Gniadosz trwał nieruchomo, a świat pod jego kopytami galopował. Kolejnymi skokami uciekały łąki, piaszczyste drogi, leśne mchy. Pnie brzózek śmigały po bokach jak łozy na torze przeszkód, lecz dosiadający konia Ułan ani myślał robić użytek z szabli. Raptem chwilę temu miał w rękach ten dumny symbol kawalerii. Po raz ostatni…
Ułan odsunął dłoń, którą uciskał ranę na brzuchu. Oficerskie rękawiczki miały kolor ciemnego wina. Zesztywniały, pijane krwią.
Czas przestał istnieć. Ułan nie wiedział, czy pierzcha godzinę, dzień, tydzień, a może cały rok. Albo i wieczność… Mrok połknął pohukiwanie niemieckich dział pułkowych, stukot podkutych butów, wyszczekiwane rozkazy. Na wrześniowym niebie księżyc bawił się w berka ze słońcem, łokciami roztrącając iskierki gwiazd. Później świt ozłocił sypiące się pod końskie kopyta konfetti brzozowych liści. I tak w szalonym tańcu mijał dzień za dniem, aż świat zwolnił do kłusa, potem raptem stępa człapał pod kopytami spienionego, ciężko dyszącego gniadosza. Wreszcie nadeszła chwila, której najbardziej obawiał się Ułan.
Gniadosz zatrzymał się, zachwiał. Łeb opadł ku ziemi, ciałem zwierzęcia wstrząsały dreszcze. Wierny towarzysz ciężkiego szkolenia, które i tak w pełni nie przygotowało na wrześniowy kocioł w korytarzu pomorskim, runął na przód, wyrzucając z siodła półprzytomnego Ułana.
– Nie… Nie, błagam… – pojękiwał Ułan, czołgając się do konia. – Nie zmuszaj mnie do tego… Proszę. Nie, przyjacielu…
Zwierzę próbowało wstać, jakby rozumiało groźbę, wierzgnęło nogami. Zawizżało rozdzierająco. Ułan odpiął pasek futerału. Zwlekając, wysunął rękojeść browninga. Konający towarzysz boju wywrócił przekrwionymi ślepiami, ostatnie westchnienie wstrząsnęło gniadą piersią…
I umarł.
Ułan zapiął futerał, otarł twarz – mokrą od potu, a może łez. Nie tylko za koniem. Tylu poległo… Pułkownik, oficerowie, szeregowi – jaką cenę pułk zapłacił za ten fantazyjny, a zupełnie nieprzekalkulowany generalski rozkaz.
„Pomny naszej przeszłości legionowej… za wszelką cenę powstrzymaj ruch Niemców, czym prędzej przechodząc do akcji zaczepnej”.
Kaszel wstrząsnął Ułanem, rana na brzuchu ponownie zapłakała krwią. Ból palił, jakby trzewia zamieniły się w piec kowalski. Ogłupiał… Galopada świata zakończyła się z ostatnim oddechem gniadosza, ale dzień z nocą pląsały wokół Ułana i jego martwego wierzchowca, szepcząc i chichocząc coś o głupich Polaczkach, idących konno na zmotoryzowaną piechotę…
– Ale tam nie miało być Niemców – Ułan szeptem próbował przekonać zwieszające się nad nim niebo. Błękitne jak… jak otok na rogatywkach jego pułku.
I jak oczy dziewczyny, która nagle pochyliła się nad rannym żołnierzem.
Nie mógł nazwać jej piękną. Piękne były wypachnione żony wyższych oficerów, damy w drogich sukniach, z ufryzowanymi włosami, sznurami pereł na gładkich dekoltach. Dziewczyna, która uklęknęła obok leżącego na skraju łąki Ułana była… niezwykła. Jej włosy – jasne, słowiańskie, pachnące wiatrem – miękkimi falami spływały na krągłe, rumiane od słońca ramiona. Na głowie miała koronę z polnych kwiatów, w której błyszczały rubiny maków, szafiry chabrów i diamenty jastrunów. I może przez ten wianek wziąłby ją za wieśniaczkę, gdyby nie skromna, długa sukienka, która swoją czystą bielą zawstydziłaby śnieg. Dziewczyna wstydliwie naciągnęła jej materiał na bose stopy.
– Kim jesteś? – zapytał, ledwie poruszając spękanymi wargami.
