. Nadka tylko jęknęła. Owijając jej ramię z wprawą, mówił:

– Żeby przeżyć, będziecie musieli mieć wodę i ogień. Pamiętajcie. Wodę i ogień. Aha, i nadzieję.

Związał końcówki opatrunku, wyciągnął z kieszeni zapałki i rzucił Jankowi. Z szyi zdjął medalik z krzyżykiem i podał Nadce.

– Na, załóż na szyję i noś. To specjalny medalik świętego Benedykta. Krzyż na nim was ochroni, jak tarcza. Powinien też trochę pomóc na twoją ranę. W końcu oddala truciznę, czy jakoś tak. Mama mi tak powiedziała, jak mi go dawała. Nie zgub.

Nadka założyła go na szyję i poczuła łzy pod powiekami. Przytuliła się szybko do tego obcego mężczyzny, a potem skuliła się przy drzwiczkach do ziemianki, oglądając medalik. Z jednej strony był krzyż, z drugiej święty Benedykt. Chciała wierzyć w jego moc.

Partyzant spojrzał ciepło na dziewczynę i zaczął skręcać sobie papierosa. Zerknął na Janka, niepewnie oglądającego pudełko.

– Wciśnij to z boku. W środku masz zapałki. Musisz potrzeć główką o krawędź.

Roześmiał się, kiedy Janek spróbował trzeć zapałką o róg pudełka.

Śmiech brzmiał dziwnie, jakby był nieprawdziwy.

– Nie ruszajcie się stąd, to dobre miejsce. Sam je wybrałem. Przyjdę po was, teraz muszę już iść z meldunkiem – powiedział na odchodnym i zniknął.

– Powinni my pójść tam, żeby dojść do stawów Echo. Tam znajdzjem wode, tam so ludzie co przy nich pracujo. Pomogo nam. Cho no, zanim całkiem się scjemni.

– Janek, ja ide tam – Nadka wskazała ręką zupełnie inny kierunek. – Może rosnąć tylko w ciemnym liesje. Do północy na pewno go znajdziem. Janek!

Ale Janek szedł już zły w stronę stawów, mrucząc coś gniewnie pod nosem. 

Mała zaczęła płakać i wołać oboje po imieniu.

– Ostańmy tu! Ostańmy! Będę grzeczna! – chlipała. Usiadła prosto na ziemi, w połowie drogi między chłopakiem a dziewczyną.

Zatrzymali się oboje. Spojrzeli na siebie i na dziecko. Zawrócili ku sobie. 

– No, to chodźmy na stawy.

– Idziem szukać kwiatu – powiedzieli równocześnie i zaśmiali się.

– Po wodę możem pójść jutro, ona nam nie ucjeknie. Kwiat paproci kwitnie raz do roku, tera. Zapalim tylko kuniec jakiej palicy i możem iść. 

Kiedy już znalazł odpowiednią gałąź, owinął jej końcówkę suchym kawałkiem tkaniny, podpalił i wziął Nadkę za rękę. Kasia uwiesiła mu się z drugiej strony, za kieszeń w spodniach. I poszli tam, gdzie wiedzieli, że rośnie jeszcze gęstszy i starszy las. W ciemność.

Las robił się coraz bardziej nieprzyjazny, łatwo było się przewróci albo wdepnąć bosą stopą w coś ostrego. Ciemność coraz grubszą warstwą pokrywała wszystko wokół. Szli tak długo, że ogień na końcu patyka zaczął słabnąć, a im nogi odmawiały posłuszeństwa. 

Nagle usłyszeli bliski chlupot wody. Przyspieszyli kroku, mimo zmęczenia.

– Znaleźlimy wode i mamy ogień! Przeżyjem! – Ucieszyła się Kasia. Podbiegła do malutkiego zbiornika, prawie całkiem wyschniętego, który wyglądał jak trochę większa kałuża. Przeoczyliby go, gdyby nie wcześniejsze chlupotanie. Teraz było całkowicie cicho, a tafla wody była gładka i nieruchoma, wydawała się całkowicie czarna. 

Kasia już chciała napić się wody, kiedy Nadka odepchnęła ją i wykreśliła w powietrzu znak krzyża. Wzięła trochę wody w zdrową rękę i wylała na ziemię.

– Teraz możesz pić, głupia. Diabła wypić chciałaś, a?

