- Opowiadanie: GalotAnonim - Kredo zabójcy

Kredo zabójcy

Krót­ka hi­sto­ria pew­ne­go mor­der­stwa na zle­ce­nie. Ca­łość utrzy­ma­na jest w kli­ma­tach kla­sycz­ne­go, ma­gio-mie­czo­we­go fan­ta­sy. Bo­ha­te­ra­mi bę­dzie ekipa praw­dzi­wych ło­trów, któ­rzy nie za­sta­na­wia­ją się nad mo­ral­no­ścią swo­ich czy­nów. Wy­rzu­ty su­mie­nia nie są mile wi­dzia­ne w tej bran­ży. A może wła­śnie to zle­ce­nie od­mie­ni ich serca? Może tym razem wstrzy­ma­ją dło­nie uzbro­jo­ne w ostre szty­le­ty?

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy II, gravel, Finkla

Oceny

Kredo zabójcy

Maier Len­sky nie prze­pa­dał za wi­zy­ta­mi w do­kach. Iry­to­wa­ło go nie­ustan­ne skrze­cze­nie mew i in­ne­go wod­ne­go ptac­twa, któ­re­go nie po­tra­fił nawet na­zwać. Dusił się w peł­nym wil­go­ci po­wie­trzu, prze­sy­co­nym odo­rem nie­świe­żych ryb oraz bu­twie­ją­ce­go drew­na. Z od­ra­zą re­ago­wał na widok pi­ja­nych że­gla­rzy, któ­rzy snuli się bez celu ulicz­ka­mi, na prze­mian wrzesz­cząc i wsz­czy­na­jąc burdy. Jakby tego było mało, wszy­scy miesz­kań­cy przy­sta­ni cuch­nę­li go­rzej niż tru­chła ryb, które mor­skie fale re­gu­lar­nie wy­rzu­ca­ły na brzeg.  

Szcze­gól­ną awer­sję Len­sky wy­ka­zy­wał w sto­sun­ku do pod­łej ja­ko­ści piwa ser­wo­wa­ne­go w ta­wer­nach. Nie­wie­le mniej­szą nie­chę­cią da­rzył agre­syw­ną klien­te­lę, za­wsze go­to­wą, by pchnąć kogoś nożem, a póź­niej uto­pić w ka­na­le. Nie­ste­ty, ze wzglę­du na pracę, jaką przy­szło mu wy­ko­ny­wać Maier mu­siał go­ścić w nad­brzeż­nych karcz­mach dosyć czę­sto. Wy­star­cza­ją­co czę­sto, by za­czął my­śleć o samym sobie, jako o sta­łym by­wal­cu tych nie­szczę­snych przy­byt­ków. Po­nie­waż Len­sky nie zwykł nosić przy sobie pi­rac­kich kor­de­la­sów, jako osoba prze­wi­du­ją­ca, a przy tym ostroż­na, za­wsze wy­bie­rał się do doków w to­wa­rzy­stwie ochro­nia­rza. Tym razem ża­ło­wał, że wziął ze sobą tylko jed­ne­go po­moc­ni­ka. Na widok męż­czyzn, któ­rzy do­sie­dli się do jego sto­li­ka, Maier uznał, że nawet tuzin uzbro­jo­nych straż­ni­ków nie byłby prze­sa­dą.  

Do portu za­wi­nę­ły nie­daw­no trzy stat­ki ku­piec­kie, więc wnę­trze karcz­my wy­peł­ni­li nie­trzeź­wi że­gla­rze prze­krzy­ku­ją­cy się w pi­jac­kich pio­sen­kach i re­gu­lar­nie pio­rą­cy się po mor­dach z sobie tylko zna­nych po­wo­dów. Jed­nak lu­dzie, któ­rzy przy­sie­dli się do Len­skie­go nie przy­po­mi­na­li praw­dzi­wych wil­ków mor­skich. Wy­da­wa­li się sza­rzy i po­spo­li­ci do obrzy­dli­wo­ści. No­si­li pro­ste, skó­rza­ne kurt­ki okry­te bar­wio­ny­mi na czar­no płasz­cza­mi, które zdą­ży­ły po­wy­cie­rać się i wy­blak­nąć przez wiele lat użyt­ko­wa­nia. Twa­rze mieli rów­nie ni­ja­kie, jak ubra­nia. Ich pro­stac­kie ob­li­cza wy­glą­da­ły tak, jakby wy­rzeź­bił je ar­ty­sta cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ny ta­len­tu, a przy tym uzbro­jo­ny w kom­plet­nie tępe dłuto. W cie­niu na­cią­gnię­tych na czoła kap­tu­rów dało się do­strzec głów­nie bladą cerę, ciem­ne oczy i za­pad­nię­te po­licz­ki.

Ten, który zajął miej­sce na wprost Ma­ie­ra spra­wiał wra­że­nie naj­wyż­sze­go z całej trój­ki, a przy tym cho­ro­bli­wie szczu­płe­go. Jego górną wargę szpe­ci­ła drob­na bli­zna cią­gną­ca się w stro­nę skrz­deł­ka nosa i wyżej na po­li­czek. Jeden z są­sia­dów chu­dziel­ca miał sto­sun­ko­wo de­li­kat­ną twarz, drob­ne usta i mały, lekko za­dar­ty nos. Pod jego kap­tu­rem Len­sky za­uwa­żył nieco dłuż­sze ko­smy­ki wło­sów, zaś na pod­bród­ku nie do­strzegł śla­dów za­ro­stu, co mogło su­ge­ro­wać, że nie­zna­jo­my był ko­bie­tą. Maier nie miał jed­nak pew­no­ści. Trze­ci z za­kap­tu­rzo­nych nie wy­róż­niał się do­słow­nie ni­czym szcze­gól­nym. Zu­peł­nie jakby nie był czło­wie­kiem, lecz gła­zem pia­skow­ca ocio­sa­nym tak, by choć z grub­sza przy­po­mi­nać żywą isto­tę.

Len­sky ob­ró­cił głowę by upew­nić się, że jego ochro­niarz stoi tam, gdzie stać po­wi­nien. Widok zwa­li­ste­go straż­ni­ka z dło­nią za­ci­śnię­ta na rę­ko­je­ści mie­cza nieco go po­krze­pił, ale nie ukoił sko­ła­ta­nych ner­wów. Maier prze­łknął gło­śno ślinę. Spoj­rzał po­now­nie na męż­czyzn po dru­giej stro­nie stołu. Po ich nie­ru­cho­mych twa­rzach peł­za­ły głę­bo­kie cie­nie po­wo­ła­ne do życia przez sto­ją­cą na bla­cie świe­cę. Blask pło­mie­nia od­bi­jał się w ich oczach, za któ­ry­mi cza­iło się coś ta­kie­go, że serce nie­mal prze­sta­wa­ło bić, a całe ciało prze­szy­wa­ły lo­do­wa­te dresz­cze.

Żeby ukryć za­kło­po­ta­nie Len­sky się­gnął po kufel z piwem i prze­chy­lił go do ust. Od­sta­wiw­szy na­czy­nie na blat po­pra­wił za­pię­ty pod szyją płaszcz, po­tarł mokry od potu kark. Sta­rał się wy­glą­dać na roz­luź­nio­ne­go i pew­ne­go sie­bie. Wie­dział, że by­wal­cy por­to­wych ta­wern bez­błęd­nie wy­czu­wa­li strach. Ni­czym re­ki­ny cią­gną­ce do dry­fu­ją­cej w wo­dzie krwi. I ni­czym re­ki­ny za­wsze re­ago­wa­li na strach prze­sad­ną agre­sją, za­zwy­czaj się­ga­jąc po noże. Len­sky bar­dzo nie lubił, gdy gro­żo­no mu no­ża­mi.

– Bra­cia Asta­sio? – Maier zwró­cił się do sie­dzą­cej na­prze­ciw­ko trój­ki.

Zgod­nie z jego ocze­ki­wa­nia­mi żaden z za­kap­tu­rzo­nych nie od­po­wie­dział na py­ta­nie. Gdy wi­szą­ca w po­wie­trzu cisza stała się wprost nie­zno­śna, męż­czy­zna z bli­zną kiw­nął w mil­cze­niu głową.

– Je­że­li to nie pro­blem, wo­lał­bym się jed­nak upew­nić – dodał Len­sky, sta­ra­jąc się za­pa­no­wać nad gło­sem.

– Niby jak? – od­parł z prze­ką­sem chu­dzie­lec. – Nasi klien­ci nie za bar­dzo chcą wy­sta­wiać nam re­ko­men­da­cje. A nawet gdyby chcie­li, to bycie mar­twym po­waż­nie im to utrud­nia.

– Trud­no się nie zgo­dzić. – Maier po­now­nie się­gnął po kufel. – Ostroż­ność jed­nak nic nie kosz­tu­je. A po­nie­waż ani ja ani wy, jak przy­pusz­czam, nie chce­cie wy­lą­do­wać w ka­za­ma­tach stra­ży, mu­si­my się jakoś wza­jem­nie upew­nić, co do swo­jej toż­sa­mo­ści. Myślę, że naj­ła­twiej bę­dzie po­wo­łać się na na­sze­go wspól­ne­go zna­jo­me­go. Tego, który mnie do was skie­ro­wał.

– To aku­rat nie­wie­le po­mo­że, bo ten za­sra­niec zwykł przed­sta­wiać się róż­ny­mi imio­na­mi – stwier­dził cierp­ko Bli­zna. – W do­dat­ku żadne z nich nie jest praw­dzi­we.

– Może wy­star­czy wspo­mnieć, że nasz wspól­ny zna­jo­my ma spore pro­ble­my z cho­dze­niem o wła­snych si­łach – do­rzu­cił drugi z Asta­sio, ten o ko­bie­cej apa­ry­cji. – Per­ma­nent­ne i za­sad­ni­czo nie­od­wra­cal­ne.

– Jak każdy pa­ra­li­tyk. – Chu­dzie­lec spoj­rzał na to­wa­rzy­sza z ukosa. – Z pod­cie­ra­niem wła­sne­go tyłka też ma nie­li­che pro­ble­my, jak mnie­mam.

– Cóż… Z tym także trud­no się nie zgo­dzić. – Maier po­ki­wał w za­du­mie głową.

– Świet­nie. – Bli­zna uśmiech­nął się oszczęd­nie, a jego oszpe­co­na przez szra­mę warga za­drga­ła spa­zma­tycz­nie. – Skoro durne po­ga­węd­ki mamy już za sobą może przej­dzie­my wresz­cie do in­te­re­sów? Ro­zu­miem, że macie dla nas zle­ce­nie, panie…

– Och, ja także zwy­kłem przed­sta­wiać się róż­ny­mi imio­na­mi. – Len­sky od­po­wie­dział non­sza­lanc­kim mach­nię­ciem dłoni. – I rów­nież w moim przy­pad­ku żadne z nich nie jest praw­dzi­we.

– Tak, tak – prych­nął z lek­ce­wa­że­niem Asta­sio. – Wszy­scy je­ste­śmy skry­ci i pełni ta­jem­nic do po­rzy­gu. Taki już nasz fach. Nie ma w nim miej­sca na żarty i bła­ze­na­dę. A teraz, co z tym zle­ce­niem? Nasz czas kosz­tu­je.

– Zle­ce­nie jest na Zelię…

Maier wy­do­był z rę­ka­wa zwi­nię­tą w rulon kart­kę pa­pie­ru. Prze­czy­taw­szy po­bież­nie za­pi­sa­ne na niej li­te­ry przy­su­nął ją w stro­nę usta­wio­nej na bla­cie świe­cy. Słaby pło­mień w mgnie­niu oka po­chło­nął po­żół­kły ma­te­riał, któ­re­go po­zo­sta­ło­ści po­sy­pa­ły się na za­pla­mio­ny piwem stół.

– Zelię Onchy – po­wtó­rzył po­wo­li Len­sky. – Miesz­ka gdzieś pod Za­chod­nim Murem. Gdzie do­kład­nie? Nie wiem. Sami mu­si­cie to usta­lić. Ukry­wa się od kilku dni, praw­do­po­dob­nie wła­śnie w tam­tej oko­li­cy. Moż­li­we, że pró­bo­wa­ła wy­je­chać z mia­sta. Moż­li­we, że już wy­je­cha­ła.

– I co? To wszyst­ko? – do­py­tał po chwi­li Asta­sio wi­dząc, że Maier nie za­mie­rza do­da­wać nic wię­cej.

– Nie wy­star­czy? – Len­sky po­zwo­lił, by pło­mie­nie po­żar­ły po­zo­sta­ło­ści kart­ki pa­pie­ru, po czym ode­rwał spoj­rze­nie od ognia świe­cy i prze­niósł je na swo­ich roz­mów­ców. 

– Ja­kieś znaki szcze­gól­ne? Może cho­ciaż po­bież­ny opis jej wy­glą­du? – za­py­tał z krzy­wym uśmie­chem chu­dzie­lec. – Czy ma lat dzie­sięć, czy może pięć­dzie­siąt? Jest gruba, czy wręcz od­wrot­nie? Łysa, ku­la­wa, ze­zo­wa­ta? Może gar­ba­ta? Może wzo­rem na­sze­go wspól­ne­go zna­jo­me­go leży całe dnie na pry­czy i po­trze­bu­je po­mo­cy przy zmia­nie pie­luch? Z przy­kro­ścią muszę stwier­dzić, że w na­szej pracy cza­sa­mi zda­rza­ją się po­mył­ki. I to za­zwy­czaj takie, które póź­niej trud­no wy­tłu­ma­czyć wszyst­kim za­in­te­re­so­wa­nym stro­nom. Zwłasz­cza tym naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wa­nym, jeśli ro­zu­mie­cie, co mam na myśli.

– Nie­ste­ty mój zle­ce­nio­daw­ca nie po­ku­sił się o do­star­cze­nie szcze­gó­ło­we­go opisu panny Onchy. Żad­ne­go garbu, ani ku­la­wej nogi. Przy­naj­mniej nic mi o tym nie wia­do­mo. Mogę się jed­nak do­my­ślać, że nie jest prze­sad­nie wie­ko­wa. Przy­pusz­czam, że jest młoda… – Len­sky uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo. – Zwa­żyw­szy na pewne oko­licz­no­ści po­wie­dział­bym, że nawet bar­dzo młoda.

– Jak bar­dzo?

– Kwe­stia względ­na – Maier nie prze­stał się uśmie­chać. – I bar­dzo za­leż­na od… Gustu. Pre­fe­ren­cji, że tak po­wiem.

– Ale nie sra już w pie­lu­chy i nie musi racz­ko­wać?

– Po­dej­rze­wam, że nie.

– Mu­si­cie wie­dzieć, że takie szcząt­ko­we in­for­ma­cje za­wsze utrud­nia­ją nam pracę – bąk­nął Bli­zna. – Lu­dzie w na­szym to­wa­rzy­stwie rzad­ko kiedy przy­zna­ją się do wła­snej toż­sa­mo­ści i lubią upie­rać się, że są kimś innym. Tylko, że w przy­pad­ku fak­tycz­nej po­mył­ki dość trud­no od­wró­cić jej skut­ki. To nie kupno konia na targu, że wy­star­czy obiekt trans­ak­cji zwró­cić wła­ści­cie­lo­wi. Tutaj obiekt trans­ak­cji wy­ła­wia­ją z za­to­ki ogry­zio­ny przez ryby.

– Zdaję sobie z tego spra­wę, ale od zle­ce­nio­daw­cy nie otrzy­ma­łem wię­cej in­for­ma­cji. A jak sami ro­zu­mie­cie je­stem je­dy­nie po­śred­ni­kiem. Nie znam oso­bi­ście Zeli Onchy. Przy­kro mi.

– Trud­no. Bę­dzie­my mu­sie­li po­ra­dzić sobie z tym, co mamy – stwier­dził z re­zy­gna­cją Asta­sio. – Jakiś na­ma­cal­ny dowód wy­ko­na­nej pracy bę­dzie po­trzeb­ny? Od­cię­ta głowa? Może dłoń albo palec? Klien­ci mają cza­sa­mi bar­dzo dzi­wacz­ne żą­da­nia. Tym­cza­sem bie­ga­nie po mie­ście z ucię­ty­mi człon­ka­mi nie na­le­ży do moich ulu­bio­nych zajęć. Krwa­wią, cuch­ną, psy z całej oko­li­cy się do nich zla­tu­ją. I w do­dat­ku trud­no wy­tłu­ma­czyć straż­ni­kom, że głowa w worku na­le­ży do uko­cha­ne­go dziad­ka, który nawet po śmier­ci chciał sobie po­pa­trzeć na cycki Gru­bej Lo­no­re…

– To jedna z dzi­wek w bur­de­lu We­so­ła Ko­był­ka – wtrą­cił znie­wie­ścia­ły Asta­sio, choć Len­sky nie pro­sił o wy­ja­śnie­nie. – By­li­ście kie­dyś u niej? Szcze­rze po­le­ca­my. Ma tak wiel­kie wy­mio­na, że aż dech za­pie­ra. Lu­dzie ga­da­ją, że po­dob­no za­bi­ła kie­dyś klien­ta upusz­cza­jąc mu cycek pro­sto na łeb.

