- Opowiadanie: meraxes - Night Hunter (czyli kocia odyseja) - część 4, ostatnia

Night Hunter (czyli kocia odyseja) - część 4, ostatnia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Night Hunter (czyli kocia odyseja) - część 4, ostatnia

CZARNA MATRONA

 

Była najczarniejsza godzina nocy. Czas, kiedy światło gwiazd i księżyca przygasa najbardziej, a ludzie pogrążeni są w najgłębszym śnie. O tej porze podobno nawet Bóg przymyka oczy, a miasto biorą we władanie siły stare, dużo starsze, niż jego fundamenty. Siły, o których opowiadano sobie bajki, którymi straszono dzieci, ale w które nikt nie wierzył. Jednak one są, gdzieś tam. Kiedy każdy śni, krążą po zaułkach ulic, jak powiew złowrogiego wiatru.

 

W najczarniejszą godzinę nocy budzą się koszmary.

 

Czarne ptactwo krąży na niebie. Rozpraszają się nad miastem i opadają tam, gdzie jest najciemniej, gdzie żadne światło, żadna nocna lampa nie może ich odstraszyć. Światło rani je i pali, ale teraz każdy budynek tonie w mroku. Lądują na parapetach, na dachach domów, na ławkach, gdzie śpią bezdomni. Szukają ofiar.

 

 

***

 

 

Tej nocy Kasia położyła się spać nieco wcześniej, niż zwykle. Dzień był dla niej wyjątkowo męczący i, niestety, jutro też będzie musiała wstać z samego rana. Na razie jednak, wyciągnięta wygodnie w łóżku, cieszyła się spokojnym snem.

 

Nagle na jej czoło wystąpił pot. Zmarszczyła brwi, zaczęła wiercić się niespokojnie. Pod powiekami przewijały się przerażające wizje. Obrazy, które będą prześladować ją jeszcze następnego dnia.

 

Nie mogła jednak się obudzić. Nie mogła zobaczyć czarnego kształtu, który przysiadł na parapecie jej mieszkania, cicho postukując dziobem w szybę.

 

 

***

 

 

Adam krzyczał przez sen. Leżąc w rozkopanej pościeli, rzucał się z boku na bok. Kolejną noc z rzędu dręczyły go koszmary. Jutro w pracy znowu będzie w złym humorze. Tak jak wczoraj, cały dzień upłynie mu na wydzieraniu się i wściekaniu na innych.

 

Na dachu jego domu czarny ptak stroszył triumfalnie pióra.

 

 

***

 

Na ławce w miejskim parku leżał bezdomny pijak. Nie przeszkadzały mu zimno i twarde deski wbijające się w plecy; był do tego wszystkiego przyzwyczajony. Tylko przerażający sen, jaki rozwijał się właśnie pod jego powiekami, nie pozwalał znaleźć wytchnienia. Wiercił się coraz bardziej, wreszcie spadł z ławki na ziemię. Obudził się z wrzaskiem. Wstał, masując obolałe kości. Z jego ust popłynęło przekleństwo.

 

Czarny ptak porzucił pobliską gałąź i zerwał się do lotu. Będzie musiał poszukać innej ofiary.

 

 

***

 

 

 

Minęli róg Miłosza z Kochanowskiego i skręcili w pobliski zaułek. Kazael prowadził; najwyraźniej okolica nie była mu obca. Stasiu znowu poczuł się niepewnie. Jego uwagę zwróciła chmara czarnego ptactwa, ledwie dostrzegalna na tle nocnego nieba. Nie tylko w górze zresztą; także wszędzie w pobliżu, na gzymsach, parapetach i dachach domów przysiadły podobne do wron stworzenia. Gromadziły się tutaj, zupełnie jakby gdzieś w pobliżu miały swoje gniazda. Być może było to tylko wrażenie, ale wydawało mu się, że podobnie jak poprzednim razem, wyczuwa w powietrzu jakieś emanacje zła. Tyle, że tutaj były one znacznie silniejsze.

 

Nagle Kazik zatrzymał się. Skinął głową na ziejący w ziemi otwór. Płyta zamykająca wiekową studzienkę leżała odsunięta na bok.

 

Stanisław przyglądał się twarzy anioła. Odkąd zbliżyli się do tego miejsca, jego towarzysz nagle zrobił się wyjątkowo poważny. Jakby nagle o czymś sobie przypomniał; nie chciał jednak podzielić się swoimi myślami. Marszczył brwi w milczeniu.

 

– To tutaj?

 

– Zgadza się – odparł Kazik. – Wiem, że nie wygląda to zachęcająco, ale postaraj się przezwyciężyć swój strach i zejść na dół.

 

– A ty? Przecież będziesz tam razem ze mną, prawda? – zaniepokoił się Stasiu. – Prawda?

 

Zapadła chwila ciszy.

 

– Przykro mi – anioł westchnął i skierował wzrok w niebo. – Góra mnie wzywa. Bezzwłocznie. Nie mogę zostać tutaj ani chwili dłużej.

 

– Że co? – Stanisław wytrzeszczył oczy. Teczka wypadła z jego dłoni. – Co ty opowiadasz? Przecież obiecałeś…

 

– Bracie – przerwał mu anioł. – Wiem, jak się czujesz. Słuchaj, jest mi naprawdę przykro. Ale wierzę, że sobie poradzisz – zacisnął dłonie na ramionach Stasia. Spojrzał mu głęboko w oczy. – Pokazałeś już przecież, że potrafisz radzić sobie ze swoim lękiem. Dasz radę.