Kasia już nie słuchała, chłeptała wodę jak mały kotek. Janek zebrał wodę w dwie dłonie, napił się i zebrał trochę dla Nadki.

– Na!

– Janek, ja nie mogę – odsunęła jego rękę. – Tak sucho, gardło aż piecze, boli. Nie wypije.

Chłopak spojrzał na Nadkę. Aż widać było, jak bardzo jest spragniona. Wydawała się wysuszona, jak najstarsze babki we wsi, które twierdziły, że mają po sto lat i siedziały tylko na ławce przed którymś z domów. Ale nawet ich suche usta nie wyglądały tak szorstko, jak usta Nadki.

Przechylił więc dłonie i wlał jej wodę prosto do ust.

Skrzywiła się z bólu. Ale już po chwili piła zachłannie. Potem kaszlała długo.

Janek usiadł obok i zaczął delikatnie zdejmować brudny opatrunek z ramienia Nadki. Masę z chleba i pajęczyny troskliwie owinął tkaniną.

– Chodź, obmyjesz se to ramię z krwi – powiedział spokojnie, jakby nie miał przed sobą ziejącej rany. Nadka posłusznie weszła do wody i zaczęła ostrożnie chlapać na bolące miejsce. Kałuża wokół niej zrobiła się czerwona. 

– Musim to zacisnąć trochi bardziej.

– Wiem.

Nadka siadła z powrotem na omszałym kamieniu i odwróciła głowę w drugą stronę. Janek zdjął z siebie resztę koszuli.

– Trzymaj se. – Janek położył jej zdrową dłoń na swoim ramieniu, a sam zaczął mozolnie owijać zranione ramię dziewczyny. Słyszał tylko jej tłumione jęki, i czuł, jak wbija mu paznokcie w ciało. – Nie krzycz, nie krzycz, już dobrze – szeptał tylko, kiedy zaciskał tkaninę na ranie.

– Już – odetchnął. Zapadła pełna ulgi cisza. 

W konarach tuż nad ich głowami coś zaszeleściło. Drgnęli i spojrzeli w górę. W ciemnościach nie mogli nic wypatrzeć, ale szelest powtórzył się.

Zamarli.

Spośród gałęzi wyleciał nagle malutki nietoperz, wydając z siebie szeleszczące dźwięki. 

– O matuś, o matuś gacek! – pisnęła Kasia ze strachem i zarzuciła sobie poplamiony fartuszek na głowę.

– Nie bój się, głupia. – Zaśmiał się Janek, ale z niepewnością patrzył na fruwające nad ich głowami zwierzątko. Tylko Nadka siedziała spokojnie.

– Nie bójta się. On tylko złego zaczepia. Wkręca się takiemu we włosy na zawsze, i głowę potem urywa, żeby duszę diabłu oddać. Niewinnemu krzywdy nie zrobi. Tak mi babka opowiadali. – Spuściła głowę. Wiedziała, że już więcej nie usłyszy opowieści babci-szeptuchy, która wiedziała wszystko.

– Zara poleci. – Uspokoił Janek Kasię. Nietoperz jednak latał nad ich głowami jak natrętna mucha. Dźwięk, który wydawał, stawał się coraz głośniejszy, przeradzał się w niepokojący pisk. – A pamiętasz, jak Chojników tato uwiązali do stodoły nietoperka? Miał on mu szczęście przynosić i duże plony. Ale mieli później urodzaj! – Spróbował zagadać małą.

Nadka spojrzała ostro. To w tej stodole zamknęli kilka rodzin i wszystkich spalili. Trupek nietoperza spłonął razem z nimi. 

W oczach Nadziei pojawiły się łzy. Nic już nie działało. Wszystko, w co wierzyli zamieniło się w popiół. Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała, chrząknęła tylko. 

Blask księżyca w kolorze rdzy zamigotał nagle w wodzie. Nietoperz odleciał. Cisza opadła na nich jak gruba pajęczyna.

– Wracajmy. Nic tu po nas – zachrypiała w końcu Nadzieja. – Nic nie uratujem. Zgubić sje to tylko możem. 

Uniosła się ciężko.

– Ale Nadka, mówiłaś sama, że kwiat paproci…

– Żaden kwiat nam nie pomoże! Już za późno! Nic nie działa! Nic, w co babka wierzyli, w co ojce! – Krzyk zmienił się w szloch. Dodała jeszcze cichutko: – Schowajmy sje, przeczekajmy…

– Nadka, może już blisko jesteśmy. Ten gacek to mógł być jakiś znak… Pójdźmy jeszcze trochu. Niedaleko. Ja się tu nie zgubię. A co, jeśli kwiat zadziała? Będziemy mogli sobie życzyć, co tylko chcemy.