Nie odpowiedziała. Dopiero teraz zobaczyła krew na mundurze Ułana. Przymknęła oczy i spuściła głowę, lecz Ułan zdążył zauważyć łzy, które zamigotały pod woalkami czarnych rzęs.
– To nic… – powiedział.
Zdjął adriana – ciągły, kilkunastogodzinny bój pierwszego dnia września pokazał, że ten garnczek nadaje się tylko do noszenia naboi, bo na pewno nie do ochrony głowy – przysłonił nim plamę na kurcie mundurowej.
– To nic – podjął, wymuszając uśmiech. – I tak miałem szczęście. Żyję. Lecz nasz pułk…
Spojrzał na martwego konia, zająknął się.
– Mój pułk jednego dnia stracił połowę stanu osobowego. Zginął pułkownik… Odważny legun, choć nieco porywczy. Zginęli oficerowie jego pocztu… i wielu ułanów. Nie tylko w szarży. Od rana… Od pierwszych godzin wojny wedle rozkazu opóźnialiśmy marsz Niemców. Byliśmy straceńcami nieświadomymi swojego tragicznego położenia. Spieszony pułk kawalerii, wsparty baterią artylerii konnej miał zatrzymać trzy działające naprzemiennie bataliony zmotoryzowanej piechoty…
Ciężkie westchnienie dobiegło z ust dziewczyny. Ułan nie wiedział, czy w pełni pojęła dysproporcję sił, czy po prostu nudziła się niezrozumiałą dla niej żołnierską terminologią. Zauważył, że ogląda jego mundur – zakurzone ostrogi, pas z koalicyjką, zwisający z szabli temblak. Potem spojrzenie dziewczyny przeskoczyło na konia. I znów na szablę. Gdy podniosła głowę, w jej oczach odczytał pytanie.
– Prawda, kto by pomyślał – zaśmiał się, lecz zaraz pożałował tego. Kowal w brzuchu ponownie rozpalił piec, by kuć żelazo tkwiącej w trzewiach Ułana kuli kalibru siedem przecinek dziewięć milimetra. – Wszyscy zapowiadali zmierzch kawalerii… Pułk porusza się konno, ale walczy pieszo, tak mówią regulaminy. A my… szarżą… z szablami na karabiny.
Ułan zapatrzył się na błękitne niebo. Wrócił myślą do tamtej chwili. Do okrzyku rotmistrza: „szable w dłoń! Do szarży marsz, marsz!”. Rozkazu tego nie podyktowała fantazja kawalerzysty. Dowódca szwadronu nie miał wyjścia. O dziewiętnastej powinno rozpocząć się skrupulatnie zaplanowane przez pułkownika kontrnatarcie, umożliwiające odwrót batalionów piechoty z okrążonego przez Niemców miasta. Jeśli jedno ogniwo łańcucha by pękło, runęłoby wszystko. Tym jednym ogniwem były dwa szwadrony idące na tyły Niemców. Tyły, które zamiast meldowanego przez zwiad odpoczynku, ruszyły do akcji. Dlatego poszli do szarży.
Nie mieli wyboru.
Dziewczyna wyciągnęła rękę, nieśmiało pogładziła rękojeść szabli. Szabli, która wcale nie posmakowała krwi Niemców. Nie było rzezi, spadających łbów w stahlhelmach, tryskających strug posoki.
Cóż szarża może przeciw karabinom…
Wystarczyło kilka minut, by broń ręczna i maszynowa przetrzebiła dwa szwadrony. Lecz zanim to się stało… Zanim był wrzask ranionych żołnierzy i kwik sieczonych kulami koni… Zanim przyszedł strach, ten pierwotny, dziki, zmieniający ludzi w zaszczute zwierzęta…
– To była najpiękniejsza chwila mojego życia – westchnął Ułan.
Czuł, że wnet na trupio białym koniu nadciągnie wyciągniętym kłusem kostucha. Dlatego musiał komuś odpowiedzieć, jak to było… Jak po raz pierwszy poczuł się prawdziwie kawalerzystą. Spadkobiercą legionów, późnym wnukiem husarii.
