O Psim Polu słów kilka
Jedni mówią, że nazwa tej krainy pochodzi od grzybów, przez chłopów psiakami zwanych, w wielkiej liczbie porastających tutejsze doliny. Inni, że to zasługa sfor dzikich psów, spędzonych tu z pobliskich, lepiej strzeżonych, ziem. Jeszcze inni, że to najbardziej zapadłe, pozbawione bogactw, urodzajnych gleb i jakiegokolwiek znaczenia miejsce na całym kontynencie, gdzie ludzie żyją nędznie niczym bezpańskie kundle.
Przez wieki wojny omijały to miejsce, wcielone czystym przypadkiem w granice Imperium, gdy zabłąkane wojska w trakcie jednej ze zdobywczych kampanii, pomyliwszy Bindugę z inną, bardziej istotną rzeką, przeprawiły się na drugi brzeg i dotarły aż do trzęsawisk na południowym wschodzie.
A co raz dostało się w machinę imperialnej administracji, nie opuszczało jej tak łatwo.
Jednak i to miało się zmienić, a to za sprawą jednego niepokornego oddziału, złożonego z mętów, wiarołomców i szmuglerów, których wysłano na koniec świata, do niszczejącej warowni, by w razie ataku z najmniej prawdopodobnej strony Imperium nie straciło choćby jednego cokolwiek wartego żołnierza.
Niespisana historia porucznika Wachowskiego, którą powtarzać będzie dopóty, dopóki ostatnich płatków popiołu wiatr nie poniesie daleko na drugi kraniec świata
Nocna obława przyniosła rezultaty. Dwadzieścia dwie zakute w łańcuchy kobiety czekały na błotnistym placu przed namiotem kapitana. Wszystkie rudowłose, piegowate i ledwie dojrzałe jak lipcowe brzoskwinie. Że też tyle przystających do rysopisu nieszczęśnic zamieszkiwało wsie na Psim Polu.
Płachta brezentu zafalowała. To kapitan wyszedł obejrzeć pojmane dziewki. Z nieodłącznym wyrazem niezadowolenia prześlizgnął spojrzeniem po ich twarzach, cmoknął i wyciągnął papierosa.
– Która podpali? – zapytał, ale odpowiedzią było jedynie milczenie. – Tak myślałem. Wachowski! – wywołał mnie.
– Tak, panie kapitanie!
– Zrobimy test prochu. Zorganizujcie dwadzieścia dwie beczki…
– Ale panie kapitanie, nasze zapasy…
Kapitan zgromił mnie wzrokiem.
– Nie muszą być duże! Wystarczą antałki, rusz czasem głową. – Kapitan wyciągnął zapalniczkę. Płomień musnął czubek papierosa, który rozjarzył się pomarańczowym światłem z wolna spalanego tytoniu.
Milczałem. Dobrze znałem kapitana i byłem pewien, że ma jeszcze coś do powiedzenia.
– O świcie urządzimy sobie mały pokaz. Daj znać pozostałym, żeby zebrali się na placu. Co tak wgapiasz gały? Dawno żeś baby nie widział! Gdyby nie to, że jedna z nich może być żarniczką, to bym pozwolił ci się z którąś zabawić… – Roześmiał się i strzepał popiół tuż pod nogi jednej z kobiet. Syknęła, kiedy kilka iskier dotknęło jej palców, wprawiając go w zadowolenie. – …ale jeszcze byś trafił na właściwą, a wiesz, co o nich mówią. Ponoć, kiedy przychodzi do rzeczy, potrafią wyssać z chłopa całe życie. Potem błąka się taki jako upiór, bezwolny, zdany na łaskę szatańskiej nierządnicy. Więc potraktuj to jako przysługę. Odmaszerować!
– Tak jest! – krzyknąłem, ale kapitan szedł już w stronę namiotu.
Nim zniknął w środku, odwrócił się jeszcze i dodał, wyrzucając niedopałek:
– I zabierz je stąd! Może przypadło nam bronić kupy gruzu i kamieni, ale w ruinach lochów jest jeszcze sporo miejsca.
*
Nie widziałem piękniejszych oczu. Jakbym od pierwszej chwili znalazł się pod ich urokiem.