 

Stasiu poczuł się dziwnie. Kazik mówił z takim przejęciem, jakby w grę wchodziły sprawy życia i śmierci, a nie tylko zwykły, zaginiony drapak.

 

– Posłuchaj! Dam ci to. Medalik z patronem rzeczy zaginionych. Przyniesie ci szczęście – wcisnął mu w dłoń maleńki, srebrny bibelocik z wygrawerowanym wizerunkiem jednego ze świętych. Przedmiot zdawał się emanować własnym ciepłem.

 

– I to niby ma mi pomóc… – kolejna chwila milczenia. – Jasne. Dzięki. Nie powinienem się denerwować. W końcu to nic takiego… Spróbuję się trochę rozejrzeć. Jasne.

 

– Powodzenia! – zawołał anioł. – Jeszcze się spotkamy. Możesz być tego pewien.

 

Kazael zniknął. Bez fajerwerków, błyskawic, grzmotów i kłębiącego się dymu. Po prostu rozpłynął się w ciemności. Na ziemi, w miejscu gdzie stał jeszcze przed chwilą, leżało teraz kilka śnieżnobiałych piór. Stasiu przyklęknął i wziął jedno z nich do ręki. Wciąż biła od niego ledwie zauważalna, srebrzysta poświata. Schował je do kieszeni płaszcza.

 

„Ciekawe, czy ktoś mi uwierzy, że spotkałem anioła…", pomyślał.

 

Zaczerpnął kilka głębokich oddechów. Musiał wziąć się w garść. Rzeczywiście, po tym, co przeżył wcześniej, zejście w głąb ciemnego włazu wydawało się dziecinną igraszką. Teczkę postanowił zostawić na górze; o tej porze i tak nikt jej nie ukradnie. Dla bezpieczeństwa ukrył ją we wnęce za pobliskim śmietnikiem.

 

Zakasał rękawy płaszcza i kurczowo ściskając pordzewiałą drabinkę, zaczął opuszczać się w dół. Jego nozdrza zaatakował niewyobrażalny odór. I o ile zmysł węchu musiał teraz toczyć heroiczną batalię, to zmysł wzroku pozostawał kompletnie bezużyteczny. Pogrążył się w nieprzeniknionej ciemności.

 

Z ulgą wyczuł ziemię pod stopami – na szczęście, nie było zbyt głęboko. Przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu zapałek, zapalniczki, czegokolwiek, czym mógłby sobie oświetlić drogę. Zaklął pod nosem. „No, to sobie pozwiedzałem", pomyślał. Bez źródła światła zostawanie tutaj nie miało najmniejszego sensu.

 

Nagle jego uwagę zwróciła poświata bijąca z kieszeni, do której schował pióro Kazaela. Wyciągnął je przed siebie, ze zdumieniem patrząc, jak blask gwałtownie nabiera na sile. Zupełnie, jakby przedmiot reagował na otaczającą go ciemność.

 

Stasiu rozejrzał się dookoła. Kanał ściekowy musiał pochodzić jeszcze z XIX wieku. Przypomniał mu się film Andrzeja Wajdy, wywołując falę dreszczy. Nie rezygnował jednak. Powoli ruszył przed siebie, trzymając w górze anielskie pióro. Bijące od niego światło dodawało mu otuchy.

 

Ale im dalej się przemieszczał, tym bardziej malała jego nadzieja na sukces. Zaczynał za to dominować trzeźwy osąd całej sytuacji. Jakim sposobem ma znaleźć Zuzię w takim miejscu? Powinien zaufać Kazikowi, ale…

 

Nasłuchiwał, licząc że usłyszy cokolwiek, co mogłoby naprowadzić go na właściwy ślad. Słyszał jednak tylko echo spływającej wody i własnych, niepewnych kroków. Miejsce było prawdziwym labiryntem. Robił wszystko, żeby nie zabłądzić, wiedział jednak, że z każdym przebytym metrem szanse na udany powrót gwałtownie maleją. A gardziel kanałów ciągnęła się i ciągnęła, kusząc kolejnymi odnogami, prowadzącymi w nieznane.

 

Przypomniał sobie słowa cyganki. „W najciemniejszą ciemność wkroczyć musisz…" Jasne. Tylko że tutaj ciemność nie dzieliła się na mniejszą i większą. Tylko odór w pewnym miejscach lżał, podczas kiedy w innych niemal nie pozwalał oddychać.

 

Wreszcie uświadomił sobie, że jeśli pójdzie choćby kawałek dalej, przepadnie z kretesem. Skończy jako pożywka dla szczurów, albo czegoś jeszcze gorszego. Obrócił się, zaklął pod nosem i ruszył w drogę powrotną. Zrobił, co mógł i jeszcze więcej. Nikt nie powinien mieć do niego pretensji.

 

To znaczy, ona i tak będzie miała.

 

Trudno.

 

Przyspieszył kroku. Zastanawiał się, kiedy wreszcie zobaczy ten cholerny właz. Czy nie powinien już go minąć?

 

W jego gardle powoli formowała się gruda.

 

Nie, przecież to jeszcze nie tutaj…

 

Ale czy skręcił w tym, czy w tamtym miejscu? Przecież był pewien, że to zapamiętał, musiał zapamiętać…

 

Zabłądził. Prosty fakt przebił się do świadomości, rozpalając wszystkie neurony w mózgu, na wzór sygnału alarmowego.

 

„Spokojnie, najwyżej znajdę inny właz… Ale też nie mogłem odejść tak daleko… Pomyśleć, muszę spokojnie pomyśleć!"