Nadka pociągała tylko nosem, ale nie dała się podnieść z ziemi.

Wtedy Kasia wyciągnęła rączkę w stronę drugiego brzegu.

– Patrzajcje, zajączyk tu lata! Jaki on slicznyj!

Zwierzątko spojrzało na nich spokojnie. Poruszyło noskiem, jakby wdychało ich zapach. Zaczęło kicać lekko w ich stronę. Księżyc zaświecił nieco jaśniej. 

Zwykły szarak powinien zawrócić i uciec w las. Nie powinno go tu w ogóle być po zmroku.

Nadka się przeżegnała. Szeptem zaczęła odmawiać modlitwę, trzymając w ręku medalik.

– Nadka, co ty robisz? – Janek położył jej rękę na ramieniu. Wzdrygnęła się, ale nie przestała szeptać. Wtedy Janek przypomniał sobie, jak baba-szeptucha przyszła zamawiać chorobę starej Zośki. Widzieli przez okna, jak okadziła całą chałupę dymiącymi, śmierdzącymi ziołami, kazała położyć chorą na ziemi i przestąpiła nad nią trzy razy. Charknęła prosto na klepisko. Potem powiedziała, że nic więcej, tylko się modlić i wyszła do dzieciarni.

Siedziała pod chałupą umierającej, kiwając się w przód i w tył, i opowiadała o strasznych topielcach, o świeczkach błąkających się po polach, o pełnym mocy kwiecie paproci, o wzorach na księżycu i o demonach wody w postaci zajęcy, które zwiastowały śmierć.

– Nie ma złych duchów – szepnął w końcu do dziewczyny, która hipnotyzowała zająca wzrokiem. Poklepał ją uspokajająco po plecach. Wtedy zając otworzył pyszczek i powiedział:

– Nie uciekajcie ode mnie! Nie przynoszę wam złej wróżby, nie tym razem! – Przykicał jeszcze bliżej. Okazał się większy niż zwykłe zające, kiedy stanął na dwóch łapkach, był wyższy niż Kasia. 

Cofnęli się odruchowo. Usta Nadki nadal poruszały się w niemej modlitwie.

– Czego szukacie?

Spojrzeli po sobie.

– Kwiatu… – wydukał Janek.

– Czego od niego chcecie? Ma dać wam wieczną młodość? Bogactwo?

– Chcemy, żeby było jak dawniej. – Nadka przerwała modlitwę, z nagłą nadzieją wpatrując się w stworzenie.

– Żeby odrodził się świat, sam kwiat nie wystarczy. Trzeba ofiary, ognia… – Zając potrząsnął głową i dodał szybko – Musicie iść w głąb lasu, aby znaleźć to, czego szukacie! 

– Ale my… – zaczął Janek, ale zająca już nie było. Została po nim tylko rudawa poświata. Księżyc miał kolor krwi. Usłyszeli jeszcze cichutkie „Uważajcie na siebie!” dobiegające z oddali.

Nadka zerwała się z ziemi i ruszyła szybko w stronę, którą wskazał zając. Janek posłusznie poszedł za dziewczyną. Za nimi podreptała Kasia. Tylko ona nie wyglądała na przejętą ani przestraszoną.

– A inne zwierzęta też bedo mówiły ludzkim głosem?

– Nie, Kaśka, nie.

– A dlaczego? 

Oboje przewrócili oczami. Najwyraźniej ciemność nie wywoływała w dziecku strachu, tylko gadatliwość. Przyspieszyli kroku, mając nadzieję, że mała się zasapie.

Nagle usłyszeli gwałtowny szelest nad głowami i głos puszczyka. Wszyscy w proroczym pohukiwaniu usłyszeli to samo słowo: „Pójdź!”. Dziadek Włodek mówił, że to zwiastuje śmierć. Tym razem Nadce wydawało się jednak, że chodzi o co innego. Mają iść tam, gdzie kazało stworzenie. W bór.

Nagle zerwał się wiatr. Wokół rozległy się ni to szepty, ni szelesty. Dzieci rozejrzały się ostrożnie. 

Cisza. 

Ruszyły więc dalej.