– Dzię­ku­ję za radę, ale chyba nie sko­rzy­stam – Maier się­gnął po piwo krzy­wiąc się z nie­sma­kiem. – A wra­ca­jąc do te­ma­tu to myślę, że żaden na­ma­cal­ny dowód nie bę­dzie po­trzeb­ny. Zwłasz­cza tak ma­ka­brycz­ny. Jesz­cze ja­kieś py­ta­nia?

– Kim jest Zelia Onchy? Czy też, kim była zanim zro­bi­ła coś, czym za­słu­ży­ła sobie na mo­gi­łę? – rzu­cił Bli­zna.

– A ma to ja­kieś zna­cze­nie? – Len­sky pod­niósł oczy znad trzy­ma­ne­go w dło­niach kufla.

– Pod Za­chod­nim Murem miesz­ka głów­nie bie­do­ta – wy­ja­śnił znie­wie­ścia­ły Asta­sio z każ­dym sło­wem coraz bar­dziej utwier­dza­jąc Ma­ie­ra w prze­ko­na­niu, że jest ko­bie­tą. – Nie tak bied­na jak tu, czy w slum­sach nad rzeką, ale jed­nak bie­do­ta. Drob­ni rze­mieśl­ni­cy, służ­ba, na­jem­ni. I straż­ni­cy oczy­wi­ście. Za­bi­cie człon­ka stra­ży miej­skiej albo kogoś z jego ro­dzi­ny kosz­tu­je eks­tra.

– Mogę was za­pew­nić, że Zelia Onchy nie ma nic wspól­ne­go ze stra­żą. – Len­sky bez­wied­nie zer­k­nął na po­zo­sta­ło­ści spa­lo­nej kart­ki. – Pra­co­wa­ła, jako służ­ka u… jed­nej z bar­dziej za­moż­nych ro­dzin. Z tego, co wiem nie jest spo­krew­nio­na z nikim spe­cjal­nie wpły­wo­wym, ani bo­ga­tym. Nie jest też mę­żat­ką. Ma je­dy­nie brata, który pra­cu­je… lub pra­co­wał w jed­nej z karczm w oko­li­cach Za­chod­nie­go Muru. – Maier za­my­ślił się, pa­trząc w po­kry­ty pa­ję­czy­na­mi sufit. – W któ­rej do­kład­nie, tego zle­ce­nio­daw­ca nie wie­dział. Pro­po­no­wał­bym jed­nak za­cząć po­szu­ki­wa­nia panny Onchy wła­śnie od zna­le­zie­nia jej brata. Po­wi­nien coś wie­dzieć o miej­scu, w któ­rym się ukry­wa.

Bra­cia Asta­sio ob­da­rzy­li go takim spoj­rze­niem, jakim lu­dzie nie­prze­pa­da­ją­cy za otrzy­my­wa­niem rad pa­trzą na osoby, które pró­bu­ją im tych rad udzie­lić. Len­sky od­chrząk­nął ner­wo­wo i łyk­nął z kufla. Na szczę­ście w oko­li­cy szynk­wa­su wy­bu­chła aku­rat gło­śna awan­tu­ra, która przy­cią­gnę­ła uwagę wszyst­kich gości go­spo­dy, także sie­dzą­cych na­prze­ciw­ko Ma­ie­ra za­bój­ców. Po chwi­li spę­dzo­nej na ob­ser­wa­cji wy­bi­ja­nych zębów, ła­ma­nych gna­tów i do­by­wa­nych pu­gi­na­łów, Asta­sio po­now­nie prze­nie­śli wzrok na Len­skie­go. Maier jesz­cze przez jakiś czas pa­trzył, jak kilku że­gla­rzy wy­no­si z karcz­my pchnię­te­go nożem kom­pa­na, który wrzesz­czał wnie­bo­gło­sy, obry­zgu­jąc wszyst­ko krwią z prze­cię­tych be­be­chów.

– Wasza zwy­czaj­na staw­ka to sto srebr­nych – bar­dziej stwier­dził, niż za­py­tał Len­sky. – Tak po­in­for­mo­wał mnie nasz wspól­ny zna­jo­my.

– Sto – przy­tak­nął Bli­zna. – W ta­kich oko­licz­no­ściach bę­dzie równo sto.

– Nie­ma­ło to pie­nię­dzy.

– Życie kosz­tu­je. A my nie chce­my sa­me­mu wy­lą­do­wać pod Za­chod­nim Murem albo ucho­waj­cie bo­go­wie, w por­to­wych slum­sach.

– Sto srebr­nych – po­wtó­rzył Maier, po czym się­gnął do prze­wie­szo­nej przez ramię torby i wy­do­był z niej skó­rza­ny mie­szek pełen brzę­czą­cych monet. – Pięć­dzie­siąt teraz, dru­gie tyle po wy­ko­na­niu za­da­nia.

– Sie­dem­dzie­siąt teraz i trzy­dzie­ści póź­niej.

– Przy­kro mi, ale mam je­dy­nie pięć­dzie­siąt – Len­sky uśmiech­nął się prze­pra­sza­ją­co. – Zgod­nie z radą na­sze­go wspól­ne­go zna­jo­me­go za­bra­łem do­kład­nie po­ło­wę wa­szej zwy­cza­jo­wej staw­ki. Za­pew­niał mnie, że tyle wy­star­czy na za­licz­kę. Wię­cej przy sobie nie mam, gdyż nie noszę zbyt dużej ilo­ści pie­nię­dzy, gdy za­pusz­czam się w te oko­li­ce. Chyba, że chcie­li­by­ście, bym do­rzu­cił wam kilka mie­dzia­ków, jakie zo­sta­wi­łem sobie na ko­lej­ne piwo.

Chu­dzie­lec prych­nął, ale wy­glą­dał bar­dziej na roz­ba­wio­ne­go niż roz­złosz­czo­ne­go. Pew­nym ru­chem zgar­nął mie­szek ze stołu.

– Żad­nych obiek­cji? – za­py­tał Len­sky zdo­by­wa­jąc się na od­wa­gę. – Żad­ne­go tar­go­wa­nia się? Żad­nych żądań więk­szej staw­ki z uwagi na fakt, że zle­ce­nie jest na ko­bie­tę?

– Za­żą­da­li­by­śmy więk­szej staw­ki, gdyby zle­ce­nie było na od­dział pi­ki­nie­rów – mruk­nął Bli­zna wy­krzy­wia­jąc drga­ją­cą spa­zma­tycz­nie wargę. – Albo na smoka. A po­nie­waż, jak przy­pusz­czam Zelia Onchy ra­czej nie jest bar­dziej zie­ją­cym ogniem jasz­czu­rem, staw­ka jest taka sama jak zwy­kle. Sto srebr­nych za jedną osobę.

– Czyli opo­wie­ści o ko­dek­sie za­bój­ców można wło­żyć mię­dzy bajki? – za­kpił zło­śli­wie Maier. – Zle­ce­nia na ko­bie­ty, dzie­ci star­ców, czy in­nych bez­bron­nych, to po pro­stu zwy­czaj­na, co­dzien­na ru­ty­na?

– Lu­dzie ga­da­ją różne rze­czy. – Chu­dzie­lec wzru­szył ra­mio­na­mi wciąż wy­raź­nie roz­ba­wio­ny. – Mało które z nich mają po­kry­cie w rze­czy­wi­sto­ści. A kon­trak­ty na bez­bron­nych są do­kład­nie takie same jak wszyst­kie inne. Po­wie­dział­bym nawet, że są ła­twiej­sze z przy­czyn tak oczy­wi­stych jak to, że bez­bron­ni zwy­czaj­nie nie po­tra­fią się bro­nić. Uwa­ża­cie, że takie zle­ce­nia po­win­ny być droż­sze? Je­ste­ście go­to­wi za­pła­cić wię­cej? Mo­że­my się po­tar­go­wać, jeśli chce­cie.

– Myślę, że to nie bę­dzie ko­niecz­ne – Len­sky za­cho­wał po­wa­gę. – Sto srebr­nych to i tak duża kwota.

– Z naszą pro­fe­sją jest tro­chę jak z by­ciem kurwą. – Oczy Bli­zny bły­snę­ły we­so­ło w cie­niu kap­tu­ra. – Można tej pracy nie lubić, ale, żeby ją wy­ko­ny­wać jak na­le­ży i nie od­stra­szać przy­szłych klien­tów, trze­ba być pro­fe­sjo­na­li­stą pełną gębą. I po­dob­nie jak u kurew, jeśli wpy­cha­ją czło­wie­ko­wi coś, co mu się nie po­do­ba i wpy­cha­ją to tam, gdzie mu się nie po­do­ba, na­le­ży sze­ro­ko się uśmie­chać oraz za­pew­niać, że jest przy­jem­nie, we­so­ło i nic nie boli.

– Ro­zu­miem – od­parł po­waż­nie Maier.

Asta­sio po­ki­wał po­wo­li głową, po czym wstał sprę­ży­ście z krze­sła. Po­zo­sta­ła dwój­ka po­szła w jego ślady.

– Brata tej całej Onchy też mamy się po­zbyć? – za­py­tał chu­dzie­lec. – Tak dla pew­no­ści, żeby nie szu­kał ze­msty za śmierć sio­stry?

– Nic mi o tym nie wia­do­mo – od­parł po na­my­śle Len­sky. – Nie po­sia­dam żad­nej wie­dzy na temat oko­licz­no­ści, które spra­wi­ły, że na Zelię Onchy wy­sta­wio­no zle­ce­nie. Nie wiem, czy w przy­pad­ku jej na­głej śmier­ci, brat do­my­śli się, kto i dla­cze­go kazał ją zabić. Nie mam więc pew­no­ści czy bę­dzie szu­kał ze­msty. Mój klient nic o tym nie wspo­mi­nał. Ale je­że­li uzna­cie, że na­le­ży zabić także brata panny Onchy, nie widzę prze­ciw­ska­zań. Zle­ce­nie jed­nak jest je­dy­nie na nią i je­dy­nie za nią otrzy­ma­cie za­pła­tę.

Bli­zna przy­glą­dał mu się przez chwi­lę w mil­cze­niu.

– Za trzy dni tutaj, wie­czo­rem – po­wie­dział. – Zdamy spra­wę z re­ali­za­cji zle­ce­nia. Moż­li­we, że bę­dzie już wy­ko­na­ne. Pro­szę więc przy­nieść resz­tę na­szych pie­nię­dzy panie… Len­sky.

Maier prze­łknął gło­śno ślinę. Spoj­rze­nie, jakie chu­dzie­lec rzu­cił mu na od­chod­ne było ostrzej­sze od noża, któ­rym pchnię­to nie­szczę­sne­go ma­ry­na­rza chwi­lę wcze­śniej.

 

***

 

Szczu­ry prze­my­ka­ją­ce pod ścia­na­mi domów po­pi­ski­wa­ły we­so­ło, a ich ma­lut­kie śle­pia bły­ska­ły w ciem­no­ści ni­czym kro­ple płyn­ne­go złota. Spa­ce­ru­ją­cy alej­ka kot z po­gar­dli­wą wyż­szo­ścią igno­ro­wał bu­szu­ją­ce w od­pad­kach gry­zo­nie. Za­miast ga­niać za my­sza­mi miau­czał przej­mu­ją­co, jakby le­ją­cy się z nieba deszcz był jego oso­bi­stą karą za nie­cne uczyn­ki. W jed­nym z bu­dyn­ków na rogu nie­prze­rwa­nie uja­dał pies, a robił to tak gło­śno, że mu­siał chyba obu­dzić pół dziel­ni­cy.

– Mo­żesz prze­stać? – wark­nął gniew­nie Vidto Asta­sio.

Jego sio­stra, Ro­zed­da, bły­ska­wicz­nie cof­nę­ła rękę od ust. Po chwi­li wy­plu­ła od­gry­zio­ny pa­zno­kieć pro­sto w ka­łu­żę brud­nej desz­czów­ki.

– Mó­wi­łem ci już, Roz, że jak się nie od­uczysz żreć tych pa­zu­rów, to wy­sma­ru­ję ci łapy łaj­nem.

– De­ner­wu­ję się – od­par­ła dziew­czy­na ura­żo­nym gło­sem.

– Czym niby? – Vidto otu­lił ra­mio­na wil­got­nym od desz­czu płasz­czem. – Ro­bo­ta jak ro­bo­ta. Nic nad­zwy­czaj­ne­go.

– Ty sły­sza­łeś, co Ku­la­wy mówił o tym całym Len­skim? Słu­cha­łeś w ogóle, gdy wspo­mi­nał, kogo ten wy­mo­czek re­pre­zen­tu­je?

– Róż­nych ludzi – od­burk­nął Bli­zna, wy­krzy­wia­jąc prze­cię­te szra­mą usta.  

– Czyli nie słu­cha­łeś – prych­nę­ła gniew­nie Ro­zed­da. – Róż­nych w p ł y w o w y c h ludzi. Wpły­wo­wych Vidto. Wiesz, co to ozna­cza?

– Wiem, co to ozna­cza. W tym przy­pad­ku ab­so­lut­nie nic. Bo Ku­la­wy za wpły­wo­wą osobę uzna­je nawet swoją głu­chą słu­żą­cą, która co wie­czór myje jego osra­ną, pa­ra­li­tycz­ną dupę.

– Za­wsze mu­sisz bła­zno­wać? To po­waż­na spra­wa – skar­ci­ła go wzro­kiem Roz pod­cho­dząc bli­żej wyj­ścia z za­uł­ka. – Wpły­wo­wych to zna­czy ta­kich, któ­rym le­piej nie pod­paść. To nie są ja­kieś wsiu­ry, które do­ro­bi­ły się na han­dlu zgni­łym serem. Ku­la­wy miał na myśli ary­sto­kra­cję. Praw­dzi­wą ary­sto­kra­cję.

– Dla ary­sto­kra­cji też już pra­co­wa­li­śmy. Nie raz zresz­tą. I dla tej praw­dzi­wej i tej nieco mniej praw­dzi­wej. Co za róż­ni­ca Roz?

– Róż­ni­ca jest taka, że za­zwy­czaj nie wy­naj­mo­wa­li nas do usu­wa­nia wła­snej służ­by. Sami świet­nie sobie z tym ra­dzi­li. Wy­star­czy­ło, że słu­żą­cy spadł nie­szczę­śli­wie ze scho­dów, albo rów­nie nie­szczę­śli­wie koń go kop­nął w skroń…

– Albo na po­lo­wa­niu przy­pad­kiem na­pa­to­czył się pod kuszę – wtrą­cił kpią­co chu­dzie­lec. – Albo pe­cho­wo prze­wró­cił się na le­żą­cy w kuch­ni nóż. Czte­ry razy pod rząd. – Vidto splu­nął na bruk ulicy łą­czą­cej się z za­uł­kiem, w któ­rym kryli się przed świa­tłem la­tar­ni. – Po­wtó­rzę jesz­cze raz: co za róż­ni­ca? Może aku­rat ta słu­żą­ca zdą­ży­ła uciec zanim ktoś ze­pchnął ją ze scho­dów?

– Yhy – mruk­nę­ła z po­wąt­pie­wa­niem Ro­zed­da.

– A może jej pra­co­daw­cy mieli skru­pu­ły i nie chcie­li tego za­ła­twić oso­bi­ście? Kto to może wie­dzieć? I kogo to ob­cho­dzi? Mnie na pewno nie.

– Może po­win­no bra­cisz­ku. Może po­win­no.

– Może. Ale nie ob­cho­dzi.

– Po pro­stu coś mi tu śmier­dzi.

– Nawet wiem co. A ra­czej kto.

Vidto kiw­nął głową w stro­nę wyj­ścia z za­uł­ka, gdzie w sła­bym świe­tle bi­ją­cym od ulicz­nych la­tar­ni po­ja­wił się nagle cień czło­wie­ka ubra­ne­go w się­ga­ją­cy ziemi płaszcz.

– Zna­la­złeś go? – za­py­tał chu­dzie­lec. – To ta karcz­ma?

Frang Asta­sio nie od­po­wie­dział od razu. Za­miast tego bek­nął gło­śno, przez co w po­wie­trzu uniósł się smród prze­tra­wio­ne­go piw­ska i sma­żo­nej ce­bu­li. Zu­peł­nie jakby al­ko­hol, który wlał w sie­bie naj­star­szy z ro­dzeń­stwa zo­stał wy­de­sty­lo­wa­ny z liści czosn­ku.

– Zna­la­złem – od­parł Frang pod­cho­dząc bli­żej.

– Na­resz­cie – Vidto wes­tchnął z ulgą. – Którą to już karcz­mę spraw­dza­my? Trze­cią? Je­steś pe­wien, że to on?

– Ow­szem.

– Tro­chę ci to za­ję­ło – stwier­dzi­ła z prze­ką­sem Roz. – Piwa też sobie nie ża­ło­wa­łeś, jak widzę.

– Mia­łem nie rzu­cać się w oczy – od­po­wie­dział Frang. – Sie­dzia­łem, piłem, cze­ka­łem, nad­sta­wia­łem ucha. Wo­la­ła­byś, żebym wy­py­ty­wał o niego wprost?

– Nie wo­la­ła­by – od­po­wie­dział oschle Vidto. – I ja też bym nie wolał. Do rze­czy idio­to, pra­cu­je w tej karcz­mie? Jako kto?