 

Oparł się o ścianę kanału, usiłując złapać oddech, co przy wszechobecnym smrodzie nie było wcale rzeczą specjalnie prostą. Wsłuchał się w panującą ciszę.

 

Nagle wydało mu się, że słyszy jakiś ruch. Kroki. Nastawił uszu, usiłując wychwycić źródło dźwięku. Dobiegało go tylko odległe echo. Był niemal pewien, że jego zmęczone zmysły sprawiają mu figle. Mimo to, postanowił udać się w stronę, z której dobiegały tajemnicze odgłosy.

 

Szedł powoli w głąb tunelu, który nawet pomimo bijącego z pióra blasku wydał mu się wyjątkowo ponury i mroczny. Strop obniżył się, zmuszając Stasia do pochylenia głowy. Czuł się jak szaleniec. Dlaczego to robił? Odpowiedź wciąż się wymykała. Dawniej uciekłby z podkulonym ogonem. Ale teraz dobiegające jego uszu odgłosy, coraz wyraźniejsze, popychały go do przodu. Intrygowały.

 

Usłyszał pomiaukiwanie. Bardzo dalekie, głuche i niewyraźne. Ale pomiaukiwanie.

 

Być może jego wyobraźnia znowu go oszukiwała. Mimo to wiedział już, że nie zawróci.

 

Nagle w ścianie tunelu zauważył odgałęzienie. Kiedy tylko do niego podszedł zorientował się jednak, że nie jest to kolejna odnoga kanałów, a zejście w dół. Wyrzeźbione w środku wąskiej szczeliny schodki zapraszały… dokąd? Czy to jakiś stary schron? A może droga do samego piekła? Przystanął, zastanawiając się gorączkowo. Coś popychało go do przodu, pomimo lęku. Zupełnie, jakby ktoś niewidzialny szeptał mu do ucha: „no dalej, zaszedłeś już tak daleko!"

 

Odgłosy dobiegały właśnie stamtąd. Zdecydowanie.

 

„W najciemniejszą ciemność wkroczyć musisz!"

 

Zaklął w myślach, rzucając obelgami we wszystkich polityków, szefa, żonę, koty i budowniczych kanałów. Kiedy wiązanka dobiegła końca, zaczął ostrożnie schodzić w dół.

 

Schody nie okazały się prowadzić zbyt głęboko. Już po chwili z ciemności wyłoniły się czarne, metalowe drzwi. Ku jego zaskoczeniu, nie były zamknięte; kiedy nacisnął klamkę, ustąpiły z głuchym skrzypnięciem. Jeśli marzył o tym, by nie zwracać niczyjej uwagi i zachowywać się cicho, to marzenia właśnie wzięły w łeb.

 

„Co za głupota", skarcił siebie w myślach. „Dlaczego ktoś miałby zrobić mi krzywdę…"

 

Wchodząc do środka poczuł, jak ożywa w nim dziecięca fascynacja zapomnianymi ruderami, starymi schronami i porzuconymi magazynami. Przed sobą miał ciemny korytarz. Do ścian przytwierdzone były pochodnie, dające słabe, migoczące światło, mimo to wolał nie wypuszczać z dłoni pióra. Dźwięki stały się już wystarczająco wyraźne, by dać mu pewność, że nie są wytworami jego wyobraźni. Dalekie głosy, echo kroków i… krakanie?

 

Przynajmniej panujący w kanałach odór przestał atakować jego nozdrza. Dla odmiany wydawało mu się teraz, że wyczuwa zapach kadzideł, ale z pewnością było to tylko wrażenie.

 

Co to za miejsce? Zachodził w głowę, ale żadne sensowne rozwiązanie…

 

Ciężka dłoń opadła na jego ramię.

 

Wrzasnął. Obrócił się. Przed jego oczami pojawiła się ubrana w czarny habit postać z nienawiścią w oczach i przywodzącym na myśl grecki alfabet symbolem wytatuowanym na czole. Dolną połowę twarzy ukrywała przepaska z ciemnej tkaniny. Zanim Stasiu zdołał przyjrzeć się dokładniej, rozpędzona pięść zderzyła się z jego policzkiem. Poczuł krew w ustach; zatoczył się na ziemię. Wypuścił piórko z dłoni. Leżąc na brzuchu i zmagając się z bólem, kątem oka zauważył jeszcze, jak napastnik rozgniata je własnym butem. Zupełnie, jak rzucony pod nogi niedopałek. Światło Kazaela zgasło. Pozostał tylko słaby blask pochodni.

 

Poczuł kopnięcie w brzuch.

 

– Kto pokazał ci drogę do tego miejsca? Jak miałeś czelność tutaj wejść, śmieciu?

 

– Ja… przepraszam… ja tylko…

 

– Cisza! Nikt nie ma prawa przekraczać progu Domu Naszej Pani!

 

– Waszej Pani?

 

– Czarnej Matrony! Przed nią się będziesz tłumaczył. Lepiej oszczędzaj siły, gnido – nieznajomy zaśmiał się ochryple. Pociągnął swoją ofiarę za kołnierz, stawiając ją na nogi. Ostatnim, co zobaczył Stasiu, zanim zgasło światło, była zmierzająca w jego kierunku pięść.

***

 

 

Pierwszą rzeczą, o której pomyślał, odzyskując przytomność, był stan własnego uzębienia. Wciąż jeszcze oszołomiony, odruchowo zbadał językiem, czy wszystko jest na miejscu. Odetchnął z ulgą; nie będzie musiał zadłużać się u dentysty. Nie zmieniało to oczywiście w żaden sposób faktu, że szczęka bolała go niemiłosiernie.