Wyciągnęliśmy ją z jednego z domostw w Małych Dudkach, po drugiej stronie Bindugi, na skraju tej opuszczonej przez Boga krainy oddzielającej Koronę od Hordy. Psie Pole. Nawet kolej omijała to miejsce o dobre pięć stai. Kto by pomyślał, że w tym błocie i gnoju znaleźć można dwa równie cudne klejnoty.
Kiedy jeźdźcy ją przyprowadzili, nic nie mówiła, nie błagała o litość, patrzyła tylko na mnie tymi swoimi oczami. Ustawiłem ją na końcu kolejki, w nadziei, że któraś z kobiet okaże się tą, której szukamy – żarniczką zbiegłą z obozu wroga.
Kapitan wszystkie siły skupił na tym, by ją znaleźć, gdy tylko szpiedzy przekazali mu informacje o ucieczce. Nie wiedziałem, co zamierzał – dogadać się z Hordą w sprawie okupu czy wysłać żarniczkę do stolicy, by wkupić się w łaski generała, licząc na przeniesienie na bardziej znaczną, lub chociaż bliższą cywilizacji, pozycję. Wiedziałem za to, że prędzej rozkaże wyrżnąć wszystkich wieśniaków na Psim Polu, niż porzuci swój plan.
Kilka smagnięć batem wystarczyło, by kobiety czekające na egzekucję przestały wrzeszczeć, bezskutecznie próbować wyrwać się z kajdan, rzucać przekleństwa i błagać o litość. Dwóch szeregowych podniosło za ramiona pierwszą z nich. Trzeciemu przekazałem beczułkę prochu i ruszyli schodami na powierzchnię. Dziewka plunęła w twarz jednemu z trzymających ją żołnierzy. Zęby posypały się na zimny kamień, gdy tamten dokonał odwetu. Kobieta szlochała, wymachiwała nogami i wrzeszczała. Tłum na placu tupał i wołał z niecierpliwością. Kiedy żołnierze zniknęli mi z oczu, rozległy się gwizdy i oklaski.
Wiedziałem, co się miało zaraz stać.
Unieruchomią kobietę i przykują do beczki. Oddalą się na kilkanaście metrów, za prowizoryczne bariery z powywracanych wozów, i podpalą lont. Jeśli wybrana jest żarniczką, powstrzyma eksplozję. W innym razie…
Odgłos wybuchu oznajmił, że dziewka nie przeszła próby.
Szeregowi wrócili po następną pojmaną, a ja już czekałem z antałkiem wypełnionym prochem. Ciągnięta w górę po schodach dziewka zarzekała się, że jest zwykłą chłopką i zanosiła do Najwyższego modły o pomoc. Nawet na nią nie spojrzałem. Wpatrywałem się ciągle w pięknooką dziewczynę, a ona, skulona w kącie lochu, zerkała na mnie. Jej oczy błyszczały niczym dwa błędne ogniki.
Następny wybuch. Potem kolejny. I jeszcze jeden. I znów.
Któraś z tych kobiet musiała być żarniczką. Inaczej…
Przyjrzałem się kolejno każdej z uwięzionych. Nie było w nich nic szczególnego. Brudne, z posklejanymi włosami, niektóre ładne, inne brzydkie, ale co do jednej pospolite. Poza nią.
– Jak ci na imię? – zapytałem, kiedy szeregowi zabrali szóstą ofiarę.
– Berenika – odparła. Miała cudny głos.
Dopiero teraz przyjrzałem się jej dokładniej. Dość niska, z lekką nadwagą, ładna, ale nie błyszcząca urodą. A jednak miała w sobie coś, co powodowało, że czułem żar w sercu, gdy tylko nasze oczy się spotykały. Może kapitan miał rację. Brakowało mi kobiety.
Na wojnie człowiek szybko zapomina, co to miłość.
W Kosogrodzie zostawiłem dziewczynę, Dulcyneę. Wykosztowałem się na wspólną fotografię, nim wysłali mnie na front. Minęło czternaście miesięcy, zdjęcie zgubiłem dawno temu, kiedy uciekaliśmy przed ostrzałem sokolników. Markietanki pomagały leczyć ból rozłąki, ale od pół roku stacjonowałem tutaj, w ruinach Psiego Grodu, gdzie nie docierała poczta, a one zostały o tydzień drogi stąd. Zresztą coraz rzadziej myślałem o Dulcynei. Jej obraz zacierał się w pamięci, jakby była fragmentem dawno minionego snu.