Nadka zatrzymała się gwałtownie, chwyciła medalik i zacisnęła na nim dłonie. 

– Widzicje to? – zapytała, rozglądając się z przerażeniem.

Las wyglądał tak, jak zwykle. Różnił się tylko wędrującymi po nim cieniami, których nie zauważyli na pierwszy rzut oka. Kiedy już udało się skupić na nich wzrok, widać było, że poruszają się niezależnie od wiejącego coraz silniej wiatru. Szelesty i szepty przybrały na sile. Teraz mogli odróżnić pojedyncze słowa: „ogień”, „jeść”, „krew”. 

Ogarnął ich przerażający odór rozkładającego się mięsa i krwi. Jeden z cieni, wielkości spłaszczonego cielaka, zbliżył się do nich. Poruszał się jak uszkodzona, pełzająca ropucha. W lesie zaległa cisza. Nie było słychać nic oprócz dziwnego trzeszczenia wydobywającego się z czarnych cielsk i tych strasznych szeptów, które przybierały na sile.

Janek wyszedł pół kroku przed dziewczynki i stanął między nimi a zbliżającym się potworem. 

Stwór miał powykrzywiane kończyny, zginały się w nieprawdopodobnych miejscach, kolejne wyrastały na ich oczach. Z bliska wyglądał jak worek, w którym zamknięto cały miot kociąt, żeby je utopić. Tylko był dużo, dużo większy. 

Ze środka cielska wyrosła kolejna łapa, która zbliżyła się do dzieci. Dotknęła czoła Janka. Ten zamknął oczy. Widząc, że chłopak się nie broni, Nadka chwyciła medalik i uderzyła nim w potwora. Ten wycofał mackę na chwilę. Po czym wyciągnął w jej stronę kolejną. Zbliżył ją do zranionego ramienia Nadki. Trzymała kurczowo medalik, ale odstraszał potwora tylko na niewielką odległość.

Niewiele myśląc, rzuciła medalikiem w potwora. Zacisnęła mocno oczy i krzyknęła najgłośniej, jak potrafiła. W tym przenikliwym dźwięku zawarła cale swoje przerażenie, cały smutek i całą desperację. I ból.

Kiedy otworzyła oczy, wokół był tylko las. Ciemny, szumiący tajemniczo, ale bezpieczny i swojski. Na ziemi leżał medalik. Cały w rdzy i płynie, który wyglądał w ciemności na czarny, i pachniał krwią.

– A toś ich wystraszyła – powiedział Janek w końcu, niepewny, czy to, co się zdarzyło, działo się naprawdę.

– Uratowałaś nas, Nadusia! – powiedziała Kasia i gwałtownie przytuliła się do Nadki.

Wtedy z głębi lasu doleciał ich hałas, jakby wiatr przeginał drzewa do granicy złamania. Trzeszczenie zbliżało się do nich szybko. Nie zdążyli zareagować, kiedy z boru wyszedł do nich mężczyzna. Był znacznie wyższy niż najwyższy chłop w ich wiosce, a mieli takiego, co musiał się nisko pochylać, żeby wejść do izby. 

Szerokie bary mężczyzny sprawiały, że wyglądał młodo, ale kiedy podszedł, dzieci zobaczyły jego ciemną, wręcz brązową, pooraną bruzdami skórę. Do ramienia przykleił mu się ślimak w skorupie, a na głowie zamiast włosów miał liście i igły. Nadka z fascynacją rozpoznała niemal wszystkie drzewa, jakie znała. Zamiast ubrania, wyrastały z jego ciała gałązki, które układały się w coś w rodzaju sukmany, okrywając ciało od szyi do nadgarstków i kostek.

Mimo że wyglądał dość strasznie, nagle dzieci poczuły się bezpieczne.

– Lieszy! – szepnęła Nadka z zachwytem i pokłoniła się. 

– Poznajesz, bo tyś pierwsza córa – powiedział melodyjnie, jakby nucił sobie pod nosem. – Daleko zaszłyście dzieci, oj, daleko, w głęboki bór. – Kiedy się poruszał słyszeli skrzypienie, jakie wydają z siebie drzewa przy silnym wietrze. W głosie było słychać wiatr wiejący między gałęziami. 

– Bo, panie lieszy, swjat sje kończy. Kończy sje, wszystko sje pali. Ludzie umierajo. My chcielim znaleźć kwiat paproci, żeby… – zaczęła tłumaczyć nieskładnie Nadka.