 

Dopiero po chwili odważył się otworzyć oczy.

 

Wolałby nigdy tego nie robić.

 

„Ja wciąż śnię. To jakiś cholerny koszmar. Ciągle jestem nieprzytomny. To nie może się dziać naprawdę!"

 

Leżał na bruku, na środku obszernej sali. Miejsce pogrążone było w półmroku, tylko nieznacznie rozświetlanym przez kilka pochodni. Dookoła, na ziemi, klęczała grupa kilkunastu osób w czarnych habitach, z twarzami zwróconymi w dół, szepcząc coś na kształt modlitw. Ściany pomieszczenia wymalowane były w krwistoczerwone wzory, a w powietrzu unosił się intensywny zapach kadzideł zmieszany z obrzydliwą wonią niewiadomego pochodzenia.

 

W samym końcu sali, na stanowiącym coś na kształt ołtarza pozłacanym podwyższeniu, pomiędzy czarnymi świecznikami o fantazyjnych kształtach, rozłożyła swoje cielsko istota, której anatomia wymykała się wszelkim opisom. Porównania z człowiekiem nie miały wiele sensu; jakakolwiek nić podobieństwa była wąska i daleka. Zwały tłuszczu spływały na ziemię na kształt gorącego, płynnego budyniu. Wyrastała z nich zakończona dziobem, przypominająca ptasią głowa, przywodząc na myśl staroegipskie bóstwa. Ciało pozbawione było jednak piór i w całości pokryte czarną łuską. Chociaż stworzenie w żadnym razie nie mogło poderwać się do lotu, z jego grzbietu sterczały szkielety dwóch potężnych skrzydeł.

 

Bestia wyposażona była tylko w jedną kończynę, dla odmiany przypominającą dłoń człowieka, z długimi, poskręcanymi szponami. Trzymała ją teraz wyciągniętą przed siebie. Przymkniętymi ślepiami przyglądała się grupce czarnych ptaków, które przysiadły na niej jak na gałęzi. Podobne do kruków ptactwo wypełniało zresztą całą salę, gnieżdżąc się w niemal wszystkich jej kątach i zakamarkach.

 

Zebrani nucili swoje modlitwy, nie ośmielając się podnieść wzroku.

 

– O Czarna Matrono, Pani Nocnych Koszmarów, władczyni tego miasta i jego mieszkańców. Oby twoje panowanie trwało każdej nocy. Sił nabierz, nasyć się snami. O pani wielka i nieprzejednana. Użycz nam swej mocy. Podziel się z nami jej cząstką, w łaskawości swojej. O Czarna Matrono…

 

Stasiu z przerażeniem przyglądał się pokrytej czarną łuską bestii. Chciałby wierzyć, że to wszystko jest tylko snem. Że w rzeczywistości dostał w łeb od zwykłego rzezimieszka, a nie od tajemniczego czciciela demona z piekła rodem.

 

Niestety, rozsadzający jego szczękę i żołądek ból utwierdzał go w przekonaniu, że jest inaczej.

 

„Niech to diabli wezmą…! Czy ja znalazłem się w jakimś pieprzonym komiksie?"

 

– Czuć śmiertelnikiem… Nie nasz on… Dlaczego…? – zaskrzeczała istota, przerywając jego rozważania. Podobny głos można by prawdopodobnie uzyskać, łącząc struny głosowe stuletniej staruszki i dzikiego wilczura.

 

– Zakradł się do naszego przybytku, o pani. Nie wygląda na groźnego, ale… – Stasiu rozpoznał swojego oprawcę. Klęczał tuż obok, w dłoni trzymał sztylet. Najwyraźniej palił się, żeby zrobić z niego użytek.

 

– Jego rzeczy… Posiadał…? Co?

 

– Właśnie chciałem o tym powiedzieć, o pani… – głos mężczyzny stał się nerwowy. – Miał pióro, które świeciło w ciemności…

 

– Niebiescy! Skurwysyny skrzydlate! – pospolite przekleństwo w ustach bestii okazało się być zaskakująco na miejscu. Czarna Matrona wydała odgłos na pograniczu gwizdu i bulgotania, będący najwyraźniej przejawem dezaprobaty. – Co jeszcze?

 

– Nic takiego, wielka, tylko bibelocik z jakimś świętym… Nic waż…

 

– Pokaż! – przerwał demon. Mężczyzna skłonił posłusznie głowę. Na jego czoło wystąpił pot.

 

– To tylko taki drobiazg, pani – powiedział, unosząc ku górze medalik Kazaela. Na jego widok Matrona rozszerzyła ślepia, wrzeszcząc i rzucając się na swoim piedestale. Jakby pobudzone jej zachowaniem, czarne ptaki zaczęły skrzeczeć i uderzać o siebie skrzydłami.

 

– Wyświęcony amulet! Niebiańskie skurwysyństwo! Tutaj! Wy durnie! Wy kurwy! Won wszyscy! Won z tym! Czy wy wiecie, co zrobiliście, stado kurewskich…

 

Stasiu skulił się na ziemi. Ptaki wrzeszczały coraz głośniej. Wydawało się, że ciemność gęstnieje, pochłaniając wszystko w zasięgu wzroku. Gotowy na najgorsze, kątem oka dostrzegł nagle iskierkę światła. Medalik Kazaela zaczął płonąć coraz silniejszym blaskiem. Trzymający go mężczyzna zaklął, wypuszczając przedmiot na ziemię, jednak ten wciąż roztaczał dookoła siebie złocistą poświatę.