Berenika w niczym jej nie przypominała, tak jak i inne było uczucie, jakie we mnie budziła, choć nie umiałem go nazwać. Może to była jedynie igraszka, zwykła ciekawość, zainteresowanie, jakim nie obdarzyłbym jej nigdzie indziej? Może te jej oczy, piękne pośród gruzów, w brudzie, pyle, w szarości błota i nędzy tutejszych chłopów, straciłyby swój blask w kolorach i światłach Kosogrodu?
Nie wiem.
Ale kiedy kolejne dziesięć kobiet straciło życie rozerwane przez siłę eksplozji, kiedy błagalne spojrzenie pięknych oczu Bereniki przyzwało mnie, a jej usta wyszeptały prośbę pomocy, wiedziałem, że muszę coś zrobić.
*
Zebranie najwyższych rangą oficerów, które kapitan zwołał tej nocy, przebiegało w podniosłym nastroju. Racząc się poślednim piwem, suszonymi owocami i pieczoną dziczyzną, świętowaliśmy schwytanie panującej nad ogniem wiedźmy.
Nikt, poza mną, nie wiedział, że Berenika to zwykła chłopka, a beczka nie wybuchła, bo napełniłem ją mokrym prochem.
– Zdrowie pana kapitana! – wzniósł toast któryś podporucznik i kufle powędrowały w górę.
– Szkoda, żeśmy najpierw tej nie sprawdzili – rzucił inny. – Z resztą chłopcy mieliby używanie.
– Ta żarniczka też niczego sobie, jeśli znajdzie się jakiś odważny…
– Nic jej nie zrobimy – zadecydował kapitan, przypalając papierosa, który był jego nieodłącznym atrybutem. – To pomiot złego wedle naszej Świętej Wiary, ale dzikusy wierzą, że żarnicy od apostołów pochodzą, na których Duch Święty pod postacią płomienia zstąpił. Są dla nich cenni.
– Pfu, heretycy! – splunął trzeci.
– Dlaczego więc uciekła? – zapytał Kapitan i zaciągnął się papierosem ile sił w płucach. Wiedzieliśmy, że oczekuje odpowiedzi. Po chwili wypuścił z ust kłąb dymu i kontynuował przemowę, którą słyszeliśmy już wiele razy. – Dlaczego żarniczka, święta panna, uciekła z Hordy? To ciekawe, prawda? A potem zacząłem się zastanawiać, kiedy ostatni raz widziałem żarniczkę na froncie? Ile ich zostało? Wystarczyłby oddział takich, byle potężnych, by pokonać Koronę. Wyobraźcie sobie, jak idą w pole, a nasi karabinierzy przestają strzelać, bo proch nie chce się palić albo prochownice wybuchają im w rękach. Ogień szaleje wokół, ale atakuje tylko naszych. A jednak meldunki z frontu o niczym takim nie mówią. Dlaczego? – Kolejna przerwa, odrzucony niedopałek i następny papieros wędrujący do ust.
W namiocie zaległo milczenie, a ja wracałem myślami do Bereniki, zamkniętej w najgłębszej części lochów, otoczonej beczkami święconej wody ustawionymi w krąg, pośród ścian z wyrysowanymi świętymi symbolami, które miały odpędzać złe moce. Nie miała nawet świeczki. Siedziała skuta w całkowitej ciemności, ale w mojej wyobraźni jej oczy płonęły niczym dwa słońca.
Co się z nią stanie, kiedy kapitan odkryje prawdę?
Jeśli odkryje.
Cokolwiek zdecyduje – wydać ją za okup czy posłać do stolicy – musiałem zadbać o to, by być dowódcą jej eskorty. I uwolnić ją tak, by nie wzbudzać podejrzeń… lub uciec razem. To nawet lepsze. Układałem w głowie dziesiątki scenariuszy, gdy kapitan przerwał milczenie.