Obrońcą Polski…
– Kilkadziesiąt szabli jak jedna syknęły dobywane z pochew – zaczął cicho, powoli. Tak, jak najpierw powoli idzie szwadron do boju. – Zachodzące słońce roziskrzyło ich stal, zapaliło ogniem. Konie jakby wyczuły, że dzieje się coś… wspaniałego. Szły karnie, równo, w rozciągniętej na niemal dwieście metrów linii. Nawet te niesforne, co lubiły caplować, trzymały się swojego miejsca. Brzęczał osprzęt… Parskały gniadosze pierwszego szwadronu. Kopyta dudniły o ziemię. Szwadron spłynął ze wzgórza, parę skoków dzieliło go od Niemców… gdy pełną nerwowego napięcia ciszę przerwał okrzyk. Z gardeł ułanów wyrwało się grzmiące „hurra!”, odwieczny okrzyk, który zarumieni odwagą policzki największego tchórza, uskrzydli i poniesie…
„Na śmierć” – chciał dodać, ale coś ścisnęło jego gardło.
– Do wiecznej chwały – powiedziała błękitnooka.
Zamknął oczy.
„Nie, dziewczyno. Tylko na śmierć.” – pomyślał.
Dotknęła jego twarzy, domagając się tym gestem, by spojrzał na nią. Jej oczy jakby pociemniały. Miały teraz taki sam kolor, jak otok rogatywek Błękitnego Pułku.
– Kim jesteś? – zapytała.
– Jestem Ułanem – odparł. – Jestem Pułkownikiem. Rotmistrzem. Porucznikiem i szeregowym. Jestem całym pułkiem.
Wyjęła z jego ręki hełm, odłożyła na trawę. Rana przestała krwawić. Nawet już nie bolała. Jasnowłosa pomogła mu wstać. Poprawiła mundur, zapięła haftki pod szyją. Okręciła dwa guziki kurtki mundurowej poprawnie tak, że orzełki na nich stały na baczność. Szykowała go jak na spotkanie z dowódcą.
– Do wiecznej chwały – powtórzyła szeptem i złożyła pocałunek na gładko brudnym policzku żołnierza.
Poprowadziła go przez łąkę prosto na szczyt wzgórza, z którego raptem godzinę temu spłynęła szarża pierwszego szwadronu 18. Pułku Ułanów Pomorskich prowadzona przez rotmistrza Świeściaka. Godzinę? A może dzień… rok… osiemdziesiąt lat… Tam, gdzie stawiała bose stopy, rozkwitały maki i jastruny. Trawa pieściła jej nagie kostki, bawiła się skrajem białej, powłóczystej sukni. A Ułan… znów usłyszał idący kłusem szwadron. Podzwanianie munsztuków… tętent kopyt… wesołe głosy żołnierzy.
Nie… teraz nie szli do szarży. Szli na spoczynek.
Skończyli służbę.
Już na zawsze…
Na szczycie wzniesienia dziewczyna odwróciła się do Ułana, przytuliła do jego piersi. Żołnierz chciał delikatnie odsunąć ją od siebie, bał się, że jego krew splami piękną biel sukni… ale… jego mundur był czysty.
Wieczorny wiatr igrał włosami dziewczyny, rozwiewał je niczym skrzydła białego orła. Pachniały kwiaty wianuszka. Ułan odwzajemnił uścisk. Nareszcie poczuł się bezpieczny. Spokojny… Teraz… już po wszystkim. Już nie będzie bólu, wycia rannych, widoku krwi poległych.
Już nigdy więcej…
– Kim jesteś? – zapytał ostatni raz dziewczynę.
Uniosła głowę. Jej błękitne oczy patrzyły na Ułana z miłością i… wdzięcznością.
– Jestem Polską – odpowiedziała.
Zachód słońca rozlał się czerwienią na wzgórzu, zapalił korony drzew, jak niegdyś szable idącego do szarży szwadronu. Zaszumiały brzozy, nucąc pieśni o dawnych dniach. Wiatr rozdmuchał ostatnie odciśnięte na piaszczystej drodze ślady końskich podków.
Zniknął Ułan i dziewczyna.
Został przerdzewiały, przestrzelony hełm. Garść łusek na lizjerze lasu. Zgubiona podkowa. Wianuszek z polnych kwiatów.
I pamięć.
O wielkich czynach. Ale i o małych historiach. O bohaterach nazwanych i tych bez imienia. Nie o liczbach, datach, statystykach. O ludziach. O zwykłych ludziach.
Bo liczy się tylko pamięć…

Żołnierzom 18. Pułku Ułanów Pomorskich
poległym pod Angowicami, Nieżychowicami,
Moszczenicą, Lichnowami, Pawłowem,
Racławkami, Sternowem, Lotyniem,
Krojantami, Drzycimiem, Gródkiem,
Bukowcem i Grupą.