 

Bestia rozszerzyła przerażone ślepia. Odruchowo zasłoniła się jedyną ręką, zupełnie jakby światło raniło ją i parzyło. Zdezorientowani wyznawcy rozglądali się dookoła, nie wiedząc, co czynić.

 

Snop złotego światła strzelił ku górze, a w jego blasku pojawiły się trzy skrzydlate sylwetki. Stasiu, mrużąc oczy, rozpoznał w jednej z nich Kazaela. Anioł znów wydawał się być w pełni swojego majestatu, podobnie jak wtedy, w kościele, z rozłożonymi skrzydłami i ogniem w oczach. Nakładając strzałę na rzucający srebrną poświatę łuk, skinął przyjacielowi na pozdrowienie. Uśmiechnął się lekko. Jego dwaj towarzysze sprawiali znacznie groźniejsze wrażenie. Jeden z nich, łysy chudzielec, chociaż nieuzbrojony, wydawał się zabijać samym wzrokiem. Drugi tymczasem wywijał w powietrzu potężnym, płonącym mieczem, śmiejąc się tubalnie. Trzy pary skrzydeł dawały świadectwo wysokiej rangi – najwyraźniej musiał być liderem grupy.

 

– I co teraz powiesz, ty śmieszna ptako-glizdo? – zawołał, kierując ostrze w stronę demona. – Aufwiedersehen, czas wracać do piekła. Koniec zabawy, mamuśka.

 

Matrona wrzasnęła tylko, a tłuszcz na jej cielsku zaczął falować z góry na dół. Jak na zawołanie, wszystkie ptaki w pomieszczeniu poderwały się do lotu, mierząc dziobami w stronę wysłanników niebios. Łysy anioł okazał się jednak szybszy; wykonał dłońmi kilka gestów i zanim ptactwo zdążyło osiągnąć swój cel, trójkę przybyszów otoczyła bijąca błękitnym światłem bariera. Napastnicy uderzali w nią tylko i opadali na ziemię, rzucając się w bólu i trzepocząc poparzonymi skrzydłami.

 

– Teraz! Osłaniajcie mnie, Kaz, Tofiel – rzucił uzbrojony w miecz anioł, kiedy tylko atak dobiegł końca i bariera opadła. Kazik skinął głową na potwierdzenie, naciągając cięciwę łuku.

 

Wysłannik niebios ścisnął mocniej miecz i rzucił się przed siebie. Jeszcze zanim pokonał odległość dzielącą go od Matrony, wyprzedziły go strzała i ognista kula rzucona przez Tofiela. Każdy z pocisków osiągnął cel, jednak nie wyglądało na to, żeby w jakiś sposób podziałały na demona. Bestia wydawała się być tylko jeszcze bardziej rozjuszona. Jej ręka dosięgła szarżującego anioła, wytrącając mu z dłoni miecz i ciskając nim o przeciwległą ścianę.

 

– Parmiel! – wyrwało się z ust Kazika. Wystrzelił kolejną strzałę, odrzucił łuk i pędem rzucił się przed siebie. Matrona próbowała mu przeszkodzić, ale jego towarzysz w porę ogłuszył bestię kolejnym czarem bojowym. Kula gotującego się, błękitnego światła, zalała pomieszczenie oślepiającym blaskiem. Demon odruchowo zasłonił oczy. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył po ustaniu działania zaklęcia, był Kazael z mieczem Parmiela w dłoniach. Anioł z gracją poderwał się ku górze, uderzył majestatycznie skrzydłami i opuścił oręż prosto na łeb Matrony. Stal przez krótką chwilę zmagała się z pancerzem łusek; w powietrze strzelały iskry, a okrywający klingę płomień nabierał na sile. Wreszcie skorupa ustąpiła; łeb potoczył się na ziemię, a pomieszczenie wypełnił swąd palonego mięsa.

 

Zdekapitowany demon nie sprawiał jednak wrażenia, jakby miał zamiar się poddać. Potężne cielsko wciąż rzucało się na wszystkie strony, a zwały tłuszczu nie przestawały falować. Kazik opadł na ziemię, z niesmakiem przyglądając się obrzydliwemu widowisku. W międzyczasie Parmiel zdołał dojść do siebie. Podszedł do Matrony, gestem nakazując drugiemu aniołowi odejście na bok. Wyprostował się, rozkładając wszystkie trzy pary skrzydeł. W tej samej chwili pomieszczenie zalało białe światło, które jednak nie paliło ani tym bardziej nie oślepiało. Kiedy zgasło, w miejscu bestii pozostała tylko tląca się kupka popiołu.

 

– I to by było na tyle – Parmiel złożył skrzydła i ostentacyjnie otrzepał dłonie. – I co, chłopaki, nasza drużyna jak zawsze najlepsza w akcji!

 

– Eeee, tą kupę budyniu każdy ledwie opierzony by pokonał… – odezwał się z przekąsem Tofiel.

 

– Tak Tofi, szczególnie ty, z tymi swoimi fajerwerkami, co to z nich nigdy żadnego pożytku – łysy anioł skrzywił się z dezaprobatą, ale zmilczał. – A wy co tu jeszcze stoicie? – dodał Parmiel, rozglądając się po przerażonych i zdezorientowanych kultystach. – Już mi stąd, poszli! Do kościoła, ładnie mi się wyspowiadać! Piekło wcale nie jest takim wesołym lunaparkiem, jak się wam wydaje! Nie chcielibyście tam trafić – grzmiał, wtórując sobie tubalnym śmiechem.

 

– Taaa, szef ma rację – rzucił od niechcenia Tofiel. – Pamiętam, jak byłem tam kiedyś w obstawie jakiejś delegacji… Oj nie chcielibyście, nie chcielibyście.