– Stawiam połowę waszego żołdu – kapitan podjął temat, gdy kolejny papieros zajął się żarem – że ta dziewka to jedna z ostatnich żarniczek. Może nawet ostatnia. Horda musiała krótko ją trzymać. Może nawet ten czy inny dowódca bandy dzikusów chciał zrobić jej dzieciaka i wychować sobie własnego żarnika?
– Oni mnożą się tylko między sobą – zauważył ten, który wcześniej oburzył się na herezję. – W innym wypadku szatańskie nasienie traci moc. To łaska Pańskiego Chrztu gasi jego płomień.
– Tak, tak, już o tym rozmawialiśmy. Nikt jednak nie zabroni im próbować – odparł kapitan. – Nie to zresztą ważne. Najważniejsze, jaką żarniczka korzyść nam przyniesie. I jak ją wykorzystamy.
– Wyślijmy ją do Kosogrodu – doradzał pierwszy porucznik. – Przeniosą nas, może awansują…
– Głupstwo! – żachnął się drugi. – Nikt z nas nie trafił tu bez powodu! Myślicie, że przypadkiem trzymają nas w tej kupie gnoju? Handlowaliśmy niewolnikami z Hordą, nie wykonywaliśmy rozkazów albo postawiliśmy na złego dziedzica, kiedy tron był pusty. Gówno nam dadzą, póki nie będziemy potrzebni na froncie.
– A nie będziemy – dodał kapitan. – Dostałem meldunki o nowej broni. Strzelec może wypuścić z niej dwadzieścia kul w czasie, kiedy wróg wypali raz z karabinu i przygotuje się do drugiego strzału. Jedynie strach przed żarnikami, którzy mają czaić się w sercu Hordy, powstrzymuje Koronę. Wojna niebawem się zakończy.
Więc okup, pomyślałem. To była moja szansa.
– Pojadę – zgłosiłem się. – Wezmę garstkę zaufanych ludzi i wymienię ją z Hordą. Jest cenna, więc dużo zapłacą.
Kapitan pokręcił głową i wykrzywił szpetnie gębę w parodii szczerego uśmiechu.
– To nie będzie konieczne. – Wstał, oparł się jedną ręką o stół i rozłożył mapę. – Widzicie, co tu jest?
– Psie Pole – odpowiedział drugi porucznik. – Od wschodu góry, od południa trzęsawiska, od zachodu las, od północy…
– Gówno widzicie! – przerwał mu kapitan. – To, moi dowódcy, jest nasze Psie Pole. Nasza, w pełni autonomiczna, kupa gnoju! Pół roku tu koczujemy i pora już się urządzić. A żarniczka nam w tym pomoże.
Spojrzał mi w oczy. Jego źrenice płonęły szaleństwem. Nie mogło być inaczej, skoro namawiał nas do puczu. Skoro chciał sprowokować dwie potęgi, które ściskały Psie Pole od północy i południa, by starły nas na miazgę. Świdrował mnie spojrzeniem, a ja pobladłem. Nie byłem w stanie nic odpowiedzieć, chociaż nie ze strachu. To znaczy: nie ze strachu przed nim.
Wystarczyła chwila. Kilka zdań, by wszystkie snute plany wzięły w łeb. Nie będzie żadnej eskorty. Berenika nie opuści obozu. Najpewniej zginie tu razem z nami. Nie znałem tej kobiety, widziałem ją ledwie kilka razy, ale mimo to coś paliło mnie pod skórą, a przed oczami stawał obraz tego, co kapitan może zrobić oszustce, kiedy wszystko wyjdzie na jaw. Już lepiej byłoby, gdyby zginęła z pozostałymi kobietami. Przynajmniej oszczędziłbym jej cierpień.
– Na razie musimy się przyczaić i czekać – ciągnął kapitan. – Zabraniam wam cokolwiek pisnąć, tak samo, jak i każdemu parszywemu żołdakowi w tym garnizonie. Ani sprzymierzeńcy, ani wrogowie, nie mogą się dowiedzieć, że mamy żarniczkę! Niech Horda i Korona wykrwawiają się na wojnie, a my zbudujemy umocnienia, poczynimy przygotowania, wesprzemy chłopów i takie tam, w końcu to będą nasi poddani. I dogadamy się z dziewką, to po pierwsze. Czas działa na naszą korzyść.