– Pra­cu­je. Jako wy­ki­daj­ło. – Frang od­chrząk­nął, splu­nął na zie­mię. – Spory chłop, stra­chem go ra­czej nie weź­mie­my.

Chu­dzie­lec za­my­ślił się na chwi­lę bez­wied­nie za­gry­za­jąc wy­pa­czo­ną wargę.

– Kiedy za­my­ka­ją? – po­wie­dział wy­glą­da­jąc na ulicę z za­uł­ka.

– Do­kład­nie nie wiem. Gości przyj­mu­ją cały dzień. Na śnia­da­nie można po­dob­no do­stać reszt­ki z po­przed­nie­go dnia, więc ran­kiem też ktoś pra­cu­je.

– Ale wy­ki­daj­ło nie po­wi­nien być im po­trzeb­ny w ciągu dnia. Co naj­wy­żej wie­czo­ra­mi i nocą, gdy naj­wię­cej pi­ja­nych klien­tów.

– Po­dej­rze­wam, że tak. Ran­kiem za­pew­ne ma już wolne.

Vidto po­now­nie mil­czał przez jakiś czas.

– Nie wiem, czy ma swój wła­sny pokój w karcz­mie, jeśli o to chcesz za­py­tać – dodał star­szy z braci skrob­nąw­szy pal­cem po szorst­kim od za­ro­stu po­licz­ku. – Moż­li­we, że miesz­ka gdzie in­dziej. Moż­li­we, że nie. Nie wiem.

– Wej­ście od kuch­ni? – in­da­go­wał Vidto wy­krzy­wia­jąc za­bliź­nio­ne usta.

– Przy­naj­mniej jedno. Pro­wa­dzi do ta­kiej alej­ki jak ta, otwar­tej tylko na głów­ną ulicę. Tyle, że jest sporo szer­sza, żeby wozy z do­sta­wa­mi mogły pod­je­chać. Jest też wyj­ście przez staj­nię.

– Cze­ka­my do rana? – za­pro­po­no­wa­ła nie­pew­nie Ro­zed­da. – Aż skoń­czy pracę?

– Mamy inne wyj­ście? – od­parł Vidto z nutką iry­ta­cji w glo­sie. – Ile wy­pi­łeś bał­wa­nie?

– Trzy piwa – od­parł bły­ska­wicz­nie Frang. – Ale były mocno roz­wod­nio­ne.

– Dobra, zro­bi­my tak – naj­młod­szy Asta­sio cof­nął się w głąb za­uł­ka. – Wy zo­sta­je­cie tutaj i ob­ser­wu­je­cie głów­ne wyj­ście. Oraz tę bocz­ną alej­kę pro­wa­dzą­cą od kuch­ni. Ja ob­sta­wię staj­nię i wylot ulicy w stro­nę mostu. Jeśli wyj­dzie i bę­dzie sam to mo­że­cie zgar­nąć go beze mnie, ale po­ślij­cie mi sy­gnał, dobra? Nie wiem, czy z tam­tej stro­ny będę do­brze wi­dział głów­ne wyj­ście.

– Jasna spra­wa – przy­tak­nę­ła szyb­ko Roz.

– Jak on wy­glą­da? – za­py­tał chu­dzie­lec.

– Duży. Na­praw­dę duży, praw­dzi­wy osi­łek. Biała ko­szu­la, czar­ny, skó­rza­ny ku­brak. Ciem­ne włosy, ciem­ne oczy, za­ro­śnię­ty jak wil­ko­łak – wy­rzu­cił z sie­bie Frang. – Ra­czej go nie prze­ga­pisz, bo in­ne­go wy­ki­daj­ły tam nie mają.

– Oby – skwi­to­wał krót­ko Vidto. – To do ro­bo­ty.

 

***

 

Ro­zed­da przyj­rza­ła się bli­żej swoim dło­niom. Ze­rwa­na z le­we­go kciu­ka skóra szczy­pa­ła nie­mi­ło­sier­nie, a krew są­czył się pod pa­zno­kieć. Dziew­czy­na wal­czy­ła ze sobą, by nie od­gryźć resz­ty pa­zu­ra, który we­dług niej wciąż wy­sta­wał ponad opu­szkę odro­bi­nę nie­rów­no. Iry­tu­ją­co nie­rów­no.

– Sio­stra chodź tu! – za­wo­łał sto­ją­cy u wy­lo­tu alej­ki Frang.

Roz po­de­rwa­ła się ze ster­ty bu­twie­ją­cych desek, z któ­rych ktoś usy­pał w za­uł­ku mały kur­han. Po­pra­wiw­szy prze­mo­czo­ny płaszcz po­de­szła bli­żej świa­tła. Po dru­giej stro­nie ulicy do­strze­gła czwór­kę awan­tu­ru­ją­cych się ludzi. Pierw­szy z nich leżał na bruku z ra­mie­niem i twa­rzą za­nu­rzo­ną do po­ło­wy w ka­łu­ży. Drugi pró­bo­wał pod­nieść kom­pa­na, choć nie­spe­cjal­nie dawał radę, gdyż sam wy­raź­nie chwiał się na no­gach. Po­zo­sta­li dwaj krzy­cze­li na sie­bie na­wza­jem oraz na sto­ją­ce­go w drzwiach go­spo­dy, po­staw­ne­go męż­czy­znę w czar­nym ku­bra­ku. Wrzesz­cze­li, rzu­ca­li prze­kleń­stwa­mi, a nawet pró­bo­wa­li prze­mo­cą prze­ci­snąć się z po­wro­tem przez przej­ście za­gro­dzo­ne ba­ra­mi osił­ka. Wy­ki­daj­ło za­trzy­mał się na dru­gim stop­niu scho­dów ze skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­si rę­ka­mi, przez co ma­syw­ną syl­wet­ką blo­ko­wał uchy­lo­ne drzwi do karcz­my.

– To on? – za­py­ta­ła Ro­zed­da.

– Tak, to on – od­parł Frang. – Dasz radę zła­pać któ­re­goś z tych ob­wie­si?

– Po co?

– Jeśli wy­cią­gną go dalej od karcz­my to damy mu po łbie i jest nasz.

– Wy­glą­da­ją na srogo pi­ja­nych – stwier­dzi­ła dziew­czy­na bez en­tu­zja­zmu. – Mogę spró­bo­wać.

– Spró­buj. Niech go od­cią­gną od drzwi. Naj­le­piej w któ­ryś z za­uł­ków.

Ro­zed­da wró­ci­ła do ster­ty desek. Zrzu­ciw­szy jedną na roz­mię­kły od desz­czu piach usia­dła na niej krzy­żu­jąc nogi. Rę­ka­mi ob­ję­ła wła­sne ra­mio­na w taki spo­sób, jakby pró­bo­wa­ła kogoś bar­dzo mocno przy­tu­lić. Przy­mknąw­szy oczy za­czę­ła kiwać się na boki mru­cząc pod nosem nie­zro­zu­mia­łe słowa. Już po chwi­li jej szept zmie­nił rytm i po­czął przy­po­mi­nać nu­co­ną cicho me­lo­dię, choć słowa brzmia­ły rów­nie mo­no­ton­nie, jak wcze­śniej.

Wy­glą­da­ją­cy z cie­nia Frang nie za­uwa­żał, żeby co­kol­wiek zmie­ni­ło się w sce­nie po dru­giej stro­nie ulicy. Le­żą­cy po­licz­kiem w ka­łu­ży męż­czy­zna wciąż się nie pod­no­sił, a jego to­wa­rzysz nadal pró­bo­wał przy­klęk­nąć przy nim tak, żeby sa­me­mu się nie prze­wró­cić. Dwaj po­zo­sta­li je­go­mo­ście ani na chwi­lę nie prze­rwa­li wy­gra­żać wy­ki­daj­le, ale widać było, że nie kwa­pi­li się by ru­szyć na osił­ka z pię­ścia­mi. Do­pie­ro, gdy wa­li­gó­ra ode­pchnął jed­ne­go z nich po­sy­ła­jąc go na zie­mię, w za­cho­wa­niu wszyst­kich ob­wie­si za­szła zmia­na. Tylko ten za­la­ny w trupa wciąż nie wy­ka­zy­wał żad­nych oznak przy­tom­no­ści. Po­zo­sta­li za­czę­li po­ru­szać się nie­zgrab­nie, sztyw­no i nie­na­tu­ral­nie po­wo­li, w spo­sób, ja­kie­go nie mógł spo­wo­do­wać wy­pi­ty al­ko­hol. Jeden z nich pod­niósł le­żą­cy na bruku ka­mień i rzu­cił nim w kie­run­ku straż­ni­ka. Bio­rąc za­mach pra­wie się przy tym prze­wró­cił, a rzu­co­ny po­cisk nie do­się­gnął celu, lecz prze­le­ciał tuż obok głowy osił­ka, po czym ude­rzył w ce­gla­ną ścia­nę go­spo­dy. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło a wy­bił­by szybę w oknie ta­wer­ny.

Wy­ki­daj­ło w mgnie­niu oka ze­sko­czył ze scho­dów. Ru­szył w stro­nę pe­cho­we­go mio­ta­cza po­chy­la­jąc nisko głowę ni­czym roz­ju­szo­ny byk. Po dro­dze ode­pchnął jed­ne­go z awan­tu­ru­ją­cych się pi­jacz­ków po­sy­ła­jąc go na zie­mię. W od­po­wie­dzi prze­wró­co­ny wy­cią­gnął nóż, a na­stęp­nie rzu­cił się na wa­li­gó­rę z maj­chrem w dłoni.

– Wy­star­czy! – Frang nie siląc się na bra­ter­ską czu­łość do­sko­czył do Roz i zwy­czaj­nie kop­nął ją w ramię, po­sy­ła­jąc sio­strę w błoto.

Oglą­dać się na re­ak­cję wy­bi­tej z transu Ro­zed­dy też nie za­mie­rzał. Za­miast tego wy­padł z za­uł­ka na­cią­ga­jąc kap­tur nisko na głowę. Zanim do­tarł na drugą stro­nę ulicy sprzecz­ka prze­ro­dzi­ła się w po­waż­ną bi­ja­ty­kę. No­żow­nik pró­bo­wał kil­ku­krot­nie ugo­dzić wy­ki­daj­łę szty­le­tem, pod­czas gdy jego kum­ple w pi­jac­kiej furii rzu­ca­li się na niego z pię­ścia­mi, ko­piąc i wierz­ga­jąc ni­czym osza­la­łe konie. W chwi­li, gdy Frang prze­ska­ki­wał nad nie­przy­tom­nym ob­wie­siem, osi­łek obe­rwał maj­chrem w ramię. Szczę­śli­wie nie­zbyt głę­bo­ko, ale ma­te­riał ku­bra­ka pu­ścił cał­ko­wi­cie, a i odro­bi­na krwi po­la­ła się po roz­dar­tym rę­ka­wie.

Za­miast prze­stra­szyć wa­li­gó­rę taki roz­wój wy­pad­ków wy­wo­łał w nim praw­dzi­wą furię. Zdzie­lił jed­ne­go pi­jacz­ka pię­ścią, dru­gie­mu przy­ło­żył wierz­chem dłoni, po czym bły­ska­wicz­nie skró­cił dy­stans do no­żow­ni­ka i za­ci­snął palce na jego wą­tłym przed­ra­mie­niu. Chwy­cił za przy­tro­czo­ną do pasa dę­bo­wą pałkę, ale ciosu zadać nie zdą­żył. Skra­da­ją­cy się za ple­ca­mi wa­li­gó­ry Frang od­kle­ił się od ścia­ny bu­dyn­ku i za­pa­śni­czym chwy­tem owi­nął rękę wokół jego szyi blo­ku­jąc chwyt dru­gim ra­mie­niem. Osi­łek za­kasz­lał pró­bu­jąc zła­pać od­dech. Od­wi­nął za sie­bie rękę z pałką, ale nie był w sta­nie do­się­gnąć sto­ją­ce­go z tyłu prze­ciw­ni­ka.

Wy­ki­daj­ło oka­zał się na­praw­dę silny. Frang czu­jąc, że prze­ciw­nik za­czy­na wy­my­kać się z jego uści­sku kop­nął go w ko­la­no. Osi­łek zło­żył się jak upa­da­ją­ce drze­wo, przez co obaj razem z za­bój­cą zje­cha­li do po­zy­cji sie­dzą­cej lą­du­jąc tył­ka­mi na bruku. Asta­sio bły­ska­wicz­nie objął straż­ni­ka udami w pasie, po­pra­wił chwyt na szyi i wy­giął jego głowę w tył jesz­cze moc­niej na­ci­ska­jąc przed­ra­mie­niem na pod­gar­dle. Wy­ki­daj­ło sza­mo­tał się jesz­cze chwi­lę, aż wresz­cie zwiot­czał wy­pusz­cza­jąc z dłoni drew­nia­ną pałkę.

Ca­łość trwa­ła tak krót­ko, że ani pi­ja­ny no­żow­nik, ani jego rów­nie nie­trzeź­wi kum­ple nie zdą­ży­li za­re­ago­wać. Przy­naj­mniej do mo­men­tu, gdy na ulicy po­ja­wi­ła się Ro­zed­da. Dziew­czy­na ocie­ra­jąc le­ją­cą się z nosa krew, naj­pierw zdzie­li­ła no­żow­ni­ka po ner­kach, a póź­niej po­pra­wi­ła ude­rze­niem w po­li­czek. Drugi pi­ja­czek nie zdo­łał nawet pod­nieść się z ziemi, gdy obe­rwał pro­sto w skroń. Trze­ci zdą­żył je­dy­nie zo­ba­czyć błysk sta­lo­we­go ka­ste­tu w jej dłoni, po któ­rym roz­płasz­czył się na bruku. Ostat­ni z obe­rwań­ców wciąż nie pod­no­sił głowy za­nu­rzo­nej w ka­łu­ży desz­czów­ki.

– Nie mo­głeś dać mu po pro­stu po łbie – po­wie­dzia­ła z wy­rzu­tem Ro­zed­da ob­ser­wu­jąc ulicę do­oko­ła.

Szczę­śli­wie ni­g­dzie nie do­strze­gła żad­nych prze­chod­niów, a i go­ście ta­wer­ny naj­wy­raź­niej nie pla­no­wa­li wy­glą­dać na ze­wnątrz by nie zmok­nąć w desz­czu.

– Kie­dyś przy­wa­li­łem ta­kie­mu spa­śla­ko­wi pałką przez łeb – wy­dy­szał Frang wy­śli­zgu­jąc się spod ciała wa­li­gó­ry. – Tylko, że nie zdą­ży­łem go zła­pać i jak padł to roz­wa­lił sobie ryj o ka­mie­nie. Z tym tutaj chce­my po­ga­dać, tak czy nie?

Ro­zed­da za­miast od­po­wie­dzieć po­chy­li­ła się w jego stro­nę, by wspól­ny­mi si­ła­mi mogli po­dźwi­gnąć wy­ki­daj­łę z ziemi. Nim uszli kilka kro­ków, z ciem­no­ści wy­su­nął się stą­pa­ją­cy bez­sze­lest­nie VIdto, który bez słowa po­mógł im za­cią­gnąć więź­nia w mrok za­uł­ka.

 

***

 

Ude­rzo­ny po twa­rzy, a na­stęp­nie prze­mo­cą na­po­jo­ny go­rzał­ką Gu­zryn Onchy ock­nął się bły­ska­wicz­nie. Od­kaszl­nął, splu­nął, uniósł głowę by ro­zej­rzeć się do­oko­ła. Leżał na mo­krej ziemi opar­ty ple­ca­mi o ścia­nę bu­dyn­ku. Ulew­ny deszcz lał mu się pro­sto na twarz. Nie był w sta­nie po­ru­szyć ani no­ga­mi, ani rę­ka­mi, które unie­ru­cho­mio­no mu za ple­ca­mi gru­bym sznu­rem, przy­wią­za­nym do cięż­kiej kłody. Gu­zryn sły­szał po­pi­ski­wa­nia szczu­rów gdzieś w po­bli­żu i gło­śne, nie­milk­ną­ce nawet na chwi­lę uja­da­nie psa. Ogar wył i war­czał zdzie­ra­jąc sobie gar­dło cią­głym szcze­ka­niem.

Onchy wi­dział przed sobą je­dy­nie nie­prze­nik­nio­ną czerń. Do­pie­ro po chwi­li spo­strzegł dwie za­kap­tu­rzo­ne po­sta­cie, któ­rych twa­rze po­zo­sta­wa­ły nie­wi­docz­ne w ciem­no­ści. Ciur­ka­ją­cy z nieba deszcz spły­wał po ich płasz­czach drob­ny­mi kro­pla­mi two­rząc ka­łu­że w roz­mię­kłej ziemi.

– Zelia Onchy – po­wie­dział jeden z cieni gło­sem znie­kształ­co­nym przez gruby szal owi­nię­ty wokół szyi i karku tak, by za­sła­niał twarz. – Gdzie jest?

– Po­ca­łuj­cie mnie w dupę – od­wark­nął wy­ki­daj­ło szar­piąc się w miej­scu.

Drugi z za­kap­tu­rzo­nych na­chy­lił się w jego stro­nę i grzmot­nął go pię­ścią w bok głowy. Tak mocno, że od­głos ude­rze­nia nie­mal za­głu­szył od­le­gły huk gromu. A przy­naj­mniej tak się Gu­zry­no­wi zda­wa­ło.