– Jeśli chcecie, żeby świat przetrwał to zło, sam kwiat nie wystarczy. Tylko ogień z kwiatu i trzech ofiar może to oczyścić, musi palić się w cztery strony świata. Na rozstaju dróg.

– Te potwory to były bezkosty, panie lieszy? – zapytała Kasia, ciągnąc lekko za miejsce, gdzie powinien być rękaw, a rosła gałązka osiki. – Opowiadała mi o nich babcia – kontynuowała z przejęciem mała, zupełnie nie bojąc się ogromnej postaci, która wyglądała jak dąb, wierzba, sosna. I człowiek.

– Tak, dziecko, tak – potwierdził dobrotliwie i zwrócił się do Nadki, Janka ignorując – Ale nie bój się. Został już tylko ogień. Rozpalcie go z drewna, ze świętych ziół, z kwiatu paproci. Tak, mogą być te ziółka, co masz w kieszonce dziecko. Nie ma innej drogi. – Leszy uśmiechnął się i zniknął. Wokół nich uniósł się duszący popiół. Zaczęli kaszleć. Potem się dusić.

Ogarnęła ich ciemność.

Kiedy Nadka obudziła się ściśnięta między Jankiem a Kasią w ziemiance, uderzyła ją myśl, że to był tylko sen. Poczuła smutek, tym głębszy, że właśnie straciła nadzieję, którą miała zeszłej nocy po spotkaniu z leszym. Z daleka usłyszała „trafi, trafi, trafi” drozda. Mieli godzinę do wschodu słońca.

Sięgnęła po zebraną wcześniej korę, żeby pożuć coś na pusty żołądek. Jej dłoń zatrzymała się w kieszeni na dziwnym kształcie. Wyjęła to i przez moment niczego nie rozumiała. Powąchała mieniącą się wewnętrznym światłem, delikatną roślinę. Pachniała trochę jak deszcz, maciejka, siano, łąka pełna czerwonych maków i pokrzyw.

Dziewczyna pogładziła listki. Biło od nich ciepło.

– Janek! Kasia! Wracamy! Wracamy do Sochów! – Nadka zaczęła wygrzebywać się z ich ciasnego schronienia.

– Nadka, tam so Niemce! – zaprotestował słabo zaspany Janek. 

– Musim tam pójść! 

– Będziem mogli tam pójść dopiero, gdy opadnie pył. Tak, jak obiecałem. Jak opadnie pył!

– On już opadł – powiedziała zimno. – Zobacz, co zostawił nam lieszy. 

Przed twarzą Janka zamigotał kwiat, kwiat paproci. Przypominałby zwykłą paproć, gdyby nie to, że mienił się swoim własnym, nienaturalnym, błękitnym światłem, a jego drobne listeczki skręcały się w niesamowite wzory, od których kręciło się w głowie. Janek przez chwilę nie wiedział co powiedzieć. W końcu wziął głęboki oddech i odzyskał rezon. 

 – Chcesz ryzykować? Robić, co kazała nam jakaś zjawa? I to we śnie?

– To tyż jest sen? – Pomachała mu przed nosem tą kiścią niesamowitości. – Decydujsje, byle szybko. Chcesz ruzpalić nowy uogień, czy ucjekać jak tchórz i chować sje po lasach?

 – Tylko cjcho, może jeszcze tam so. Musim bardzo uważać – powiedział Janek, tylko po to, żeby mieć ostatnie słowo.

Kiedy wyszli z lasu, poczuli ten straszny smród spalonych ciał, drewna, piór i siana. A równocześnie burczało im wszystkim w brzuchach. Czuli się obrzydliwie. Jakby w gardła weszły im przemocą wielkie ślimaki bez skorupek i nie chciały wyjść.

Z kilku chałup zostały kominy, z innych nie zostało nic. Bo co miało zostać z drewnianych, biednych domów.

– Musim ruzpalić nowo sobótke, tam, wo, na rozstaju, tam zawsze rozpalajo. Tam kazał lieszy. Zbierzem gałęzi i drewna, tu nie ma już co sje palić.

Początkowo zbierali gałęzie szybko, prawie radośnie. Już po chwili jednak opadli z sił.

Nadka upadła. Chciała oprzeć się odruchowo na obu rękach i syknęła z bólu.

– Co sje stało? Nadka? – zapytał Janek sennym głosem. 