Porucznicy spojrzeli po sobie i po chwili niepewności, wznieśli kolejny toast za kapitana, przyszłego pierwszego króla Psiego Pola, a potem drugi, za milczenie.
Wiedziałem już, co robić.
*
Zaatakowali następnej nocy, co nawet dla mnie było zaskoczeniem.
Kiedy, po zebraniu w namiocie kapitana, posłałem w tajemnicy gołębia z wiadomością adresowaną do generalicji, nie miałem wątpliwości, że zostanie przechwycony przez sokolników Hordy. Nie spodziewałem się jednak, że są tak blisko. I że tak szybko złamią nasz szyfr.
Najpierw pojawiły się ptaki. Spadły chmarą na wartowników, szarpiąc szponami twarze i wydziobując oczy. Cudem uniknąwszy ataku, przeciskałem się z opuszczoną głową przez tłum, starając się nie patrzeć na rozszarpane twarze i puste oczodoły wrzeszczących dokoła żołnierzy, niektórych zbyt młodych, by nazywać ich mężczyznami. Nim dzwonnik zaczął bić na alarm, grad płonących strzał spadł na fort, podpalając koszary i kapitański namiot.
Klecha wypadł z ruin kościoła, wymachiwał kropidłem na prawo i lewo, modląc się o deszcz – z marnym skutkiem. Nie padało od tygodnia i nie zanosiło się na to, by najbliższe godziny miały przynieść odmianę.
– Do broni i na mury! – zagrzmiał kapitan, wyskoczywszy z płonącego namiotu. W dłoni trzymał tlącego się papierosa. – Armaty w ruch! Prowadzić ostrzał! Banda dzikusów nie weźmie Psiego Grodu! Jak zdołali nas zaskoczyć?!
– Uderzyli od północy, kapitanie – tłumaczył się pierwszy porucznik. – Nie spodziewaliśmy się!
– Nie spodziewaliście – prychnął kapitan. – A od czego was mam, jak nie od tego, by się spodziewać?!
– Kazał kapitan utrzymać w tajemnicy… Ograniczyliśmy patrole do minimum, żeby nikt czasem nie… – Potężna dłoń kapitana uderzyła w policzek żołnierza.
– Na mury, już!
Wkrótce dźwięki nocy zlały się w jeden wielki huk strzelaniny.
Usiane gwiazdami niebo zasłoniły chmury, czyniąc ciemność jeszcze gęstszą, ale deszcz nie chciał spaść. Strzelcy mierzyli się na słuch, z rzadka mając okazję dojrzeć falujące w mroku ogniki płonących strzał, nim wróg posłał je w niebo. Ptaki wytresowane do walki dawały się nam we znaki, ale szybko zostały przetrzebione. Jeźdźców było wielu, ale nie aż tylu, byśmy nie dali im rady. Do tego ich taktyka nie miała nic wspólnego ze szturmem. Co oni chcieli uzyskać?
Wydawałem kolejne rozkazy, nerwowo zerkając w stronę wejścia do lochów, pewien, że wystrzelamy sokolników wraz z nadejściem świtu i plan ucieczki nie dojdzie do skutku.
Wtedy karabiny przestały strzelać.
Tam, gdzie spadały płonące strzały, wygłodniały ogień rozrastał się w szaleńczym tempie. Drewno znikało w okamgnieniu, kamienie pękały z gorąca.
– Psiakrew! – zaklął kapitan. – Mają drugiego żarnika?!
– Sprawdzę, co z dziewką – rzuciłem i pobiegłem do lochów, nie czekając na odpowiedź. Odwróciłem się tylko, gdy usłyszałem jego krzyk. To płonący papieros wybuchł płomieniem, który zajął brodę i włosy kapitana.
Zrugałem strażników przy kratach, posłałem ich na mury, chwyciłem lampę i zbiegłem po schodach, w drodze próbując zrozumieć, co się dzieje. Horda najpewniej odnalazła swoją żarniczkę, a z powodu mojej wiadomości musieli dojść do wniosku, że przetrzymujemy własną. Kolejny raz wszystkie plany zmieniły się w popiół, jakby i je dosięgnął szalejący na górze ogień.