– Jesz­cze raz i tylko jeden raz – po­wtó­rzył za­ma­sko­wa­ny męż­czy­zna. – Gdzie jest Zelia Onchy?

– Ro­ze­tnij te więzy to cię do niej za­pro­wa­dzę. – Osi­łek splu­nął krwią, wy­szcze­rzył zęby w wil­czym uśmie­chu. – Oso­bi­ście wska­że ci drogę. No dalej!

Cień bły­ska­wicz­nym ru­chem dobył noża. Przy­klęk­nął za ple­ca­mi osił­ka, ale naj­wy­raź­niej ani my­ślał go uwol­nić. Przy­ci­snął jego dłoń do belki i przy­ło­żył ostrze do skóry. Wy­star­czył jeden szyb­ki ruch, by Gu­zryn zawył z bólu oplu­wa­jąc sobie brodę śliną. W naj­bliż­szej ka­łu­ży wy­lą­do­wał obły, za­krwa­wio­ny kształt, który jesz­cze przed chwi­lą był frag­men­tem jego ciała.

– Naj­mniej­szy – skwi­to­wał bez­na­mięt­nie za­ma­sko­wa­ny czło­wiek wciąż sto­ją­cy bez ruchu na wprost wy­ki­daj­ły. – Naj­mniej po­trzeb­ny, także w two­jej pro­fe­sji. Jeśli nie od­po­wiesz bę­dzie­my od­ci­nać ci ko­lej­ne palce. Aż nie zo­sta­niesz z żad­nym. My­ślisz, że ktoś za­trud­ni ka­le­kie­go straż­ni­ka? Jak wy­ży­wisz żonę i dzie­ci? Chcesz zo­stać że­bra­kiem?

– Su­kin­sy­ny… – wy­char­czał Gu­zryn. – Skur­wie­le… Nic wam nie po­wiem!

Za­ma­sko­wa­ny nie ode­zwał się. Nie wy­ko­nał naj­mniej­sze­go gestu. Nie wydał żad­ne­go po­le­ce­nia. Nie mu­siał. Jego to­wa­rzysz po pro­stu od­kro­ił więź­nio­wi ko­lej­ny palec. Wy­ki­daj­ło za­ry­czał z bólu tar­ga­jąc całym cia­łem we wszyst­kie stro­ny.

– Po­wiesz – rzu­cił spo­koj­nie za­kap­tu­rzo­ny. – Dla mnie bez róż­ni­cy, czy po­wiesz, gdy bę­dziesz miał osiem pal­ców, czy je­dy­nie dwa. Wszyst­ko mi jedno. Gdzie jest Zelia Onchy?

Gu­zryn za­gryzł zęby. Ko­lej­ne po­cią­gnię­cie noża. Ko­lej­ny wrzask bólu. Ko­lej­ny palec w ka­łu­ży.

– To już trzy. Zo­sta­ło sie­dem. Te z dru­giej dłoni bę­dzie­my od­ci­nać po ka­wał­ku. Potem będą uszy, nos. Może palce u stóp. Wresz­cie na ko­niec zo­sta­nie kuśka. Ale to wszyst­ko nie bę­dzie po­trzeb­ne, bo lu­dzie pę­ka­ją już przy dło­niach.

– To… moja… sio­stra – wy­char­czał osi­łek. – Nie… mogę…  

– Gdyby nie była twoja sio­strą za­pew­ne py­ta­li­by­śmy kogoś in­ne­go – po­wie­dział cień. – Gdzie ją znaj­dzie­my?

– Nie… Mogę… Wiem, czego od niej… Chce­cie. Wiem, kto was… Przy­słał.

– W takim razie za­zdrosz­czę ci tej wie­dzy – za­ma­sko­wa­ny męż­czy­zna zro­bił krok w stron Gu­zry­na i przy­kuc­nął tuż obok. Mimo tego wy­ki­daj­ło wciąż nie był w sta­nie do­strzec jego twa­rzy skry­tej pod kap­tu­rem i za­sło­nię­tej sza­lem. – Po­świę­ci­łeś dla niej trzy palce. Chcesz po­świę­cić ko­lej­ne, żeby móc pa­trzeć na sie­bie w lu­strze bez wy­rzu­tów su­mie­nia? Nic to nie da. Choć­byś dał sobie urżnąć obie ręce i obie nogi i tak bę­dziesz czuł się winny. Zgry­wa­nie bo­ha­te­ra nie przy­nie­sie ci nic poza bólem. Po­wiedz, gdzie ją znaj­dzie­my, zanim skoń­czą ci się palce.

– Nigdy…

– Za­cze­kaj­cie – po­wie­dział ktoś za ple­ca­mi Gu­zry­na wy­raź­nie ko­bie­cym gło­sem. – To nic nie da. Na­stra­szę go tro­chę, wtedy bę­dzie bar­dziej skory do współ­pra­cy.

Wy­ki­daj­ło nie usły­szał, czy od stro­ny za­kap­tu­rzo­nych na­de­szła od­po­wiedź. Nie po­czuł jed­nak na­ci­sku ostrza na dłoń. Za­miast tego cie­nie wokół niego wy­dłu­ży­ły się przy­bie­ra­jąc dzi­wacz­ne, roz­my­te kształ­ty. Gu­zryn za­mru­gał ocza­mi, ale świat nie chciał wró­cić do po­przed­niej formy. Od sto­ją­cych w po­bli­żu mrocz­nych po­sta­ci po­pły­nę­ły w górę świe­tli­ste nitki, gięt­kie i ru­cho­me ni­czym sznur­ki od pra­nia. Na tle nieba utwo­rzy­ły całą sieć błysz­czą­cych włó­kien po­dob­nych do wiel­kiej, drga­ją­cej na wie­trze pa­ję­czy­ny.

Wszyst­kie pasma pro­wa­dzi­ły wy­so­ko w ciem­ność, w któ­rej cza­iło się coś, czego Gu­zryn nie po­tra­fił na­zwać. Nie po­tra­fił tego nawet opi­sać. Było wiel­kie, bez­kształt­ne, prze­le­wa­ło się z miej­sca na miej­sce ni­czym kłę­bo­wi­sko bu­rzo­wych chmur. Za­miast oczu miało setki pul­su­ją­cych świa­tłem otwo­rów po­dob­nych do ła­wi­cy gwiazd. Wszyst­kie wpa­try­wa­ły się pro­sto w niego. Pa­trzy­ły na niego i przez niego, jakby był zu­peł­nie prze­zro­czy­sty. Wi­dzia­ły wszyst­kie jego myśli. Nie sły­sza­ły. Po pro­stu wi­dzia­ły. Tak do­słow­nie jak lu­dzie pa­trzy­li na świat rze­czy­wi­sty.

Gu­zryn za­skom­lał, jak prze­ra­żo­ne nie­mow­lę. Ostrą stal na palcu po­czuł do­pie­ro po chwi­li.

– To jesz­cze raz – nad­bie­gło z ciem­no­ści. – Gdzie jest Zelia Onchy?

 

***

Ro­zed­da otar­ła krew, która po­cie­kła jej z nosa i sunąc po ustach spły­nę­ła aż na pod­bró­dek. Obej­rza­ła po­kry­te kle­istą cie­czą palce. Pa­zno­kieć le­we­go kciu­ka wciąż wy­da­wał jej się zbyt długi, nie­rów­ny i dziw­nie od­sta­ją­cy. Już szy­ko­wa­ła się by od­gryźć go tuż przy samej skó­rze, gdy usły­sza­ła sze­lest liści oraz cichy chro­bot pia­sku.

– Jak się czu­jesz? – za­py­tał Vidto wy­ła­nia­jąc się z mroku.

– By­wa­ło le­piej – od­burk­nę­ła. – Zna­leź­li­ście ten dom?

– Mó­wi­łem, że twoje sztucz­ki nie były po­trzeb­ne – mruk­nął Bli­zna igno­ru­jąc jej py­ta­nie. – Za­czął­by gadać już przy dru­giej dłoni. A teraz, co z cie­bie za po­ży­tek, skoro ledwo trzy­masz się na no­gach?

– Mó­wi­łeś. A ja mó­wi­łam ci już, że nie masz racji. Czy­ta­łam go w trak­cie. Mu­sie­li­by­ście od­kro­ić mu całą rękę i to po ka­wał­ku, żeby wresz­cie pękł – Roz po­chy­li­ła głowę, po czym wy­smar­ka­ła na zie­mię glu­to­wa­ty skrzep krwi. – To zna­leź­li­ście ten dom, czy nie?

Vidto za­miast od­po­wie­dzieć wy­tę­żył słuch. Od­głos ci­chych kro­ków na syp­kim żwi­rze za­anon­so­wał ko­lej­ne­go nad­cho­dzą­ce­go czło­wie­ka. Spo­mię­dzy rzad­kich drzew wy­su­nął się owi­nię­ty w prze­mo­czo­ny płaszcz Frang.

– Nie cier­pię pod­gro­dzi – po­wie­dział ku­ca­jąc przy sio­strze sie­dzą­cej na ścię­tym pniu.

– To już wła­ści­wie wieś – rzu­ci­ła dziew­czy­na.

– W takim razie nie cier­pię wsi. – Naj­star­szy z ro­dzeń­stwa wy­tarł po­de­szwę buta o wy­sta­ją­cy z ziemi ka­mień. – Wdep­ną­łem w ja­kieś łajno.

– Zna­leź­li­ście ten dom, czy nie? – za­py­ta­ła Ro­zed­da od­wra­ca­jąc głowę w stro­nę młod­sze­go z braci.

– Praw­do­po­dob­nie – od­parł z ocią­ga­niem Vidto. – Tak, jak mówił wy­ki­daj­ło. Za mo­stem, na samym końcu wsi, w po­bli­żu młyna. Trzy bu­dyn­ki w za­gro­dzie, z czego jeden fak­tycz­nie przy­po­mi­na ruinę. Dwie ja­błon­ki też rosną w obej­ściu. Przy­naj­mniej wy­glą­da­ją mi na ja­błon­ki. Nie je­stem spe­cja­li­stą.

– Wi­dzia­łeś kogoś w środ­ku? – za­py­tał Frang ocie­ra­jąc dło­nią kro­ple wody, które ska­py­wa­ły mu z kap­tu­ra pro­sto na nos.

– Pies nie dał po­dejść. Ob­sze­dłem za to są­sied­nie za­gro­dy. Wy­glą­da na to, że nikt nie bę­dzie nam prze­szka­dzał. Spraw­dzi­łeś sto­do­łę?

– Krowa, dwie kozy i koń. Bez obaw, nie wierz­cho­wy. W kur­ni­ku też tylko kury sie­dzą.

– Ile tam jest wejść? – wtrą­ci­ła się Ro­zed­da.

– A ile może by wejść w zwy­kłej, wiej­skiej cha­cie? – od­parł drwią­co Vidto. – Dzi­wię się, że mają szyby w oknach za­miast ry­bich pę­che­rzy.

– Może spró­bu­je­my ich wy­wa­bić? – za­pro­po­no­wał Frang. – Pod­pa­li­my sto­do­łę albo tę drugą szopę?

– Pół wsi zleci się gasić pożar – Roz po­krę­ci­ła prze­czą­co głową. – Jej brat po­wie­dział, że w środ­ku jest tylko ta dziew­czy­na i jacyś krew­ni, któ­rzy ją ukry­wa­ją. Dwój­ka sta­rych dzia­dów i pod­lo­tek.

– Mógł kła­mać – stwier­dził z prze­ką­sem naj­młod­szy z ro­dzeń­stwa.

– Nie po tym, co zo­ba­czył.

– Chcia­łaś po­wie­dzieć, że nie po tym, co mu po­ka­za­łaś – prych­nął Vidto, a górna warga za­drga­ła mu de­li­kat­nie. – Ale mniej­sza o to. Nawet, jeśli nie kła­mał wprost, wciąż mógł nie po­wie­dzieć nam wszyst­kie­go.

– To już prę­dzej – przy­zna­ła nie­chęt­nie Ro­zed­da.

– Ile mogą mieć izb w ta­kiej cha­cie? – rzu­cił Frang prze­ry­wa­jąc ich spór. – Dwa? Trzy? Jeśli wszy­scy śpią w jed­nej izbie, to co? Każ­de­go pod nóż?

– Jeśli się obu­dzą, tak – po­twier­dził bez za­wa­ha­nia Vidto. – Każ­de­go. Za­bra­łeś ze sobą trut­kę? Mu­si­my po­zbyć się psa, bo jest uwią­za­ny przy sa­mych drzwiach.

– Psem ja się zajmę – Roz po­dźwi­gnę­ła się na nogi. – Nie ma po­trze­by go za­bi­jać.

– Oczy­wi­ście – prych­nął kpią­co Bli­zna. – Nasza roz­mi­ło­wa­na w fu­trza­kach sio­strzycz­ka za­wsze musi sta­nąć w ich obro­nie.

– Po­ca­łuj mnie w dupę, Vidto.

– A je­steś w sta­nie wejść w trans? Za­ba­wa z tym osił­kiem mu­sia­ła zdro­wo dać ci w kość. W sio­dle ledwo się trzy­ma­łaś. Mó­wi­łem, że…

– Tak, wiem. Mó­wi­łeś. – od­wark­nę­ła gniew­nie dziew­czy­na. – Świt się zbli­ża. Idzie­my?

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź Ro­zed­da otu­li­ła się płasz­czem, po czym wy­chy­nę­ła z za­ro­śli. Jej bra­cia po­dą­ży­li za nią po­zo­sta­wia­jąc ukry­te w młod­ni­ku konie. Cała trój­ka ru­szy­ła nie­spiesz­nie drogą, która za­krę­ca­ła na roz­wi­dle­niu, a na­stęp­nie bie­gła w stro­nę rzad­kich za­bu­do­wań po­roz­dzie­la­nych po­je­dyn­czy­mi drze­wa­mi. W od­da­li widać było miej­skie basz­ty, które gi­nę­ły w stru­gach desz­czu i wszech­obec­nej sza­ro­ści po­ran­ka.

Bez la­tar­ni oświe­tla­ją­cej drogę mu­sie­li po­ru­szać się po­wo­li, tym bar­dziej, że piasz­czy­sta ścież­ka pod wpły­wem le­ją­cej się z nieba wody za­mie­ni­ła się w grzą­skie bagno. Zbli­żyw­szy się do za­bu­do­wań ze­szli ze szla­ku, a na­stęp­nie za­głę­bi­li się w przy­droż­ne za­ro­śla. Dalej mu­sie­li prze­dzie­rać się przez wy­bu­ja­łą łąkę po­dzie­lo­ną na nie­rów­ne frag­men­ty zdzi­cza­łym ży­wo­pło­tem. Ło­dy­gi traw cze­pia­ły się nóg za­bój­ców, a zie­mia za­pa­da­ła się pod ich sto­pa­mi, przez co marsz nie na­le­żał do naj­ła­twiej­szych.

Cel ich wę­drów­ki sta­no­wi­ło go­spo­dar­stwo oto­czo­ne pło­tem z krzy­wych żer­dzi z jed­nej stro­ny oraz szpa­le­rem mło­dych brzó­zek z dru­giej. Od są­sied­nich za­gród dzie­lił ich spory ka­wa­łek drogi po­zna­czo­ny nie­użyt­ka­mi.

Troj­ka za­bój­ców przy­cup­nę­ła za pło­tem cho­wa­jąc się w wy­so­kiej tra­wie.

– Mu­si­my wcho­dzić drzwia­mi? – za­py­ta­ła Ro­zed­da od­gar­nia­jąc ło­dy­gi, które ła­sko­ta­ły ją po twa­rzy wil­got­ny­mi li­ść­mi.

– Mo­że­my spró­bo­wać któ­rymś z okien – od­parł Vidto. – Ale naj­pierw trze­ba się po­zbyć tego kun­dla, bo gotów obu­dzić całą oko­li­cę.

Roz za­miast od­po­wie­dzieć uklęk­nę­ła na ziemi przy­my­ka­jąc oczy. Psa, który uja­dał w po­bli­żu chaty nie wi­dzie­li, gdyż za­sła­nia­ła go ścia­na bu­dyn­ku oraz wzno­szą­ca się na lewo szopa. Za to cały czas go sły­sze­li, gdyż ogar po­szcze­ki­wał ci­chut­ko i jakby od nie­chce­nia jesz­cze zanim zbli­ży­li się do płotu. Czy to oni byli po­wo­dem jego wzbu­rze­nia, czy też sam fakt po­zo­sta­wie­nia czwo­ro­no­ga na stra­ży spra­wił, że psiak war­czał na każdy cień i każdy dźwięk, tego mogli się tylko do­my­ślać. Pew­nym było na­to­miast, że jego po­bra­tym­cy z po­bli­skich go­spo­darstw, co jakiś czas od­po­wia­da­li na jego za­czep­ki nie­zbyt en­tu­zja­stycz­nym wy­ciem.

Roz ki­wa­ła się w miej­scu nucąc mo­no­ton­nie pod nosem. Chwi­lę trwa­ło nim uja­da­ją­cy bry­tan wresz­cie za­milkł, ale nie ucichł cał­ko­wi­cie. Nawet mimo szumu desz­czu sły­sze­li, że wciąż kręci się na łań­cu­chu i po­war­ku­je co jakiś czas.