– Już, już wstaję.

Czuła, jakby poruszała się w wodzie, a z jej ust nie wydobywały się dźwięki. Kasi plątały się nogi, kiedy zbierała suche gałązki i kładła je bez ładu i składu na kupkę.

Nadka podniosła się powoli, a spod naprędce zrobionego bandaża znów zaczęła sączyć się krew.

Na szczycie sterty Nadka ułożyła kilka pokrzyw i innych zebranych ziół, a na nich kwiat paproci. Kiwnęła głową i spojrzała na Janka.

– Ty to musisz zrobić. Mężczyzna zapala ogień.

Janek kiwnął tylko głową i zajrzał do pudełka. Były tam cztery zapałki, dokładnie tyle, ile potrzebował, by ogień płonął z czterech stron świata.

Z daleka dobiegł ich śmiech.

Janek szybko potarł główką zapałki o pudełko. Podłożył ogień pod suchą trawę. 

Śmiech i pokrzykiwania.

Chłopak odszedł kawałek i odpalił kolejną, rzucił.

Góra zaczęła lekko dymić z dwóch stron, a od strony wsi słychać było beztroskie rozmowy. 

Odpalił następną. Coraz bardziej trzęsły mu się ręce.

Głosy mówiły po niemiecku.

Czwarta, ostatnia zapałka nie chciała się odpalić. Janek nerwowym ruchem potarł jeszcze raz. Zrobił to tak gwałtownie, że się złamała.

Spojrzał na dziewczynki. W szarości zbliżającego się świtu widział tylko ich błyszczące, spokojne oczy.

Kasia wzięła od niego pudełko i złamaną zapałkę. Jej malutkie paluszki zacisnęły się na patyczku i delikatnie potarły o pudełko.

Wstrzymali oddech.

Zapałka, jakby niechętnie, zaczęła płonąć. 

Kasia ostrożnie oddała Jankowi ogień.

Zobaczyli swoje twarze, nieruchome i błyszczące potem. Trudno było im się nawzajem rozpoznać, ich włosy były siwe. Nic nie zostało z blond czupryn Nadziei i Janka, ani z czarnych jak skrzydło kruka kędziorków Kasi. Oczy też im się postarzały. Żegnały się bez słów. 

Janek wrzucił ostatnią palącą się zapałkę na kupę gałęzi. W ostatniej chwili. 

Słyszeli już „Halt!” i ciężkie kroki wojskowych butów kierujące się w ich stronę. Serca im zamarły na dźwięk odbezpieczanych karabinów. Przerażenie nie pozwoliło im ruszyć się z miejsca. 

Rozpałka chwyciła ogień.

– A jak opadnie pył, tego już ni bedzie. Niczego ni bedzie – szeptał Janek, głaszcząc Nadkę po siwiuteńkiej głowie i przyciskając do siebie białowłose dziecko. – Bedziem chodzić w pochodach z czerwonymi chustami, trzymać się za ręce. Zobaczycje.

Przed nimi stanęło trzech młodych mężczyzn w mundurach, chłopaków właściwie, niewiele starszych od Janka. Bez namysłu wszyscy unieśli karabiny.

Dzieci zrozumiały, że to koniec, patrząc w czarne, bezduszne lufy. Strach się już ulotnił. Przed nimi była tylko śmierć. Ale ich śmierć mogła jeszcze coś znaczyć. Nadzieja, Janek i Kasia spojrzeli na siebie. Zrozumieli się bez słów.

Potem skoczyli. 

W niebo unosił się dym z magicznej rośliny i trzech ciał, ofiar z czystych dusz. Z nieba zaczęły spadać gwiazdy, by podsycić oczyszczający ogień i skrócić cierpienie.

Świat mógł się odrodzić. 

Koniec

Komentarze

hathorzyca twoje opowiadanie ma jedną wielką dobrą cechę. Mianowicie bardzo dobrze w sensie wartko i szybko się je czyta. Akcja galopuje, może mi się tylko tak wydawało, ale takie jest moje zdanie :) Początek ciekawy, zachęcający. Czekałem długo na fantastyczny motyw :) I się doczekałem. Było zaskoczenie. Może szkoda, że wiedziałem iż jest to fantastyka.

 

Pozdrawiam!

Jestem niepełnosprawny...