 

Kultyści popatrzyli po sobie i z wrzaskiem rzucili się do drzwi. Jednemu po drodze opadła zasłona z twarzy; Stasiu mógłby przysiąc, że rozpoznał w nim swojego przełożonego – tego, który zawsze najbardziej pomiatał pracownikami.

 

Spróbował wstać. Cały krzywił się z bólu; wyglądało na to, że jeszcze przez długi czas będzie musiał odpowiadać wszystkim na pytania o pochodzenie siniaków na twarzy.

 

– Spokojnie, bracie, spokojnie – Kazik zbliżył się do Stasia. W jego dłoni pojawiła się poświata; przesuwał ją w pobliżu ran. – Zaraz przestanie boleć.

 

– Czyżbym miał wrażenie deja vu? – Stanisław odetchnął z ulgą. Rzeczywiście, ból zelżał, a po chwili ustąpił zupełnie.

 

– No tak… – zaśmiał się anioł. – Mała powtórka z rozrywki. Ale tym razem na większą skalę.

 

– Chyba należą mi się małe wyjaśnienia… – powiedział Stasiu nieśmiało, spoglądając na dwójkę aniołów, która przyglądała mu się z zaciekawieniem.

 

– Śmiertelniku! – zagrzmiał Parmiel.

 

– Ej, szefie, nie tak oficjalnie… – rzucił mu do ucha Tofi, ale Par zignorował go.

 

– Śmiertelniku, wykonałeś tutaj kawał dobrej roboty. Gdybyś był jednym z nas, dostałbyś pewnie kolejne skrzydło. Przynosisz chlubę rodowi Adama. Niniejszym udzielam ci błogosławieństwa – wyprężył się dumnie – ja, Parmiel, oficer legionów Trzeciego Nieba, w imieniu wszystkich zastępów i Białego Tronu. Ku chwale Siedmiu Kręgów!

 

Tofi zakrył dłonią twarz na znak dezaprobaty.

 

– Oficerowie… – wyszeptał pod nosem.

 

Stasiu westchnął. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Mogliby mu dać szafę orderów, a nawet zrobić z niego przyszywanego anioła. Bez znaczenia. Jedyne, o czym teraz marzył, to skończyć z tymi wszystkimi szaleństwami, wrócić do domu i wyciągnąć się w ciepłym łóżku. Zbyt wiele, jak na jedną noc.

 

– Ekhem… No, dziękuję. Ale może mógłbym się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?

 

„Szczególnie, zanim padnę na ziemię ze zmęczenia", dodał w myślach.

 

– Bracie… – zaczął nieśmiało Kazik. Wyraźnie nie miał ochoty odpowiadać na to pytanie. – Widzisz, nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale ty naprawdę jesteś bohaterem.

 

– Czarna Matrona, Pani Nocnych Koszmarów, była nietuzinkowym demonem – dodał Parmiel. – Od dawna pasożytowała na twoim mieście. Widzisz, te kruki – wskazał dłonią na wypełniające pomieszczenie truchła ptaków – to koszmary senne. Krążyły nocą po domach, zsyłając złe sny. Matrona posiłkowała się strachem i negatywnymi emocjami, jakie wywoływały. Jednocześnie sama była żywą wylęgarnią tych bestii. Im bardziej rosła w siłę, tym więcej koszmarów wypuszczała ze swojej kryjówki.

 

– Za to ci głupcy, kultyści – odezwał się Tofiel – modlili się do niej, wierząc, że w nagrodę podzieli się z nimi tą mocą. A demony lubią, kiedy oddaje im się cześć i pokłony, nawet jeśli nie mają z tego większego pożytku. No, ale to wszystko należy już do przeszłości – wzruszył ramionami. – Od dzisiaj miasto śpi spokojnie.

 

– Aha – wydobył z siebie Stasiu. – Przepraszam, jeśli jestem w błędzie, ale wydawało mi się, że przez cały czas leżałem na ziemi, kuląc się ze strachu…

 

Parmiel pokiwał głową.

 

– Mimo wszystko, bez ciebie, człowieku, nie byłoby nas tutaj.

 

– Matrona otoczyła swoją kryjówkę barierą spirytystyczną – uzupełnił Tofiel, nadając swojemu głosowi spokojny ton znudzonego belfra. – Dla istot zbudowanych z ciała i posiadających słabe, obdarzone minimalną siłą dusze, była niemal nie do zauważenia. Ale dla nas… – wzruszył ramionami. – Wyjątkowo skuteczna ochrona. Mimo wszystko mogliśmy ją obejść, jeśli tylko ktoś przeniósłby na drugą stronę odpowiedni przedmiot. Ten bibelocik – skinął na leżący na ziemi medalik – jest czymś o wiele więcej, niż się tobie wydaje. Mogliśmy wykorzystać go do otwarcia bramy i przeniesienia się w to miejsce. Zatem, kiedy nadarzyła się okazja…

 

– Postanowiliście skorzystać i posłużyć się mną? – Stasiu zaczynał rozumieć całą sytuację. Spojrzał kątem oka na Kazaela. Anioł spuścił wzrok.

 

– Bracie, będę z tobą szczery – powiedział. – Nie było żadnego wezwania z góry. Już w drodze zorientowałem się, do jakiego miejsca idziemy. Matrona od dawna była naszą udręką. Wtedy zaświtał mi w głowie ten pomysł… – urwał. – Słuchaj, jest mi okropnie przykro. I nie mam nic na swoje wytłumaczenie. Ale taka jest prawda: zrobiłeś wspaniałą rzecz i naprawdę możesz być z siebie dumny.