– Go­to­we – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła Ro­zed­da pod­no­sząc się chwiej­nie na nogi. Z jej nosa po­cie­kła świe­ża stru­ga krwi. – Bę­dzie spo­koj­niej­szy, ale le­piej nie leźć mu pro­sto pod pysk. Pro­po­nu­ję da­ro­wać sobie głów­ne drzwi i wejść oknem.

Vidto przy­tak­nął bez słowa. Jako pierw­szy prze­sko­czył płot i kuląc głowę w ra­mio­nach po­truch­tał wzdłuż ogro­dze­nia. Błoto chlu­po­ta­ło cicho pod jego sto­pa­mi. Za­bój­ca minął roz­pa­da­ją­cą się szopę, po czym pod­biegł do chaty. Dom zbu­do­wa­no z ocio­sa­nych okrą­gla­ków po­łą­czo­nych dę­bo­wy­mi ty­bla­mi i wspar­tych na ka­mien­nych fun­da­men­tach. Kryty słomą dach zwie­szał się nisko nie­mal do po­zio­mu okien, które po­zo­sta­wa­ły za­mknię­te na drew­nia­ne, dwu­skrzy­dło­we okien­ni­ce.

Vidto wyj­rzał ostroż­nie za róg. Pies krę­cił się wokół ganku z łbem przy­tknię­tym nisko do ziemi, jakby wy­czuł nosem coś, co za­ab­sor­bo­wa­ło go bez­gra­nicz­nie. Sły­sząc chlu­pot kro­ków Asta­sio ob­ró­cił się i zo­ba­czył brata skra­da­ją­ce­go się w jego stro­nę. Mach­nął ręką wska­zu­jąc tył bu­dyn­ku. Frang zmie­nił kie­ru­nek mar­szu, by po chwi­li znik­nąć mu z oczu za ścia­ną domu. Tym­cza­sem Ro­zed­da zbli­ży­ła się truch­tem do chaty i przy­sta­nę­ła tuż obok Vidto.

– Zo­stań tu, gdyby ktoś pró­bo­wał uciec od fron­tu – za­ko­men­de­ro­wał naj­młod­szy Asta­sio.

Dziew­czy­na kiw­nę­ła w mil­cze­niu głową.

Vidto od­rzu­cił z ra­mie­nia płaszcz, sta­nął na pal­cach, po czym spraw­dził, czy drew­nia­ne okien­ni­ce zo­sta­ły za­mknię­te od we­wnątrz. Wy­star­czy­ło, że wci­snął szczu­płą dłoń pod jedną z przy­słon by od­blo­ko­wać ry­giel. Od­su­nąw­szy okien­ni­ce na bok zaj­rzał do wnę­trza domu. Zo­ba­czył ka­mien­ny ko­mi­nek, w któ­rym wciąż tliły się grube, krzy­wo ocio­sa­ne szcza­py. W sła­bym świe­tle pło­mie­ni do­strzegł ulo­ko­wa­ny pod ścia­ną stół i dwie dłu­gie ławy ra­czej nie­bę­dą­ce ar­cy­dzie­ła­mi sztu­ki sto­lar­skiej.

Asta­sio ob­ma­cał dłoń­mi szyby wsta­wio­ne w drew­nia­ne ramy. Jedno z okien­nych skrzy­deł szarp­nię­te de­li­kat­nie na ze­wnątrz wy­sko­czy­ło z zamka, więc za­bój­ca pod­pie­ra­jąc się na wy­żło­bie­niach okrą­gla­ków pod­cią­gnął się wyżej, a na­stęp­nie wśli­zgnął do środ­ka. Wy­lą­do­wał ostroż­nie tuż za pa­ra­pe­tem, przy­trzy­mu­jąc do­nicz­kę z ja­kimś ozdob­nym kwiat­kiem zanim zsu­nę­ła­by się na pod­ło­gę. Przy­mknął z po­wro­tem okien­ni­ce, aby nagłe trza­śnie­cie za­słon nie obu­dzi­ło miesz­kań­ców. Na­uczo­ny do­świad­cze­niem przy­cup­nął pod ścia­ną i cze­kał cier­pli­wie ob­ser­wu­jąc oto­cze­nie.

Przed sobą miał piec, są­sia­du­ją­cy z nim stół oraz szaf­kę wy­po­sa­żo­ną w ko­lek­cję drew­nia­nych i gli­nia­nych na­czyń. Na prawo znaj­do­wa­ło się nie­za­bu­do­wa­ne przej­ście do sieni, nad któ­rym wi­sia­ły pęki usy­cha­ją­cych ziół, a na lewo od­gro­dzo­ne drew­nia­ną ścia­ną ko­lej­ne po­miesz­cze­nie, praw­do­po­dob­nie al­kierz.

Ostroż­nie sta­wia­jąc stopy na Vidto ru­szył po­wo­li przed sie­bie. Drew­nia­ne deski skrzy­pia­ły cicho, ale mięk­kie po­de­szwy tłu­mi­ły więk­szość dźwię­ków. Nie­ste­ty jego buty roz­mię­kły od desz­czu tak bar­dzo, że chlu­po­ta­ły przy każ­dym kroku. W do­dat­ku przy­lgnął do nich wil­got­ny pia­sek, przez co zia­ren­ka trzesz­cza­ły ryt­micz­nie pod po­de­szwą. Mimo tego nawet ktoś wy­tę­ża­ją­cy wszyst­kie zmy­sły miał­by pro­blem z usły­sze­niem zbli­ża­ją­ce­go się Asta­sio.

Vidto zaj­rzał do sieni, ale nie zo­ba­czył ni­cze­go in­te­re­su­ją­ce­go poza brzo­zo­wą mio­tłą oraz pro­stą skrzy­nią, na któ­rej le­ża­ła ster­ty płasz­czy i ko­żu­chów. Wró­cił w po­bli­że pieca, gdzie sku­pił się na po­zo­sta­wio­nych na stole na­czy­niach. Zo­ba­czył gli­nia­ny dzba­nek opróż­nio­ny do cna oraz drew­nia­ną miskę z nie­do­je­dzo­ną kaszą, w któ­rej le­ża­ły trzy łyżki. Za­kła­da­jąc, że Gu­zryn mówił praw­dę i do trój­ki miesz­kań­ców do­łą­czy­ła po­szu­ki­wa­na dziew­czy­na bra­ko­wa­ło jed­ne­go sztuć­ca.

Za­bój­ca spoj­rzał na ko­ta­rę za­sła­nia­ją­ca przej­ście do al­kie­rza. Zro­bił ostroż­ny krok w jej stro­nę. Jedna z desek za­skrzy­pia­ła gło­śno. Vidto nie zdą­żył nawet za­kląć w my­ślach, gdyż w tej samej chwi­li po dru­giej stro­nie za­sło­ny brzęk­nę­ła cię­ci­wa. Bełt śmi­gnął mu tuż obok ucha, po czy wal­nął w ścia­nę z taką mocą, że od ude­rze­nia z po­bli­skiej szaf­ki po­spa­da­ły gli­nia­ne na­czy­nia. Gdyby tylko Asta­sio stał krok w lewo obe­rwał­by pro­sto w pierś.

Vidto od­sko­czył bły­ska­wicz­nie od za­sło­ny się­ga­jąc po nóż. Z al­kie­rza wy­pa­dło dwóch męż­czyzn. Jeden nosił skó­rza­ny ku­brak, drugi je­dy­nie białą ko­szu­lę roz­sz­nu­ro­wa­ną do po­ło­wy pier­si. Za to obaj mieli jed­na­ko­we, ban­dyc­kie gęby. Obaj dzier­ży­li mie­cze w dło­niach i obaj bez słowa wy­ja­śnie­nia ru­szy­li w stro­nę za­bój­cy.

Asta­sio rzu­cił się w tył. Prze­tur­lał się po stole, po czym chwy­cił za blat i wy­wró­cił go na pod­ło­gę. Od­sko­czył w stro­nę pieca, oparł stopę na słu­żą­cym za zydel ocio­sa­nym pień­ku, a na­stęp­nie pchnął go po pod­ło­dze w stro­nę na­past­ni­ków. Ko­szu­la, tra­fio­ny me­blem w pisz­czel po­tknął się i po­le­ciał do przo­du lą­du­jąc na ko­la­nach. Tym­cza­sem Ku­brak za­mach­nął się na Vidto mie­czem, ale długa klin­ga nie naj­le­piej nada­wa­ła się do walki w cia­snych po­miesz­cze­niach. Ban­dzior za­wa­dził koń­ców­ką ostrza o sufit, co wy­bi­ło go z rytmu i znacz­nie spo­wol­ni­ło atak. Mimo tego Asta­sio z tru­dem usko­czył przed sze­ro­kim cię­ciem. Wi­dząc, że prze­ciw­nik wy­chy­lił się za bar­dzo do przo­du, Vidto do­padł go w dwóch szyb­kich kro­kach, chwy­cił za rękę za­ci­śnię­tą na rę­ko­je­ści mie­cza i pchnął ją na bok. Za­bój­ca trzy­mał szty­let ostrzem w dół, więc nie bar­dzo miał jak sa­me­mu wy­pro­wa­dzić cios w ta­kiej po­zy­cji. Za­miast tego grzmot­nął prze­ciw­ni­ka w żo­łą­dek pię­ścią za­ci­śnię­tą na nożu. Ku­brak wy­pu­ścił ze świ­stem po­wie­trze, ale nie cof­nął się nawet na krok cały czas pró­bu­jąc oswo­bo­dzić rękę z mie­czem. Asta­sio po­chy­lił głowę, pchnął prze­ciw­ni­ka bar­kiem w tył, po czym zmie­nił uchwyt na nożu i dźgnął ban­dzio­ra po­wy­żej bio­dra.

Ku­brak za­char­czał, w od­po­wie­dzi na co Vidto wy­szarp­nął ostrze i bły­ska­wicz­nie ude­rzył od dołu w stro­nę od­sło­nię­te­go gar­dła. Ban­dzior za­to­czył się w tył, a po chwi­li runął na prze­wró­co­ny stół. W tej samej chwi­li zza za­sło­ny wy­padł ko­lej­ny na­past­nik trzy­ma­jąc w dło­niach uzbro­jo­na kuszę. Wi­dząc, że Ko­szu­la też pod­no­si się już z pod­ło­gi Asta­sio sko­czył w stro­nę sieni do­słow­nie szo­ru­jąc tył­kiem po pod­ło­dze. Cię­ci­wa brzęk­nę­ła po­now­nie. Bełt roz­darł pęki ziół, po czym wbił się w ścia­nę bu­dyn­ku dy­go­cząc ni­czym tar­ga­ny dresz­cza­mi. Za­bój­ca do­padł drzwi wej­ścio­wych, od­rzu­cił blo­ku­ją­cy je sko­bel, a na­stęp­nie wy­sko­czył na ze­wnątrz.

Sie­dzą­cy na ganku pies wy­rwał w jego stro­nę z sze­ro­ko roz­war­tą pasz­czą. Vidto zwin­nie uciekł z za­się­gu jego zębów, ale po­śli­zgnął się na bło­cie przy scho­dach i wy­lą­do­wał na ziemi wy­wi­ja­jąc zgrab­ne­go fi­koł­ka. Po­de­rwał się na równe nogi zanim bry­tan zdą­żył uca­pić go zę­bi­ska­mi w łydkę. Oka­za­ło się to tym ła­twiej­sze, że ogar w mgnie­niu oka prze­niósł swoją uwagę na Ko­szu­lę, który wy­biegł z chaty tuż za za­bój­cą. Ban­dzior nie tra­cąc czasu na wy­wi­ja­nie mie­czem kop­nął psia­ka cięż­kim bu­cio­rem, a ude­rzo­ny czwo­ro­nóg od­kuś­ty­kał na bok skam­ląc ża­ło­śnie.

Asta­sio po­de­rwał się z ziemi cały uty­tła­ny bło­tem nie­mal zde­rza­jąc się z Ro­zed­dą, która wy­bie­gła zza win­kla z nożem w dłoni. Dziew­czy­na wi­dząc uzbro­jo­ne­go w miecz prze­ciw­ni­ka przy­lgnę­ła ple­ca­mi do ścia­ny bu­dyn­ku. Ko­szu­la do­sko­czył do niej i pchnął mie­czem. Roz nie pró­bo­wa­ła od­bi­jać, czy pa­ro­wać ude­rze­nia. Wie­dzia­ła, że zwy­kłym szty­le­tem nie ma szans za­trzy­mać ciosu za­da­ne­go cięż­kim brzesz­czo­tem. Za­cze­ka­ła do ostat­niej chwi­li aż ostrze pra­wie ją do­się­gnie, po czym wy­krę­ci­ła się cia­łem na bok. Ko­szu­la nie cof­nął się. Rzu­cił się za nią. Mach­nął na odlew za­ha­cza­jąc Ro­zed­dę w przed­ra­mię. Na­stęp­nie zro­bił wy­krok i ude­rzył z góry. Miał prze­wa­gę siły, wzro­stu i za­się­gu, ale nie miał prze­wa­gi li­czeb­nej. Jego cios za­pew­ne do­sięgł­by celu, lecz w tej samej chwi­li za­ata­ko­wał go Vidto. By nie obe­rwać szty­le­tem pod żebra Ko­szu­la mu­siał się wy­co­fać osła­nia­jąc się sze­ro­kim wy­ma­chem.

Roz za­klę­ła plu­ga­wie. Zer­k­nę­ła na roz­ora­ne ostrzem przed­ra­mię. Prze­rzu­ci­ła szty­let do lewej ręki by nie wy­śli­zgnął się z jej za­la­nej krwią dłoni. Ban­dy­ta wi­dząc, że ma przed sobą dwóch prze­ciw­ni­ków prze­su­nął się kilka kro­ków w bok by jego plecy osło­ni­ła ścia­na chaty. Miecz trzy­mał w jed­nej dłoni, wy­cią­gnię­ty da­le­ko przed sie­bie utrzy­mu­jąc za­bój­ców na dy­stans.

Ro­zed­da mach­nię­ciem ręki zrzu­ci­ła kro­ple krwi ciek­ną­ce jej po pal­cach. Ru­chem ca­łe­go ciała za­mar­ko­wa­ła atak z boku, po czym mo­men­tal­nie wy­co­fa­ła się po­zwa­la­jąc, by jej brat ude­rzył z prze­ciw­nej stro­ny. Ko­szu­la był jed­nak bar­dzo szyb­ki i zdą­żył od­pę­dzić się od naj­młod­sze­go Asta­sio wy­wi­ja­jąc mie­czem wzdłuż wła­sne­go barku. Vidto mu­siał wy­co­fać się na bez­piecz­ną od­le­głość ko­lej­ny raz śli­zga­jąc się na bło­cie. Gło­śne kroki i uja­da­nie psa za­anon­so­wa­ły nad­bie­ga­ją­ce­go kusz­ni­ka. Strze­lec wciąż sto­jąc na scho­dach pod­rzu­cił łoże broni do po­licz­ka. Zanim na­ci­snął na spust za jego ple­ca­mi wy­rósł nagle Frang, który bez wa­ha­nia wbił mu nóż w plecy. Kil­ku­krot­nie.

Ko­szu­la mu­siał spo­strzec śmierć to­wa­rzy­sza, gdyż za­wa­hał się na chwi­lę. Wi­dząc jego nie­zde­cy­do­wa­nie Vidto bły­ska­wicz­nie skró­cił dy­stans, dziab­nął go nożem w udo. Ban­dzior w mgnie­niu oka otrzą­snął się z szoku. Od­wi­nął ramię, wy­sko­czył do przo­du, za­ata­ko­wał. Na tyle szyb­ko by naj­młod­szy Asta­sio nie zdą­żył uciec z za­się­gu ostrza. Klin­ga prze­je­cha­ło po barku Vidto nie­mal roz­rą­bu­jąc mu rękę na pół. Ro­zed­da wy­czu­wa­jąc oka­zję do ataku do­sko­czy­ła do prze­ciw­ni­ka i wbiła mu nóż w be­be­chy.

Ban­dzior mimo tkwią­ce­go w jego boku ostrza uniósł miecz do ko­lej­ne­go ciosu, a wtedy dziew­czy­na wy­szarp­nę­ła maj­cher i ude­rzy­ła po­now­nie, nieco wyżej. Na ko­niec ode­pchnę­ła za­mro­czo­ne­go bólem prze­ciw­ni­ka ucie­ka­jąc z za­się­gu jego broni. Ten ostat­ni ruch oka­zał się zbęd­ny, gdyż Ko­szu­la nie miał już sił na ko­lej­ny atak. Zro­bił kilka chwiej­nych kro­ków na bok, pod­parł się dło­nią o ścia­nę chaty, po czym runął na zie­mię. Vidto przy­dep­tał mu dłoń z mie­czem na­ci­ska­jąc jed­no­cze­śnie stopą na jego gar­dło.

– Gdzie dziew­czy­na?! – za­py­tał bez ce­re­gie­li.

Ko­szu­la za­klął plu­ga­wie pró­bu­jąc zła­pać od­dech.

– Gdzie?!

– W środ­ku… – wy­char­czał ban­dzior. – W piw­ni­cy… Sie­dzi za­mknię­ta w piw­ni­cy… Razem z tymi wie­śnia­ka­mi…

– Kto was najął?!