Cóż, Hathorzyco, opowiadanie nie przypadło mi do gustu. Jest tu zbyt wiele okrucieństwa i realiów II wojny światowej, i dodanie w finale pewnych elementów odnoszących się do ludowych wierzeń związanych z nocą świętojańską sprawia, że całą rzecz wygląda mało naturalnie i ten mariaż nie przekonuje mnie. Łączenie strasznych wydarzeń w Sochach z baśniowym klimatem lasu, leszym i gadającym zającem, że o kwiecie paproci nie wspomnę, moim zdaniem, nie był najlepszym pomysłem – do mnie to nie przemówiło. Nie do końca rozumiem zachowanie trójki bohaterów – na cóż zdało się ich poświęcenie, skoro wiadomo, że nic nie zmieniło? Wszak wojna trwała nadal. Dodam jeszcze, że osobliwa stylizacja mocno utrudniła lekturę i sprawiła, że nie mogę uznać jej za satysfakcjonującą.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

kie­ru­ją­ce się w ich stro­nę. Serca im za­mar­ły na dźwięk od­bez­pie­cza­nych ka­ra­bi­nów. Prze­ra­że­nie nie po­zwo­li­ło im ru­szyć… ―> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

ob­ser­wo­wa­ła śmierć. Czas zwol­nił. Kurz uno­sił się le­ni­wie. Wi­dzia­ła śmierć za za­sło­ną kurzu, jak w ci­chej sto­do­le. Za­miast twa­rzy Sta­sia, wi­dzia­ła… ―> Czy to celowe powtórzenia?

 

Jesz­cze bała się go brać na ręce, cho­ciaż jego mama chęt­nie by go zo­sta­wi­ła pod jej opie­ką. Matka pró­bo­wa­ła go chro­nić, ale kiedy za­strze­li­li, jej ciało… ―> Zaimkoza.

 

ale kiedy ją za­strze­li­li, jej ciało upa­dło pro­sto na ma­leń­stwo. Przez chwi­lę jesz­cze ma­cha­ło rącz­ka­mi, potem prze­sta­ło. ―> Czy dobrze rozumiem, że ciało, kiedy upadło, przez chwi­lę jesz­cze ma­cha­ło rącz­ka­mi?

 

On nawet nie po­czuł śmier­ci, nie wydał z sie­bie jęku, kiedy kula prze­dziu­ra­wi­ła mu głowę. Jego stara matka tu­li­ła do sie­bie nie­bosz­czy­ka i bła­ga­ła żoł­nie­rzy, żeby też za­bi­li, bez niego prze­cież nie może żyć. Usłu­cha­li jej proś­by. ―> Jeszcze jeden przykład zaimkozy – miejscami nadużywasz zaimków.

 

Roz­glą­da­ła się, ki­wa­jąc się w przód i w tył. Nie czuła się tu bez­piecz­niej niż na otwar­tej prze­strze­ni, ale Janek uparł się, że… ―> Siękoza.

 

– Nadka, daj mnie te rękę. Czymś ci ją chociaż obwiążem – Janek starał się ignorować opowieści małej. ―> Brak kropki po wypowiedzi.

– Nadka, daj mnie te rękę. Czymś ci ją chociaż obwiążem. – Janek starał się ignorować opowieści małej.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi:

https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

wi­dzia­ła jak fel­czer opa­try­wał mło­de­go chło­pa­ka… ―> Masło maślane – chłopak jest młody z definicji.

 

Był obcy, po­cho­wa­li go szyb­ko przy bra­mie cmen­tar­nej. – Pa­mię­tasz, przed wojno, też w ku­pal­noc­kę, jak ska­ka­li przez uogień? ―> Wypowiedź dialogowa zaczyna się od nowego wiersza:

Był obcy, po­cho­wa­li go szyb­ko przy bra­mie cmen­tar­nej.

– Pa­mię­tasz, przed wojno, też w ku­pal­noc­kę, jak ska­ka­li przez uogień?

 

Pa­trzy­ła na Janka obec­nym wzro­kiem… ―> Co to jest obecny wzrok?

A może miało być: Pa­trzy­ła na Janka przytomnym wzro­kiem

 

Sta­ra­li się żuć owoce jak naj­dłu­żej. ―> Można żuć np. gumę, albo kawałek twardego mięsa, ale jagód żuć się nie da, a zwłaszcza jednej jagody.

 

wejść po­szu­ki­wa­niu je­dze­nia. ―> …wejść w po­szu­ki­wa­niu je­dze­nia.