 

– Mhm… – bez względu na wszystko, Stanisław nie był już w stanie wykazać większego zainteresowania. Oczy zachodziły mu mgłą. Nie wypadało ziewać przy wysłannikach niebios, ale z trudem mógł się powstrzymać. – Przyjmuję przeprosiny. Jakoś to przeboleję. Tak czy tak, w robocie ciągle mną pomiatają, kwestia przyzwyczajenia… Niech to szlag, szkoda mi tylko całej nocy. Tyle biegania i wszystko na nic, kota ani widu…

 

Mimo wszystko, Zuzia wciąż była dla niego priorytetem. Jakby na to nie patrzeć, stanowiła przepustkę do ciepłego łóżka i spokojnego snu, a o niczym więcej nie mógł teraz marzyć. Westchnął z rezygnacją, rozglądając się po spustoszonej sali. Wszędzie dookoła leżały trupy czarnych ptaków. Uciekający kultyści potrącili kilka świeczników; po ziemi rozlał się gorący wosk. Porzucony ołtarz świecił pustką.

 

Kazik uśmiechnął się nagle.

 

– Ale, ale, dlaczego tak myślisz? – jego głos na powrót stał się wesoły. – Co jak co, ale obietnic nie łamię. Powiedziałem, że doprowadzę cię do twojej kotki i słowa dotrzymałem. Ona naprawdę tutaj jest.

 

– Gdzie? – Stasiu gwałtowanie rozszerzył oczy. W jednej chwili odpłynęła z niego cała senność. Przypomniał sobie słyszane w kanałach odległe pomiaukiwanie.

 

– No przecież powiedziałem, tutaj – uśmiech Kazaela naprawdę zasługiwał na miano anielskiego. – Nie zauważyłeś jej? No tak, wy ludzie macie mniej czułe zmysły. Trzymaj – wyrwał sobie pióro i podał je Stasiowi. Natychmiast rozbłysło światłem jak pochodnia. – Za ołtarzem. Zdaje się, że…

 

Urwał. Stanisław już go nie słuchał; jak z procy rzucił się we wskazanym kierunku. Z tyłu dawnego leża bestii dostrzegł niewielki, osłonięty zardzewiałą kratą otwór wentylacyjny. Zbliżył się. Wydawało mu się, że słyszy jakiś dźwięk. Adrenalina pulsowała w jego żyłach. Skierował wzrok w jego wylot, rozświetlając ciemność piórem Kazika.

 

Zuzia przycupnęła w wąskim tunelu, kilka metrów od kraty. Wcale nie wydawała się przestraszona, a kiedy Stasiu krzyknął na jej widok, nie ruszyła się z miejsca ani o krok. Spokojnie szorowała języczkiem futerko, któremu niestety nie przysłużyły się wojaże po kanalizacji.

 

Ale uparty właściciel nie zamierzał się poddać. Darł się w niebogłosy, ciągle powtarzając jej imię, wzbogacone całą masą przymiotników w rodzaju „słodka", „miła" i „kochana". To ciekawe, nigdy nie wykazywał takiego zainteresowania. Wreszcie, zrezygnowana kotka zamruczała cicho, dając mu do zrozumienia, by przestał (oczywiście bezskutecznie) i powoli ruszyła w jego stronę. Przecisnęła się przez brudną kratę (ach, to nieszczęsne futerko!) i z gracją zeskoczyła na ziemię.

 

Stasiu natychmiast złapał ją za kark i uniósł na wysokość oczu. Zuzia prychnęła groźnie. Przez chwilę szamotała się, tnąc pazurkami powietrze. Niestety, nos mężczyzny był poza jej zasięgiem.

 

Po chwili uspokoiła się. Stanisław patrzył na nią z dezaprobatą. Ciężko było stwierdzić, czyj wzrok był w tym momencie bardziej groźny – kota czy człowieka. Białe kiedyś futerko nabrało teraz koloru sadzy; Stasiu wzdrygnął się na myśl o przeciągających się kąpielach i wyczerpującym szorowaniu znienawidzonego kota, czym oczywiście będzie musiał zająć się on sam, bo któż by inny.

 

– Jeszcze się policzymy, cholerny sierściuchu – wycedził przez zęby, wsadzając sobie zwierzę pod pachę. Podszedł go Kazika.

 

– Kaziu – powiedział. Nie miał pojęcia, w jaki sposób udaje mu się z taką nonszalancją zwracać do wysłannika niebios. Ale tej nocy już wiele rzeczy zdążyło go zaskoczyć. Bardzo wiele. – Bez względu na wszystko, dziękuję ci. Szczerze. Jak kumpel. Pewnie poszedłbym z tobą na piwo, gdybym tylko mógł. Oczywiście, jeśli ty stawiasz. Chyba jesteś mi coś winien – zachichotał.

 

Kazik spojrzał mu w oczy. Uśmiechnął się szeroko.

 

– Nie ma sprawy, bracie. Ode mnie to samo. Jeszcze się zobaczymy.

 

– Po tamtej stronie na pewno… – wtrącił z przekąsem Tofi.

 

– Znając życie, dużo szybciej.

 

Kiedy człowiek i anioł uścisnęli dłonie na pożegnanie, Stasiu poczuł nagle, że robi mu się smutno. Okropnie smutno.