– Nie wiem… Nie przed­sta­wił się. Obie­cał po dwa srebr­ne za pil­no­wa­nie dziew­ki, żeby nic jej się nie stało… Dwa srebr­ne za każdy dzień. Po­dob­no ktoś chciał ją…

– Jak wy­glą­dał?

– Duży… silny… z czar­ną brodą i…

Vidto nie po­zwo­lił mu do­koń­czyć. Po­chy­lił się nisko i chla­snął go nożem po gar­dle. Ban­dzior za­char­czał, rzy­gnął krwią na śnież­no­bia­łą ko­szu­lę. Asta­sio pod­niósł się z klę­czek. Syk­nął ob­ma­cu­jąc roz­cię­ty ostrzem bark. Za­to­czył się dwa kroki, ale zanim upadł Roz chwy­ci­ła go pod ramię i po­mo­gła usiąść na le­żą­cej pod ścia­ną domu, ster­cie drew­nia­nych szczap.

– Znajdź piw­ni­cę i wy­cią­gnij ją stam­tąd – rzu­cił Vidto w stro­nę Fran­ga.  

Naj­star­szy z ro­dzeń­stwa kop­nął się w kie­run­ku chaty. W tym samym mo­men­cie za ścia­ną domu usły­sze­li płacz­li­we wycie psa.

– Dwa srebr­ne na dzień – po­wie­dzia­ła Ro­zed­da po­spiesz­nie owi­ja­jąc roz­cię­te ramię brata wła­snym płasz­czem. – Dla trzech osób. Cie­ka­we skąd ten za­sra­ny wy­ki­daj­ło wziął­by takie pie­nią­dze.

– Mam na­dzie­ję, że za chwi­lę się tego do­wie­my.

Po ja­kimś cza­sie pies po­now­nie się roz­sz­cze­kał, co po­prze­dzi­ło po­ja­wie­nie się Fran­ga cią­gną­ce­go za rękę młodą, ciem­no­wło­są dziew­czy­nę. Bar­dzo młodą i bar­dzo ciem­no­wło­są. Dziew­ka mu­sia­ła mieć nie­wie­le wię­cej jak trzy­na­ście lat. Może nawet sporo mniej. Dało się to stwier­dzić głów­nie po jej twa­rzy, gdyż ze wzglę­du na chłód pa­nu­ją­cy w piw­ni­cy ubra­na była w gruby, sta­now­czo zbyt duży pół­ko­żu­szek, który skry­wał jej syl­wet­kę w po­łach ma­te­ria­łu. Mimo dzie­cin­ne­go wy­glą­du na­le­ża­ła do tych na­praw­dę ład­nych pa­nie­nek. A przy­naj­mniej do ta­kich, które mogą stać się na­praw­dę uro­dzi­we, gdy do­ro­sną. Pech chciał, że dziew­czyn­ka miała ra­czej nikłe szan­se, by tego do­świad­czyć.

Vidto od­rzu­cił z ra­mie­nia płaszcz, ścią­gnął roz­dar­tą ostrzem, pi­ko­wa­ną kurt­kę. 

– Zelia Onchy? – za­py­tał ob­ma­cu­jąc pal­ca­mi krwa­wią­cą ob­fi­cie ranę.

Dziew­czyn­ka w od­po­wie­dzi po­cią­gnę­ła gło­śno nosem. Deszcz mo­men­tal­nie przy­kle­ił do jej po­licz­ków kru­czo­czar­ne włosy, przez co wy­glą­da­ła jak praw­dzi­wy uto­piec.

– Pytam. Bo nie chcę po­peł­nić po­mył­ki. Zelia Onchy?

– Nieee – wy­ją­ka­ła ze­zu­jąc na le­żą­ce u jej stóp ciała, wokół któ­rych wzbie­ra­ły ka­łu­że krwa­wej wody. – To nie ja.

– Dziw­ne, bo twój brat po­wie­dział nam, że wła­śnie tutaj cię znaj­dzie­my.

– Mój… brat? – dziew­czy­na za­ci­snę­ła usta.

– Do­kład­nie. Zanim skoń­czy­li­śmy go kroić po­wie­dział nam, gdzie cię szu­kać.

Bru­net­ka ucie­kła wzro­kiem na bok za­ci­ska­jąc kur­czo­wo po­wie­ki. Jej dzie­cin­na, nieco pu­co­ło­wa­ta i ru­mia­na twarz skur­czy­ła się od pła­czu. Vidto utwier­dzo­ny w prze­ko­na­niu, że ma do czy­nie­nia z wła­ści­wą osobą kiw­nął głową w stro­nę Fran­ga. Star­szy z ro­dzeń­stwa dobył nóż.

– Nie! Nie! Za­cze­kaj­cie! – wy­krzy­cza­ła Zelia. – Nie rób­cie tego! Hra­bia Maz­ze­ri was wy­na­gro­dzi, jeśli mnie oszczę­dzi­cie!

Frang chyba nie dał się prze­ko­nać, bo zwy­czaj­nie uniósł szty­let do ciosu. Dziew­czy­na wy­wi­nę­ła się z jego uści­sku wy­śli­zgu­jąc ramię z gru­be­go ko­żusz­ka.

– Wiem kto was opła­cił! – wy­krzy­cza­ła. – To żona hra­bie­go! Ta wred­na suka! Nie mogła znieść tego, że hra­bia już jej nie kocha, bo kocha mnie! To wszyst­ko ona! Ale hra­bia obie­cał, że się jej po­zbę­dzie i ożeni się ze mną. Jeśli mnie skrzyw­dzi­cie ścią­gnie­cie na sie­bie jego gniew!

– Z pew­no­ścią – prych­nę­ła Ro­zed­da. – A nie przy­szło ci do głowy kre­tyn­ko, że to wła­śnie hra­bia chce się cie­bie po­zbyć, bo sta­łaś się dla niego pro­ble­mem?

– Nie! On mnie kocha! Obie­cał, że po­mo­że mi wy­je­chać, a póź­niej przy­śle po mnie, gdy po­zbę­dzie się tej sta­rej rasz­pli! Obie­cał, że za­pła­ci za wszyst­ko. Za wszyst­ko, czego będę po­trze­bo­wać… Obie­cał, że przy­śle kogoś, kto mi po­mo­że…

– I przy­słał – po­wie­dzia­ła kpią­co Roz. – Nas.

– Ale on… on… mówił, że mnie kocha – Zelia za­jąk­nę­ła się po­ły­ka­jąc łzy. Jej twarz la­lecz­ki wy­krzy­wił gry­mas pa­nicz­ne­go stra­chu.

– Wi­docz­nie pie­nią­dze żony i jej bo­ga­tej ro­dzi­ny kocha bar­dziej.

Zelia po­cią­gnę­ła za­tka­nym nosem. Roz­ry­cza­ła się do­ku­ment­nie. Zu­peł­nie jak dziec­ko, któ­re­mu ktoś za­brał ulu­bio­ną za­baw­kę.

– Pu­ści­cie mnie bła­gam! – wy­krzy­cza­ła ża­ło­śnie. –  Wy­ja­dę i nigdy tu już nie wrócę! Nigdy! Przy­się­gam. Po­wiedz­cie mu, że nie żyję. Pro­szę! Jutro kupcy z ka­ra­wa­ny mieli mnie za­brać na po­łu­dnie, żeby… Nie! Bła­gam, nie! Nawet tacy lu­dzie jak wy mają chyba ja­kieś reszt­ki su­mie­nia! Prze­cież nie krzyw­dzi­cie bez­bron­nych! Ko­biet i dzie­ci!

Vidto mach­nął po­na­gla­ją­co ręką. Frang po­now­nie uca­pił dziew­czy­nę w że­la­znym uści­sku.

– Nie! – roz­dar­ła się hi­ste­rycz­nie Zelia. – Ja je­stem w ciąży! Nie mo­że­cie! Hra­bia i ja bę­dzie­my mieli dziec­ko!

– Ko­lej­ny powód dla hra­bie­go by się cie­bie po­zbyć kró­lew­no – do­rzu­ci­ła po­waż­nie Ro­zed­da.

– Ja… Nie! Ja będę miała dziec­ko! Nie wolno wam!

Frang naj­wy­raź­niej uznał, że jed­nak mu wolno. Ob­ró­cił dziew­czy­nę w miej­scu, przed­ra­mie­niem uniósł jej szczę­kę i po­de­rżnął gar­dło. Zelia Onchy padła na ko­la­na plu­jąc i krztu­sząc się wła­sną krwią. Po­so­ka lała się po jej szyi ska­pu­jąc wzdłuż rę­ka­wów ko­żusz­ka pro­sto na zie­mię. Trwa­ło to jak zwy­kle prze­ra­ża­ją­co długo.

– Cóż – po­wie­dział Vidto pod­no­sząc się z zydla. – Dla­cze­go oni w ta­kich sy­tu­acjach za­wsze pró­bu­ją od­wo­ły­wać się do na­sze­go su­mie­nia, po­zo­sta­nie dla mnie za­gad­ką. Czy my na­praw­dę wy­glą­da­my na sen­ty­men­tal­nych ludzi?

– Naj­wy­raź­niej tak do­brze ci z oczu pa­trzy bra­cisz­ku – Ro­zed­da po­sła­ła mu słod­ki uśmiech, po czym wzię­ła go pod ramię, żeby nie upadł. – Idzie­my? Trze­ba cię jak naj­szyb­ciej po­ła­tać.

– Na­pi­ła­bym się piwa – rzu­cił Fran­g wy­cie­ra­jąc nóż o ubra­nie umie­ra­ją­cej dziew­czy­ny. – Zmar­z­łem i prze­mo­kłem.

– Chodź­my – za­wy­ro­ko­wał Vidto. – Nic tu po nas.

Od­cho­dząc rzu­cił krót­kie spoj­rze­nie na wy­krwa­wia­ją­cą się Zelię Onchy. Po­so­ka dziew­czy­ny mie­sza­ła się z ka­łu­żą desz­czów­ki, a jej roz­pusz­czo­ne włosy utwo­rzy­ły czar­ną au­re­olę wokół za­nu­rzo­nej w wo­dzie twa­rzy.

Koniec

Komentarze

Cześć.

Bar­dzo spodo­ba­ło mi się Twoje opo­wia­da­nie! Wcią­gnę­łam się od sa­me­go po­cząt­ku i czy­ta­łam z dużym za­in­te­re­so­wa­niem. Za ogrom­ny plus uwa­żam opisy, zwłasz­cza walki oraz sa­mych bo­ha­te­rów, któ­rych uzna­łam za in­try­gu­ją­cych. Fak­tycz­nie nie są sen­ty­men­tal­ni, a to – moim skrom­nym zda­niem – do­da­ło im au­ten­tycz­no­ści. Także po­mysł na zdol­no­ści Ro­zed­dy wydał mi się cie­ka­wy i chęt­nie do­wie­dzia­ła­bym się o niej cze­goś wię­cej.

Z mi­nu­sów za­uwa­ży­łam nie­wiel­kie błędy: bra­ku­ją­ce prze­cin­ki i parę po­my­łek w pi­sow­ni:

Potem będą uszu, nos.

Tutaj wkra­dła się li­te­rów­ka.

Sły­sząc chlu­pot kro­ków Asta­sio ob­ró­cił i zo­ba­czył brata skra­da­ją­ce­go się w jego stro­nę.

Ob­ró­cił coś? Ob­ró­cił się?

Po­nad­to we frag­men­cie pod­czas roz­mo­wy ro­dzeń­stwa, gdy cze­ka­li na naj­star­sze­go brata, za­bra­kło myśl­ni­ków w dia­lo­gach.

Hej

Warto zmie­nić przed­mo­wę, bo ro­bisz duży spo­iler.

Krót­ka hi­sto­ria pew­ne­go mor­der­stwa na zle­ce­nie.

50+k zna­ków nie na­zwał­bym krót­ką hi­sto­rią ;)

Cześć!

Opo­wia­da­nie okre­śli­ła­bym jako mocne, brud­ne i gęste. Zde­cy­do­wa­nie była to sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca lek­tu­ra :). Fa­bu­ła jest bar­dzo pro­sta i do­ty­czy jed­ne­go zle­ce­nia, któ­re­go re­ali­za­cja idzie bo­ha­te­rom bar­dzo łatwo. Na­pi­sa­łeś to jed­nak nie­sa­mo­wi­cie wcią­ga­ją­co i nie wiem kiedy te 50 tys. zna­ków zle­cia­ło. Opis świa­ta jest pla­stycz­ny, a bo­ha­te­ro­wie wy­ra­zi­ści. Cie­ka­wie zbu­do­wa­łeś re­la­cję mię­dzy ro­dzeń­stwem.

Sam po­czą­tek opi­su­ją­cy zle­ce­nie nieco mi się dłu­żył. Dia­lo­gi bar­dzo na­tu­ral­ne. Za­koń­cze­nie strasz­ne i, po­mi­mo przed­mo­wy, mia­łam na­dzie­ję, że to się tak nie skoń­czy. Tu się zgo­dzę z Za­na­isem, że przed­mo­wa zdra­dza za dużo, choć ro­zu­miem, że chcia­łeś ostrzec czy­tel­ni­ka, ale przez to za­koń­cze­nie nie było tak szo­ku­ją­ce, jak być mogło. W tek­ście nie masz nie­spo­dzia­nek i zwro­tów akcji, więc jak od­bie­rzesz za­koń­cze­niu moc to hi­sto­ria sporo traci. 

Tech­nicz­nie jest do­brze na­pi­sa­ne, choć tro­chę man­ka­men­tów się zna­la­zło. Ła­pan­ki wła­ści­wie nie ro­bi­łam, wy­pi­sa­łam tylko te ro­dza­je błę­dów, które się po­wta­rza­ły i kilka do­dat­ko­wych uwag. Czę­sto bra­ku­je prze­cin­ków przed imie­sło­wa­mi za­koń­czo­ny­mi na -ąc i kro­pek po wy­po­wie­dziach po­prze­dza­ją­cych nar­ra­cję dia­lo­go­wą. Mo­men­ta­mi jest trosz­kę za dużo za­im­ków i zda­rza­ją się prze­kom­bi­no­wa­ne opisy.

Moim zda­niem jest to tekst wart bi­blio­te­ki :).

– Bra­cia Asta­sio? – Maier zwró­cił [+się] do sie­dzą­cej na­prze­ciw­ko trój­ki.

– Je­że­li to nie pro­blem, wo­lał­bym się jed­nak upew­nić – dodał Len­sky[+,] sta­ra­jąc się za­pa­no­wać nad gło­sem.

– Trud­no się nie zgo­dzić[+.] – Maier po­now­nie się­gnął po kufel.

– Cóż… Z tym także trud­no się nie zgo­dzić[+.] – Maier po­ki­wał w za­du­mie głową.

– Nie wy­star­czy? – Len­sky po­zwo­lił[+,] by pło­mie­nie po­żar­ły po­zo­sta­ło­ści kart­ki pa­pie­ru, po czym ode­rwał spoj­rze­nie od ognia świe­cy i prze­niósł je na swo­ich roz­mów­ców. 

Może dłoń, albo palec?

Maier za­my­ślił się[+,] pa­trząc w po­kry­ty pa­ję­czy­na­mi sufit.

Maier jesz­cze przez jakiś czas pa­trzył, jak kilku że­gla­rzy wy­no­si z karcz­my pchnię­te­go nożem kom­pa­na, który wrzesz­czał wnie­bo­gło­sy[+,] obry­zgu­jąc wszyst­ko krwią z prze­cię­tych be­be­chów.

– Życie kosz­tu­je. A my nie chce­my sa­me­mu wy­lą­do­wać pod Za­chod­nim Murem, albo[+,] ucho­waj­cie Bo­go­wie, w por­to­wych slum­sach.

bo­go­wie

Jego sio­stra, Ro­zed­da[+,] bły­ska­wicz­nie cof­nę­ła rękę od ust.

– Mó­wi­łem ci już[+,] Roz, że jak się nie od­uczysz żreć tych pa­zu­rów[+,] to wy­sma­ru­ję ci łapy łaj­nem.

Tu by się przy­da­ło jed­nak do­bit­niej na­pi­sać :).

– De­ner­wu­ję się – od­par­ła dziew­czy­na ura­żo­nym gło­sem, [+.]

– Czym niby? – Vidto otu­lił ra­mio­na wil­got­nym od desz­czu płasz­czem. – Ro­bo­ta jak ro­bo­ta. Nic nad­zwy­czaj­ne­go[+.]

– Róż­nych ludzi – od­burk­nął Bli­zna[+,] wy­krzy­wia­jąc prze­cię­te szra­mą usta.

Vidto kiw­nął głową w stro­nę wyj­ścia z za­uł­ka, gdzie w sła­bym świe­tle bi­ją­cym od ulicz­nych la­tar­ni po­ja­wił się nagle cień czło­wie­ka ubra­ne­go w długi do ziemi płaszcz.

Długi albo się­ga­ją­cy do ziemi.

[+–] Zna­la­złeś go? – za­py­tał chu­dzie­lec. – To ta karcz­ma?

 I kilka na­stęp­nych wy­po­wie­dzi też jest bez myśl­ni­ków.