 

Ko­szu­la była za­ci­śnię­ta pod pa­cha­mi. ―> Co to znaczy, że ko­szu­la była za­ci­śnię­ta pod pa­cha­mi?

 

były chyba dwa razy za duże. Chyba tylko… ―> Powtórzenie.

 

Dzie­ci ro­zej­rza­ły się ostroż­nie. 

Cisza. 

Ru­szy­li więc dalej. ―> Piszesz o dzieciach, więc w ostatnim zdaniu: Ru­szy­ły więc dalej.

 

Żadne z dzie­ci nie wie­dzia­ło, co po­wie­dzieć.

– A toś ich wy­stra­szy­ła – po­wie­dział Janek… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Janek przez chwi­lę nie wie­dział co po­wie­dzieć. Do­pie­ro po chwi­li wziął… ―> Powtórzenie.

 

Na szczy­cie ogni­ska Nadka uło­ży­ła kilka po­krzyw… ―> To jeszcze nie było ognisko.

Proponuję: Na szczy­cie sterty/ stosu Nadka uło­ży­ła kilka po­krzyw

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, hathorzyca!

Opowiadanie mi się podobało. Akcja płynęła wartko i mimo rozmiarów tekstu ani razu nie odniosłem wrażenia, że lektura się dłuży.

Postaci trojga bohaterów są wyraziste i każda z nich coś wnosi, także tutaj również duży plus (bardzo podobała mi się ich wzajemna dynamika). Stylizacja języka postaci wspierała “historyczny” aspekt opowieści, ale nie przesadziłaś z nią na tyle by utrudniała czytanie. Myślę, że całkiem dobrze wyszło Ci też połączenie brutalnych realiów II wojny światowej z wątkami fantastycznymi. Jedynym elementem, który jakoś nie pasował mi do atmosfery całości był gadający i chodzący na dwóch łapach zając. 

Wydaje mi się, że zakończeniu jeszcze czegoś brakuje, bo jakoś nie wzbudziło we mnie większych emocji niż co poniektóre wcześniejsze sceny, ale ogółem uważam całość za dobrze napisaną historię. 

Pozdrawiam!

Hmm, mam mieszane uczucia. Z jednej strony nie mam nic przeciwko wykorzystywaniu faktów historycznych w literaturze, pod warunkiem, że odbywa się to z szacunkiem dla ofiar. Z drugiej strony taki zabieg powinien mieć uzasadnienie. A tu uzasadnienia nie widzę. Choćby rozbieżność dat. Wojna jeszcze trochę potrwała i pochłonęła więcej ofiar, więc dlaczego twierdzisz, że poświęcenie dzieci coś zmieniło?

Sama fantastyka jest wprowadzona w drugiej części opka. Nic jej początkowo nie zapowiada. Wygląda to tak, jakbyś na siłę usiłowała dorobić element fantastyczny do wydarzeń historycznych. I to nie wygląda dobrze. Po co Ci w ogóle była ta konkretna wioska. Nie prościej było zmienić daty i nazwę wsi, choćby nawet opierając się na tej konkretnej zbrodni.

Stylizacja też mi mocno przeszkadzała. Nie wiem, być może jest to gwara, ale mi nieznana.

Z plusów – mocny, realistyczna początek.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Bardzo dziękuję za wszystkie uwagi! Te techniczne wprowadzę, a o tych związanych z pomysłem czy stylizacją będę pamiętała na przyszłość. To naprawdę wiele dla mnie znaczy.

Początek tekstu, a dokładnie ucieczka Nadki, Janka i Kasi oraz znalezienie ziemianki są bardzo klimatyczne, czuć tam wojnę, krew i przerażenie. Po spotkaniu partyzanta jednak, opowieść robi się zbyt rozwleczona – dzieci idą przez las i spotykają mnóstwo dziwów, ale nie wygląda, jakby je to zaskakiwało, niezbyt ta nieco bajkowa otoczka (gadający zając) pasuje do reszty opowiadania.

Podróż, mimo że powinna robić wrażenie emocjonującej, jest dość powolna i nie wywołała u mnie żadnych większych uczuć. Mam wrażenie, że tej końcówce brakuje nieco energii. 

Jeśli chodzi o poprawność, to już poprzedni komentujący wspomnieli konkrety, ze swojej strony dodam tylko, że mocno nadużywasz zaimków, a części z nich na pewno da się pozbyć.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Nowa Fantastyka