Musieliśmy uciekać. Za wszelką cenę wydostać się stąd i zniknąć. Ktokolwiek wygra, Berenikę czeka podły los.
Gnałem co tchu starym, wilgotnym korytarzem i zatrzymałem się dopiero przed najdalszą celą. Kiedy światło lampy objęło uwiezioną kobietę, nadając jej oczom wygląd szlachetnych kamieni, poczułem, że wzbiera we mnie gorąca krew. Ruszyłbym choćby na koniec świata – byle z nią.
Dulcynea nigdy nie wzbudzała we mnie równie żarliwych uczuć.
– Uwolnij mnie – błagała Berenika, a moim ciałem wstrząsnął dreszcz. – Proszę. Dam ci to, czego pragniesz.
– Czego pragnę – powtórzyłem, ale dziewczyna wzięła to za pytanie.
– Mnie – odpowiedziała.
Odstawiłem lampę na jedną z beczek, zdjąłem klucz ze ściany i rozkułem Berenikę z kajdan.
– Ucieknijmy razem – poprosiłem.
Usta dziewczyny przywarły do moich, poczułem jej ciepły oddech. Dłonie, gorące mimo panującego w lochu chłodu, zaczęły mnie rozbierać. Ledwie zauważyłem rosnący ponad miarę płomień lampy, który pełzł po ścianie i zagarniał strop, gdy nasze ciała stały się jednym.
Żar panujący w lochu zmieniał wodę w parę. Rozgrzane kamienie parzyły, każdy oddech palił w płuca. Próbowałem się poruszyć. Nie mogłem. Wszystkie moje siły spłonęły w ogniu pożądania, który spalał mnie od środka, tak jak całkiem zwyczajny ogień palił mnie od zewnątrz.
Wtedy, w rozkoszy i bólu – z przewagą bólu – przyszło zrozumienie.
Nie istniała druga żarniczka.
To zawsze była ona.
Wpuściliśmy ją tu, pieczętując swoją zgubę. Oddział sokolników Hordy nie przejął mojej wiadomości. Nie odszyfrowali jej i nie przybyli tu w ciągu jednego dnia. Czekali w ukryciu od samego początku.
To zawsze była ona.
Żarniczka. Święta Panna. Kochanka Szatana. Władczyni ognia – nie tylko tego, który spalał od zewnątrz, ale i tego, który trawił mnie teraz od wewnątrz.
Jej spojrzenie płonęło pomarańczowym blaskiem. Kiedy patrzyła mi w oczy, moje myśli obracały się w popiół…
To o czym się potem na Psim Polu mówiło, chociaż nie powinno
Czasem, kiedy nadchodziła noc, a ciepły południowy wiatr podrywał kłęby jeszcze ciepłego popiołu, w zgliszczach starego Psiego Grodu można było usłyszeć zawodzenie mężczyzny, który powtarzał imię ukochanej.
Niewielu się tam zapuszczało, ale ci, którzy byli na tyle odważni, opowiadali o truposzu w mundurze porucznika Korony. Niektórzy zarzekali się, że w skowycie zjawy udało im się dosłyszeć strzępki tragicznej historii żołnierza, które powtarzali potem przy flaszeczce samogonu i kopcących smoliście kagankach, ubarwiając ją co i raz, lub próbując sklecić w całość z zasłyszanymi od innych bajarzy fragmentami opowieści.
W wyjątkowo ciche noce jęki upiora słychać było nawet w nowym Psim Grodzie, na drugim brzegu Bindugi. Ludzie szeptali ukradkiem, że w takie noce Królowa Psiego Pola, Ogniem Ucałowana, Władczyni Płomienia wychodziła na taras najwyższej zamkowej wieży, skąd miała widok na pozostałości starej warowni i z wyrazem rozkoszy wsłuchiwała się w głos cierpiętnika.
Niekiedy dwoma palcami dotykała warg i posyłała w stronę grodu pocałunek, który niczym błędny ognik niesiony siłą wiatru, lądował na ustach mężczyzny, niosąc mu ukojenie aż do następnego razu.
Nikt jednak nie rozprawiał o tym na głos.
Odkąd Psie Pole miało swoją królową, pożary zdarzały się tu nazbyt często.