– Wy­star­czy! – Frang[+,] nie siląc się na bra­ter­ską czu­łość[+,] do­sko­czył do Roz i zwy­czaj­nie pchnął sio­strę nogą w ramię, po­sy­ła­jąc ją w błoto.

Może le­piej po pro­stu “kop­nął sio­strę”.

W chwi­li, gdy Frang prze­ska­ki­wał nad nie­przy­tom­nym ob­wie­siem[+,] osi­łek obe­rwał maj­chrem w ramię.

Frang czu­jąc, że prze­ciw­nik za­czy­na wy­my­kać się z jego uści­sku[+,] kop­nął go stopą w we­wnętrz­ną część ko­la­na.

We­wnętrz­ną część ko­la­na? Może po pro­stu w ko­la­no.

Asta­sio bły­ska­wicz­nie objął straż­ni­ka udami w pasie, po­pra­wił chwyt na jego szyi i wy­giął jego głowę w tył jesz­cze moc­niej na­ci­ska­jąc przed­ra­mie­niem na pod­gar­dle.

Ro­zed­da za­miast od­po­wie­dzieć po­chy­li­ła się w jego stro­nę[+,] by wspól­ny­mi si­ła­mi mogli po­dźwi­gnąć wy­ki­daj­łę z ziemi.

Nim uszli kilka kro­ków[+,] z ciem­no­ści wy­su­nę­ła się stą­pa­ją­ca bez­sze­lest­nie po­stać ich młod­sze­go brata, który bez słowa po­mógł im za­cią­gnąć więź­nia w mrok za­uł­ka.

To można by upro­ścić.

Sie­dział na mo­krej ziemi opar­ty ple­ca­mi o ścia­nę ja­kie­goś bu­dyn­ku.

Nie był w sta­nie po­ru­szyć ani no­ga­mi[+,] ani rę­ka­mi, które unie­ru­cho­mio­no mu za ple­ca­mi gru­bym sznu­rem przy­wią­za­nym do cięż­kiej, drew­nia­nej kłody.

Do­pie­ro po chwi­li spo­strzegł dwie za­kap­tu­rzo­ne po­sta­cie, któ­rych twa­rze gi­nę­ły w po­łach ciem­ne­go ma­te­ria­łu.

To słowo jest tu użyte w błęd­nym zna­cze­niu.

Po­wiedz, gdzie ją znaj­dzie­my, zanim skoń­czą ci się palce, które mo­gli­by­śmy ci uciąć.

Bez tej koń­ców­ki wy­po­wiedź by­ła­by bar­dziej wy­ra­zi­sta.

– Pod­pa­li­my sto­do­łę, albo tę drugą szopę?

– Po­ca­łuj mnie w dupę[+,] Vidto.

Zro­bił ostroż­ny krok w jej stro­nę. Jedna z desek za­skrzy­pia­ła gło­śno pod jego stopą.

Jeden miał na sobie skó­rza­ny ku­brak, drugi je­dy­nie białą ko­szu­lę roz­sz­nu­ro­wa­ną do po­ło­wy pier­si. Za to obaj mieli jed­na­ko­we, ban­dyc­kie gęby. Obaj mieli też mie­cze w dło­niach i obaj bez słowa wy­ja­śnie­nia ru­szy­li w stro­nę za­bój­cy.

Po­wtó­rze­nie

Ru­chem ca­łe­go ciała za­mar­ko­wa­ła atak z boku, po czym mo­men­tal­nie wy­co­fa­ła się po­zwa­la­jąc[+,] by jej brat ude­rzył z prze­ciw­nej stro­ny.

Ban­dzior za­char­czał, rzy­gnął krwią pro­sto na śnież­no­bia­ły ma­te­riał swo­jej ko­szu­li.

Dzię­ki za wszyst­kie uwagi. Przed­mo­wa zmie­nio­na. Mam na­dzie­ję, że ni­cze­go nie po­mi­ną­łem przy po­pra­wia­niu błę­dów. Po­zo­sta­wi­łem tylko ten frag­ment:

Jeden miał na sobie skó­rza­ny ku­brak, drugi je­dy­nie białą ko­szu­lę roz­sz­nu­ro­wa­ną do po­ło­wy pier­si. Za to obaj mieli jed­na­ko­we, ban­dyc­kie gęby. Obaj mieli też mie­cze w dło­niach i obaj bez słowa wy­ja­śnie­nia ru­szy­li w stro­nę za­bój­cy

Po­wtó­rze­nie

Dla­te­go, że tutaj po­wtó­rze­nie jest jak naj­bar­dziej ce­lo­we i do­kład­nie tak ma być. Aż tak źle się czyta ten frag­ment?

50+k zna­ków nie na­zwał­bym krót­ką hi­sto­rią ;)

To bar­dzo krót­kie opo­wia­da­nie, bio­rąc pod uwagę inne moje “psu­edo-dzie­ła” :)

Dla­te­go, że tutaj po­wtó­rze­nie jest jak naj­bar­dziej ce­lo­we i do­kład­nie tak ma być. Aż tak źle się czyta ten frag­ment?

Mnie to z za­trzy­ma­ło i nie widzę, żeby to po­wtó­rze­nie two­rzy­ła ja­kieś wzmoc­nie­nie albo płyn­ny rytm zda­nia. Po pro­stu “mieć” to nie jest dobre słowo do po­wta­rza­nia. Za­pro­po­no­wa­ła­bym tu ra­czej coś ta­kie­go:

Jeden nosił skó­rza­ny ku­brak, drugi je­dy­nie białą ko­szu­lę roz­sz­nu­ro­wa­ną do po­ło­wy pier­si, ale obaj mieli jed­na­ko­we, ban­dyc­kie gęby. Obaj dzier­ży­li mie­cze i obaj bez słowa wy­ja­śnie­nia ru­szy­li w stro­nę za­bój­cy.

Dobre, krwi­ste fan­ta­sy.

Fa­bu­ła pro­sta jak kon­struk­cja cepa i nie za­ska­ku­je ni­czym nowym, ale na­pi­sa­ne wcią­ga­ją­co, spraw­nie i z lek­kim – choć czar­nym – hu­mo­rem. Po­sta­ci za­bój­ców w jakiś prze­dziw­ny spo­sób wzbu­dzi­ły moją sym­pa­tię; po­do­ba­ły mi się dia­lo­gi, bar­dzo na­tu­ral­ne, z po­lo­tem, oraz re­la­cje mię­dzy ro­dzeń­stwem. Chęt­nie po­czy­ta­ła­bym o Asta­siach wię­cej.

In­ter­punk­cja tro­chę Ci się roz­sza­la­ła (no dobra, nie tak znowu tro­chę: ra­dzi­ła­bym przej­rzeć tekst jesz­cze raz pod tym kątem), ale czy­ta­łam z te­le­fo­nu, więc nie ro­bi­łam ła­pan­ki. Opis walki tro­chę cha­otycz­ny.

Kli­kam bi­blio, bo to była bar­dzo przy­jem­na lek­tu­ra. Cho­ciaż na­stęp­nym razem nie ob­ra­zi­ła­bym się na tro­chę bar­dziej skom­pli­ko­wa­ną fa­bu­łę ;)

 

three go­blins in a trench coat pre­ten­ding to be a human

Po­praw­ka do­ty­czą­ca po­wtó­rze­nia na­nie­sio­na. Fak­tycz­nie w ten spo­sób brzmi le­piej.

Fa­bu­ła pro­sta jak kon­struk­cja cepa i nie za­ska­ku­je ni­czym nowym

Za­sad­ni­czo tak miało być. Ja je­stem pro­stym czło­wie­kiem i cie­szą mnie pro­ste rze­czy, w tym pro­ste nie­prze­kom­bi­no­wa­ne hi­sto­rie ;)

Tak na­praw­dę po­mysł na opo­wia­da­nie zro­dził się po lek­tu­rze pew­nej książ­ki, gdzie cały od­dział tre­no­wa­nych (i in­dok­try­no­wa­nych) od dziec­ka za­wo­do­wych mor­der­ców nie wy­ko­nu­je swo­jej misji, bo w nie­któ­rych człon­kach tegoż od­dzia­łu od­zy­wa­ją się “uczu­cia, wąt­pli­wo­ści i wy­rzu­ty su­mie­nia”. U za­wo­do­wych mor­der­ców.

Z tego też wzglę­du nigdy nie pla­no­wa­łem roz­wi­jać tej hi­sto­rii w żaden spo­sób, ale jeśli bo­ha­te­ro­wie przy­pa­dli do gustu choć jed­nej oso­bie to dla tej jed­nej osoby warto po­pra­co­wać nad czymś wię­cej. Zo­ba­czy­my.

In­ter­punk­cja tro­chę Ci się roz­sza­la­ła

O tak, przy­zna­ję się bez bicia. Oba­wiam się też, że moje ogra­ni­czo­ne zdol­no­ści nie po­zwo­li­ły i nie po­zwo­lą wy­chwy­cić wszyst­kich błę­dów, więc po­trze­bo­wał­bym po­mo­cy do­świad­czo­nych w tej kwe­stii osób, które jak kom­plet­ne­mu idio­cie po­wie­dzą: “O, tu mu­sisz mieć prze­ci­nek cepie!” :)

Cóż, Ga­lo­cie­Ano­ni­mie, przy­kro mi to pisać, ale opo­wia­da­nie nie spodo­ba­ło mi się. Hi­sto­ria, w któ­rej poza tor­tu­ro­wa­niem, mor­do­wa­niem i krwa­wy­mi bój­ka­mi nie dzie­je się nic, nie wzbu­dzi mo­je­go za­in­te­re­so­wa­nia, zwłasz­cza że wy­ko­na­nie, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc, po­zo­sta­wia bar­dzo wiele do ży­cze­nia.

 

pod­łej ja­ko­ści piwa ser­wo­wa­ne­go w por­to­wych ta­wer­nach… → Masło ma­śla­ne – ta­wer­na jest por­to­wa z de­fi­ni­cji.

 

klien­te­li, za­wsze go­to­wej do tego, by pchnąć kogoś nożem… → Wy­star­czy: …klien­te­li, za­wsze go­to­wej, by pchnąć kogoś nożem

 

Na widok męż­czyzn, któ­rzy do­sie­dli się do jego sto­li­ka… → Oba­wiam się, że w por­to­wych karcz­mach usta­wia­no duże i cięż­kie stoły, al­bo­wiem sto­li­ki zo­sta­ły­by po­ła­ma­ne przy pierw­szej bójce.

 

Twa­rze mieli rów­nie ni­ja­kie, co ubra­nia.Twa­rze mieli rów­nie ni­ja­kie jak ubra­nia.

 

jakby wy­rzeź­bił je ar­ty­sta cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ny ta­len­tu… –> Skoro po­zba­wio­ny ta­len­tu, to nie byłby to ar­ty­sta.

 

W cie­niu na­cią­gnię­tych na czoła kap­tu­rów dało się do­strzec je­dy­nie bladą cerę, ciem­ne oczy i za­pad­nię­te po­licz­ki.

Ten, który zajął miej­sce na wprost Ma­ie­ra spra­wiał wra­że­nie naj­wyż­sze­go z całej trój­ki, a przy tym cho­ro­bli­wie szczu­płe­go. Jego górną wargę szpe­ci­ła drob­na bli­zna cią­gną­ca się w stro­nę opusz­ka nosa i wyżej na po­li­czek. Jeden z są­sia­dów chu­dziel­ca miał sto­sun­ko­wo de­li­kat­ną twarz, drob­ne usta i mały, lekko za­dar­ty nos. Pod jego kap­tu­rem Len­sky za­uwa­żył nieco dłuż­sze ko­smy­ki wło­sów, zaś na pod­bród­ku nie do­strzegł śla­dów za­ro­stu, co mogło su­ge­ro­wać, że nie­zna­jo­my był ko­bie­tą. → Jak na moż­li­wość do­strze­że­nia je­dy­nie bla­dej cery, ciem­nych oczu i za­pad­nię­tych po­licz­ków, dal­szy opis uzmy­sła­wia, że można było do­strzec także cał­kiem sporo in­nych szcze­gó­łów.

Nos nie ma opusz­ki – opusz­ki mają palce. Opusz­ka jest ro­dza­ju żeń­skie­go.

Pro­po­nu­ję: …bli­zna cią­gną­ca się w stro­nę skrzy­deł­ka nosa

Za SJP PWN: skrzy­deł­ko nosa «dolna, nieco uwy­pu­klo­na część bocz­nych ścian nosa»

 

Spoj­rzał po­now­nie na swo­ich gości. → Czy to na pewno byli jego go­ście?

 

Chu­dzie­lec spoj­rzał na swo­je­go to­wa­rzy­sza z ukosa. → Zbęd­ny za­imek.

 

a jego po­ha­ra­ta­na przez szra­mę warga… → Szra­ma jest bli­zną po za­go­jo­nej ranie. Szra­ma nie może ni­cze­go ha­ra­tać, wargę mogło po­ha­ra­tać to, co za­da­ło ranę.

 

– Och, ja także zwy­kłem przed­sta­wiać się róż­ny­mi imio­na­mi – Len­sky od­po­wie­dział non­sza­lanc­kim mach­nię­ciem dłoni. → Brak krop­ki po wy­po­wie­dzi.

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak za­pi­sy­wać dia­lo­gi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

Żad­ne­go garba, ani ku­la­wej nogi.Żad­ne­go garbu, ani ku­la­wej nogi.

 

– Nie tak bied­na jak tu, czy w slum­sach nad rzeką… → Słowo slum­sy po­wsta­ło w XIX wieku, więc w tym opo­wia­da­niu nie ma racji bytu.

 

– Pra­co­wa­ła, jako służ­ka u… Jed­nej z bar­dziej za­moż­nych ro­dzin. → Dla­cze­go wiel­ka li­te­ra?

 

Ma je­dy­nie brata, który pra­cu­je… Lub pra­co­wał… → Jak wyżej.

 

A my nie chce­my sa­me­mu wy­lą­do­wać pod Za­chod­nim Murem… → A my nie chce­my wy­lą­do­wać pod Za­chod­nim Murem

 

albo ucho­waj­cie bo­go­wie, w por­to­wych slum­sach. → Tam nie było slum­sów.

 

– Myślę, że to nie bę­dzie ko­niecz­ne – Len­sky nie od­po­wie­dział uśmie­chem. → A może: – Myślę, że to nie bę­dzie ko­niecz­ne – Len­sky za­cho­wał po­wa­gę.

 

Asta­sio po­ki­wał po­wo­li głową, po czym wstał sprę­ży­ście z krze­sła. → W por­to­wych karcz­mach nie było krze­seł, bo by­ły­by roz­wa­lo­ne pod­czas pierw­szej awan­tu­ry. W ta­wer­nach sia­da­no na ła­wach, dłu­gich i cięż­kich.

 

pro­sto w ka­łu­że brud­nej desz­czów­ki. → Li­te­rów­ka.

 

– Róż­nych w p ł y w o w y ch ludzi. → Brak spa­cji. Przy­da­ły­by się też do­dat­ko­we spa­cje, od­dzie­la­ją­ce wy­ra­zy: – Róż­nych  w p ł y w o w y c h  ludzi.

 

– Mia­łem nie rzu­cać się w oczy – od­po­wie­dział jej Frang. → Zbęd­ny za­imek – wia­do­mo, komu od­po­wia­da.

 

Do rze­czy idio­to, Pra­cu­je w tej karcz­mie? → Dla­cze­go wiel­ka li­te­ra?

 

– Pra­cu­je. Jako wy­ki­daj­ło. → To słowo, jako zbyt współ­cze­sne, nie po­win­no zna­leźć się w tym opo­wia­da­niu. Ten błąd po­ja­wia się w opo­wia­da­niu wie­lo­krot­nie.

 

wy­sta­wał ponad opu­szek odro­bi­nę nie­rów­no.Opusz­ka jest ro­dza­ju żeń­skie­go, więc: …wy­sta­wał ponad opu­szkę odro­bi­nę nie­rów­no.

 

Ro­zed­da wró­ci­ła do ster­ty belek. → Wcze­śniej na­pi­sa­łeś: Roz po­de­rwa­ła się ze ster­ty bu­twie­ją­cych desek… –> Belki i deski to nie to samo.

 

słowa brzmia­ły rów­nie mo­no­ton­nie, co wcze­śniej. → …słowa brzmia­ły rów­nie mo­no­ton­nie jak wcze­śniej.

 

że nie kwa­pi­li się by rzu­cić się na osił­ka z pię­ścia­mi. → Nie brzmi to naj­le­piej.

 

rzu­cił się na wa­li­gó­rę z maj­chrem w dłoni. → Czy maj­cher jest tu na pewno do­brym okre­śle­niem noża? Bo mnie ko­ja­rzy się ra­czej z gwarą zło­dziej­ską, bliż­szą na­szym cza­som.

 

 Ude­rzo­ny po twa­rzy, a na­stęp­nie prze­mo­cą na­po­jo­ny go­rzał­ką… → Skąd mieli go­rzał­kę?

 

Sie­dział na mo­krej ziemi opar­ty ple­ca­mi o ścia­nę bu­dyn­ku. […] Nie był w sta­nie po­ru­szyć ani no­ga­mi, ani rę­ka­mi, które unie­ru­cho­mio­no mu za ple­ca­mi… → Za­sta­na­wiam się jak mógł sie­dzieć, skoro ręce i nogi zo­sta­ły unie­ru­cho­mio­ne za ple­ca­mi.