 

 

 

 

ZUZIA

 

W powietrzu unosił się rześki zapach poranka. Pierwsze promienie słońca przebijały się przez horyzont. Ciemność rozpraszała się, uciekając przed nadchodzącym dniem. Jedna po drugiej, gasły stojące wzdłuż ulic latarnie. Wszystkie strachy, mary i demony, nocą unoszące się nad miastem, chowały się w cień. Ustępowały miejsca ludziom, którzy powoli, wciąż jeszcze zaspani i przecierający dłońmi zmęczone oczy, zaczynali opuszczać swoje domy. Mimo wszystko, byli wypoczęci, w dobrym nastroju i pełni zapału. Nad ranem nagle przestały dręczyć ich koszmary, pozwalając złapać chociaż odrobinę tak potrzebnego, niczym nie zmąconego snu. Nie przypuszczali, że od teraz każda noc miała być spokojna.

 

Nie wiedzieli niczego o chmarach czarnego ptactwa, które zniknęło wraz ze wschodem słońca. I nie miało już nigdy powrócić.

 

Stasiu stawiał powoli kroki na chodniku, rozkoszując się ciszą i spokojem wczesnego poranka. Nie przypuszczał, że kiedykolwiek wschód słońca przyniesie mu tyle radości. Przed jego oczami wyrósł znajomy blok. Czuł się tak, jakby nie widział go całą wieczność.

 

W jednej dłoni wciąż ściskał nieodłączną teczkę, podczas kiedy w drugiej szamotała się trzymana za kark Zuzia. Stasiu zastanawiał się, czy nie wziąć jej na ręce, ale doszedł do wniosku, że kocur zasłużył sobie na taką karę.

 

W kieszeni ubrudzonego płaszcza spoczywało anielskie pióro. Teraz, kiedy straciło swój blask, nie wyróżniało się niczym szczególnym. „I tak nikt nie uwierzyłby w coś takiego. Anioły, gdzieżby tam…", pomyślał.

 

Zuzia szamotała się coraz mocniej, pomagając sobie błagalnym miauczeniem. Stasiu poddał się. Wcisnął teczkę pod pachę i układając ręce w kołyskę, pozwolił jej położyć się na nich. Zresztą dom i tak znajdował się już w zasięgu wzroku.

 

Kotka wytrzymała na rękach tylko krótką chwilę.

 

W jednej chwili spojrzała na niego triumfalnie i zanim mężczyzna zdążył zrobić cokolwiek, zeskoczyła na ziemię, dając nura między pobliskie śmietniki.

 

Stasiu wciągnął powietrze. Drzwi do jego klatki były niemal na wyciągnięcie ręki. Nie, to było zbyt proste. Zbyt proste.

 

Zaczął zastanawiać się, co czeka go następnej nocy.

 

Wszędzie dookoła miasto budziło się do życia.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

zdecydowałem się nie przedłużać i planowane dwie ostatnie części połączyć w jedną :)

Świetne. Jak zacząłem, to do końca przeczytałem jednym tchem. Napisane bardzo lekko, pełne przyjemnego, nienachalnego humoru. Bardzo mi się podobało.
Mocna piątka.

Czytało się bardzo przyjemnie i z uśmiechem na twarzy. Gratuluję dobrego opowiadania!

Podczas lektury wyłapałem co prawda trochę "zgrzytów", przytoczę tu jeden z nich:

Przez całe opowiadanie prowadzisz narrację personalną z perpektywy Stasia, jednak w pewnym fragmencie w 3. piszesz np. tak: "Kazik zamyślił się. Musiał spróbować. Był pewien wiary w siebie, ale rozsądek podpowiadał mu, że skończy się dokładnie tak, jak wcześniej. Co robić? Co robić? Cholerny smoluch...". Jest to pewna niekonsekwecja, ale nie wiem czy można nazwać to błędem - sam chciałbym to wiedzieć jako pisarz-amator, więc proszę o odpowiedź osoby bieglejsze w temacie (przypuszczam, że taką osobą może być sam autor, ponieważ ja jestem na etapie literackiego żółtodzioba).

Poza tym zawiodłem się opisem pojedynku Kazika z diabłem - myślę, że lepiej byłoby potraktować to z większym humorem i hmm... polotem? Był to niejako jeden z punktów kulminacyjnych, a cała akcja skończyła się zanim na dobre się rozpoczęła. I nie bardzo kupuję pomysł, jakoby anioł miał bez szkody dla zdrowia wypić 10 kieliszków trunku, który powalił go wcześniej przy pierwszej kolejce.

Niemniej jednak opowiadanie wciągnęło mnie i nie pozwoliło się oderwać przez wszystkie 4 części. Nie mogę wystawiać ocen, więc nie zostawię po sobie znaku poza tym komentarzem.

Pozadrawiam i życzę sukcesów w dalszej twórczości!

Dlaczego od czasu do czasu piszesz o Zuzi: kocur?
Sympatyczne. Anioły i diabły, ale bez pompatyczności, bez innych zadęć... W sumie czytałem z przyjemnością. Więc dziękuję za relaks... --- i, chociaż trochę na wyrost, daje piątkę.

Bardzo dziękuję wszystkim za komentarze i poświęcony czas. Opowiadanie pisałem na luzie i z dużą spontanicznością dlatego nie spodziewałem się tak pozytywnych ocen. Co do pojedynku alkoholwego uczciwie przyznaję, że od początku pomysł na jego rozwiązanie był trochę niedopracowany i naciągany; zresztą sam nie uważam go za punkt kulminacyjny, tylko jeden z wielu "przystanków" na nocnej podróży po mieście.

A pisanie o aniołach bez pompatyczności jest już chyba standardem w polskiej literaturze po Kossakowskiej :)

pozdrawiam

Nowa Fantastyka