 

przy­wią­za­nym do cięż­kiej, drew­nia­nej kłody. → Masło ma­śla­ne – kłoda jest drew­nia­na z de­fi­ni­cji.

 

nie­milk­ną­ce nawet na chwi­lę uja­da­nie psa. Ogar wył i war­czał zdzie­ra­jąc sobie gar­dło cią­głym szcze­ka­niem. → Skąd wia­do­mo, że uja­dał wła­śnie ogar?

 

gło­sem znie­kształ­co­nym przez gruby szal owi­nię­ty wokół twa­rzy. → Szal owi­nię­ty wokół twa­rzy ra­czej nie bę­dzie za­sła­niał ust; co in­ne­go, kiedy szal owi­nie się wokół szyi i karku, tak by przy­sła­niał dolną część twa­rzy,

 

W mroku bły­snął nóż. → Aby nóż mógł bły­snąć w mroku, musi odbić ja­kieś świa­tło. A po­nie­waż rzecz dzie­je się w cał­kiem ciem­nym miej­scu, a tam, skoro, jak pi­szesz: Onchy wi­dział przed sobą je­dy­nie nie­prze­nik­nio­ną czerń. – żad­ne­go świa­tła ra­czej nie było, a tym samym nóż nie miał szan­sy by bły­snąć.

 

Nie po­czuł jed­nak na­ci­sku ostrza na swoją dłoń. → Zbęd­ny za­imek – czy po­czuł­by na­cisk ostrza na cu­dzej dłoni?

 

Uku­cie ostrza na palcu po­czuł do­pie­ro po chwi­li. → Czy na pewno po­czuł uku­cie?

Sprawdź, co zna­czy ukuć, a co ukłuć.

 

– Ile mogą mieć pokoi w ta­kiej cha­cie?– Ile mogą mieć izb w ta­kiej cha­cie?

W cha­tach nie było pokoi.

 

– Nasza roz­mi­ło­wa­na w fu­trza­kach sio­strzycz­ka… → Zbyt współ­cze­sne okre­śle­nie psa, by do­brze wy­glą­da­ło w tym opo­wia­da­niu.

 

piasz­czy­sta ścież­ka pod wpły­wem le­ją­cej się z nieba wody za­mie­ni­ła się w zryte ko­le­ina­mi, gli­nia­ste bagno. → Pia­sek pod wpły­wem desz­czu może zmie­nić się w błoto, ale nie bę­dzie gli­nia­stym ba­gnem, w do­dat­ku zry­tym ko­le­ina­mi, bo ko­le­iny nie pa­da­ją z desz­czem.

 

Ło­dy­gi traw cze­pia­ły się ich nóg, a zie­mia za­pa­da­ła się pod ich sto­pa­mi… → Czy te za­im­ki są ko­niecz­ne?

 

gdyż ogar po­szcze­ki­wał ci­chut­ko… → Czy to na pewno był ogar? Ogar nie jest sy­no­ni­mem każ­de­go psa.

 

Chwi­lę trwa­ło nim uja­da­ją­cy bry­tan wresz­cie za­milkł… → Na­zwa­nie stró­żu­ją­ce­go psa naj­pierw oga­rem, a teraz bry­ta­nem to, moim zda­niem, ko­lej­ne nie­po­ro­zu­mie­nie.

 

okien, które po­zo­sta­wa­ły za­mknię­te na drew­nia­ne, dwu­skrzy­dło­we za­sło­ny. → Pew­nie miało być: …okien, które po­zo­sta­wa­ły za­mknię­te na drew­nia­ne, dwu­skrzy­dło­we okien­ni­ce.

 

Mach­nął ręką w jego kie­run­ku wska­zu­jąc tył bu­dyn­ku. Frang zmie­nił kie­ru­nek mar­szu… → Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

Za­trza­snął z po­wro­tem okien­ni­ce i za­mknął okno, aby nagłe trza­śnie­cie za­słon nie obu­dzi­ło miesz­kań­ców. → Nie ro­zu­miem – nie chciał zbu­dzić miesz­kań­ców trza­śnię­ciem okien­nic, więc je za­trza­snął?

 

Ostroż­nie sta­wia­jąc stopy na pod­ło­dze Vidto ru­szył po­wo­li przed sie­bie. → Czy do­po­wie­dze­nie jest ko­niecz­ne – czy ist­nia­ła moż­li­wość, aby w cha­cie nie stą­pał po pod­ło­dze?

 

do­padł go w dwóch szyb­kich kro­kach, chwy­cił go za rękę… → Czy oba za­im­ki są ko­niecz­ne?

 

zanim bry­tan zdą­żył uca­pić go zę­bi­ska­mi w łydkę. Oka­za­ło się to tym ła­twiej­sze, że ogar w mgnie­niu oka… → Bry­tan i ogar to nie sy­no­ni­my.

 

ock­nął się z szoku. Od­wi­nął się, rzu­cił się do przo­du… → Lekka się­ko­za.

 

– W środ­ku…– wy­char­czał ban­dzior. → Brak spa­cji po wie­lo­krop­ku.

 

rzy­gnął krwią pro­sto na śnież­no­bia­ły ma­te­riał ko­szu­li. → A może zwy­czaj­nie: …rzy­gnął krwią na śnież­no­bia­łą ko­szu­lę.

 

ubra­na była w gruby, wa­to­wa­ny pół­ko­żu­szek, który skry­wał jej syl­wet­kę w po­łach ma­te­ria­łu. → Pół­ko­żu­szek jest krót­ki, uszy­ty z ba­ra­niej skóry, więc nie ma pół z ma­te­ria­łu, które mo­gły­by skry­wać całą syl­wet­kę no­szą­cej go osoby. Ko­żusz­ki/ pół­ko­żusz­ki nie są wa­to­wa­ne.

 

– Mój… Brat? → Dla­cze­go wiel­ka li­te­ra?

 

przy­śle po mnie, gdy po­zbę­dzie się tej sta­rej rasz­pli! → Skąd Zelia Onchy wie, co to rasz­pla?

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Hi­sto­ria, w któ­rej poza tor­tu­ro­wa­niem, mor­do­wa­niem i krwa­wy­mi bój­ka­mi nie dzie­je się nic, nie wzbu­dzi mo­je­go za­in­te­re­so­wa­nia,

To nie miał być dra­mat eg­zy­sten­cjo­nal­ny, a opo­wieść o za­wo­do­wych mor­der­cach. Mor­do­wa­nie i tor­tu­ro­wa­nie po­win­no być nie­od­łącz­nym ele­men­tem ta­kiej hi­sto­rii.

Na widok męż­czyzn, któ­rzy do­sie­dli się do jego sto­li­ka… → Oba­wiam się, że w por­to­wych karcz­mach usta­wia­no duże i cięż­kie stoły, al­bo­wiem sto­li­ki zo­sta­ły­by po­ła­ma­ne przy pierw­szej bójce.

A to dla­cze­go? Ja­kieś wy­tycz­ne od­gór­nie za­pi­sa­ne twier­dzą, że wła­śnie tak ma być? To nie są prawa fi­zy­ki, że bez istot­nej przy­czy­ny nie po­win­no się ich łamać.

Sie­dział na mo­krej ziemi opar­ty ple­ca­mi o ścia­nę bu­dyn­ku. […] Nie był w sta­nie po­ru­szyć ani no­ga­mi, ani rę­ka­mi, które unie­ru­cho­mio­no mu za ple­ca­mi… → Za­sta­na­wiam się jak mógł sie­dzieć, skoro ręce i nogi zo­sta­ły unie­ru­cho­mio­ne za ple­ca­mi.

Można pół sie­dzieć pół leżeć w ta­kiej po­zy­cji i nawet wiem, jak czło­wie­ka zwią­zać, żeby go sku­tecz­nie tak unie­ru­cho­mić. I nie ma to nic wspól­ne­go z BDSM :)

jakby wy­rzeź­bił je ar­ty­sta cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ny ta­len­tu… –> Skoro po­zba­wio­ny ta­len­tu, to nie byłby to ar­ty­sta.

Dys­ku­sja fi­lo­zo­ficz­na by­ła­by po­trzeb­na, żeby stwier­dzić, w jaki spo­sób od­róż­nić ar­ty­stę od rze­mieśl­ni­ka i czy osoba po­zba­wio­na ta­len­tu może być trak­to­wa­na jako ar­ty­sta. Nie ist­nie­ją żadne obiek­tyw­ne formy oceny danej sy­tu­acji. Dla mnie nie­któ­rzy ak­to­rzy, czy pio­sen­ka­rze to żadni ar­ty­ści, pod­czas gdy we­dług wielu ludzi jest zu­peł­nie na od­wrót. Kto ma rację?

Nie tak bied­na jak tu, czy w slum­sach nad rzeką… → Słowo slum­sy po­wsta­ło w XIX wieku, więc w tym opo­wia­da­niu nie ma racji bytu.

Po raz ko­lej­ny: dla­cze­go? Prze­cież w fan­ta­sty­ce nie ma żad­ne­go “wtedy”. To wy­ima­gi­no­wa­ny świat, nawet je­że­li można go przy­pi­sać do ja­kie­goś qu­asi-śre­dnio­wie­cze. Rów­nie do­brze bo­ha­te­ro­wie mogą po­lo­wać na ma­mu­ty i witać się sło­wa­mi “elo zio­mek”.

– Nasza roz­mi­ło­wa­na w fu­trza­kach sio­strzycz­ka… → Zbyt współ­cze­sne okre­śle­nie psa, by do­brze wy­glą­da­ło w tym opo­wia­da­niu. gdyż ogar po­szcze­ki­wał ci­chut­ko… → Czy to na pewno był ogar? Ogar nie jest sy­no­ni­mem każ­de­go psa.

Za­sad­ni­czo to nie praca dy­plo­mo­wa z po­lo­ni­sty­ki, że mu­sie­li­by­śmy trzy­mać się do­słow­nie en­cy­klo­pe­dycz­ne­go zna­cze­nia każ­de­go słowa. Gdy­bym tegoż psa na­zwał dajmy na to “ła­bę­dziem” albo “kro­ko­dy­lem” tylko dla­te­go, że taką miał­bym fan­ta­zję to by­ło­by zwy­czaj­nie głu­pie, ale okre­śle­nie go oga­rem, co więk­szość ludzi sko­ja­rzy po pro­stu z psem chyba nie jest aż taką zbrod­nią.

 

– Pra­cu­je. Jako wy­ki­daj­ło. → To słowo, jako zbyt współ­cze­sne, nie po­win­no zna­leźć się w tym opo­wia­da­niu. Ten błąd po­ja­wia się w opo­wia­da­niu wie­lo­krot­nie.

 

Nadal nie ro­zu­miem dla­cze­go bo­ha­te­ro­wie w świe­cie fan­ta­sy muszą po­słu­gi­wać się na siłę ar­cha­izo­wa­nym ję­zy­kiem. Ktoś stwier­dził, że tak ma być i ko­niec? Przy­po­mi­na mi się wy­po­wiedź Sap­kow­skie­go od­no­śnie “Drogi, z któ­rej się nie wraca”, gdy edy­tor twier­dził, że po­stać nie może być “in­te­li­gent­na” bo w t e d y tak nie mó­wio­no i Sap­kow­ski zży­mał się na to, że nie ma żad­ne­go “wtedy”.

przy­śle po mnie, gdy po­zbę­dzie się tej sta­rej rasz­pli! → Skąd Zelia Onchy wie, co to rasz­pla?

Rasz­pla to po­tocz­ne okre­śle­nie na brzyd­ką ko­bie­tę – myślę, że by wie­dzia­ła.

 

Co do resz­ty jak naj­bar­dziej się zga­dzam.

Ga­lo­cie­Ano­ni­mie, wszyst­kie moje uwagi to tylko su­ge­stie i pro­po­zy­cje, z któ­rych wcale nie mu­sisz ko­rzy­stać. To Twoje opo­wia­da­nie i wy­łącz­nie od Cie­bie za­le­ży, ja­ki­mi sło­wa­mi bę­dzie na­pi­sa­ne. Nie ukry­wam, że spo­dzie­wa­łam się, iż autor hi­sto­rii dzie­ją­cej się w cza­sach, kiedy wal­czo­no mie­cza­mi i strze­la­no z kuszy, opi­sze ją sło­wa­mi bar­dziej przy­sta­ją­cy­mi do epoki, nie współ­cze­sny­mi, ale jak już wspo­mnia­łam – pisz jak chcesz, to Twój cyrk i Twoje małpy.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ku­ję za wy­ro­zu­mia­łość. I jesz­cze bar­dziej wdzięcz­ny je­stem za uwagi oraz su­ge­stie, które uzna­ję za cenne. Po pro­stu nie zga­dzam się z opi­nią od­no­śnie “przy­sta­wa­nia do epoki”. To fan­ta­sy, nie praca hi­sto­rycz­na. Tekst jest zbyt krót­ki, a świat zbyt słabo za­ry­so­wa­ny by można było okre­ślić, co “tam nie pa­su­je”. To, że lu­dzie bie­ga­ją z mie­cza­mi, czy ku­sza­mi nie de­fi­niu­je od razu na jakim po­zio­mie tech­no­lo­gicz­nym funk­cjo­nu­ją inne dzie­dzi­ny życia – dla przy­kła­du jesz­cze w trak­cie 1 wojny żoł­nie­rze no­si­li kol­czu­gi – w cza­sach, gdy były już sa­mo­cho­dy, sa­mo­lo­ty i pierw­sze kon­struk­cje czoł­gów. Re­asu­mu­jąc po­stęp w dzie­dzi­nie “na­rzę­dzi mordu” nie musi od razu prze­kła­dać się na inne dzie­dzi­ny życia co­dzien­ne­go.

Co wię­cej w tek­ście pada takie zda­nie “Vidto splu­nął na bruk ulicy łą­czą­cej się z za­uł­kiem, w któ­rym kryli się przed świa­tłem la­tar­ni” – nigdy nie na­pi­sa­łem ja­kie­go ro­dza­ju jest to la­tar­nia, więc rów­nie do­brze świat przed­sta­wio­ny może być nawet na po­zio­mie po­cząt­ków re­wo­lu­cji prze­my­sło­wej, wy­ko­rzy­sta­nia nafty czy gazu. Tylko lu­dzie dalej lubią robić krzyw­dę bliź­nie­mu przy po­mo­cy za­ostrzo­nej stali.

Całą resz­tę po­pra­wię zgod­nie z uwa­ga­mi i su­ge­stia­mi.

 

 

No, nie spa­si­ło. Pra­wie 55k tylko po to, żeby po­wie­dzieć, że mor­der­cy nie mają li­to­ści to tro­chę za dużo. Gdy­byś to skon­den­so­wał, mia­ło­by swój wy­dźwięk, by­ło­by jak wal­nię­cie w głowę, bo czy­tel­nik jed­nak spo­dzie­wa się, że coś albo ktoś tę młód­kę ura­tu­je, ale przy ta­kiej dłu­go­ści tek­stu za­koń­cze­nie tylko iry­tu­je.

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Wcią­gnę­ło, ale można by skon­den­so­wać bez stra­ty.

Jak dla mnie – za niski współ­czyn­nik zda­rzeń do licz­by zna­ków. Zle­ce­nie za­bie­ra Ci na oko kil­ka­na­ście ty­się­cy zna­ków (ok. 1/3 tek­stu).

Wy­da­je mi się dziw­ne, że hra­bia na­sta­je na życie ko­chan­ki. Bo to jeden miał całe pęcz­ki bę­kar­tów po­roz­rzu­ca­ne po wło­ściach? Wy­wa­la­ło się słu­żą­cą z ro­bo­ty za nie­mo­ral­ne pro­wa­dze­nie i za­trud­nia­ło na­stęp­ną. A tu jesz­cze chyba sporo kasy na to po­szło. Samo zle­ce­nie opie­ra się na dziw­nie małej licz­bie in­for­ma­cji. Zle­ce­nio­daw­cy po­win­no za­le­żeć na za­ciu­ka­niu wła­ści­we­go czło­wie­ka, a nie kogoś o tym samym na­zwi­sku.

Po czym jeden z braci po­znał, że wy­ki­daj­ło jest bra­tem celu?

Cie­ka­wi mnie, kto opła­cał ochro­nia­rzy. Aha, i czemu jeden z nich miał miecz, skoro sie­dzie­li w domu, gdzie nie bar­dzo było miej­sce na jego uży­cie?

Tech­nicz­nie – masz jesz­cze tro­chę li­te­ró­wek, a in­ter­punk­cja ku­le­je.

Ale nie czy­ta­ło się źle.

ogar po­szcze­ki­wał ci­chut­ko i jakby od nie­chce­nia jesz­cze zanim zbli­ży­li się do płotu. Czy to oni byli po­wo­dem jego wzbu­rze­nia, czy też sam fakt po­zo­sta­wie­nia czwo­ro­no­ga na stra­ży spra­wił, że psiak

Ogar i psiak to nie są sy­no­ni­my. A tam jesz­cze póź­niej po­ja­wia się bry­tan. Ogar służy do po­lo­wań, nie do pil­no­wa­nia chłop­skiej cha­łu­py, bry­tan jest duży, a psiak mały.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka